Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Historie nieprawdziwe. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Historie nieprawdziwe. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Pakt

Kovalik jechał pod górę i zastanawiał się, czy jego ultra cud-miód zimówki wytargają go pod chałupę, czy jednak czeka go zakładanie łańcuchów. Pan w sklepie zrobił to w czasie dziesięciu sekund, Kovalik już przy trzeciej próbie osiągnął czas prawie-że-porównywalny, więc nie powinno być źle... Z rozmyślań wyrwały go buksujące koła, odpuścił gaz jeszcze trochę, jego Złoty Szerszeń wydał dźwięk chorowitego kaszlaka i stanął. Klnąc na czym świat stoi Kovalik wyciągnął łańcuchy i zaczął walkę z materią. Niby nic trudnego, ale w półmetrowym śniegu znalazł się na rozstaju, skąd każda droga wiodła donikąd. Mianowicie w rękawiczkach nie czuł, gdzie ma zapiąć łańcuchy, a bez rękawiczek nie czuł palców. W końcu, starając się nie myśleć o stratach, włożył łańcuchy pod kurtkę, a zapinki zaczął ogrzewać w palcach.

- Trevor!
- Trevor!!! - nie słysząc odzewu, udarł się z całej siły.
- No i czego się drzesz? Stało się co? - jaszczur jak zwykle miał świetny humor, ale Kovalik usłyszał dodatkowo nutkę - jakby - niepewności? Nagle zdał sobie sprawę, że Pompon nie łasi się mu do nóg.
- Trevor, gdzie kot?
- ...
- westchnięcie rozeszło się sześciowymiarowo po okolicy.
- Co ty mi tu wzdychasz? Gdzie jest kicia!?!
- Czego się drzesz... Futrzak cholerny mało mi łba nie odgryzł, trochę mnie poniosło... i tego...
Kovalik wbiegł na pięterko i wśród totalnego pandemonium zobaczył coś, co przypominało zasuszona miniaturkę łowców głów, tyle że porośniętą futrem. Z ogonem, który nie wiedzieć czemu wyglądał jak szczotka do mycia butelek.
- Coś ty mu, gadzie jeden...
- Tego, no... spanikowałem trochę... i chyba w tych nerwach... tego... za daleko go popchnąłem... odwrócił bym, ale nie daję rady...
Kovalik ze zdumienia zamarł. -Czy ja dobrze słyszę? Waszmość masz wyrzuty sumienia??
- Czego się czepiasz! Mówiłem, weź toto w cholerę, ale nie. Kicia, mhrr, mhrrr. Futrzak francowaty...
- Poczekaj - znaczy, tyś go przepchnął - gdzie?
- No, podobnie jak z Mikołajem było
- Trevor bez specjalnego zażenowania splunął przez ramię. - Tylko, żem go popchnął nieco za daleko i teraz ma jakbyyy... siedemdziesiąt lat.
- Ile?!?
- No, siedemdziesiąt. Dokładnie nie wiem, ale bardziej siedemdziesiąt osiem niż siedemdziesiąt dwa...

Cholera jasna by to. Rozejm jaszczura z kicią był dość chwiejny, ale po ostatnim przypaleniu wąsów Pompon trzymał się od Trevora z daleka, sycząc tylko i prychając z bezpiecznej odległości. Przygnębiony usiadł na fotelu i zapatrzył się w - właściwie nie wiedział w co. Pozycja kociej mumii jednoznacznie wskazywała, że zginął jak prawdziwy bohater, świadczyły o tym wyszczerzone kły i pazury.
- Kovalik?
- Mhm...
- A jakbym... tego... bo nie ma za dużo czasu... w sensie, że on tam teraz jest, póki kręgi są małe ciągle jest szansa, by go przesunąć, ale... nie jesteś jeszcze gotowy, cholera - ale jak chcesz, możemy spróbować... tylko że to niebezpieczne...
Kovalik zamienił się w męski odpowiednik Żony Lota.
- ...no, boś silny jest wystarczająco, tylko nieprawdopodobnie tępy... zakończył nieszczęśliwy Trevor. Kovalika odmroziło.
- Co tępy! Cedzisz te swoje tajemnice przez sitko, jak byś się tak nie zapierał, już dawno bym mógł...
- Cisza.
- Trevor najwyraźniej wyczerpał swoje długo oszczędzane pokłady empatii.-Mówisz - masz. Tylko żeby mi potem nie było jęczenia. Zrobimy to tak...

Bogiem a prawdą Kovalik trochę się wystraszył - musiał otworzyć całkowicie kanał dla Trevora i zachować bierność. Przed oczami stanęły mu obrazki z poprzedniej synchronizacji. Psia mać... A jak gad jeden wykorzysta połączenie, by wrócić do siebie?
- No i widzisz, capie jeden, jak ty nic nie rozumiesz? Trevor parsknął, nie kryjąc się z podsłuchiwaniem. - Jeżeli moja projekcja w twoim świecie jest jaka jest, to pomyśl co by zostało z ciebie w moim... Nie wiem, czy energia, którą dysponujesz, starczyła by na ugotowanie jajka na miękko...
- I jeszcze podsłuchujesz! Cholera z tobą! Jak ja ci mam ufać?
- A goń się. Jam futrzaka nie atakował. Było na mnie nie polować.
W końcu po długich bojach z samym sobą Kovalik zdecydował, że będą działać. Przeważyła myśl, że jeżeli się nie zdecyduje, będzie musiał wpatrywać się w mumię Pompona Bóg raczy wiedzieć jak długo....

- Nie otwieraj oczu! - Kovalik, posłuszny nakazowi, zacisnął powieki. Czuł dziwne mrowienie na skórze, z temperaturą też działy się dziwne rzeczy, parę razy poczuł, jak przestrzeń wywija hocki-klocki, ale poza tym nie działo się nic przerażającego.
- Daleko jeszcze?
- Cicho że bądź...
- bezosobowy głos Trevora dobiegł go jakby z oddali. Poczuł narastanie paniki. A jak ten gad jednak go gdzieś porzuci w tym rachatłukum czaso-przestrzennym? Nie wytrzymał i otwarł oczy. Znajdował się nadal na pięterku, widział dość wyraźnie kontury komina, dachu i podłogi, natomiast wyposażenie rozmazało się do granic rozpoznawalności. Przyćmione, czerwonawe, jednostajnie migotające stroboskopowe światło nie pomagało w żaden sposób. Do pomieszczenia wpadały i wypadały sprzęty różne, czasem potrafił uchwycić zarys sylwetki ludzkiej, a w tej zawierusze, pulsującej sino-czerwono, nastroszone truchło kota stało jak stało, z zębami i szponami gotowymi do ataku.
- Puść go, ośle jeden! - głos Trevora dobiegał z niewyobrażalnych odległości, był świstem wiatru, wyobrażeniem, Kovalik natychmiast zamknął oczy, zapadali się znowu. Stroboskopy nagle stanęły, poczuł jak flaki podchodzą mu do gardła.
- Teraz go łap!
Otwarł oczy. Przestrzeń wokoło nadal pojawiała się i znikała w takt błyskającego światła zza okna, jednak barwy zmieniły się na fiołkowo - niebieskie.. Kot rzucił się szczęśliwie w jego stronę, złapał go mocno i zamknął oczy. Niech się dzieje wola nieba...

- Trevor?
- Czego? - jaszczur leżał nieruchomo w klatce, jego jedyną czynnością było rytmiczne sapanie.
- Dzięki. To było - niesamowite...
- Nie ma sprawy. Weź mu zaszczep we łbie, żeby się do mnie nie zbliżał. Następnym razem ani myślę tego powtarzać. Dobranoc...
- Dobranoc...
Kovalik zszedł na dół, do kuchni. Pomału przerabiał ją własnym sumptem, połączył ją z biała izbą, czarną przerobił na spiżarnię, wielki piec pysznił się teraz centralnie, pod świeżo wycyklinowaną ścianą stał stół zbity z dwóch dębowych piętnastek. Jeszcze tylko krzesła z czegoś zrobi i czas będzie na parapetówkę... Nalał kotu wody, sobie whisky i zakąsili kitekatowymi krakersikami. Ostatecznie jakoś trzeba uporządkować w głowie to co widział. Zdecydowanie należało by się tego nauczyć... Próbował uzyskać to samo wrażenie co podczas połączenia z Trevorem, ale osiągnął tylko konkretny ból łba. Zaraza... Nagle sobie przypomniał - mam wleźć zwierzakowi do łba i zaszczepić mu nakaz? Ciekaw jak... Hm. Wpatrzył się kotu w oczy i otworzył łącze. Początkowo nie działo się nic, nagle zobaczył samego siebie, siedzącego na krześle ze szklanką w dłoni. Kuchnia zalana była monochromatycznym, szarozielonkawym światłem, kanty mebli jarzyły się nieco jaśniej. Więc tak widzimy świat, panie Pompon, uśmiechnął się Kovalik i podniósł do ust szklankę. Pokój rozświetliła jasnozielona smuga, poczuł, jak adrenalina kota pobudza go do działania. Odłożył szklankę i gwałtownie poruszył ręką, chowając ją za siebie... Tym razem czerwień ruchu jednoznacznie wskazywała, gdzie powinien znaleźć się cel, koci mózg przeliczył wektory siły i przyspieszenia po czym jak sprężyna rzucił się w kierunku punktu przechwytu - wyrżnął łbem w stół i połączenie zostało przerwane. Kot dopadł jego ręki, użarł i zadowolony z wykonania zadania umknął za komin. A by cię jasna cholera... Po chwili wlazł kotu raz jeszcze do głowy, nie bawiąc się podglądaniem zaszczepił mu jedynie paniczny strach do Trevora i polazł spać na przypiecek. Będzie tego.

W środku nocy nagle zbudził się. Ktoś łaził po jego domu. Jakim cudem obeszli zabezpieczenia? I Trevora? Odkąd jaszczur zamieszkał na pięterku, wszelkie stworzenia żywe omijały jego chałupę na pół mili wokoło. Delikatnie sięgnął ku Trevorovi - i nagle świat nabrał dodatkowego wymiaru. A dokładnie czterech. Kovalik widział dwie postaci, jak w zależności od kąta patrzenia wchodzą na górę, by ubić gada, bądź atakują najpierw jego, jako słabszy, łatwiejszy do wyeliminowania cel. Gubił się w nowej rzeczywistości, widział napastników i samego siebie w różnych konfiguracjach i układach, nakładali się na siebie i rozchodzili, Kovalik starał się obrać drogę, na której to nie jego ciało leżało bezwładnie, lecz napastnicy mieli ten sam zmysł i najwyraźniej poruszanie się w ponadnormatywnych wymiarach czasoprzestrzeni nie sprawiało im żadnego problemu...... Sekwencje zmieniały się jak w kalejdoskopie, każdy jego ruch zmieniał łańcuchy zależności, obcy parowali je zmianą swoich planów... Kovalik rozpaczliwie starał się dotrzeć do Trevora i niespodziewanie trafił na kota... Poczuł jak jeży mu się skóra na karku, splątana czasoprzestrzeń stała się płaska, wypełniona jedynie kolorami wektorów ruchu i przyspieszenia... Widział gdzie nastąpi atak - i gdzie należy uderzyć... Pominął wszystkie pozorowane i patowe posunięcia, skupił się jedynie na tych łańcuchach, które kończyły się jego zwycięstwem - przestrzeń wokół niego zaczęła się robić pusta. Jeszce kilka ścieżek na których napastnicy mogli mieć szansę zakłócało wizję, skupił się na najgroźniejszej z nich - i nagle poczuł, że coś uderza go w tył głowy. Wyskoczył z czterech łap, obrócił się w powietrzu i wbił szpony w dłoń dzierżącą narzędzie ataku, równocześnie drąc pazurami skórę do krwi. Pokój wywinął dęba, w uszach zaczął narastać pisk, poczuł imperatyw wepchnięcia obcych pod stół, widział jak w ich zdumionych oczach gaśnie blask, nogi ugięły się pod nim i upadł...

- Kovalik! - skrzeczący głos był podobny zupełnie do niczego. Poczuł dotyk czegoś śliskiego na twarzy i otworzył oczy. Trevor stał koło niego i łapami klepał go w policzek. -Kovalik!!!
- W morde jeża - to ty umiesz mówić?
- Umiem, umiem. Tylko nie lubię - Trevor wrócił do standardowego kanału komunikacji. - Chodź, trza ich dobić...
Kovalik wstał i rozglądnął się po kuchni. Matko jedyna... Poza totalnym zniszczeniem starej komody w kuchni jak za machnięciem magicznej różdżki wyrosła dawno temu zburzona ściana. I pojawił się gliniany zlew. No coś podobnego... Pod stołem leżała para, nieco jakby znajoma? Co prawda twarzy staruszków nie mógł rozpoznać, ale dwuręczny, półtorametrowy miecz mężczyzny i szary płaszcz z zieloną spinką kobiety jednoznacznie wskazywały na tożsamość napastników.
- Arlena? - potrząsnął lekko jej ramieniem. Staruszka otworzyła oczy.
- Czyś ty zwariował? Dobij cholere natychmiast, zanim ona to zrobi z tobą! - Kovalik zamknął połączenie i głos Trevora ucichł w jego głowie.
- Witaj, Słyszący...
- Mam propozycję.
- ?
- Pomogę wam wrócić. W zamian chcę gwarancji nietykalności dla mnie i Trevora.
- To nasz wróg... Nie my, to inni...
- Inni też nie dadzą rady. Ale - jesli taka wasza wola... - Kovalik wstał i wyciągnał dłonie w powietrze. Światło zmieniło barwę.
- Nie! Czekaj...
- ?
- Tylko tutaj... Jeżeli pozostanie tutaj, ma gwarancję... Ale jeżeli się stąd ruszy, nasza umowa traci ważność...
- Nie zgadzam się!!! ryk Trevora przebił się prze blokadę w postaci cieniutkiego pisku. -Zabij ich natychmiast!!!
- Cicho, Trevor... Umowa stoi? - zwrócił się do mężczyzny.
- Stoi.
- Trevor, przestaw z powrotem osie...
- Mowy nie ma!!!
- w otwartym kanale głos Trevora nabrał dawnych, spiżowych tonów...
... i nagle Kovalik poczuł, że musi obcych zabić... przeciwstawił się gadowi z całą siłą... połączenie zanikało... nagle rozległ się trzask i w głowie poczuł ból.
- Ty cholerny kurwadziadu! Marcheweczką karmię, a ty mi w łeb będziesz właził?!? W tej chwili natentychmiast mi tu dawaj temporalny transfer wsteczny!
- Zabij ich!!!
Kovalik poczuł, że ma dość. Zatrzasnął kanał z taka siłą, że mu pociemniało w oczach. W pomieszczeniu zaległa martwa cisza. Nie będziesz współpracował? No to ja ci, muchożerco, zaraz pokażę, gdzie raki zimują...
...zamknął oczy i odtworzył widok z walki... trzeba przesunąć się tutaj... w pokoju zaroiło się od jego dokonanych-niedokonanych szlaków-ruchów... postaci obcych nadal tkwiły pod stołem... i teraz trzeba tak... próbował zmienić przestrzeń by stała się czasem... i nagle zrozumiał - to nie przestrzeń - to on musi się obrócić... nagiął osie, usłyszał znajomy pisk w uszach, wyciągnął dłoń w kierunku obcych i przesunął ich w kierunku pieca. Młodnieli z każdym metrem.

