Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Prehistoria. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Prehistoria. Pokaż wszystkie posty

piątek, 25 lutego 2011

Sztuka parzenia

- Abnegat?
- Hm?
- Zdanego zaliczenia nie można tak - o... - pokojowo zagaił Don Gregorio.
- Znaczy - że do sklepu idziemy?
- Nie do sklepu tylko na cegielnię. Południa jeszcze nie ma.
Koło akademików stała stara cegielnia, nieużywana od lat, której wizytówką był ponury, lekko pochylony komin.

Z tym kominem wiązał się uczelniany przesąd - miał mianowicie stać, póki pierwsza dziewica nie ukończy AM. No i - legł w gruzach...

Jedyny z jego mieszkańców, stary stróż, zajmujący służbową norę, dobrze rozumiał potrzeby studentów medycyny. Którzy z wielbłądami nie mieli nic wspólnego*. A ponieważ Najszczęśliwszy z Ustrojów dbał o dobrobyt i zdrowie obywatela, sprzedaż alkoholu w sklepie zaczynała się od godziny trzynastej. I własnie tą lukę aprowizacyjną wykorzystał rzeczony cieć.

Trzynasta wybiła, wstaje nowy dzień!
Kolejka ruszyła - wszystkim lżej!
Odliczona forsę lekko w ręku mnę
Poprosze trzy flaszki... Nie!!! Siedem!!!


Podeszliśmy do drzwi i zapukali, po czym ustawilismy się twarzą do okienka celem dokonania identyfikacji organometrycznej. Głównie chodziło o brak czapki z daszkiem i białej pałki u boku. Po chwili drzwi uchyliły się. Don Gregorio, jako ten prestidigitator, wsunął w szparę dłoń z pieniedzmi i w cudowny sposób zamienił ją w flaszkę wódki. Popatrzyliśmy ciekawie. Żytnia. Chwała Panu. Ostatnio cieć próbował żenić Baltonę, ale była to łupieżówka stuprocentowa - po wypiciu banieczki łbem trzepało tak okrutnie, że nawet ci ze zdrowymi włosami sypali wokoło białymi płatkami.

- To co, gdzie idziemy?
- U mnie nie da rady - pokiwałem głową. -Albo u ciebie, albo ławeczka.
Popatrzyliśmy na niebo i zatrzęsło nami synchronicznie.
- To u mnie. Tylko Willy robi to zaliczenie jutro, więc musimy być cicho.
- Ja tam gulgotam bezszelestnie...
Weszliśmy i Don Gregorio się rozjaśnił.
- Poszedł! Pewnie trening ma. No to - do boju.
Nie czekając na nic polalismy - jak mężczyznom, w sklanki** - huknęli pierwszą banię i wtedy dotarło do mnie, że żytnia jakos tak bardziej Baltoną zajeżdża... Dzizzzz...
- Mamy szym popiś?
- Tutaj. Hechbatka. Tylko zostaw tchoche - Gregoriem zatrzęsło ekstatycznie.
Przełknałem mały łyczek. Coż to za wóda paskudna... Brrr. Nawet herbata, na oko całkiem słabiuśka, miała gorzki smak.
- Co on, nie słodzi?
- A, bo nam cukru wczoraj brakło...
- To ona - niedzisiejsza ta herbatka?
- Poczekaj, pożyczę cukier.

Korzystając z chwilowej nieobecności gospodarza, polałem druga kolejkę. Wrócił, herbatkę posłodził, sprawdziliśmy - idzie wypić, choć dalej gorzka jak piołun - i strzeliliśmy na druga nóżke. Świat zwolnił i zdecydowanie stał sie miejscem bardziej przyjaznym.

Herbatka się skończyła, ale, jako że flaszka też chyliła sie ku upadkowi, nikomu nie chciało się robić nowej.

