piątek, 26 czerwca 2009

Bliskie spotkanie trzeciego stopnia

Nauka angielskiego, nauka pisania CV, stopniowe nabywanie zdolności sprzedania siebie - to procesy które przypominają nakręcenie sprężyny. Pomalutku, prawie niezauważalnie w srodku nakręca się oczekiwanie. Jesteśmy zarejestrowani w coraz większej ilości firm headhunterskich, otrzymujemy coraz więcej telefonów z ofertami, w końcu jedziemy na konkurs piękności i zaczyna się nerwowe oczekiwanie. Mija tydzień w czasie którego stress nam narasta. Mija drugi, zaczyna nas trafiać. Mija trzeci - szlag jasny trafił - nie tym razem. Nic to, uda się następnym. Telefon. „I’d like to confirm that we offer you this position. When could you start?” I to niesamowite uczucie - sprężyna w srodku dokręca się jeszcze bardziej, sami jej w tym pomagamy bo w końcu okres marazmu się skończył. Zaczynamy zamykać dotychczasowe życie i otwierać zupełnie nowy rozdział. Coś co daje tonę energii (zgodnie z E=mc2) i zwalnia upływ czasu.

Całość organizacyjno-przygotowawcza daje w efekcie nerwowe rozglądanie się po lotnisku w poszukiwaniu oczekiwanego transportu. Przeleciałem wzrokiem po karteczkach i tabliczkach - i w końcu wylądowałem na parkingu. Nikogo. No to wracamy... Sprawdziłem jeszcze raz. Cholera jasna, gdzie ja mam numer do tej babki? A, jest.
- Dzień dobry, Abnegat...
- Aaa, dzień dobry - ucieszyła się moja rozmówczyni - Doleciał Pan?
- Doleciałem. Ale nikt nie czeka...
- Zaraz zadzwonię do pracodawcy i sprawdzę.
Po dziesięciu minutach dostałem wiadomośc że na lotnisku ma czekać taksówkarz z moim nazwiskiem na tabliczce. No to nazad...

Jako że się trochę przeludniło, bez trudu wykukałem jedyna pozostała tabliczką z odręcznie napisanym czymś co można by uznać za Apnejt. Podrapałem się po łbie. Jak jest szansa że facet czeka na innego A-coś wysiadającego z Polski który się nie zgłosił? Przełamując opory podszedłem bliżej.
- Good morning. - Facet popatrzył się dziwnie. Nie moja wina że w Polsce nie używa się sformułowanie „Dobre popołudnie”...- Me Abnegat. Ich bin der... - zaschło mi z wrażenie w gardle.
- Good aft’oon, sir - rozpromienił się w uśmiechu mój rozmówca. - R’u goin’ t’o’tel?
Chyba o hotel pyta - przemknęło mi przez spanikowany mózg. Na wszelki wypadek wyciągnąłem karteczkę i napisałem nazwę miasta. Popatrzył z obrzydzeniem i kiwnął głową. Przyjechał innostraniec i szpanuje że pisać umie, szlag by go trafił...

Skrzyżowałem palce i wsiadłem do taryfy. Rzecz jasna chciałem siąść za kierownicę ale kierowca grzecznie pokazał mi przednie lewe siedzenie. Nno tak. Może lepiej jak z tyłu siądę. Toż nie wiadomo jak przeżyć jazdę po tej stronie auta, nie mając na czym rąk położyć...

Droga spokojnie mijała nam na przyjacielskiej pogawędce. Mój współtowarzysz chcąc uprzyjemnić mi podróż opowiadał historię swojego kraju oraz sytuacje geopolityczną - a przynajmniej tak by wynikało z zaangażowania, bo rozumiałem jedynie „and”, „or” „you” oraz „I”. Tego ostatniego nie jestem pewien. Żeby nie wyjść na ostatniego chama odpowiadałem grzecznie „A”, z wyczuciem dodając zabarwienie a to potwierdzające - a to pytające. W końcu zapadłem w udawany sen a kierowca zajął się słuchaniem radia. Panie, ratuj.