- Traktat jest ważny - Arlena ściągnęła z głowy diadem, który momentalnie przygasł. -Na nas już czas. Żegnaj, Słyszący.
- Kovalik - poprawił odruchowo.
- Jak wolisz... - z lekkim uśmiechem weszła w portal, w którym kilka minut wcześniej bez słowa zniknął ze swoim mieczem jej towarzysz. Rozległ się gasnący szum i wszystko wróciło na swoje miejsce.

Płomień w otwartym piecu rzucał ciepłe światło na całą kuchnię. Kovalik kończył swoja whisky, Trevor chrupał marchewke, Pompon z przypiecka łypał okiem, ale jakos nie próbował swoich zabaw w policjantów i złodziei.
- Durny jesteś. Nigdy nie przestrzegali żadnych traktatów - i tego tez nie będą. Wrócą tu i nas rozsmarują.
- Nie wrócą, Trevor. A poza tym nawet jeżeli, to nas nie rozsmarują.
- Co, myślisz, że oni się wykażą jakąkolwiek łaską? Chyba masz nierówno we łbie...
- Nie, Trevor. Nie rozsmarują - bo nie dadzą rady. Już nie.

sobota, 25 grudnia 2010

Opowieść wigilijna

Kovalik wstał od stołu i przeciągnął się, aż mu chrupnęło w stawach. Ech, nie ma to jak Wigilia. Co prawda miał problem z żarciem, ale od czegóż pomyślunek. Wysępiony od ciotki barszczyk przywiózł w słoiczku, pierogi i karpia odgrzał na ruszcie w kominku, a wszystkie sałatkowo-wędliniarskie dobroci wystawił na mróz do szopy. Spędzenie Wigilii samotnie wydało mu się bardzo dobrym pomysłem, odkąd tylko usłyszał o planach swoich ancestorów, pragnących zobaczyć pingwiny w ich naturalnym środowisku w czasie Świąt, ale plan był trudniejszy do zrealizowania niż to by się początkowo mogło wydawać. Cała rodzina zapragnęła się nim zająć, musiał odpierać coraz wymyślniejsze zamachy na swoja suwerenność, w końcu wyłgał się ratowaniem ludzkiego życia.

Nalał sobie Glenmorangie Lasanta i z niejakim wahaniem przyglądnął się wielkiemu kubańskiemu cygaru. W końcu machnął ręką. Wbrew temu, co mówił naczelny chirurg USA, trudno było mu uwierzyć, że jedno cygaro może zabić. Szczególnie, gdy się mieszkało z dziadkiem, który Ekstramocne suszył na piecu, by miały większą moc. Zaciągnął się głęboko i z błogim uśmiechem na twarzy wrzucił Trevorowi do klatki świeżą marchewkę. Zazwyczaj trzymał go na suchej paszy dla kotów, zabezpieczało to przed nadmierną produkcją gazów cieplarnianych przez cholernego jaszczura, ale ostatecznie, czym były by Święta bez odrobiny szaleństwa.
- W końcu. Od tych cholernych krakersów śnią mi się puchate kotki gotowe na ruję... - w języku Trevora oznaczało to najwyższy z możliwych poziom wdzięczności.

Zeszli się, gdy spadły pierwsze śniegi. Po szalonej, jesiennej akcji, kiedy to ekipa Szarych próbowała wysłać jaszczurowatego w zaświaty, Trevor próbował odzyskać moc. Doszło do starcia, łatwo wygranego przez Kovalika, po którym jaszczur wściekł się i klnąc na czym świat stoi, polazł w cholerę. Po początkowej uldze, Kovalikowi zaczęło brakować silnego, królewskiego tonu i złośliwości, którymi podszyte były jego opowieści. Przez jakiś czas starał się nawiązać kontakt, w końcu dał za wygraną. I gdy myślał już, że się więcej nie spotkają, usłyszał słabe pukanie do drzwi. Na progu siedział zmarznięty Trvevor i patrząc na niego spod oka, zapytał, czy może wejść.

Pomału ułożyli sobie stosunki dobrosąsiedzkie, którym bliżej było do zawieszenia broni na granicy obu Korei niż braterstwa Układu Warszawskiego. Trevor po kilku próbach zaprzestał włażenia Kovalikowi do głowy, ten przestał go nagabywać o wydarzenia ostatnich miesięcy i zaakceptował fakt, że miast małej jaszczurki w jego mieszkaniu siedział konkretnych rozmiarów gekon. Któregoś wieczora Trevor, który z nudów zaczął przekazywać wiedzę tensorów czasu Kovalikowi, napomknął coś o fluktuacjach pozycjonowania wektorów czasu zbieżnych ze zmianą kąta strun czasoprzestrzennych, po czym użarł się w mentalny ozór. Kovalik wydumał z tego, że relacje ich światów nie są stałe, a projekcja Trevora w jego świecie jakoś od tego zależy, ale nie drążył dalej tematu. Po pierwszym tygodniu, gdy wściekły Trevor w środku nocy przywlókł w paszczy wyjącego Pompona, kovalikowego kota, odbyła się dyskusja na temat swobód obywatelskich. Trevor zażądał usmażenia futrzaka, Kovalik zaproponował, żeby ten kazał się wypchać, w końcu stanęło na zakupie wielkiej klatki, do której Trevor właził na noc. Kovalik nie do końca był pewien, czy pomieszczenie Trevora można nadal nazywać klatką, bo zamek do drzwiczek znajdował się od wewnątrz, a wejście bez zaproszenia oznaczało ciężką awanturę. Co prawda po ostatnim starciu z Szarą Trevor stracił większość swojego potencjału, ale potrafił być nieznośny, gdy się naprawdę wściekł. O czym Kovalik już raz się przekonał, słuchając ponurego wycia Trevora, odtwarzającego wszystkie znane mu pieśni bojowe aż do samego świtu.

- A może banieczkę? - Kovalik zanęcił szkłem w stronę chrupiącego marchewkę gada.
- Naprawdę trzeba być przedstawicielem rasy bezmózgów, by w siebie wlewać rozpuszczalnik organiczny.
- E tam, nie wiesz co dobre. Jakoś piję to od dłuższego czasu i niespecjalnie zauważyłem, żeby mi szkodziło...
- Jak tak słucham tych twoich mądrości, to się zastanawiam, czy ty w ogóle masz mózg - odgryzł się Trevor. -Jakim to cudem uszkodzony układ ma zobaczyć uszkodzenie, hę? Poza tym ja nie mam dziewięćdziesięciu ośmiu procent mózgu pracującego na jałowym biegu. Możesz se ten swój pusty łeb macerować po uważaniu. Na zdrowie
- Trevor zajął się chrupaniem marchewki, dając do zrozumienia, że rozmowa skończona. Kovalika opanowała po raz kolejny chęć, by strzelić w ten płaski, gadzi łeb. W tym momencie rozległo się pukanie. Kovalik zamknął klatkę i zszedł na dół. Nie wyczuł za drzwiami nikogo. Dziwne. Wiatr czymś załomotał? Pukanie powtórzyło się. Hm. Na wszelki wypadek wziął do ręki kij golfowy, kupiony okazyjnie na Allegro, i zasłaniając się częściowo drzwiami, otworzył je ostrożnie.
- Dzień dobry - starszy jegomość przebrany za Mikołaja uśmiechnął się nieśmiało. -Można?
Z tyłu za nim stała drobna, na oko dwudziestopięcioletnia dziewczyna, ubrana w futerko, miniówkę i kozaczki. Białe. Co przy minus 20 stopniach i konkretnych porywach śnieżycy zasługiwało na szacunek. Na widok zmarzniętego dziewczęcia Kovalik otwarł szerzej drzwi i zaprosił obcych do środka.
- Dziękuję - dziewczyna przechodząc koło niego cmoknęła go w policzek i Kovalik zamarł. Dosłownie. Nie mógł się poruszać, nie mógł oddychać, wsłuchał się w siebie - nawet jego serce wydawało się nie bić. Oż w mordę jeża - zaklął szpetnie. Znowu ten gadzi pomiot będzie ze mnie darł łacha - najwyraźniej wpływ dziwnego pocałunku dziewczyny rozciągał się również na mózg. Albo Glenmorangie nie pozwoliło sie zająć problemami bardziej palącymi w obliczu nadszarpniętej dumy.

- Zwariowałaś? - przebrany za Mikołaja wydarł się na dziewczynę. Toż wystarczyło poprosić! Do jasnej cholery...
- Przestań się pieklić i bierz się za szukanie. Nie mamy za dużo czasu. Tu jest coś dziwnego, nie utrzymam za długo jego polaryzacji.
Kovalik zrozumiał. Ustawiła mu czas w poprzek, stąd jego dziwny stan. Tylko dlaczego słyszy? Trevor podczas ostatniego szkolenia tłumaczył mu zawiłości związane z wielowymiarowym czasem, Kovalikowi kręciło się w głowie od wszystkich implikacji, pewne rzeczy dało się wytłumaczyć analogiami przestrzennymi, nad innymi Trevor tylko sapał i zżymał się nad tępotą Kovalika. Pisk w jego uszach zaczął narastać, rozległ się dźwięk podobny do pękającej szyby - i nagle Kovalik odzyskał możliwość ruchu. Zupełnie nie dżentelmeńsko zamachnął się kijem i w ostatniej chwili zmienił trajektorię. Dziewczę stało jak wmurowane, wpatrując się szklanym okiem gdzieś pomiędzy portretem stryjka a jeleniem na rykowisku.
- Co to kurrrwaszmać było - złapał się za głowę, próbując odzyskać trójwymiarowe widzenie. Bez skutku.
- Laska obróciła ci wektor, słusznie zgadłeś - głos Trevora był szybki i rzeczowy. - Przetransformowałem trochę osie, w tej chwili to jej wektor czasu jest prostopadły, ale kosztem jednego z wymiarów przestrzennych... Oż w mordę - zaklął zupełnie po kovalikowemu - później Ci wytłumaczę, póki co musisz uziemić tego drugiego, to jest zupełnie inna klasa, facet w żadnym wymiarze nie ma zerowego rzutu... - Trevor po raz kolejny użarł się w ozór - Nic mu nie mogę zrobić pośrednio, musisz go wyeliminować! Jest w szopie, staraj się biec po prostej, na trzecim wymiarze masz podwieszony czas... - jego głos ucichł, gdy Kovalik wyskoczył przez drzwi. Wiatr rzucił go parę metrów w bok, w śnieżną zaspę. Zaklął, wstał i ze zdumieniem zauważył, że jego ręce należą do dwustuletniego starca. Zbliżył się do domu i poczuł, że przybywa mu sił. A w drugą stronę? A cio to? Ciemu Kovalik ma ląćki takie małe? - ostatnim wysiłkiem rzucił się z powrotem w prawo. Trzeba będzie uważać, pomyślał, przyglądając się sobie uważnie. Miał teraz jakieś dwadzieścia lat, i o to chyba chodziło... Z pewnym niepokojem ruszył w stronę szopy, oczekując Bóg wie czego, ale nic nie zauważył. Czyli tędy można... Niestety, wchodząc do szopy musiał przesunąć się znacznie w lewo i nagle klamka znalazła się dość wysoko a kij zaczął mu ciążyć...
- Ho ho ho! - usłyszał tubalny głos nad sobą. -A co my tu mamy?
Pociekaj, kulwadzidu jeden, jak tylko sie psiesiune tlosiecke, to ci zalaś wytlumace kijkiem numel osimnaście...
- A kto to się tak brzydko wyraża! - w głosie Mikołaja zabrzmiały stalowe nuty. -Niegrzeczne dzieci nie dostana prezentów!
Kovalik wiedział, że z jakiegoś powodu powinien przesunąć się prawo, ale zrobiło mu się smutno i problem uleciał. -Pseprasam...
- No, już lepiej - Mikołaj usiadł na pniaku i posadził Kovalika na kolanach. -Jak się nazywasz?
- Kovalik...
- Napisałeś list do Mikołaja?
- Tak...
- Zaraz sprawdzimy - Mikołaj zaczął grzebać w torbie. Po chwili odwrócił się do Kovalika. -Nic nie ma. Znaczy, że nie napisałeś. Nie wierzysz w Mikołaja?
- Wieze...
- No to o co chodzi - Mikołaj wyciągnął wielki zeszyt, szybko go przekartkował i złapał się za głowę. -W mordę jeża, co tu się do cholery wyprawia!
Rozglądnął się uważnie wokoło, po czy ciągnąc go za rękę, podszedł do ściany. -Lepiej teraz?
- Co się - kto - co wy tu - Kovalik prawie że odzyskał zdolność myślenia.
- Gwiazdeczka nie chciała, żebyś przeszkadzał, więc na chwileczkę wyzerowała Ci czas. Ot, używamy tego gdy wrzucamy prezenty dzieciom pod choinkę.
Mikołaj podszedł do pniaka i ciężko na niego klapnął. Z torby wyciągnął długą, pomalowaną w czerwono-białe paski laskę i zaczął nią poruszać we wszystkie strony.
- A, czyli to tu, teraz tak - po czym tutaj - mamrotaniu towarzyszyły ruchy laski. Nagle dźwięki wichury ustały, zapadła nienaturalna cisza.
- No, to mamy spokój. W obrębie szopy jesteś bezpieczny, tylko nie wychodź na zewnątrz, ok?
- Ok. A mógłbym zapytać o co właściwie chodzi?
- Zdechł nam nadprzewodnik. Wszystko przez tą cholerną pogodę.
- I szukacie go - w mojej szopie. Nadprzewodnika.
- W twojej, w twojej... Sam go tu kiedyś zostawiłem... Twój prapradziadek obiecał, że go dla mnie przechowa... O - jest.
Mikołaj zdjął ze ściany stare, sparciałe chomąto i z ulgą usiadł z powrotem. -Dali byśmy radę i bez tego, ale prezenty szlag by... znaczy, nie zdążył bym dowieźć.
Przez chwile Mikołaj przyglądał się z uwagą swojemu znalezisku.
- No, dobra. Komu w drogę - temu czas. Zostań tu do mojego odjazdu, potem wszystko wróci do normy. I pozdrów Trevora.
Kovalikowi z wrażenia opadła szczęka.
- Znamy się, choć to było bardzo dawno temu. Już raz wlazł mi w drogę, twardy przeciwnik. Przekaż, że póki tu siedzi, nie ma wojny między nami.

Kovalik siedział na swoim fotelu i gapił się w śnieżycę za oknem. W zamyśleniu sączył resztkę whisky. Trevor z tyłu chrupał dalej resztkę marchewki, wydając się niepomny ostatnich wydarzeń.
- Trevor?
- Mhm?
- Masz pozdrowienia od Mikołaja.
- Nie znam.
- Długa, biała broda, gruby...
- A coś, po czym by można go było poznać?
- Twoje sztuczki z czasem nie miały na niego wpływu.