- Hej chłpaki! - Willy zawsze był pozytywnie nastawiony do świata, niezaleznie czy przed zaliczeniam czy po. -Ale miałem pecha na treningu! - pokazał nam wargę, ślicznie i solidnie opuchniętą, zasłoniętą do tej pory przez zakrwawiony wacik. Przywitał się i nerwowo rozglądnął po pokoju.
- Zrobiłem sobie Rivanol, był tu, na oknie, żeby wystygł. Nie widzieliście go gdzieś?

-----------
*Gdyż jak wiadomo, człowiek nie wielbłąd i napić się musi.
**Copyright: "Testosteron"

wtorek, 22 lutego 2011

Resident Evil 1/2

Czytając ostatnie perypetie Doro ze swoimi studentami, przypomniała mi sie Pani Docent...

Zderzenie maturzysty z prawdziwą nauką na medycynie jest szczególnie bolesne na anatomii. Pozostałe przedmioty pierwszego roku nie były całkowicie nowe - biologia, chemia czy biofizyka, choć miały swoisty wymiar szkolnictwa wyższego, głównie pod postacią upierdliwych asystentów, nie były czymś całkowicie nowym. Natomiast anatomia stanowiła coś na kształ zapory Hoover’a, oglądanej od strony rzeki. Potężna, pionowa ściana, dająca niewielką mozliwość zaczepienia palców.

Wystarczy powiedzieć, że podstawowym podręcznikiem matki - czy raczej babki - wszelkich stricte medycznych przedmiotów była Anatomia niejakiego Bochenka. W moich czasach tomów było siedem, w dzisiejszych zostały one połączone, w wyniku czego student medycyny otrzymał cztery doskonałe narzędzia mordu - każdy jest wystarczająco ciężki, by utłuc jednym strzałem dorodne zwierzę.

Asystenci są różni - jak dobrze wiadomo z giełdy, niektórych można podejść, niektórzy są wrażliwi na gołe biusty, inni na umierające babki. Ale są też tacy, których sam dźwięk imienia ścina krew, zamraża wodę i petryfikuje wszystkie przedmioty żywe.

Jak mówi starogóralskie przysłowie pszczół:
Kot ma w zyciu pecha
Ten ma nieszcześć kupe
Może złamać palec
Wycierając
i tak dalej.
Wiadomo, na kogo trafilem...


Postrachów anatomicznych mało nie było. W zasadzie wszyscy byli straszni - ale co innego spotkać w zamku Damę w Bieli, co to z Sunących Odrzwi Chylących się w Bok Płynie Ku Nam W Diamentowej Mgle - a zupełnie co innego osobnika, który ogryzając z mięsa zakrwawiona kończynę poprzedniego nieszczęśnika, zwraca się w naszą stronę z jednoznacznymi zamiarami.

- Dzień dobry, drogie dzieci! - zakrzyknęła słodko nasza Pani Docent. -Mam nadzieję, że wszyscy wszystko łądnie umieją, tak?
Nadzieja zaświtała na horyzoncie. Może tym razem uboju nie będzie? Nadziei towarzyszył pełen pewności i pozytywnego nastawienia pomruk dziesięciu gardeł.
- To bardzo dobrze. Ponieważ nie mam dzisiaj czasu - oczekiwania wzrosły kilkukrotnie - napiszemy kartkóweczkę, a oceny podam wam w piątek.
W powietrzu wyraźnie czuć było zapach kurzu, wzniesiony przez walącą się w gruzy matkę głupców. Każdy z rezygnacją wziął od Pani Docent karteczkę i zaczał mozolnie wypacać z siebie wiedzę.

- Dzień dobry, kochani! Śliczny dzień mamy, nieprawdzaż? Jak się dzisiaj macie?
- Dzień dobry, Pani Docent... - echo grobowej krypty wytłumiło tym razem jakiekolwiek pozytywne emocje. Toż dostać dwie pały na jednych zajęciach miło nie jest.
- Sprawdziłam wasze kartkóweczki. Diabeł mnie kusił, ale ...-
...zamarliśmy...
- ...ale się pomodliłam i nie uległam.