- Sir, it’s ya o’tel.
Że co mam mówić? Wybałuszyłem się na kierwowce który prawidłowo odczytał mój wyraz twarzy i pokazał palcem hotel. A - jesteśmu na miejscu. Matko jedyna, przyjechałem leczyć ludzi do kraju których języka kompletnie nie rozumiem... Uścisnałem grzecznie grabę na dowidzenia i polazłem do hotelu.
- Good evening, are you booked in? - zapytała panienka z okienka. Łomatko - to oni tu jednak lenguidżem gadają...

Pół godziny później siedziałem sobie przy oknie oglądając zachód słońca - chwilę pred północą - i w końcu do mnie dotarło że jestem kilka tysięcy kilometrów od domu, a jutro idę po raz pierwszy do pracy w zupełnie nowym szpitalu, gdzie ludzie uzywają dziwnego dialektu. Daj Panie żeby był bliższy temu mojej recepcjonistki, bo jak się okaże że oni są znajomymi i krewnymi drivera to nawet walizek nie rozpakuję tylko wracam do domu...

17 komentarzy:

basia.acappella pisze...

Oj tak...

A potem to wszystko się takie proste wydaje postronnym (niektórym): Nie dość, że mu bez racji źle było w kraju mlekiem i miodem płynącym, to jeszcze tam - zamiast mu dać choć trochę wycisk, skarcić za konsumpcjonizm, etc. - czerwony dywan i płatki kwiecia rozsypali, funtami obsypali...

Nie ma sprawiedliwości na tym świecie!

;|

Catta pisze...

To trudna sytuacja...tak sobie pomyślałam jak strasznie musi być tym, którzy:
a/ wogóle nie uczyli się języka danego kraju
b/ są niewykształceni
c/ zamiast walizki taszczą małe dzieci
d/ nie czeka na nich driver i zabookowany hotel
e/ nie mają dokąd i za co wracać.
Mimo,że byłeś w ciut lepszej sytuacji - to z pewnością było niełatwe, ale poradziłeś sobie doskonale!

inessta pisze...

no tak rozdzwięk, miedzy tym co umiemy i tym czym mówią tubylcy jest duuuży. Przeżyłam to w Germanii. Najpierw się śmieli a potem poprawiali, po kilkumiesięcznym pobycie umiałam mówić jak tubylcy.

Anonimowy pisze...

Zdecydowanie podziwiam wszystkich emigrantów. Uważam, że swój rozwój USA zawdzięcza energii emigrantów.
Dobrze, że piszesz takie rzeczy:)
Chcę dodać, że po raz kolejny zachwycam się wypowiedzią Catty.
maria

thalie pisze...

Podziwiam ludzi, którzy wjeżdżają far far away. Za odwagę zmierzenia się z tym wszystkim. Ja takiej nie mam. Zostaję.

Anonimowy pisze...

Catta nie moge sie z Toba zgodzic-wcale nie jest nam strasznie-to kwestia zaradnosci. Wyjachalam z kraju majac ukonczone jedynie studium, jechalam w slepo majac pieniedzy tylko na przezycie tygodnia w hostelu i nikogo nie znalam w docelowym miescie,nie mialam za co wrocic.

ani przez chwile nie bylo strasznie. to ze ktos jest niewyksztalcony w trudnej sytuacji i nikt na niego nie zeka na lotnisku o NICZYM nie swiadczy.

Anonimowy pisze...

wciągasz...co było dalej?

Abi...napisz ksiunżkę. Proooszę!:D

annablack

Catta pisze...

Anonimowy, mówiąc niewykształcony miałam w wyobraźni osoby z nieco innych niż Europa zakątków świata,uciekinierów z ogarniętych wojną lub głodem krajów itp.
Osoba, która ukończyła studium jest osobą wykształconą.
Oczywiście, że od zaradności wiele zależy. Doktor hab., który ma trudności z nawiązywaniem kontaktów z ludźmi i nie lubi zmian i ryzyka jest w gorszej sytuacji niż człowiek z maturą typu bystrzak w lot przystosowujący się do nowej sytuacji.
A mój tata (92)już z endoprotezą jest w domu. Doktor na wypisie w karcie informacyjnej pochwalił się, że zoperował mu lewą nogę. Na szczęście w rzeczywistości zoperował mu prawidłowo- złamaną prawą ;).