Trevor zamarł. Przez chwilę się nie ruszał, po czym znikł, pojawił się na chwilę całkowicie wypatroszony i wszystko wróciło do normy.
- A to dziad pieroński! - w tonie Trevora zabrzmiały dawne, królewskie nuty. - Gdzie on teraz..?
- Pojechał. Powiedział, że póki tu jesteś, nie ma wojny między wami. Skąd wy się znacie?
- Nie - ma - wojny - między - nami!
- ryknął Trevor, z jego uszu zaczął wydobywać się dym. - Niech mi ten majarowo-istariowy pokurcz wlezie jeszcze raz pod rękę, przerobie go na łazanki!!! Wezme za kudły i...
Kovalik zostawił miotającego obelgi gada i polazł do siebie. Dyskusja dzisiaj najwyraźniej nie miała sensu, a wcześniej czy później wszystko i tak się wyjaśni. Trevor nie potrafi milczeć, a gadać w tym świecie nie miał z kim. Wystarczyło poczekać.

niedziela, 28 listopada 2010

Trevor, part 3

Kovalik zastygł. Z jednej strony historia opowiedziana przez jego tajemniczą nieznajomą kusiła, by natychmiast wypróbować działanie dziwnego artefaktu na sobie, z drugiej poczuł głęboki niepokój.
- To co mam robić?
- Na odległość nie dam rady. Przynieś to, trzeba sprawdzić, co też milusińska przygotowała za niespodziankę.

Kovalik narzucił polar, w ostatniej chwili wymienił trampki na Scarpy i wybiegł z domu. Na widok ciemnego lasu nakładała się projekcja Trevora, nie miał żadnych wątpliwości gdzie i którędy biec. Po piętnastu minutach poczuł, że wypluje płuca.
- Daleko jeszcze?
- Fizycznie tez jesteś lebiega?
- szyderczo rzucił Trevor. -Nie ma uproś! Wielkie cele wymagają wielkich poświęceń!
Kovalik przystanął. Nagle zdał sobie sprawę, że z uśmiechem na ustach leci w ciemna noc na spotkanie czegoś, co opisało się jako dobry znajomy miłośnika ludziny. Poczuł, że zalewa go miłość do Trevora, toż ktoś tak miły nie może być zły - i resztką woli wsunął na palec pierścień. Ryk w jego głowie zabrzmiał tym razem wyjątkowo słabo.
- Ośle jeden! A by tak was wszystkich zaraza wybiła! Było was zeżreć stulecia temu nie bacząc na smak parszywy... - piekleniu Trevora towarzyszył psychiczny bat, przy którym poprzedni przymus wydawał się być przyjacielska pogawędką. Powietrze pojaśniało. Dostał w łeb czymś masywnym i zboczywszy z dobrze wytyczonej drogi wyrżnął w mijany pień.
- Dzięki, Słyszący. Teraz my się nim zajmiemy.
Ucisk w jego głowie zelżał, rozglądnął się dookoła. Koło niego stał zawodnik sumo klasy przepiórczej, metr dwadzieścia w kapeluszu, metr czterdzieści w obwodzie.
- A pan kto?
- Jam jest... - zaczął dumnie grubas i nagle miotnęło nim o ziemię, jakby zderzył się z niewidzialnym workiem cegieł.
- Ty pomiocie jaszczurczy... - jęknął i z mściwym uśmiechem wyciągnął przed siebie przedmiot, który Kovalikowi przywiódł na myśl góralską ciupagę z termometrem. -Najbardziej lubię te gadziny z grilla...
Wydał z siebie ryk żywcem przypominający misia z Tatrzańskiego parku, który na parkingu zeżarł Kovalikowi kanapki w zeszłym roku. Razem z połową drzwi dziadkowego Trabanta.
- Ale - że - bo , ten tego - Kovalik nie zdążył dokończyć pytania, bo tłuścioch, dzierżąc oburącz ciupagopodobną broń masowej zagłady pognał przez chaszcze.
Nagle Kovalik poczuł się śmiertelnie zmęczony. Dotarło do niego, że rzęzi, a serce chce mu wyskoczyć z klatki.
- Gdzież przyjaciel mój, szlachetna ozdoba wszelkich trawników? - głos w głowie nałożył się na niezrozumiałe słowa, wypowiedziane dumnym, nie znoszącym sprzeciwu głosem. Przed Kovalikiem zmaterializował się wysoki, szpetny szlachetnie, brodziaty facet. Kovalik wskazał ręką kierunek w którym pokłusował grubas. Brodziaty kiwnął mu po królewsku głową i z co najmniej dwumetrowym żelastwem w dłoni biegiem podążył śladem, którego nie powstydził by się nosorożec. Przy tym wszystkim darł się przeraźliwie w nieznanym języku, co mentalna projekcja w głowie Kovalika usłużnie zastąpiła "Bogurodzicą". Po chwili sine światło zamieniło las przerażający w upiorny. Rozległ się huk i nagle Kovalik poczuł się jak młody bóg.
- Gdzieś zabłądził, mój miły? - głos Trevora koił zmysły.
Kovalik za głowę się złapał - to jego przyjaciel tam czeka, a on tu sobie pod drzewem poleguje? Zerwał się i ruszył z kopyta. Gdzieś na granicy świadomości czuł, że robi mu się ciemno przed oczami, ale w jego głowie trasa była prosta jak w pysk strzelił, w dodatku oświetlona jak Krupówki w Nowy Rok. Po kilkunastu minutach wbiegł na małą polanę i upadł. Przed jego nosem pojawiła się kilkucentymetrowa jaszczurka.
- To ja się tu na walkę nastawiam, a ty zdychasz po krótkiej przebieżce? - Trevor wlazł na jego bezwładną dłoń i zapierając się łbem zaczął zsuwać tylnymi łapkami pierścień z jego palca. - Musze przyznać, żem dawno nie miał tak durnego interlokutora. Toż to można wpaść w załamanie nerwowe. Trevor zsunął w końcu pierścień i wsunął przez niego głowę. Kovalik miał dziwne wrażenie, że ktoś go nadmuchał od środka. Nawet łapki miał grubsze.
- No to - adios, dwunożny tłumoku. Bogu swojemu podziękuj, że twój świat jest spolaryzowany o prawie 180 stopni w stosunku do naszego... Inaczej miał bym Cię czym zeżreć. - Trevor zataczając się z lekka pod ciężarem na dwóch łapach pobiegł w kierunku brzegu polany. Ucisk w głowie Kovalika zelżał, próbował wstać, ale póki co energii wystarczało jedynie na nabieranie powietrza. A i to nie za bardzo.
- Zabrał pierścień? - beznamiętny głos Arleny mógł walczyć o lepsze z szarym lodem jej oczu. Kovalik kiwnął głową. -A te dwa pajace gdzie?
- Gruby pobiegł pierwszy, a potem taki szpetny pognał za nim - znalazł ponadplanowe kilka procent powietrza w płucach Kovalik. Arlena odwróciała się do stojącego za nim szpakowatego mężczyzny.
- Uciekł.
- No to musimy wygenerować trochę energii... - uśmiechnął się stary obleśnie i wymownie popatrzył na swoją towarzyszkę.
- Spadaj, dziadu parchaty... Wolała bym seks z tym obślizgłym gadem - z kieszeni wyjęła komórkę, po chwili lekka poświata oświetliła jej profil.
- Potrzebuję 4 F22A ze zbiornikami N1. Koordynaty... - tu popłynęła litania cyfr. Arlena wysłuchała potwierdzenie i wyłączyła komórkę. - Spadamy. Otwieraj portal.
- A ten? - obleśny wskazał na Kovalika. -Może go odniosę do domu?
Kovalik niejasno poczuł ból w miejscu, gdzie plecy tracą swoją szlachetna nazwę.
- Powiedziałam, portal! - ryknęła dziewczyna, powietrze zmieniło nieco odcień, Arlena nie certoląc sie zbytnio pchnęła szpakowatego w tamtym kierunku. W ostatniej chwili wyhamował na granicy cienia.
- Oż, ty k... - celny kopniak dokończył akt teleportacji.
Arlena odwróciła się w stronę Kovalika.
- Przepraszam, że zostałeś w to wszystko wplątany. Nie miałam innego wyjścia. Radziła bym stąd zniknąć.
- A niby jak - Kovalik powoli wracał do świata żywych. -Toż zaraz tu mają być ognie sztuczne...
- Żadnych widowisk. Trochę popada i przez najbliższe lata będzie trudno spotkać jaszczurkę w lesie - Arlena popatrzyła na czarne niebo, owinęła się szczelnie płaszczem, spojrzała raz jeszcze na Kovalika i uśmiechnęła się lekko. -W sumie chyba jestem ci to winna - poruszyła dłonią, powietrze zawirowało i Kovalik, z paskudnym uczuciem znanym z najgorszych snów, zaczął spadać.

Leżał rano w promieniach słońca i sączył zimnego Żywca. Zbudził się w łóżku, jak Pan Bóg przykazał, nawet ząbki miał umyte. Wydarzenia z dnia blakły, stając się wytworem wyobraźni.
- Może faktycznie tu jakie grzyby rosną... Głosy w głowie, sodomici, zawodnicy sumo... Dzizzazzz... - w głębi duszy powziął głębokie postanowienie o odbyciu tygodniowej kuracji detoksykującej. W sumie miał jeszcze dwa tygodnie urlopu a kasy na koncie powinno wystarczyć na kilka kratek oczyszczacza. -I jeszcze ten pokurcz jaszczurczy...
- Sam jesteś pokurcz. Mówiłem, nie wkładaj na palec? Capie jeden... w jego głowie rozległo się nikłe echo potężnego, królewskiego głosu Trevora. Kovalik zakrztusił się piwem. Przecież czarodziejkowata zamówiła pestycydy? W jego głowie rozległ się mentalny odpowiednik parsknięcia Trevora. Radio na półce włączyło się samo.
"W dniu dzisiejszym Korea Północna otwarła ogień artyleryjski do oddziałów stacjonujących na wyspie Yeonpyeong. Cały świat potępił niczym nie sprowokowany atak. Jednakże w specjalnym oświadczeniu Korea Północna obarczyła winą za kolejna eskalację napięcia na półwyspie samoloty Stanów Zjednoczonych, które rozpyliły trujące substancje, mające na celu zniszczenie głównych zakładów przetwórstwa mięsnego w stolicy."
Radio zgasło.
- Ja bym sobie zniknął, ty byś miał święty spokój... Echch... A teraz - utknąłem tu na amen. Jak pomyślę, że jesteś jedynym słyszącym w moim zasięgu, to mi się dupa marszczy...

piątek, 26 listopada 2010

Trevor, part 2

Kovalik otworzył drzwi.
- Dobry wieczór - miłemu usmiechowi dziewczęcia towarzyszył zmasowany atak, baba bezczelnie wpychała się Kovalikowi do głowy.
- Dobry wieczór - zamknał całkowicie połączenie, tą sztuczke odkrył przez przypadek, na początku znajomości z Trevorem.
- Można?
- W czym mogę pomóc? - Kovalik dłonią zaprosił ją do środka. Skąd ona się wzięła na tym zadupiu? I kto to niby jest? Twarz trudno było nazwać piekną, choć zdecydowanie interesująca, czarne, proste włosy spięte w kok z tyłu głowy, skąd kaskada spływały jej na plecy, ubrana w szary, przetykany srebrna nicia płaszcz. Dłonie schowane w rękawach. Szare oczy wpatrywały sie w niego beznamiętnie.
- Będziemy rozmawiac w przedpokoju?
Rozmawiać? Kovalika zatkało. Ładuje ci się babsko do chałupy w środku nocy i jeszcze bedzie fochy stroić? Już miał coś powiedzieć, gdy nieznajoma uśmiechnęła się i wyciągneła do niego dłoń.
- Nazywam się Arlena. Mam do pana sprawę, ale to zajmie chwilę. A nie ukrywam, że z chęcią napiła bym sie czegoś ciepłego.
Para z Kovalika uszła tak szybko, jak narosła.
- Kovalik - nie przyszło mu do głowy nic mądrzejszego. -Zapraszam na górę.
Wchodząc do pokoju szybko zebrał walające się po podłodze części garderoby, kopnął za komin plecak, puszki po piwie i wskazał Arlenie fotel.
- Herbata? Ginger-tea?
- Z przyjemnością.
I nieznajoma zapatrzyła się w ciemność za oknem.