Popatrzyliśmy z nadzieją po sobie. Pani Docent rozdała karteczki i zapatrzyliśmy się w wyniki. Usmiechy gasnęły jeden po drugim. Sliczne - cudowne! - trójeczki z minusem - i bez - zostały bez wyjątku starannie przekreślone dwa razy, a obok pyszniły się dopisane pięknym, zamaszystym pismem, ndst.


Życie studenta słodkie jest.

Głównie gdy się studiuje Organizację i zarządzanie.

piątek, 11 lutego 2011

Proste pytanie

Dla potrzeb niniejszego opowiadania stworzymy postać całkowicie fikcyjną. Nazwiemy go... Wielebny. Jest studentem medycyny, człowiekiem miłym, swoistym erudytą, mającym poczucie humoru rodem z Muppet Show. Myślę tu bardziej o tych dwóch starych dziadkach, dożerających wszystkim z balkonu, niż o Misiu Fuzzy. Ma konkretnego zeza rozbieżnego, stąd w naszej poczatkowej fazie znajomości nie bardzo wiedziałem jak się zachować. Zdawał sobie z tego sprawę i darł ze mnie łacha niemiłosiernie.

Na pierwszym roku studiów, prócz kobył wszelakich, mieliśmy również łacinę. Nasza Lektor była kobieta miłą choć surową, jej wada wzroku była podobna do Wielebnego, choć nieco mniejsza, a najbardziej ze wszystkiego nie lubiła spóźnialskich...


- Wielebny, idziesz na pożarskiego?
- Nie, jadłem kanapki. Poza tym łacina za dziesięć minut...
- Wiem. Już się ostatnio wściekła za spóźnienie. Ale czy to moja wina, że plan jest dla niewolników? Kiedy ja mam obiad zeżreć? - rzuciłem przez ramię, przyspieszajc w kierunku Baru Centralnego.

- Sześć - nie! - pięć razy ziemniaki, mielony, kefir i kiszona.
- 12 złotych
Pochłonięty pierwszą deklinacją i równomierną dystrybucją sznycla na pięć porcji, straciłem poczucie czasu...

- Najmocniej... panią... magister... przepraszam.... - wyrzęziłem w progu ostatnim tchem. Mielony w moim żołądku walczył z ziemniakami o miejsce w kolejce do wyjścia.

Nim nasza urocza wykładowczyni zdołała mnie zrugać, Wielebny odchylił sie na krześle energicznie do tyłu i popatrzył na mnie z niesmakiem, następnie obróciwszy się, w milczącej grozie wbił swojego zeza w twarz Pani Lektor, aż wreszcie, obracając sie z powrotem ku mnie, purpurowy na twarzy, wykrzyczał swoje oburzenie:
- I jak ty teraz, łachudro, spojrzysz Pani Magister prosto w oczy??!?

sobota, 11 grudnia 2010

Dietetyka

Zima przyszła - szlag trafił dietę. Z wrodzonymi instynktami nie wygra się za jasną cholerę. Rzecz jasna, nie wzięło się to znikąd, człowiek który nie żarł w zimie wszystkiego co mu w łapy wpadło, umierał. I genów swych nie przekazał. Czyli nasze obżarstwo zimowe zostało wykreowane chęcią przetrwania. Teraz doszło do sytuacji odwrotnej. Posiadacze genu obżarstwa wymierają powoli w nastepstwie zespołu metabolicznego, a geny przekażą dalej jedynie osobnicy zdrowi...

...a przynajmniej tak by było, gdybyśmy żyli zgodnie z oczekiwaniami przyrody. Czyli jakieś 20 - 25 lat. Niestety, człowiek najpierw geny przekazuje a dopiero potem umiera - więc podstawowy mechanizm eliminacji chorób dziedziczonych po ancestorach wziął w łeb. Dodatkowo sami paskudzimy sobie pulę genową, lecząc się na co tylko przyjdzie ochota.