Anonimowy pisze...

o kurde jak fajnie napisane
' # ####
CATTA
trafila mnie w serce
#a/ wogóle nie uczyli się języka danego kraju
b/ są niewykształceni
c/ zamiast walizki taszczą małe dzieci
d/ nie czeka na nich driver i zabookowany hotel
e/ nie mają dokąd i za co wracać. ##
##
Pozdrawiam was wszyskich
obom

Anonimowy pisze...

ABI, chyba zmienie zawod, zostane wydawca...........

Anonimowy pisze...

Witaj Abi!Czytam od dawna,a dzisiaj postanowilam sie ujawnic:)
Swietny post-a przy opisie languidza poplakalam sie ze smiechu-pierwsze chwile z jezykiem mowionym potrafia byc naprawde ciezkie-choc i potem nie zawsze jest juz tylko z gorki...;)
Pozdrawiam z West Yorkshire

nieirytujmnie pisze...

Ha.. i tak nic nie pobije radosnej wymowy mieszkancow Irlandii Polnocnej :)

A tak w ogole to:
Szanowny Abnegacie - gdzie notka?
Codziennie z rana delektuje sie lektura, a tu co?
Pozdrowienia z Belfastu.

abnegat.ltd pisze...

Basiu, to chyba jest taka troszke zazdrosc. W stylu to moglem byc ja. Jezeli ktos jest spelniony w tym co robi - to sie glupotami zajmowac nie musi ;)

Catta, jest masa ludzi na swiecie ktorzy maja gorzej. Jak tez masa tych ktorzy maja lepiej. Niektorzy podrozuja w kontenerach pod pokladem statku. Inni lataja prywatnym jet'em.

Innesta, oni tu maja tyle lokalnych dialektow ile ulic w miescie...

Maria, wg. mnie rozwoj USA to kasa za II WW, Zydzi uciekajacy z Europy, nieograniczony potencjal Afroamerykanow i kosmici ze strefy 51.

Thalie, kazdy wybor - jezeli dal dobry wynik - jest a'priori dobry;)

Anonimie, ladnie ujete. Inna rzecz ze satysfakcja z pokonania takich trudnosci jest potezna.

AB, poki co szlifuje styl ;)

Catta, teraz jak najszybsza rehabilitacja - jak tylko pozwola go spionizowac. Trzymam kciuki.

Anonimie 2, jak zostaniesz, daj znac ;)

Anonimie 3, tamten dialekt jest nieprawdopodobny. ZGROZA ;)

Nieirytujmnie, przejedz sie do Omagh ;D To tylko 65 mil - a narzecze miejscowe ma sie nijak do mietkiego dialektu z Belfastu.

dotty pisze...

Przerobiłam na własnej skórze taki lot w jedną stronę (z opcją powrotu jakby tylko coś było nie tak). Człowiek ma jednak większe możliwości niż mu się wydaje. Język mówiony przyswaja się dość szybko, ale po drodze można mówić w miejscowym narzeczu przez sen(taka własna, uświadomiona przez towarzyszy "niedoli", koncepcja nauki języka; o dziwo skuteczna).

gbajson pisze...
Ten komentarz został usunięty przez autora.
gbajson pisze...

Pamietam swoj pierwszy raz na irlandzkim gruncie. Wyuczony englisha z BBC przez miesiac nie wiedzialem co oni ode mnie chca!
A teraz nie moge oduczyc sie tego durnego uuuu/szszszsz akcentu!

Anonimowy pisze...

Moje bliskie spotkanie trzeciego stopnia z lengłidżem żywym było w Stanach. Immigration officer. Hospody pomyłuj, o co on mnie pyta? Za 10 podejściem zrozumiałam, że pyta, po cholerę ja tu przyjechałam. Grzecznie odpowiedziałam, pan już o nic mnie nie pytał, tylko wbił wizę na pół roku i idź kobieto w cholerę, czyli następny proszę.
Drugie ciekawe spotkanie z lengłidżem było w hostelu w Nowym Jorku. Mieszkałam z dwiema Brytyjkami i Australijką. Brytyjki rozumiałam bez problemu, Australijki ni w cholerę. Brytyjki musiały mi powtarzac po angielsku, co ta Australijka powiedziała do mnie po angielsku. Za to one wszystkie rozumiały mnie bez przeszkód...
Niśka