- Reprezentuję grupę ludzi posiadających mozliwości psi. Pańska działalność zaciekawiła nas, w szczególności kreatywność w eliminacji tworów pośrednich - wymawiając te słowa skrzywiła się nieznacznie. -Mamy dla pana propozycje. Moglibyśmy pomóc rozwinąć pańskie zdolności w zamian za współpracę. O, prosze się nie obawiać - widząc minę Kovalika, podniosła dłoń - nie wymagamy dostawy krwi dziewic czy mlecznych ząbków pierworodnych. Będzie nas pan po prostu informował o swoich znaleziskach.
- A co was interesuje?
- Pańskie odkrycia, mówię przecież - popatrzyła na niego jak na półgłówka. -Jeżeli znajdzie pan coś szczególnego, twór nie przystający do pańskiego świata, da nam pan znać. To wszystko.
Kovalik patrzył w jej szare oczy i powstrzymywał sie przed jakąkolwiek próbą sondowania jej umysłu. Toż sama jest psionikiem, wyczuje natychmiast. A jakoś nie mial ochoty zdradzać się ze swoja nową, trenowaną wytrwale od czasu spotkania Trevora, umiejetnością. Dziewczyna wzięła jego milczenie za zgodę.
- Polecono mi, bym to panu przekazała.
Podała mu dużą, szara koperta formatu A4. Zważyl ją w dłoni, jeżeli coś zawierała, to nie więcej niz jedną strone. Otworzyl ja ostrożnie i zajrzał do srodka. Na dnie leżała mała, złota obrączka. Parsknął śmiechem.
- Co to ma być? Pierścień mocy? The One to bind them all? - wyszczerzył się szyderczo. -Czy też obrączkujecie się na wypadek gdyby ktos się zgubił w lunaparku?
- To wzmacniacz psioniczny. Działa tylko na nas, w dodatku proporcjonalnie do naszych mozliwości. W pańskim przypadku zwiększy nieco szybkość i zapewni większy przepływ psi. Nie ma wielkiej mocy, można by go nazwać generatorem dystorsji wydarzeń losowych, jeżeli pan wie o czym mówię.
- Zarabiacie oszukując w kasynach? - spróbowal zakpić Kovalik.
- Można go do tego użyć. Choc to nie działa tak, jak pan mysli. On nie spowoduje, że w kazdym rozdaniu dostanie pan pokera. Ale gdy na stole znajdą się wszystkie pieniądze, wtedy statystyka zacznie pracować dla pana.
- I tak - dajecie mi to cudo bo mnie lubicie?
- W tym rejonie nie ma nikogo, kto mógłby zająć się tym, co zaczął pan uprawiać w ramach, nazwijmy to, przypadkowo odkrytego hobby. A zagrożenie ze strony pośrednich, choć nieduże, chcemy wyeliminować całkowicie.
- Hm. Hojny dar... Jak miałbym sie kontaktowac z wami? Mogę wiedziec coś więcej o waszej... organizacji?
- Nie ma żadnej organizacji. Bardziej sieć znajomych po fachu. Mamy swojego Mistrza, ale to raczej funkcja koordynacyjna. Nie wchodzimy sobie w drogę, spotykamy się tylko w przypadku poważnych zagrożeń. A kontakt - ja będę pańskim kontaktem. W przypadku, gdyby znalazł pan coś ciekawego, prosze o sms na ten numer - wpisała ciąg cyfr na brzegu koperty i oddała mu ją z powrotem. Kovalika wytrzeszczyło. Psionicy, generatory - i smsy?
- Tak jest szybciej - wyjasniła, jak by zgadując jego myśli. Wstała, dając do zrozumienia, że czas na nią. Uścisnęli dłonie, zszedł za nią na dół i otworzył drzwi. Uśmiechnęła się raz jeszce, przekroczyła próg i - najzwyczajniej w świecie jej nie było. Kovalik aż wyjrzał na zewnątrz, by się upewnić. A to ci dopiero. Wszedł na górę i popatrzył na pierścień. Żadnych błysków, dziwnego światła czy tajemniczych napisów. Ot, obrączka, tyle że złota. Wyciągnał rękę.
- Uważał bym - spiżowo zahuczało mu w głowie.
- Czemu? A tak w ogóle, skąd żeś się nagle znalazł z powrotem?
- Cały czas byłem na nasłuchu. Jaki to babsztyl wredny jest... - doznania Trevora znowu zatrzęsły Kovalikiem.
- Po pierwsze, to ona całkiem milusio wyglądała. Może tobie podobni za długo obżerali się takimi? - zakpił, wystawiając mentalnie język. - A tak w ogóle - jak to, „podsłuchiwałem”? Mnie podsłuchiwałeś? Jakim cudem, jak nie czułem nic?
- Łoboziu - westchnął Trevor - a na rowerze umiesz jeździć?
- A co to ma... A.
- pojął Kovalik.
- No właśnie. Niby wiesz - a wytłumaczyc nie ma jak. Z tym pierścionkiem uważaj. To stara matryca nano. Gdy się ja nosi wystarczająco długo, nanoboty zaczynają nadzorować funkcje i stabilność struktur biologicznych.
Kovalika zatkało.
- Czy ty mi chcesz powiedzieć...
- Taa...
- niechętnie rzucił Trevor. -Tu akurat ten Dziamdziak dobrze przyuważył. Nanoboty potrafia naprawić uszkodzenia wzorca biologicznego w czasie rzeczywistym. Posiadacz matrycy staje się tak jakby, no, nieśmiertelny...
- ?
- ... wyszedl z tego nielichy problem. Nie możesz wykonać zapisu i ustabilizować wszystkiego, bo nie pozwoli ci to dokonać zmian w pamięci. Pierwsze próby skończyły sie wyprodukowaniem dość przerażających istot. Utrwalone kilka myśli, zapętlone na milenia w jednym zadaniu. Masakra. Taki sfinks na przykład. Przez tysiąclecia opowiadał tą sama zagadkę. A mówiłem jak komu dobremu, siedź na dupie...
- A ten?
- Ten to co innego. Nie tyle utrwala, ile protezuje. Wynik i tak jest oszałamiający, potrafi przedłużyć życie o kilkaset dobrych lat nawet takiemu biologicznemu złomowi jak wasz gatunek.
- No to w czym problem.
- Ja bym tej
- Trevor najwyraźniej splunął -nie wierzył ani na grosz.
- A znasz ją? Kto to był?
- Szary płaszczyk, szare oczka, nawet ta srebrna nić, to kim toto może być... Tak jej się utrwaliło eony temu to i tak się nosi. Jedna z Zielonych. Zaraza na nich wszystkich.

Kovalik wyciągnął dłoń w kierunku pierścienia.
- Poczekaj! - Trevor krzyknął. Kovalik przysiadł. -Sorry, zapomniałem, że z ciebie taka lebiega... To ścierwo mnie szuka, musiała przy tej cholernej matrycy grzebać. Jeżeli włożysz to na palec, za chwilę tu się zjawi kolejna, wesoła drużyna pajaców...

czwartek, 25 listopada 2010

Trevor, part 1

Weekend. Kovalik lubił te pojedyncze weekendy w roku, gdy programowo nie brał dyżurów. W piątek po pracy wyłączał komórkę, kupował kratkę piwa, żarcie i jechał do swojej daczy w górach. A przynajmniej tak ta rudera była nazywana przez nielicznych, którzy z nim w niej byli. Domek odziedziczył po bezdzietnym stryjku ojca, początkowo chciał to sprzedać, ale proces targowania niebezpiecznie zbliżył się do momentu, w którym Kovalik musiał by jeszcze dopłacić. Jednoznacznie zniechęcony, zerwał negocjacje. Tu doszło do sytuacji klasycznej - właściciel przylegającego pola, gdy usłyszał o wycofaniu oferty, zaczął podnosić cenę, szybko przebijając cene wywoławczą. Ale w tym momencie z Kovalika wyszła jego chłopska natura - nie chciałeś, gamoniu, zapłacić jak było na sprzedaż, to się goń w szmaty. Zresztą, w ciągu tych kilku miesięcy zdążył polubić swój ponury zakątek. Chatka stała na dużej polanie, wbita w górny lewy róg - cała lewa strona była jego - a z okien nie bylo widać włości sąsiada. Na szczęście drogę dojazdową miał z drugiej strony, więc ich krótka znajomość zdechła zanim sie jeszcze na dobre narodziła. Nie stać go było na wielkie remonty, parter zostawił praktycznie nietknięty, poza spaleniem wszystkich gratów w trakcie szalonych sobótek, ale na strychu urządził sobie swój kąt tak jak lubił. Wymienił słomianą strzechę na blachę, wstawił kilka okien dachowych z Fakro i kupił uzywane meble, w tym stary, wielki fotel, który ustawił na przeciwko okien. Ponad drzewami dolnej granicy polany widział przy dobrej pogodzie odległe Tatry.

Czasami zabierał kogoś ze sobą, ale najczęściej wyjeżdżał sam. Nie musiał dbać o konwenanse, zastanawiać się czy gość jest zadowolony, czy nie. Przy dobrej pogodzie wylegiwał się w słońcu na trawie za chałupą, gdy padało, oglądał swoją potężną kolekcję filmów lub gapił się w okno. Tym raze było za zimno, by sie opalać. Mimo 5 po południu na zewnątrz zrobiło sie szaro, temperatura spadła dobrze poniżej zera. Spędził dłuższy czas paląc w wielkim, kuchennym piecu, w którego komin wstawił płaszcz wodny i przerobił na grzejnik. Dzięki czemu na strychu zawsze miał ciepło, a na dole mógł gotować, czasem całkiem egzotyczne, wynalazki. Dzisiaj poszedł na łatwiznę, na dole pyrkał sobie 50 litrowy gar z kiszoną kapustą, obok, na patelni wielkości młyńskiego koła smażyły sie wszystkie możliwe ścinki, jakie miała Pani Zosia pod koniec tygodnia. Tak na oko powinno mu wystarczyć na cały następny tydzień.

Siedział przy kominie i w miekkim świetle lampy naftowej czytał Dwie Wieże. Doszedł do momentu, gdy na niebie ponure widmo Nazgula zabiło wszelka nadzieję i zarechotał szczerze a od serca.
- No i czego rżysz? - miekki bas łagodnie rozległ sie w jego głowie. Od jakiegoś czasu Trevor trenowal swoje umiejętności, dzięki czemu kontakt z nim nie powodowały już u Kovalika palpitacji.
- A bo - jak to czytam - to ręce opadają. Co on do cholery żarł, jak to pisał? I ten język, niech go jasna cholera. Jak by tworzył dla upośledzonych dzieci.
- Ale on tak wyglądał
- głos nabrał nieco bardziej spizowego odcienia.
- Nie denerwuj się... - odparł Kovalik pojednawczo. Głos wnerwionego Trevora potrafił wypchnąc oczy z głowy. -Ja tylko mówie, że taki Nazgul, nie dośc że wyglądałby jak zużyty mop, to jeszcze musiałby mieć wrotki, żeby się poruszać. Toż to fizyce wbrew...
- Sam jesteś fizyce wbrew. On tak wyglądał. Ten dziad napasł go jakimiś psychodelikami, żeby był spolegliwy. No i dostał od tego parchów na skórze, potem takie czarne dziadostwo z niego złaziło. Ale latać potrafił jak mało kto.
- Znaczy - że tyś go znał?
- dopiero teraz dotarło do Kovalika. Rozmawiali już kilka razy, Kovalik przeszedł przez wszystkie fazy począwszy od choroby psychicznej, ale nigdy nie zadal sobie pytania o wiek swojego interlokutora. Przez chwilę nie wiedział co powiedzieć. W końcu implikacja tego faktu zawróciała mu w głowie.
- Czy Ty mi chcesz powiedzieć, że to wszystko wydarzyło się naprawdę? Przecież smoków... użarł sie w mentalny jęzor tak skutecznie, że aż zabolało.
..nie ma - dokończył Trevor. -No to mam dla ciebie fatalną wiadomość. Właśnie teraz gadasz do głosu głowie, którego nie ma. Mało tego, gadasz już od jakiegoś czasu, co powinno ten twój ockhamowski łeb zaprowdzaić do najbbliższego psychiattry! - głos w głowie Kovalika zaczynał rozszadzać czaszke.
- Tego. Jak by to rzec. Ciężko jest w moim wieku wyrzucić z czaszki aksjomat o bajkowatości Twojego rodzaju - Kovalik próbował załagodzić sprawę. Nie chciał zamykac połączenia, Trevor był bardzo wrażliwy i potrafił potem boczyć się przez kilka tygodni, ale łomot przyprawiał go o ból.
- Ha! W twoim wieku! Tevor zarechotał ponuro. Przypominało to dźwięk z dziurawej rury wydechowej.
- A ten Nazgul - to znajomek jakis? - Kovalik podstepnie zmienił temat.
- Niee.. Słyszałem o gościu. Ponoć gdzieś na antypodach siedzi i żre owce. Ale to nic pewnego. Inni twierdzą, że go wtedy te pierońskie ksylocypki dobiły.
- To jak to było? Z ta wojną?

Kovalik myślał już, że Trevor zapadł w drzemke, jesienią często mu się to zdarzało, ale po dłuższej chwili jednak odezwał się z wahaniem.
- Ale musisz mi coś obiecać...
- ?
- Nikomu nic nie powiesz - ani nie napiszesz.
- Też masz problem... Toż mnie wsadzą do czubków, albo do pudła, za plagiat Tolkiena...
- Oni się tam wtedy wszyscy tłukli na potęgę. Miejsca im zaczynało brakować i każdy chciał kontynent dla siebie.
- Ludzie?
- Nie tylko. Frakcja Zielonych to byli głównie ludzie, nieprawdopodobie zaawansowani w opanowaniu psi. Nawet nie macie pojęcia, co ten wasz mózg jest zdolny robic po odpowiednim treningu. Strach było nad tym ich lasem latać. Umieli tak z mańki przyłożyć, ze sie aż ciemno robiło. Ale mieli też krzyżówki intergatunkowe. Te mówiące drzewa na przykład. Co prawda Tolkien wszystko pomieszał, one nigdy nie były w stanie chodzić, ale w swoim lesie były potęgą. Zresztą, do tej pory trochę się tego dziadostwa pęta. Te wszytkie twoje strzygi i wilkołaki to zdegenerowane pokłosie ich eksperymentów. Przeżyli, bo mogli sie krzyzować z ludźmi...
- No a Sauron?
- A, ten to był siła. Psychol, to prawda, ale siła. Ale doprowadził wszystko do ruiny. primo, nie ufał nikomu, taki wódz, co to wszystkich myslących inaczej wywalał na zbity pysk. Dosłownie. I potem brakło mu ludzi, którzy byli w stanie mysleć samodzielnie. A dobili go Zieloni, zmutowali mu las, więc wytłukł wszystko do ostatniego chwasta. Przeszli potem na czyste syntetyki, zaczęły sie problemy z efektami ubocznymi... Idziecie podobna drogą. Jeżeli utrzymacie obecne tempo rozwoju, jest szansa, że doczekam.
- ?
- nie zrozumiał Kovalik.
- No, że osiągniecie mniej więcej ten sam poziom rozwoju co oni. Jakieś 30-40 tysięcy lat.
- Żartujesz... To on...?
- Oni tam poszli w dwóch kierunkach. Genetyka - ale nie krzyżówki, jak Zieloni, tylko czysta inżynieria. Nanoboty koegzystencjalne. Bioty 3 i 4 generacji...

Kovalik miał wrażenie, że obce słowa formuja sie w jego mózgu wbrew jego woli.
- A jaśniej, ten tego, by nie można?
- No co jaśniej. Ja już myslę tak wolno i tak prosto, że za chwilę zasnę z nudów.
- odgryzł się Trevor.- I w dodatku szeptem, bo jaśnie pana główka boli... Szlag mnie trafi...
- A był tam ktoś jeszcze?
- Nasi byli. Mieliśmy układ z Sauronem, potrzebowaliśmy dostępu do jego sieci energetycznej. No, ale Zieloni wysadzili mu główny główny stos i szlag trafił wszystkich po równo.
- Jak - szlag trafił... Toż Tolkien-
- Weź przestań. Pisał pierdoły, o Bożym śwecie nie wiedząc. Skleroza go na starość zżarła, a że zamarzyło mu się pisać, to i naplótł bzdur. Zresztą, nigdy nie był zbyt bystry.
- To ty go znasz?
- Toż to ten nieszczęsny Samwise Gamgee... Całe życie pier...
Kovalik usłyszął coś na kształt chrupnięcia ...dzielił smutki o rzeczułkach i uroczych zakątkach, az mu sie we łbie pokićkało.
- To ile on żył?
- Nie tyle on - ile jego nanoboty. Nasiąkł tym, jak i cała reszta, gdy grzebali w zabezpieczeniach strefy pośredniej. Wielkrotna rekonfiguracja. Ale po odcięciu od macierzy, mimo wszystkich zabezpieczeń, entropia go dopadła. Zresztą, sam twierdzisz, że język Ci się kojarzy z czteroletnim przedszkolakiem...
- A reszta? Opisana w książce? Też dożyli do naszych czasów?
- Z tego co wiem, cała ta hołota odpowiedzialna za trzeci okres glacjalny zbiegła na Atlantydę. Pożarli sie potem między sobą, zresztą to było do przewidzenia. Matołów banda. Jeden Gandalf miał ślad rozsądku, ale te jego preferencje seksualne...
- Trevorem z obrzydzenia szarpnęło tak mocno, że aż zatrzęsło Kovalikiem.
...sodomita, szlag by go trafił... - dodal z odrazą. - No, w każdym bądź razie Zieloni, ci co nie zdazyli zwiać, żyli długo i szczęśliwie, aż ich zatłukł brak światła po tym mega-bum stosu Saurona, ponoć na koniec zeżarli się nawzajem.
- A reszta drużyny? Legolas? Aragorn? A co z Arweną?
- A ja wiem... Co mi dupę zawracasz pajacami... A , waśnie - dupę. Arwena - ta to powinna żreć brom garściami.
- Wypłynęła gdzieś?
- Chłopie... Myślisz, że dlaczego z Troi, miasta, co stało prawie 1500 lat, nie został kamień na kamieniu?
- Helena? A w naszych czasach?
- Też. Tylko włosy na blond przefarbowała. Do tej pory możesz se jej plakacik kupić. „Bogini seksu”. Przynajmniej wyście się na niej poznali. Patrząc na to, co wyprawiała jako Caryca Katarzyna, to „seksu” chyba jest nieodpowiednim słowem... Kurestwo i poróbstwo...
- głos Trevora zmienił złotawy odcień królewskich salonów na zakurzony mrok krypty.
Do drzwi rozległo się pukanie.
- A tam kogo niesie?
- Masz kogoś bardziej odpowiedniego dla siebie niż starego jaszczura
- Kovalik przysiągł by, że Trevor skrzywił sie złośliwie. - Zaglądnę później - i nagle Kovalik był sam. Wzdrygnał się. Nie lubił tego momentu. Jak za młodu, gdy babcia gasiła światło, wychodząc z jego pokoju wieczorem.