Małpiszon z Górnej Kredy miał dobrze - w zimie jedyne, co mógł wtranżalać, to była kora drzew i korzonki. Współczesny małpiszon ma do dyspozycji cywilizację junk-foodów i Żabke na każdym rogu. Co nie jest złe, ta Żabka czy inna Bramborowa Mandolinka, ale z punktu widzenia grubasa jednak nie najlepiej. Toż wtranżalanie parówek o 23 woła o pomstę do nieba. A przynajmniej jest bluźnierstwem przeciwko diecie i tabelom żywieniowym. O zdrowym rozsądku wspominać nie należy, bo ma się nijak do parówek. Szczególnie z sosikiem keczupowo-musztardowym...

W czasach zaprzeszłych poszliśmy na zajecia z dietetyki. Student medycyny wiadomo jaki jest - cynik obleśny, co to na flaki się napatrzył, książkę telefoniczną wtłacza w łeb w dwa wieczory, a imponuje mu jedynie zakrwawiony po pachy chirurg z nożem. A jeszcze lepiej z piłą. Mechaniczną. No to jakie uczucia może w takim bachorze wzbudzić dietetyczka? My zresztą też nie wzbudzilismy w niej ciepłych uczuć. Wysłuchaliśmy przydługawego wykładu, w którym zawarta była mądrość diety zrównoważonej i liczenia kalorii, po czym poszli do Lubelanki na 6x ziemniaki i pożarskiego. Z surówką z kiszonej kapusty. Były to najlepsze na świecie ziemniaki z najlepszym na świecie pożarskim - a mogę to napisać bez obaw o kryptoreklame, bo rzeczone arcydzieło student cuisine już nie istnieje. Bezlitosna zawierucha histori starła go z mapy, razem z barami mlecznymi i puree z dżemem.

Po powrocie dostaliśmy zadania w podgrupach. Nasza miała ułożyć dzienne żywienie dla górnika. Westchneło nam sie głęboko i otworzylismy tabele. Tyle a tyle kalorii, tyle a tyle białka, cukru, tłuszczu, minerałów. Zaczęliśmy przymierzać. Tak źle - i tak niedobrze. A to czegoś za dużo, a to czegos za mało. W końcu podeszlismy do sprawy metodycznie. Tłuszczu tyle, białka tyle... dobrze... teraz węglowodany... Pani zobaczyła naszą dietę, wpadła w spazmy i wywaliła nas na zbity pysk. Bogiem a prawdą, nie rozumiem dlaczego. Toż zgadzało się wszystko do pierwszego miejsca po przecinku... Gdyby ktoś chciał nakarmić poprawnie górnika, zgodnie z tabelami żywieniowymi, podaję przepis na obiad: dwie kostki masła, pół litra śmietany, piwo i 150 kiszonych ogórków.


Z genami walczyć można, ale te, niestety, są lepiej uzbrojone. My mamy swoją tak zwaną silną wolę, a te cholery mają hipoglikemiczne drżenia rąk i ślinienie na widok eklerki. No i jak takiej przepuścić? Stąd też na wagę nie parzę. W lustro też nie. Przyjdzie wiosna, to sie wezmę.

środa, 24 listopada 2010

Anatomia czaszki

Pierwszy rok medycyny. Wrzesień. Dumni studenci, omc doktory, pierwsze walne spotkanie na akademii z okazji rozpoczęcia roku. Przemowy, rektor, dziekani. Pierwsze nawiązywane kontakty. Każdy starał się jakoś wywrzeć wrażenie na otoczeniu. Stałem sobie spokojnie i słuchałem, jak to moi koledzy chwalą się wakacyjnymi osiągnięciami naukowymi. Całe dwa miesiące wkuwania na pamięć kości ręki. Ktoś tam zrobił do łokcia. Inny recytował wierszyk mnemotechnicznie układający kosci nadgarstka. Stałem - i dupa mi rzedła. Toż w wakacje nawet mi nie postało we łbie żeby książkę otworzyc. Ostatecznie, od tego wakcję są. Po przyjściu do domu, z nastawieniem „kto da radę jak nie ja” i uczuciem „o k..wa!”, otworzyłem tom pierwszy Bochenka. Pominąłem kwieciste wstępy i zacząłem wbijać do łba łacińskie nazwy. Drugiego dnia weszliśmy do osławionego Collegium Anatomicum.

- Dzień dobry. Nazywam się Kowalski, jestem waszym asystentem w tym semestrze.
Siedzieliśmy w 10 osób dookoła metalowego stołu. Asystent sprawdził obecność, rozdał karty zaliczeniowe i przystąpił do rzeczy.
- Jak zapewne wiecie, naszym pierwszym preparatem są kości. Dzisiaj omówimy kosci ręki.
Z pudła stojącego na stole wyjał łopatkę i wskazując na coś wyprostowanym spinaczem biurowym, zwrócił sie do pierwszego z brzegu studenta:
- Jak nazywamy ten wyrostek?
- yyyyy
Kolejne pytanie do kolejnego studenta:
- A ten?
- ueeee
Następne pytania zostały skwitowane równie inteligentnymi odpowiedziami. Asystent dokończył szybko proces dydaktyczny i zgrabnie wpisał wszystkim pały do kajecika.
- Na środę kości nogi, na piątek miednica. Radziłbym wziąć się do pracy.
Jako, że na moja pałę pracowałem jakieś 8 godzin, nie zrobiło to na mnie większego wrażenia. Ale moi koledzy, którzy poświęcili dwa miesiące na kosci ręki, zbladli wybitnie. Niejasne obrazy imrezy zapoznawczej rozwiały sie jak z białych jabłoni dym i wszyscy zgodnie pokłusowali na swoje kwatery.

Kolejne ćwiczenia - a słowo to zaczęło nabierać bardzo nieprzyjemnego wydźwięku, bliżej im było do batoga niż truchtania na bieżni - przebiegły w podobny sposób. Asystent wchodził, zadawał dziesięć pytań, stawiał dziesięć pał, określał materiał na następne ćwiczenia i wychodził. Gdzieś pod koniec trzeciego tygodnia nadeszła chwila prawdy. Zaliczenie z naszego pierwszego preparatu - jak zwano slangowo kolejne partie materiału - miało odbyć się w poniedziałek.

- Co robisz w weekend? - mój współspacz, Jerzy, popatrzył na mnie nieco nieprzytomnie.
- Ryję.
- Miałes do domu jechać.
- Zwariowałeś? - jeknął. -Wy to z Kowalskim macie dobrze. Luzak. A na nas Pani Docent wykona w poniedziałek egzekucję.
- Z Kowalskim dobrze? Może z daleka to on na miłego wygląda. Ale ogólnie mamy po komplecie pał i poniedziałek będzie naszym Waterloo. Pytałem, bo brat do mnie chciał przyjechać. Myslałem, ze cię nie ma, to mu powiedziałem, że może.
- A co się przejmujesz. Nadmuchamy mu materac po Ziutkiem i sie wyśpi. Nie chodzi spać przed piątą rano?

Pytanie nawiązywało do naszego, swieżo wypracowanego, zwyczaju uczenia się do porannego otwarcia sklepów, śniadoanio-kolacji złożonej z bułeczki i mleka i zdrowego snu do 14. Ciężki jest los studenta popołudniowej zmiany.

Szerszego wyjasnienia wymaga rzeczony Ziutek.
Problem z nauczeniem się wszystkich rowków, zagłębień i wyrostków na kosciach wiązał się w głównej mierze z dziadowskimi rysunkami w Bochenku, podstawowej książce do anatomii. Szczęśliwcy mieli do dyspozycji Sinielnikowa, doskonały atlas produkcji zaprzyjaźnionej. Ale wybrańcy mieli cos lepszego - prawdziwe kosci. I dzięki Jerzemu należałem do tej grupy. Bowiem przed rozpoczęciem roku wszedł był drogą mi bliżej nieznaną w komplet kości ludzkich oraz pięć(!) czaszek. Kości leżały sobie w worku, wyciągane po kolei w czasie nauki, natomiast czaszki głupio jakoś było trzymac pod łóżkiem. Ustawiliśmy je na najwyższej półce, ponad książkami. Cztery były bez żuchwy, więc piąta, najładniejsza, stała na samym środku. I z racji swojej wyjątkowości została spersonifikowana. Ziutek dumnie szczerzył pełne uzębienie i z natężeniem wpatrywał się w nasz pokój pustymi oczodołami.