Usłyszał ponowne pukanie i niechęcia ruszył na dół. Schody zaskrzypiały ponuro.

środa, 17 listopada 2010

Między wronami

Drzwi zasyczały i staneły otworem. Kovalik wsiadł pod skocznią w 151, przecisnął sie przez tłum kłębiący się przy wyjściu i znalazł miejsce pod oknem. Rozległ sie charakterystyczny dźwięk silnika elektrycznego i trolejbus, pieszczotliwie zwany dyliżansem, ruszył w kierunku alej. Lublin o tej porze roku był wyjątkowo szpetny. Szaro-bury śnieg, szydercza pozostałość po białym puchy sprzed kilku tygodni, zalegał chodniki i pobocza. Kovalik bez zaangażowania gapił się za okno, bujając myślami gdzieś w okolicach lipca, Babiej Góry i plecaka z piwem. Trolejbus zatrzymał się na następnym przystanku, drzwi się otwrły i dwóch przyklejonych do nich podchmielonych dżentelmenów odsunęło sie razem z nimi. Jedynym wsiadającym pasażerem była elegancko ubrana pani w starszym wieku. Tłum niechętnie ścisnał sie jeszcze bardziej, robiąc miejsce przy samych drzwiach, te się zamknęły i dwa kiziory wylądowały za jej plecami. Kątem oka Kovalik zauważył, jak jeden z nich, z twarzą wykrzywiona scenicznie, a mającą wyrażać krańcowe zdumienie, wyciągnął w jej strone dłoń. Kovalik się zjeżył. Nie lubił takich sytuacji. Zanim jednak zdążyl zareagować, kizior wyrwał z futra na plecach eleganckiej pani jeden włos, z najwyższą podejrzliwością obwąchał go kilka razy i scenicznym szeptem rzekł do drugiego:
- Niedźwiedź!!!

Po minięciu Śródmieścia zrobiło sie luźniej, o tej porze ludzie razej jechali do, a nie z, miasta. Na pętli z trolejbusu wysiadło tylka kilka osób, w większości w jego wieku i wszyscy ruszyli w kierunku szpitala. Spojrzał na zegarek. Cholera, jak zwykle, udało mu się spóźnić. Sprawdził szybko notatki, pawilon 31, cholera - gdzie to niby jest? - a tu są strzałki. Park był czarno-bury, z wysokimi, przywodzącymi na myśl stary cmentarz, drzewami. Niezliczone stada wron zapewniały darmową rozrywkę, sprowadzającą się do prostego „jak nie zostać trafionym ptasim łajnem, nie łamiąc sobie przy okazji nóg”. Całości dopełniało ponure krakanie, które nawet Kovalikowi marszczyło skórę na grzbiecie. Dojrzał z oddali nr 31 i przyspieszył.Toż jeszcze musi się przebrać. W szatni ze zgrozą zauważył, że ma na sobie spodnie od dresu, które służyły mu za piżamę. W klapkach i przykrótkim fartuchu, pożyczonym wczoraj od sąsiadki zza ściany, wyglądał co najmniej egzotycznie. Wbiegł na parter.
- Przepraszam, gdzie są zajęcia z psychiatrii dla 5 roku?
Kobieta popatrzyła na niego.
- A skąd ja mam wiedzieć! Nooo - chyba na drugim!
Przyspieszył, na drugie piętro dobiegł konkretnie zziajany.
- Co pan tu robi o tej porze? Proszę ze mną!
Kovalik połozył uszy po sobie i grzecznie podążyl na zajecia za zirytowaną starszą kobietą.
- Prosze tutaj!
Wszedł do sali, drzwi za nim zamkneły sie ze szczękiem. Zdezorientowany, obrócił się. Drzwi bez klamki... Oż, cholera.
- Halo!!! - załomotał w drzwi. -Prosze mnie wypuscić!!!
- Mnie też!!! - wysoki, żylasty chłop zaczał mu pomagać.
- I mnie, i mnie!!! - piszczącym głosikiem rozdarł sie chudy staruszek spod poduszki.
- Prosze się uspokoić - i natychmiast do łóżek! - ryknął głos zza drzwi. -Trwa wizyta, wiecie, że teraz nie ma żadnego wychodzenia!
- Ale ja jestem studentem! - wrzasnał nieco spanikowany Kovalik.
- A ja Święta Cecyliją! - pisnął staruszek spod poduszki.
- Ich bin der Obersturmbannfuhrer! - dołożył sie żylasty.
- Cisza, proszę! - odrzekł nieugięty głos, poparty żywym plaśnięciem dłoni w drzwi i skończyło się rumakowanie. Staruszek zagrzebał się z powrotem pod pościelą a żylasty podszedl do zakratowanego okna i mrucząc coś po niemiecku, popadł w ogólny bezruch. Kovalik usłyszal jeszcze cichnące kroki i na korytarzu zaległa cisza. Czując oszołomienie, usiadł na wolnym łózku i po raz pierwszy zdał sobie sprawę z tragikomizmu sytuacji.

- Nie, nie! - chudy, łysawy jegomość szarpnął się, nie odrywając wzroku od końca cienkiego drucika, którym sunął wzdłuż wymyślnego wzorku na podłodze. -Prosze nie przeszkadzać!
- Zostaw go, maine Froundin! - gardłowo rzekł żylasty. -Jak tego nie skończy teraz, bedzie świecił przez całą noc.
- Diabła ma w sobie! - pisnął podpoduszkowy. Odkąd Kovalik zrezygnowany wyciągnął się na łóżku, patrzył jednym okiem, nie wystawiając głowy na świat.
- Wariat - stwierdził żylasty. -On nie ma żadnego diabła, tylko raka! - krzyknął w kierunku poduszki. -Ale ja mam na to lekarstwo.
- Na raka? - zainteresowal się Kovalik.
- No. A najlepsze, że to działa i na samca i na samicę. Nie musisz nic zmieniać - jedna procedura i po kłopocie! - popatrzył dumnie na Kovalika. -Tylko się nie chwalę, bo zaraz ktoś to opublikuje i z Nobla nici. Ale Tobie powiem. Ty jesteś super gość! - tu żylasty klepnął Kovalika w plecy, odbijając mu te resztki płuc, których nie zdołał poprzednim razem. -Trzeba przyłożyć głowicę z promieniowaniem alfa, beta i gamma, po sześć razy z każdej strony, rozumiesz?
Spojrzał czujnie na Kovalika. Najwyraźniej to co ujrzał, nie zachwyciło go nadmiernie, bo westchnał i wyjaśnił:
- Alfa beta gamma, alfa beta gamma, alfa beta gamma, alfa beta gamma, alfa beta gamma, alfa beta gamma. Tu, tu i tu. Verstehen?
- Fersztejen, fersztejen, co ma nie być fersztejen - przypomniał się Kovalikowi „Miś” i wskazując łysego, zapytał: -A on tak często musi?
- Dwa razy dziennie. Rano, zazwyczaj zaraz po wschodzie i po południu. A czasem to i wieczorem.... - zamyslił się. -Ale to dlatego, że mu nie założyli ekranu. No, od promieni - wyjaśnił, widząc wzrok Kovalika. -Obcy, ci z C16, robili kiedyś na nim eksperymenty. Ale ekranu mu nie założyli i się mu klepki poprzestawiały. Biedaczyna - westchnął ze współczuciem.
Kovalik też westchnął. Siedział od kilku godzin ze swoimi współtowarzyszami niedoli i stracił nadzieje, ze wyjdzie stąd przed poranną wizytą. Jego wrzaski przyciągneły w końcu jakąś kobietę, która mu zapowiedziała, że albo się uspokoi, albo sanitariusze dadzą mu kropelki. Kovalik rozpatrzyl szybko wszystkie za i przeciw, po czym stwierdził że lepiej spać bez kropelek w psychiatryku niż spać po kropelkach w psychiatryku. Tym bardziej, że człowiek nigdy nie wie, kiedy się po kropelkach obudzi.
- A dziadek? - wskazał chudzielca pod poduszką.
- Dziadek? - zdumiał się zylasty. -To Veganin! - splunał dyskretnie przez lewe ramię. -Oni jak się rodzą, to wyglądaja jak psie kupy, a potem im się tylko pogarsza. Mają tu swoja bazę.
- Że niby gdzie?
- Z toba naprawdę jest źle, jak nie wiesz gdzie sie znajdujesz - stropił się żylasty. -To jest Szpital Psychiatryczny w Abramowicach. Pawilon 31. W podziemiach znajdują się dwa bunkry, oba w tej chwili zajęte przez Vegan. Maja zgodę uczelni na przeprowadzanie eksperymentów, ale nie na ludziach. Ich nadzorem zajmowała się sekcja 14. A ten tu - wskazł na podpoduszkowca - jest całkiem młody, ma jakieś... - żylasty skrzywił się - 140, max 150 lat. Nie do końca się w tym łapię, moja sekcja zajmowała się Centaurinami.
- Centurionami?
- Czyś ty w ogóle, synek, do szkoły nie chodził? - rzekł z naganą żylasty. -Centauri to gwiazda, niedaleko od nas. Przylatuja tu na wódkę i dziwki, a rżną się bez prezerwatyw! - wzniósł palec do góry. -Sodomici!!!
Łysy jęknął i żylasty ściszył głos.
- Nie wolno mu przeszkadzać, dopóki nie skończy. Może zostać zje-dzo-ny - przy ostatnim słowie zniżył głos do szeptu.
- A kto ich zjada? - konwersacja robiła się coraz ciekawsza.
- Ich Bóg! -nieco oburzony nieuctwem Kovalika rzekł żylasty. -Zaczyna od jelit.
- Koneser flaczków? - wczuł sie Kovalik. Żylasty popatrzył na niego jak na ciężkiego idiotę, prychnął i podszedł do okna. Po chwili do uszu Kovalika doszedł jego monolog, w którym to rozwodził się nad debilami zasiedlającymi ziemie, a nie mającymi pojęcia o niczym.

- Pobudka! - dziarski głos rozległ się w pokoju. - Dzień dobry Panom!
- Dzień dobry, Pani Krysiu! - odezwał się trzygłosowy chór, do którego Kovalik dołączył na zasadzie echa. Panią Krysię wbiło w podłoge.
- A Pan co tu robi?
- Próbuje sie obudzić - odparł, starając się być najbliżej prawdy, Kovalik. Noc okazała się ciężka. Chudy staruszek spać nie mógł do rana, opowiadając historie rodem wzięte z krwawych horrorów. W sumie mu się nie dziwił, że siedział z głową pod poduszką.
- Z której sali Pan tu przyszedł? - głos pytającej stal się ostry jak brzytwa.
- Z przebieralni. - Kovalik, widząc niezrozumienie w oczach swojej interlokutorki, dodał: -Studenckiej.
- Sudenty, kurwa ich wasza mać!!! - rykneła Pani Krysia. -Jaja tylko robić - i opierdalać się!! Wynocha mi stąd!!!
- A sala studencka gdzie?
Kovalik nie zrozumiał odpowiedzi, leciał po schodach na złamanie karku.

- A pan kto?
- Kovalik.
- Czemu pana wczoraj na zajęciach nie było?
Kovalik zamyslił się. No właśnie - gdzie niby był?
- Byłem na wykładzie z onkologii. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że był o tej samej porze.
- Wykład to wykład - a zajęcia są obowiązkowe - surowo rzekł pan doktor asystent prowadzący. -Żeby mi to było po raz ostatni!
Kovalik usiadł i z ulgą rozejrzał się po sali. Nareszcie wszystko na swoim miejscu. W tym momencie przez drzwi wszedł wielki, rozczochrany chłop w piżamie.
- Obecność sprawdzona? - rzekł tonem nie znoszącym jakiegokolwiek sprzeciwu do pana doktora asystenta prowadzącego.
- Tak jest, panie doktorze! - odrzekł karnie ówże.
- Dziękuję, panie Kaziu. Może pan iść do mojego gabinetu na kawę.