- Siema, młody! Jak się jechało?
- Super. Przysnąłęm za Krakowem i nawet nie wiem jak mi zleciało. Coś ty opowiadał, że tu się trzy dni jedzie?
- Nie tym połączeniam... Zwykle jeżdżę nocnym, niech szlag trafi. Chodź, bo nam trolejbus ucieknie. Kupiłem ci browar, sam muszę na nad książkami jeszcze posiedzieć, ale jutro wyskoczymy na miasto.

- Jerzy - Mikołaj - dokonałem prezentacji. -Zjadłbyś coś? - zgrabnie zrobiłem miejsce na stole i nie słysząc odpowiedzi, obróciłem się. Młody stał w pozycji wytrzeszczoko.
- Co jest?
- Co to - kosci co to są? - rzekł nieco nieskładnie.
- Kości, kości. Siadaj, nie gryzą - na stole przemieszane bez ładu i składu leżały kosci ręki i nogi, żebra sterczały z miednicy, walały się kręgi, pomiędzy tym wszystkim stały talerze po śniadaniu oraz puste kubki z kawą. I słoik dżemu.
- I wy tak - z tymi kościami? - niegramatycznie zatrzęsło młodym.
- No. Łopatka dobra jest do masła i do dżemu.
Z czajnika buchnęła para, zalałem herbatę i postawiłem na stole. Podsunałęm paczkę z cukrem w kostkach. Młody rozglądnął się nerwowo za łyżeczką.
- A czym mam zamieszać?
Jerzy, nie podnosząc wzroku znad książki, wyciągnął do niego rękę z obojczykiem.

- Abi?
- Szego? - otwarłem jedno oko. Postanowilismy sie wyspać i zgasilismy o czwartej rano. Sen spadł na mnie niczym worek cementu.
- Bo ja tam - spać nie mogę...
- Co, powietrze uchodzi?
- Niee, te czaszki sie tak dziwnie patrzą...
- Czaszki. Się. Patrzą - zapaliłem światło. -Czym niby, toż oczu nie ma żadna - wskazałem szerokim gestem półkę z wyszczerzonymi reliktami. -Zachowuj się poważnie - zrezygnowawszy z sarkazmu obróciłem młodego w ich kierunku. -To są szczątki ludzkie, nikomu krzywdy nie zrobia. Mało tego - ani drgną!
W tym momencie nasza jedyna czaszka z żuchwą obsunęła sie po ścianie, przechyliła do tyłu i Ziutek zarżał milczącym, szyderczym śmiechem. Przez chwilę w pokoju można było słyszeć zderzające się między sobą cząsteczki powietrza.
- Wiesz ty co - klepnałem młodego w łopatki - kładź się do łóżka. Ja się prześpię na materacu.

Ziutek robił nam to potem wielokrotnie. Nigdy w dzień, zawsze w nocy. Najcześciej o dwunastej, choć czasem później. Nie odkrylismy przyczyny - czy się piecyk załączał, czy drgania powodowane przez przejeżdżajace ciężarówki poruszały domem. Do dobrego tonu nalezało powiedzieć „Ziutek, naprawde nie ma się z czego śmiać”, podejść i poprawić pozycję czaszki na zuchwie. Ale ten pierwszy raz pamiętam do dzisiaj.

Zaliczenie zakończylismy wynikiem 0:10

sobota, 20 listopada 2010

Collegium Majus

Było to bardzo dawno temu. Pod koniec semestru mój przesympatyczny współspacz oznajmił, że dostał akademik i w przyszłym przenosi sie do jaskini zła i występku. Cóż było robić. Rozpuściłem wici - witki też - i po jakimś czasie pokazał się student weterynarii pierwszego roku. Nazwiemy go Karol, z powodu ochrony danych osobowych.