----------------
Słowem wyjasnienia: wszystkie przdstawione tu osoby i zdarzenia nie maja i nie miały swoich odpowiedników w rzeczywistości. Szpital w Abramowicach wygląda zupełnie inaczej i jest miłym, przytulnym miejscem, w którym pracuje fachowy personel. Nie ma tam żadnego pawilonu, nie mówiac o 31. Chorych nikt nie zamyka w pokojach, zostawiając ich samopas na pół doby. Wszyscy dostają kolację, podczas której można zgłosić wniosek o wypuszczenie, szczególnie, gdyby się było przypadkowo zamkniętym studentem, co się nie zdarza, bo nikt normalny studenta nie pomyli z psychicznie chorym Asystenci są odpowiedzialni i nie przebierają się za pacjentów a tychże za doktorów. Jedyna prawdziwa informacja dotyczy trolejbusu. 151 naprawde jeździ spod skoczni (kościół przy al. Kraśnickiej o wyglądzie sugerującym głebokie zaangażowanie architekta w ideę skoków narciarskich) do Abramowic i zwany był 20 lat temu dyliżansem(drabinka z tyłu), windą (charakterystyczny odgłos przy ruszaniu) lub trumną (ze względu na specyficzne walory węchowe, panujące wewnątrz).

wtorek, 16 listopada 2010

Trzecia zasada zachowania

- Pociąg osobowy ze stacji Kraków Płaszów do Lublina, przez Tarnów, Dębicę... - otwarte drzwi zaskrzypiały ponuro, zagłuszając zapowiedź. W barze powiało Syberią, wraz z chłopem okutanym w futro do pomieszczenia wdarł się śnieg.
-... o dwudziestej drugiej czydzieści.
Kovalik spojrzał na zegarek, do odjazdu miał ponad piętnaście minut. Zdąży. Raczył się miejscowym przysmakiem, specjalnością zakładu, dla którego znawcy zmieniali trasy i planowali przesiadkę na Płaszowie. W talerzu pływała boska, szaro-bura breja, w której jaśniejszymi paseczkami od podłoża odcinały się flaczki. Pojedyncze, czarne kropki angielskiego ziela dopełniały obrazu nieboszczyka zmarłego na ospę prawdziwą. Kovalik delektował się niespiesznie, nie wiedząc, kiedy znów zawita w przytulne progi Dworca Płaszów-Kraków. Do wysokiego blatu, przy którym stał, podszedł dziad stary, kręcone wąsiska, wzrok dziki, suknia plugawa. Popatrzył mu w oczy, zastygli na chwile w bezruchu, po czym Kovalik bez słowa wyjął rybaczka z kieszeni. Ostatni. Miał sobie kupić za to piwo na drogę... Dziad, prawidłowo odczytując zamiary Kovalika, ruszył przed siebie, ich dłonie na chwilę się spotkały i moneta zmieniła właściciela. Nie oglądając się za siebie, Kovalik dokończył state of art cuisine i wyszedł na peron. Mróz uderzył bezlitośnie. W zasadzie Kovalik zimę lubił, narty to był jego żywioł, ale ten rok był nieprawdopodobny. Wyż znad Syberii przywiał do Polski suche, mroźne powietrze, które nad ranem potrafiło mieć poniżej minus 40 stopni. Co prawda Pan Wicherek w telewizji ostrzegał lojalnie, że "ze wschodu nadchodzi fala mrozu, czemu nie należy się dziwić, bo stamtąd nigdy nie przyszło do nas nic dobrego", ale co innego słyszeć - a co innego poczuć, jak człowiekowi zamarza w nosie. Zarzucił plecak i poszedł na piąty peron. W mroźnym powietrzu wszyscy ruszali się z energią zasmołowanych much, każdy z nielicznych pasażerów otoczony był kłębami białej pary. W słabym, sinobiałym świetle rtęciówek wydawali się być dżinnami, wynaturzonymi igazi zrodzonymi z lodu miast piachu. Śnieg skrzypiał miarowo w takt kroków Kovalika, tajemnicze sapania i świsty dobywały się spod pociągu, który na kształt zwyrodniałego jaszczura zalegał wzdłuż peronu, całości dopełniało somnambuliczne postukiwanie młotka, którym pracownik kolei sprawdzał sobie tylko wiadome mechanizmy składu. Kovalik minął lokomotywę, dwa następne wagony były ciemne, co w mroźnym powietrzu niejasno sugerowało odmrożenia i zapalenie płuc, potem jasno oświetlony WARS, jedynka, dwa sypialne... Już miał wracać, gdy na końcu spostrzegł żółto-mdłe światło sączące się przez brudne okno. Dwójkę za sypialnymi dali? Kovalik szarpnął klamkę, lód z trzaskiem niechętnie puścił przymarznięte drzwi, zawiasy zaskrzypiały i wszedł do środka. Minął pierwszy przedział w którym stara kobiecina żuła bezrefleksyjnie, w jej dłoni zobaczył jajko na twardo i zatrzęsło go na samo wspomnienie zapachu. Drugi przedział był pusty, trzeci też. A, nie ma znaczenia. Wrzucił plecak na półkę, sprawdził, czy grzanie reaguje na ustawienia termoregulatora i nie ściągając kurtki wcisnął się w kąt. Przy pewnej dozie szczęścia jakoś prześpi do rana.

Obudził się w środku nocy, pociągiem telepało leniwie, początkowy łomot trasy Kraków-Dębica został zastąpiony człapaniem chorego na chromanie przestankowe. Przeciągnął się i w tym momencie dotarło do niego, że nie jest sam.
- Dobry wieczór - tubalny głos jego towarzysza podróży wypełnił przedział. -Mam nadzieję, że nie zbudziłem?
Kovalik zaprzeczył głową i rozłożył lekko dłonie w uniwersalnym geście "a-skąd -żesz-łaskawemu-panu-taka rzecz-w-ogóle-przyszła-do-głowy".
- Wie Pan, w pociągu pusto, a w kupie zawsze raźniej!
Po przekątnej siedział wielki, gdyby nie wzrost, można by rzec gruby jegomość, z owalną, czerstwą twarzą. Wiek trudno było określić, mógł mieć równie dobrze zharatane 60 jak i dobrze zachowane 80. Wełniany płaszcz, spod którego wyglądał dopasowany garnitur, koszula, krawat... Dobrze, że nie jakiś dziad spleśniały, pomyślał Kovalik.
- Czy szanowny Pan pali?
- To przedział dla palących, proszę się nie krępować.
- Wie Pan, nie chciałem Broń Boże zakłócić snu, ale skoro już Pan nie śpi - może puścimy dymka?
Kovalik bez słowa wyjął z kieszeni Marloboro i gestem zaproponował papierosa nieznajomemu.
- A, nie, dziękuje. Ale może spróbuje Pan tego? - z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyciągnął dwie tuleje z cygarami. -Czasu mamy sporo, nie zmarnują się.
- Hm, wie Pan... - niepewnie zaczął Kovalik
- Co, nie próbował Pan? Jak by to rzec - papierosy są wynalazkiem 20 wieku. Pośpiech, brak czasu, brak klasy... Oups, excuses moi! - wykrzyknął, przykładając dłonie do ust. -Proszę nie brać tego do siebie, Panie Kolego! Signum temporis, że się tak wyrażę, wszyscy teraz jesteśmy zabiegani, ja sam palę jak smok - ale gdy mamy tyle czasu? - jedna z tulei zachęcająco wysunęła się w kierunku Kovalika. A, co mi tam...
- Dziękuję. Jak to...?
- Już, już! Najpierw obetniemy koniec - obcy zgrabnie szczęknął obcinarką - a następnie wbijemy tu zapałeczkę...
Kovalik zdębiał. Zapałki wbijać? Gdy był mały, próbował oduczyć swojego ojca palić, wciskając mu obcięte łebki od zapałek w papierosy, ale ta technika, choć obiecująca, okazała się być nieskuteczną. I prawdę powiedziawszy, dość bolesną. Stąd z pewnym niepokojem obserwował ruchy swojego współpodróżnika.
- Są dwie szkoły, wie Pan. Pierwsza, żeby to trzymać, o tak - zaprezentował - ale to zajmuje dłonie, a poza tym po pewnym czasie końcówka robi się niezdatna do użytku... Wilgotna, że się tak niezręcznie wyrażę... Natomiast gdy włożymy zapałeczkę, to możemy - o proszę - jak Clint Estwood! W "Unforgiven" Widział Pan? Co za talent, Panie Kolego! Co za film!
Nieznajomy trajkotał bez przerwy, w międzyczasie zgrabnie przygotował wszystko i podał jedno cygaro Kovalikowi. - Proszę ostrożnie, żeby nie przegrzać... Co prawda to nie fajka, ale w dalszym ciągu lepiej nikotynę dusić na wolnym ogniu niż samemu się udusić... Otoczyli się pierwszymi kłębami dymu. Kovalik natychmiast zrozumiał, ze cygarem nie należy się zaciągać. Mimo, iż zrobił to wyjątkowo delikatnie, dym wypchnął mu gałki oczne z głowy i czasowo sparaliżował krtań. Nieznajomy, niepomny walki o życie rozgrywającej się naprzeciwko niego, z lubością przymknął oczy. Starając się nie rzęzić zbyt głośno, ze szczerym postanowieniem, że nigdy więcej, Kovalik wypuścił dym z płuc. Przyglądnął się z bliska banderolce broni masowej zagłady. Cohiba Esplendidos. Hm. Dziwne uczucie. Smak jest - a w płucach nic... Pyknęli w ciszy jeszcze kilka razy.
- Ech, gdyby tak jeszcze... - nieznajomy palnął się w czoło. -Skleroza! Jak pragnę rodzić! Skleroza!
Z niezwykła zwinnością wstał, zdjął podróżną skórzana torbę i zaczął w niej grzebać. -Ha! Proszę potrzymać... - w rękach zaskoczonego Kovalika znalazły się dwie kryształowe szklanki, wielkości przeciętnego nocnika - ...a ja tymczasem... - zasapał nerwowo i z czeluści wyciągnął litrową, jak na oko Kovalika, flaszkę z brunatnym płynem.
- Szanowny Pan gustuje w highlanderach? Niektórzy, wie Pan, twierdzą, że to straszliwie smołowate i za mocne - ale taki Glenlivet na ten przykład - to nie whisky! To jest dla kobiet, proszę łaskawego Pana! Za to tutaj... - Kovalik z podsuniętej mu pod nos butelki odczytał nic nie mówiącą nazwę Glenmorangie Lasanta i z podziwem pokiwał głową. W sumie - jedna cholera. Rano i tak nie ma nic do roboty, a po ostatnich próbach ze spirytusem jugosłowiańskim, który garbował skórę i wyjaławiał przewód pokarmowy, nie spodziewał się że coś mu jest w stanie zaszkodzić. Nieznajomy nalał na dno do każdej ze szklanek i z torby wyjął mała flaszkę mineralnej. Kovalik, przytłoczony nieco ofensywą, nie zaprotestował. Ostatecznie, nikt nie musi wiedzieć, że rozcieńczał alkohol wodą...
- I otworzymy teraz smaczek - nieznajomy dolał zgrabnie po kropelce. -No to - spróbujmy!

- Czyli, że, Panie Kazimierzu, smak zależy od czasu przechowywania w beczkach?
Zanim skierowali ich na objazd, na stacji w Kazimierzu Dolnym wymienili grzeczności. Kovalik przedstawił się pierwszy, jego nieznajomy rozglądnął się wokoło, jakby nad czymś zastanawiając i kazał nazywać "Panem Kazimierzem". Niedługo potem megafony zapowiedziały, że z powodu zamieci muszą pojechać inną trasą i że pociąg przyjedzie z małym opóźnieniem do Lublina. Kovalik niespecjalnie się przejął. Whisky przyjemnie grzała podniebienie, a kilogram nikotyny, wchłonięty z kubańskiego cygara, miło wyzwalał dopaminę w mózgu. A przy okazji parę innych mediatorów.
Czas mijał powoli, powietrze w przedziale było gęste, można go było ciąć nożem i wynosić na zewnątrz, nieznajomy wyciągał z torby różne flaszki, ot dla spróbowania i wyjawiał Kovalikowi tajemnice wyższości jednego smaku nad drugim. Przy tym potrafił - i lubił - opowiadać. A na whisky znał się jak mało kto. Przeszli przez produkcję, rodzaje ziarna, sposoby suszenia, beczkowanie, czas składowania...
- Nie tylko! - zamachał ręką, nadal uzbrojoną w połowę potężnego cygara, Pan Kazimierz. -Te beczki, wie Pan, oni ze sknerstwa używali. Bo im szkoda było pieniądze wydawać na nowe. Więc lali tą swoja berbeluchę w co popadło. W beczki po porto, rumie, sherry, koniaku. Nawet maderze! Chyba tylko piwnych nie używali - zarechotał złośliwie. -A potem się okazało, że to doskonale robi na smak. Teraz to się nazywa finishing, ale sam pamiętam... - tu Kazimierz uśmiechnął się do siebie i zaciągnął dymem. -No i jak? Bushmill jednak delikatniutki, nieprawdaż? Ciągniemy dalej irlandzkie, czy wracamy do Szkotów? A może tym razem coś z wysp? Mają taki łagodny posmaczek słonej wody, ale to dopiero na końcu - zakrzątnął się wokoło swojej torby.
Sądząc po rozmiarach, szans nie było wepchać tam więcej niż kilka flaszek. A Kovalik dałby sobie łeb urwać, że próbowali już piętnastą.
- O, jest! To taka - zawahał się -nieco wyjątkowa... ale w sumie... z drugiej strony...
W końcu rozsądek wziął górę i Kazimierz nalał w szkło, mrucząc przy tym coś, co zabrzmiało jak „a jechał to pies”. -Rocznik 74, Isle of Youra, Single malt - wydawać by się mogło, że Pan Kazimierz odmawia jakąś uroczystą modlitwę - wyjątkowa rzadkość... Proszę spróbować, pozwolić mu rozlać się na języku, jest niesamowita...
Kovalik zastosował się do poleceń. Po pierwszym ogniu poczuł lekko słonawy smak morza wzmocniony nutką zbutwiałego, nasiąkniętego skorupiakami, drewna. Faktycznie, przedziwne. Przymknął oczy. Zawładnął nim zwiewny smak morskiej bryzy, głowa zakołysała się lekko na fali, z oddali dobiegł go krzyk mew...

- No, na mnie już czas! - Pan Kazimierz, sapiąc, wytaszczył swoje graty na korytarz. Kovalik bez słowa zaczął mu pomagać, minęli dość szybko fazę mitygowania sie i wzajemnego przekonywania „Ależ, nie trzeba” - „Ależ, to nic takiego”, w końcu pociąg stanął, Pan Kazimierz wyskoczył, Kovalik podał mu walizki, ostatnią prawie wyrzucił, czując że pociąg rusza, po czym pomachał swojemu byłemu współtowarzyszowi.
- Do widzenia!
- Do widzenia! Cała przyjemność po mojej stronie! - wykrzyknął Pan Kazimierz. Dopiero wtedy Kovalik zdał sobie sprawę, że cała stacja ograniczała się do jednego słupa, do którego ktoś niedbale przybił deskę z nazwa stacji. Zdążył tylko przeczytać Nor... i napis stał się zbyt mały.
- Do zobaczeeniaa!!! - Kazimierz machał energicznie ręką.
- Dziękuję za wspólna podróóóż!!! - odkrzyknął, zupełnie niespodziewanie dla samego siebie, Kovalik. Różne rzeczy już w pociągach widział, różne przeżył, i bijatyki i pijaństwa, raz nawet grupa nimfomanek próbowała go namówić do wspólnej zabawy - ale żeby trafić na objazdowy bar z whisky...? W dodatku darmowy? Czując, że zamarzają mu palce, zatrzasnął drzwi i wrócił do przedziału.

Zbudził się - a w zasadzie zbudził go konduktor - na dworcu. Pociąg stał, choć Kovalik miał niejasne wrażenie, że podłogą dalej nieco kiwa. Zabrał szybko swój plecak i pognał na trolejbus.

- No, jesteś wreszcie! Jak tam w królewskim mieście?- matka pocałowała go w policzki i wciągnęła za drzwi. -Myśleliśmy, że już nie dojedziesz.
- Straszna zamieć była. Ponoć jakimiś objazdami nas puszczali. W sumie prawie dwadzieścia godzin jazdy... - Kovalik starał się mówić na wdechu, miał wrażenie, że śmierdzi jak cała gorzelnia.
- Nic to. Szybko się przebieraj i siadamy do stołu.

Kolacja wigilijna minęła w spokojnym nastroju. Ojciec jak zwykle zapewniał nastrój poważny i uroczysty, siostry chichrały się z powodów znanych tylko podlotkom, Kovalik z wdzięcznością przyjmował coraz to kolejne dania, które jak balsam spływały po jego zmasakrowanym przełyku. Odśpiewali kolędy, otworzyli prezenty. Może i nie uważał się za specjalnie wierzącego, ale lubił ludyczny aspekt Świąt. W końcu siostry pognały do pokoju, umawiając się na dotrwanie do Pasterki, mama zaległa przed telewizorem oglądając transmisję z Watykanu a ojciec zaproponował „po szklaneczce”.
- Jakoś tak... - zaczął się mitygować Kovalik, czując nieznaczny sprzeciw ze strony przewodu pokarmowego.
- Z ojcem w Święta grzech było by nie wypić. Tym bardziej że dostałem coś ekstra! Jeszcze długo będziesz musiał żyć, żeby ci taka whisky przynieśli...
Ojciec zdjął ozdobny papier, otworzył jakby skądś znajome Kovalikowi pudełko i jego triumfalny gest zamarł pod lampą.
- Noż w mordę jeża - zaklął zupełnie niepolitycznie Ojciec - dali mi pustą butelkę pod choinkę??!?

piątek, 12 listopada 2010

Technika reanimacji

Dzwonek rozdarł sie niemiłosiernie. Kovalik wybity z najgłebszego snu znalazł się w stanie, w którym nawet przekleństwa wydawały się dwuwymiarowe. Która to? Oż, na litość boską....
- Tak?
- Doktor, zaglądnął byś na chwilę?
- Ide.
Pytać nie było po co. Ostatecznie jak dojdzie to zobaczy.

- Doktor, zaczyna się pogarszać. Diureza byle jaka, ciśnienie niższe... No, nie jakoś specjalnie, ale trend jest niefajny.
Krycha miała nosa do ciężkich pacjentów. I jak się cos jej nie podobało - należało się przejąć.
Sprawdził parametry, dołożyl nieco płynów, środki presyjne, a co w drenach? Nawet niedużo. Hm. Zlecił badania i poprosił, żeby dać mu znać jak przyjdą. Wychodząc z sali spotkał szczupłego, wysokiego mężczyznę. Czarny garnitur, doskonale dobrany długi płaszcz, biała koszula. No żeż-cież w mordę...
- A Pan?
- Chciałem zapytać o stan zdrowia żony.
- O trzeci... - Kovalik użarł sie w ozór. W sumie jutro może nie być o co pytać. -Jest w krytycznym stanie. Nie wiem czy dożyje do rana.
- Ile mam czasu?
Kovalik zdębiał. Ile mam czasu? A niby na co? Nie wiedząc, czy się nie przesłyszał, przyjął najprostszą linię:
- Nie mam pojęcia.
- Moge tu zostać? - wskazał ręką krzesełka w korytarzu.
- Proszę.
Nie miał sumienia tłumaczyć, że szpital zamknięty, że godziny odwiedzin, że sraty na raty. A poza wszystkim innym regularnie mu się nie chciało. Miał już iść z powrotem do dyżurki, ale coś w nim drgnęło. -A nie chciał by pan jej zobaczyć?
- Jeżeli można - głos bez wyrazu, mocny, atonalny.
Weszli, Krycha ze zrozumieniem opierdoliła Kovalika, ze jej w środku nocy wpuszcza ludzi na salę i wskazała gościowi krzesełko.
- Tylko proszę wyjść, gdy personel poprosi, OK?
Milczące skinienie głową, bezszelestne kroki. Mąż usiadł koło łóżka i po chwili położył końce palców na dłoni pacjentki. Kovalik spojrzał na Krychę, wzruszył ramionami i odmeldował się. Co mogli - to zrobili. Reszta w rękach natury. Bądź Stwórcy, w zalezności od przekonań.

- Doktor, są wyniki.
Wyartykułował jakieś chrząknięcie i poszedł. Idać korytarzem ujrzał znajomą, prosta sylwetkę. Mężczyzna siedział, wpatrzony w jarzący się sino ekranik. Zarys jego twarzy nabrał dziwnie niezdrowego wyglądu.
- Może pójdzie Pan do domu? Niedługo piąta, teraz mamy masę pracy, nikt Pana nie wpuści aż do ósmej...
- Jezeli można, zostanę - uniósł głowę i nieobecne spojrzenie zostało wsparte nieobecnym usmiechem. Kovalik zerknał na ekran - nieznajomy grał w szachy. Dziwny jest ludzki ród - pomyslał półfilozoficznie Kovalik i poszedł w kierunku sali chorych.

Sprawdził wyniki, skorygował leczenie, zamówił krew - jednak gdzieś musi siąpić - i w tym momencie usłyszał alarm z trójki. Szlag by to jasny.
Podbiegli, zaczał masować klatkę, Krycha przestawiła tlen na sto, podciągneła wózek i naładowała defibrylator.
- Gotowe.
- Strzelaj.
Podjął masaż, Krycha nabrała leki. Mineły dwie minuty. Przerwał na chwilę. Nic.
- Daj adrenalinę. Ładuj.
Odsuwając się od pacjentki podczas kolejnego strzału poczuł, ze ktoś za nim stoi.
- Prosze wyjść.
- Nie będę przeszkadzał.
Kovalik odwrócił się i spojrzał tamtemu w oczy - siła spokoju, brak ruchu... I jak ja niby mam się z nim bić- reanimację zostawić? A co się bede z koniem po próżnicy wadził...

Minuta mijała za minutą, pracowali beznamiętnie, bez zbędnych ruchów. W końcu spotkał wzrok Krychy, która doszła najwyraźniej do wniosku, że czas na decyzję.
- Ile?
- Tłuczesz ją już 40 minut. Bezszansie.
- Jeszcze pięć i koniec.
Z tyłu dobiegło go westchnięcie nieznajomego. Krycha naładowała po raz kolejny, przyłożył, strzelił i przy kolejnej kontroli odkrył rytm na ekranie. Sprawdzil tętno - na szyi jest.
- No patrz, zaskoczyła. Cud.
- 105/40 - Krycha wolała rzeczy ważne. -A cud to będzie jak dożyje do rana - dodała nieobecnym tonem.

Posiedzieli jeszcze pół godziny, ale pacjentka nie żartowała, najwyraźniej doszła do wniosku, że reanimacji ma na dzisiaj dosyć. Sprawdził raz jeszcze leki, przeglądnął pozostałe zlecenia i zdał sobie sprawę, że na zewnątrz zrobiło sie jasno. Ostre, pomarańczowe światło uderzyło po oczach.
- Ale ładny świt...
- No... Nóg nie czuję, doktor, a ty mi tu pierdoły bedziesz opowiadał - Krycha najwyraźniej nie straciła swojej energii.
- Prosze mnie zbudzić przed siódmą - Kovalik wyszczerzył się prosząco i polazł. Rozglądnął się po korytarzu i nie znalazłwszy nikogo, wstawił głowę na salę.
- Widziała Pani gdzies męża?
- Mój jest w domu - odparła Krycha, dając jednoznacznie do zrozumienia, że ma teraz robotę i ma się stlenić.
- Nie, poważnie pytam. Chciałem mu informacji udzielić...
- Daj doktor spokój. Pieprznięty jakiś. Ty wiesz - wzięła sie pod boki - co on robił w trakcie reanimacji?
Kovalik wzruszył ramionami.
- Wpatrywal się w te swoją komórke, czy co on tam miał i cały czas coś naciskał.
- W szachy grał - wyrwało się Kovalikowi.
- W szachy - parsknęła Krycha, popatrzyła znacząco na Kovalika, dając jednoznacznie do zrozumienia co o nim myśli i poszła do swojej roboty.

Kovalik ponownie wyszedl na korytarz.
- Tylko wygrał - czy przegrał?* - dodał już do siebie.

---------
*zakonczenie zmodyfikowane wedle sugestii Szamana ;)

czwartek, 11 listopada 2010

Metylak

- Koval! Koooovaaaaal!!! - na zewnątrz rozległ się dziki wrzask. Kovalik z niechęcia porzucił swoje legiony, szykujące sie do zadania ostatecznego ciosu Kleopatrze i wystawił głowę przez okno.
- Czego się drzesz?
- Rusz dupę! Za pietnaście minut mamy być na miejscu!
Cholera by to. Kovalik spojrzał na zegarek i się skrzywił. Przesiedział 18 godzin nad Cywilizacją? Matko jedyna... Skacząc na jednej nodze wciskał się w spodnie, próbując równocześnie załozyć buta i naciągnać sweter. Cywilizację przywlókł Cezi z ostatniego wyjazdu na giełdę. Zajmowała nieprawdopodobną ilośc miejsca, trzy dyskietki 1.44, ładowała się pół dnia - ale za to po uruchomieniu człowiek zyskiwał władze nad światem. Legiony posłuszne rozkazom myszy ruszały na podbój, nowe miasta składały hołd, cywilizacje padały pod butem najeźdźców... No, przynajmniej do czasu napotkania oponenta posiadającego czołgi. Tego jeszcze nikt nie opatentował, jak zmusić cholernych naukowców do produkowania nauki. Na poczatku coś tam wynajdowali, zazwyczaj zapału starczało na pierwszych pięć - osiem wynalazków, a potem wskaźnik stawał w miejscu. Dlatego tak ważne było, by produkować konie i legiony - i mordować, palić i rabować. Znaczy - wirtualnie niby - ale jednak. Zastanawiając się nad problemem, leciał po trzy schody w dół, nie bacząc, że tupaniem budzi cały akademik. Sobota, siódma rano. Normalnie o tej porze spał by snem sprawiedliwego, ale po pierwsze, nie mógł odpuścić pierwszej od miesiąca gry, która dawała szanse na zwyciestwo, a po drugie - Don Gregorio wcisnął go do grupy bojowej, zarabiającej pieniadze w pobliskim Polmosie. Praca ta była owiana tajemnicą, wiedzieli o niej tylko wtajemniczeni, a dostać ją graniczyło z cudem. Dlatego nie bacząc na zjadliwe uwagi wrednej Kleopatry, która nawet z nogą na gardle, dalej żądała od niego pieniędzy, gnał na parking na złamanie karku.

- Dzień dobry, drzwiami na prawo, przez podwórko i dalej w taką wielka bramę - strażnik uprzejmie wskazał im drogę. Odkłonili sie i przyspieszyli. Trzy po siódmej. Nie powinno byc problemów.
- O, dobrze że jesteście - grupą zarządzał wysoki, szczupły chłopak. Kovalik znał go z widzenia z akademika. -Dziewczyny beda dziurkować - a my dekapslatory w dłoń i bierzemy się za wylewanie.
Historia była prosta. Polmos zakupił od składów celnych hektolitry alkoholu, które celnicy odebrali tak zwanemu małemu przezgranicznemu importowi prywatnemu. Rzecz jasna celnik nie ułomek, ze złem zalewającym ojczyznę rozprawić sie potrafi, więc wiekszość porządnych flaszek została zneutralizowana w procesie utylizacji domowej, ale po pierwszych sukcesach nadeszło zwątpienie. Po prostu celnicy nie nadążali wypijać tego co odbierali - a przecież spać też kiedyś trzeba. Umyć się. Do pracy pójść. Dlatego do kooperacji zostali zaproszeni zawodowcy. Czyli rzeczony Polmos. Ponieważ ktoś jednak musiał się zająć przetworzeniem wódki w surowiec - z którego po procesie destylacji produkowano wódkę - dzielni studenci co sobota wylewali do dwóch wielkich rynien, odprowadzających wódkę do podziemnych cystern, około 10 tysięcy litrów. Dwadzieścia tysięcy flaszek. Kovalikowi zakręciło się w głowie. Efekt ten był znany pod nazwą Psychokinetycznego Upojenia Osmotycznego, wystarczyło przebywać w obecności tak wielkiej ilości alkoholu by poczuć sie pijanym. Kovalik został lojalnie ostrzeżony - ale wiedzieć a poczuć to zupełnie inna sprawa.

Wzorem Don Gregorio wziął puste skrzynki, jedna służyła za siedzisko, drugą wrzucił do kanału, po czym przyniósł pełną i postawił koło przygotowanego stanowiska pracy. Wszystkie flaszki miały przedziurawione kaplsle.
- A po co to? - zapytał, wskazując na dziurki.
- Ruskie korki. Nie idzie odkręcić. Dlatego robi się to tak...- Don Gregorio za pomoca specjalnego śrubokrętu zdjął nakrętkę i kontynuując ruch wrzucił zdekapslowaną butelkę do pustej skrzynki, denkiem do góry. Rozległ sie raniący serce bulgot, w powietrzu rozeszła się woń krótkiego łańcucha wodorowęglowego i butelka opróżniła się do kanału. -Potem zanosimy to tam - wskazał miejsce - dziewczyny butelki odwrócą, a Długi wywiezie puste skrzynki do składu. I finito.

Praca nie wymagała wielkiego nakładu pracy umysłowej. Po kilku skrzynkach ruch dłoni wsuwający śrubokręt w kapselek i zrywający go stał sie całkowicie zautomatyzowany, sterowany gdzieś z ośrodków podkorowych. Podczas, gdy ręce Kovalika wykonywały precyzyjny taniec wsuń - zerwij - odwróć - pobierz, on sam odpłynął, po częsci z powodu nieprzespanej nocy, po cześci obmyslając startegie na dobicie tej cholernej Kleopatry. Została jej jedna wyspa, maks trzy miasta, ale zdażyła sie dorobić muszkieterów, a to zwiastowało problemy. Jego 140 katapult mogło niestety nie przeżyć konfrontacji z bardziej zaawansowana techniką. Z tych ponurych rozważań wyrwało go ciche „psssst”.
- Chcesz? - Don Gregorio wskazał zasłoniętą przed wzrokiem strażnika flaszkę.
- A to można? - ożywił sie Kovalik.
- Można. Tylko ostrożnie. Tu straszna ilość wódy fruwa w powietrzu, niektóre dziewczyny sa wstawione od samych oparów - do uszu Kovalika doszedł radosny śmiech koleżanek.
- Dawaj.
Pociągnał solidny łyk. Gruszeczki? Małmmmazzzja. Uśmiechnał się z wdzięcznością i oddał flaszkę.

Godzina mijała za godziną, bulgot wylewanego alkoholu juz dawno został wyeliminowany przez ośrodki nadrzędne, Kovalik starał się jechać równo z pozostała częścią ekipy - ot, zgodnie z radą pradziadka, co to kazał mu na końcu nie ostawać, do przodu nie pchać, a środka też nie za bardzo się trzymać. Po drugim łyku gruszkówki Don Gregorio wskazał mu na prosty fakt, ze przecież wylewa jakieś 5 butelek na minutę, więc wystatrczy tylko wypatrzyć taka, co to lepiej nie wylewać, tylko przy nodze zatrzymać... - capisci?
- Si, signore - Kovalilk potwierdził swój powrót do świata pracujących neuronów i z następnej skrzynki wyłowił buteleczkę gruzińskiego koniaku. Szybka kontrola neuroleptyczna potwierdziła brak herbatki w butelce - bo zapachy, rozchodzące sie wokoło, sugerowały, że z butelek leje się nie tylko alkohol - i Kovalik delikatnie upił łyczek. Mmmm. Gut.
- Nie boisz się tego pić. Toż to politura...
Kovalik bez słowa wyciągnął rękę. Don Gregorio wyrwał mu flaszke i ukrył za plecami. -Zgłupiałeś? Trzeba udawać, że chowamy, bo nie będą mogli udawać że nie widzą - broda wskazał dwóch strażników, których zew natury wezwał do wdychania boskich oparów. -Mmm. Dobre. No popatrz - z pięś juz zisiaj takich wylaem - zatrzęsło go z ekstazy.