Karol był nisko konflitkowy. Nie mieliśmy większych problemów z włażeniem sobie w drogę, pierwszy rok weterynarii i drugi medycyny jakos nie skłaniają do szlajania się gdzie popadnie - więc szlajaliśmy się tylko w pieczołowicie wybrane miejsca. Ja słuchałem o budowie konia przy jego powtórkach do anatomii a on wchłaniał wielowarstwowe wzory, których znajomość była konieczna do zaliczenia mojej biochemii. W końcu od słowa do słowa zaprzyjaźniliśmy się. I pewnego razu, wieczorem, Karol dotknął tematu tabu.


- Abi?
- Mhm? - trudno sie mówi z anatomią Bochenka na kolanach, kanapką w zębach i kiszonym ogórkiem w dłoni.
- A jak wyglada trup?
Miałem chwilę czasu, by się zastanowić, ale nic mądrego nie przyszło mi do głowy.
- No, normalnie. Jak koński, tylko mniejszy. A co?
- Eee... Koński - to koński. A taki ludzki trup to musi być hardcore.
- Czy ja wiem?
Po dwóch semestrach zajęć w prosektorium Collegium Anatomicum, które odbywały się 3 razy w tygodniu, jakoś nie robiło to większego wrażenia. Ot, człowiek, tylko że nieżywy. I śmierdzący pod niebiosa formaliną, która wyżerała sluzówki i upośledzała smak. O węchu szkoda wspominać.
- No, ma ręce, nogi, głowę też - ale to są juz teraz preparaty. Znaczy - wszystko otwarte, rozpreparowane, oglądnięte. Pierwszaki mają już nowe, a my kończymy preparować nasze.
Drugi rok miał zajęcia we wtorki i czwartki - na zmianę z pierwszym rokiem, okupującym dni nieparzyste.
- A dałbys radę... - Karol przełknął ślinę - ...mnie tam wprowadzić?
- Pewnie. - Człowiek jak ma 20 lat to jest głupszy od cholewy buta. -Co masz jutro?
- Wolne nam zrobili.
- No, to wpadnij przed zajęciami, nikogo wtedy nie ma, pożyczymy od kogoś fartuch, wejdziesz, zobaczysz i wyjdziesz. Mecyje - skrzywiłem się lekceważąco. -Ja to bym takiego konia kiedyś chciał zobaczyć. To dopiero musi być widok.
- My tak dobrze nie mamy. przynosza zakonserwowane preparaty i potem je odnoszą. Szans bladych, zeby to sie udało.
- Nie przejmuj się. Przyjdź jutro kwadrans przed drugą.

Siedząc na ławeczce w holu czytałem na wyścigi, byle prędzej, raz jeszcze, cały materiał. Głupio by było znowu zobaczyć karcąco-litościwe spojrzenie Miłego Pana Asystenta, który jak to Bóg Imperato, za dobre nagradzał z rzadka, a złe karał bez opamietania.
- Co tak wpierniczasz, i tak juz za późno na wszystko - tyczkowata postać Wielebnego zwiesiła sie nade mną. -Jak się nie najadłeś - to sie nie naliżesz.
- Daj spokój - jęknąłem. -Jak normalny człowiek może to wszystko zmieścić we łbie?
- Pokaż mi tu normalnego - zarechotał Wielebny. Jak by na potwierdzenie jego słów z korytarza dobiegł przerażony głos Pani Docent.
- Gdzie są moje zwłoki!!!
-oki--oki--oki-
Echo ponuro rozniosło jej rozpacz. Wielebnego zgięło.
- Sam słyszysz - wystękał z trudem. Otarłem łzy z twarzy.
- Zwłoki! - przypomniało mi się.
- Co, ty też?
- Nie - kumplowi obiecałem, że mu zwłoki pokażę.
I opowiedziałem historię nieskomplikowaną.
- A sprawdziłeś czy z formalinki już go przywieźli?
O naszym zmarłym wyraźaliśmy się z szacunkiem, On a nie to. I miał imię- Zdzisław. Dla przyjaciół Zdzisek.
- O cholera - tknięty przeczuciem nienajlepszym, pognałem do sali. Na środku stał piękny, lastrikowy stół, kompletnie pusty.
- Ferfluchte! - zaklął ksiażę pan po niemiecku - i jak ja mu teraz trupa pokażę?
- Nie bój żaby. Daj prześcieradło. Ja się tu położe, wprowadzisz go do drzwi, pokażesz mu zwłoki - i sobie pójdzie.
- Jaja se robisz? - skrzywiłem się sceptycznie. -On chciał zwłoki zobaczyć a nie prześcieradło...
- Pamiętasz swój pierwszy raz? Jak wszedłeś tu i Zdzisek leżał na stole?
- ?
- Chciałes go zobaczyć?
Skrzywiłem sie potwierdzająco.
- A byłeś w stanie podnieść prześcieradło?
Faktycznie. Nieruchomy kształt ludzkiego ciała nieco nas sparaliżował. Byliśmy już obeznani z salą - pierwsze zaliczenie było z kości, zwłok do tego nie potrzeba - a mimo to, gdy pierwszy raz zobaczyliśmy Zdziska, każdy poczuł się nieswojo. I nikt prześcieradła nie podniósł.
- Abi!
Oglądnąłem się przez ramię. W drzwiach łączących hall z korytarzem stał Karol i machał.
- W mordę jeża - obróciłem sie do Wielebnego. -Kładź się, będziemy tu za dwie minuty.
Wielebny spokojnie ułożył się na lastriku i przykrył prześcieradłem.
- Tylko nie oddychaj głeboko bo widać - szepnąłem jeszcze i pognałem organizować fartuch, czepek i klapki dla Karola. Po kilku minutach wróciliśmy pod drzwi do sali.
- Panie Abnegacie! Prosze tu na chwilę!
Nie myśląc wiele, wepchnąłem Karola za próg, modląc się, by asystent go nie zauważył, podbiegłem do drzwi i wszedłem do gabinetu.
- Prosze przekazać grupie, że zaliczenie odbędzie sie w czwartek. Dzisiaj niestety muszę wracać do szpitala. Zajęcia poprowadzi doktor Podgórny.
Na korytarzu rozległ się dziki wrzask, którego w żaden sposób nie mógłby wydać człowiek.
- A tam co się dzieje?
Wypadłem za asystentem na korytarz. W świetle drzwi mignęła mi sylwetka Karola. Sylwetka, dodajmy, poruszająca się żwawo, spłaszczona, co sugerowało dochodzenie do prędkości światła.
- Jak dzieci. Proszę zawołać grupę i zająć miejsca. Ma byc absolutny spokój. Doktor Podgórny przyjdzie za kilka minut.
Wyjrzałem dla świętego spokoju do holu ale po Karolu nie został nawet ślad. Wróciłem do sali. Wielebny siedział przy stole i wertował Bochenka, gdy wszedłem przekrzywił głowę i popatrzył na mnie sceptycznie.
- Coś ty za dzika tu przyprowadził?
- Dzika? Coś ty mu k.wa zrobił?
- Ja - absolutnie nic! - walnął się w piersi Wielebny. -Ściągnął ze mnie prześcieradło, widzę, że podstęp sie nie udał, to usiadłem, wyciągnąłem rękę i jak cywilizowany człowiek powiedziałem „Dzień dobry”!

---------------------
Ta historia jest na tyle prawdziwa, na ile może być po ćwierć wieku. Nie pamiętam już, dlaczego Karol wszedł sam. I nie pamiętam czy uciekł całkiem czy tylko troche. Reszta opowieści jest zgodna ze stanem faktycznym

Gdyby zawitali tu, przez całkowicie niezrozumiały kaprys losu, odtwórcy głównych ról, M i P, serdecznie Was pozdrawiam.