- Gregor? - stali za rogiem budynku i kurzyli papierocha. Z wiadomych względów palenie na hali było surowo wzbronione i o dziwo nikomu nie trzeba było o tym fakcie przypominać.
- Mhm?
- A może by tak wziąć kilka ze sobą?
- Nie dacie rady - za ich plecami strażnk wypuścił w niebo kłab dymu.
Noż w morde jeża - a tego skąd przywiało?
- Pierwszy raz u nas?
Kovalik kiwnał potwierdzająco głową.
- Przy wyjściu jest kontrola osobista. Jak coś znajdą, drugi raz nie zaproszą.
- No to kicha...
- Eeeeetaaamm... - niewyraźnie powiedział straznik. Kovalik czujnie popatrzył na niego.
- Czyli?
- Wynieście dwie skrzynki. Niby że puste - ale z flaszkami. I zostawcie w składzie. A ja wam potem jedną przez płot przerzucę. Stoi?
- Spróbujemy.

Siedzieli w akademiku i pili zdobyty alkohol. Akcja poszła jak po maśle. Co prawda Kovalikowi mało oko nie wyskoczyło, jak całkiem na luziku szedł sobie koło strażników pilnujących drzwi z czterema pełnymi skrzynkami w ręku - bo niestety wszyscy nosili po cztery, z pustymi flaszkami było to łatwe - ale potem nie było żadnych problemów. Strażnik zachował się całkiem przyzwoicie. Przerzucił przez płot dwie skrzynki, złapali je w locie i pognali do domu. Częstowali teraz szerokim gestem wszystkich - kto chciał i kto nie chciał - w pokoju unosił sie zapach żyta i kiszonych ogóreczków.
Kovalik słuchał „Psycho Killer’a”, kawałka, którego Don Gregorio ostatnio promował na full time i jednym uchem przysłuchiwal się kłótni Łosia z Dżonym, którzy pijąc zdobyczne z gwinta, roztrząsali istotę bytu.
- Przecież to metylak może byc!
- No i grzyb! Zażyłem całe opakowanie węgla drzewnego, to mi nic nie zrobi.
- A na farmie to się spało? Od kiedy to carbo medicinalis pomaga na metylak?
- Oż w morde - Łosiu z niepokojem zerknął na flaszkę. -To mówisz że metylak?
- A ciort go znajet. Ale skąd wiesz że nie? - bulgot z flaszki Dżona zlał się z narastającym w Łosiu bulgotem niepokoju.
- To może nie pijmy?
- Teraz juz za późno. Jedyne lekarstwo to pomieszać?
- ?
- No, z różnych flaszek. Jedynym lekarstwem na metylak jest etylowy - z miną znawcy stwierdził Dżony i odkręcił kolejną butelke. -O, masz. Gazeta pod korkiem - jak to może być oryginalne?

- Umieeeeeraaaaaaam! - ryk Łosia rozszedł się po korytarzu. Umieeeeeraaaa... - tym razem okrzyk przeszedł w charakterystyczny odgłos zwiastujący uwolnienie dużego ptaka nielota. Don Gregorio z Kovalikiem popatrzyli po sobie.
- Łups, chyba mu cosik zaszkodziło...
- Nooo...
- Idziemy sprawdziś...?
- Nooo...
Z niejakim trudem podniesli się na nogi i zaglądneli do toalety. Łoś z rozpaczą wskazał im na kompletnie i całkowicie czarnego pawia, zalegającego w muszli.
- Matko Boska, ja krwawię! Umieeramm... - przekonanie w głosie dobitnie wskazywało, że, choc nie uważał na farmakologii kompletnie, to na gastroenterologii mu się udało. Choć tylko szczątkowo.
- A wizisz jeszcze? - zapytał Don Gregorio.
- Żeco?
- No, szy wizisz. Bo od metylaku to się ślepnie.
- Okurwa - szarpnał sie Łosiu. -Zdjęcia. Gdzie są moje zdjęcia!!!
Kovalik z poczuciem odpadnięcia od tematu popatrzył na Gregoria.
- Muszę na rodzine po raz ostatni popatrzeć nim oślepnę! - wyjaśnił desperacko Łosiu. -Idźcie w cholere!!!

- Wiesz co, a jak ma rasję? - pytaniu Kovalika towarzyszył ryk rannego Łosia, dobiegający z korytarza.
- No to so. I tak już za póśno.
- Jeszcze nie. Tylko musimy się dobrej wódki napiś.
- To szukaj. Choć z tego co wisiałem - sam badziew został. A ja idę sprowadziś go na leczenie - Don Gregorio lekkim zakosem ruszył w kierunku drzwi. Kovalik zaczał sprawdzać butelki. Cholera, ma rację. Z kolejnych zawiewało bułką drożdżową, octem, nitrem, nawet beznzyną - tylko nie porządną wódką. W końcu Kovalik wyciągnął z rogu skrzynki zakurzoną flaszkę, w której coś sie kłębiło. Przetarł szkło.
- Czego sobie życzysz, Panie - aksamitny bas wypełnił pomieszczenie. Nad Kovalikiem pochylał się solidnej postury facet we fraku. A ten jak tu wlazł? No i, kurwaszmać, Łoś miał rację. Nie trzeba było byle czego chlać.
- Czy mógłbym spełnić Twoje życzenia?
Kovalik miał trudnośc z ustaweniem ostrości. Nie bardzo kojarzył gościa, chyba ten z 327? Poczuł irytację.
- Spierdalaj.
To, że człowiek jest pijany, nie znaczy jeszcze, że można sobie z niego jaja robić.
- Czy... - barczysty nie dokończył, Kovalik ze zniecierpliwieniem wskazał mu drzwi. -Głuchy jesteś, szy co? Pakuj się stąd.
- A może jednak będę coś mógł dla ciebie zrobić?
- Mókbyś - rzekł z maksymalnym przekąsem, na jaki go było stać. Szarpnęła nim czkawka. -Zanim znikniesz, daj no mi tu na ras-dwa-szy flaszeszkę lodowatego prima-sort Smirnoffa....

W pokoju zrobił sie przeciąg. Kovalik uniósł głowę - w drzwiach stał Don Gregorio z Łosiem, który wpatrzony w zdjęcia, wydawał z siebie odgłosy świadczące o głębokim catharsis.
- Przyprowaziłem gos powrotem. Jak ma ślepnąć, to lepiej niech ślepnie we własnym łóżku... - Don Gregorio przerwał, skoncentrował sie i wpatrzył w butelkę trzymaną przez Kovalika.
- Jasna pała... - wyszeptał nabożnie - Czarny Smirnoff... A skąd żeś ty go wyczarował?

piątek, 5 listopada 2010

Przebudzenie

- Kovalik, gdzie leziesz? Dyżuru nie masz?
- Dzisiaj chyba Smerfetka jeździ.
- A ty co? Piweczko pewnie jakieś? - porozumiewawczo mrugnął okiem Kazik.
- A gdzie tam - wzruszył ramionami Kovalik. -Dla zębodoła dzisiaj dymię. Prywatnie - dodał, widząc nieco skonsternowany wzrok Kazika.
- No to - do jutra?
- Do jutra - kiwnął głową Kovalik i odpalił rzęcha. Rozrusznik zajazgotał, zamielił i silnik zaskoczył z ponurym hukiem. Cholera jasna, kiedyś się to pudlo rozpadnie - pomyslał ponuro. Już od jakiegoś czasu planował kupno nowego samochodu, ale cały czas było mu nie po drodze. A to raty nie takie - a to telewizor trzeba było nowy kupić. Nie, żeby Kovalik jakoś tęsknił za najnowszymi zdobyczami techniki, ale stary, odziedziczony po dziadkach rosyjski telewizor marki Rubin wział się i rozleciał w kawałki. Najwyraźniej przejął się słowami zaprzyjaźnionego mechooptyka, który zapowiedział Kovalikowu przy ostatniej naprawczej wizycie, że nastepnym razem przyjedzie z jednym tylko narzedziem. Czyli pięciokilowym młotem.

- Pani Kasiu, dzień dobry! - rzucił Kovalik w ciemny korytarz magazynu. Ku jego zaskoczeniu odpowiedział mu ciepły głos: -Dobry, doktorze! - Pani Kasia zaciągała śpiewnie, choć przysięgała się na wszystkie świętości, że nigdy poza granicę gminy w swoim życiu nie wyjechała. -Już wszystko niosę!
Może jakie przodki zza Buga byli?
Kovalik szybko sprawdził fakturę, przy okazji przerzucając pakunki w pudle. Narkotyki, usypiacze, środki zwiotczające - o, i gaz też jest.
- Des-flu-ra-ne - przeczytała Pani Kasia. -A cóż to za dziwo?
- A, taki tam - gaz, Pani Kasiu. Najnowszy.
- Jakie to teraz cudeńka ludzie wymyślajo... - zadziwiła się, przechylając głowę. -Zgadza się wszystko?
- Zgadza
- To tu proszę podpisać - podsunęła mu fakturę - i jeszcze tutaj.
- A to co? - zanim doczekał odpowiedzi, zobaczył tytuł „Nadzór Obrotu Środkami Grupy A”
- Narkotyki - potwierdziła Pani Kasia. -No to, powodzenia, doktorze.
Kovalik uśmiechnał sie lekko w podziękowaniu, wziął pudło i przecisnął sie przez wąskie drzwi na parking. Posiadanie starego samochodu ma jednak swoje zalety, pomyślał, otwierając kopem bagażnik. Toż właściciel merola prędzej by sobie noge złamał...

By cie jasna zaraza - pomyślał z odrazą i rzucił na tylne siedzenie ostatni techniki cud w dziedzinie prowadzenia na manowce. Toż miałeś mi gadzie osczędzić czas... Kovalikowi czerwone plamy zaczęły latac przed oczami na myśl o słodkim głosiku faceta, który wtrynił mu najbardziej wypasiony model nawigacji satelitarnej. Zapatrzył sie w horyzont i po chwili wyciągnął starą mapę. Trzeba będzie jak na Zabłocie, a potem druga w prawo - jak on to mówił? Zapchla Dziura? W sumie nie dziwota, że nikt sie nie odważył takiej nazwy wydrukować. Stomatolog, którego poznał przez swojego znajomego, aż się ślinił, opowiadając mu o nowo odkrytym zagłebiu próchniczym. Znaczy, samo zagłebie to nic, ostatecznie pół Polski zębów nie ma i jakos sobie radę daje - ale ktoś kiedys z Dziury pojechał na saksy i po paru latach wszystki chłopy zaczęły zarabiać dutki u faszystów. No i okazało się, że prócz satelity na dachu, okazyjnego piętnastoletniego szrot-merola i nowych kierpców dla Maryny ktoś zaszczepił nowobogackim konieczność posiadania przynajmniej dwóch zębów na przedzie. Ponieważ większośc się do roboty nie nadawała, stomatolog rwał wszystko na wyprzódki a nastepnie chirurgicznie montował wszczepy. Niestety, nie wszyscy byli w stanie przeżyć zabieg w znieczuleniu miejscowym i dlatego właśnie Kovalik, nadrabiajac nieco miną, tłukł się przez podhalańską wieś swoim paściem, wypakowanym po dach naprędce zgromadzonym bogactwem anestezjologicznym. Które na postronnym obserwatorze mogło by sprawić wrażenie chaotycznej kolekcji części metalowych z pobliskiego złomowiska, ale w sprawnych rękach Kovalika powinno zarobic na siebie. Jedyną nową rzeczą w całym zestawie był cud funkiel nówka parowniczek, ale tu Kovalik stwierdził, ze za leki i tak pacjent zapłaci, a parownik miał opcję długotrwałego bezpłatnego leasingu w przypadku zużycia 4 opakowań gazu na kwartał. Jak wypaprać 24 butelki gazu po 1200 złotych za sztukę, Kovalik nie widział. Ale - dla chcącego nic trudnego - pocieszył sie w myslach.

O, to chyba tu? - Kovalik stanął i rozglądnął się dookoła. Od głównej drogi odbijała w prawo słabo odśnieżona, w sam raz na jeden samochód, dróżka. Wchodziła między strome zbocza dwóch gór, w ciemna dolinę. Z uczuciem pomiędzy „co ja tu do jasnej cholery robię” a „choooduuu” wrzucił jedynkę i pomału ruszył w górę doliny. Po trzydziestu minutach zwątpił. Toż ja chyba już na Słowacji jestem... Rzucił okiem na mapę - od głównej drogi do Dziury było jakieś dwanaście kilometrów, jechał średnio 20 na godzinę... w sumie sie zgadza. Nagle poczuł sie raźniej - pojedzie jeszcze dziesięć minut i nawróci do domu. Z uczucia rozmarzenia wyrwał go widok majączacej w zmierzchającym świetle dnia chałupy, która wyłoniła sie za następnym zakrętem. „chla dzi” przeczytał na obszczerbionej tabliczce. No to - dojechałem. Szlag by to. Jak on to mówił? W środku wsi w prawo - ostatni dom po lewej. Dodając gazu przebił się przez niewielką zaspę, wjechał w dróżke zgodnie z instrukcją i nacisnął na hamulec. „Ostatni po lewej” okazał się być drugim domem, jasno oświetlonym, który w półmroku kryjacym wieś wydawał się byc wręcz nietaktem.

- Matko jedyna, dobrze że jesteś! - wykrzyknął od niedawna znany stomatolog. -Musimy startować!
- Toż mielismy zacząć o siedemnastej? - popatrzył spod oka Kovalik.
- Mamy dzisiaj dwóch zamiast jednego. Pierwsza to zupełna pierdółka, góra piętnaście minut roboty, a potem zakładamy pełne dwie szyflady.
- Kul. Gdzie operujemy?
Sprawdził salkę przygotowaną przez zębodoła i przyjemnie sie zdziwił. Solidny, choc stary stół, porządna lampa. Pomieszczenie może i nie miało wymaganych 3,40 ale w kącie cicho szumiał klimatyzator. Matko jedyna, ile on w to zadupie zainwestował? Szybko przeniósł graty z samochodu, poskręcał, sprawdził. Po 40 minutach i przynajmniej sześciu „czy to już?” swojego noewgo pracodawcy był gotowy do roboty. Monitor uspokajająco jarzył się zielona linią, manometry wskazywały pełną gotowość, rezerwa pod ręką, leki gotowe.... No, to - w imię Boże - pomyslał ponuro i wszedł do poczekalni. Przygotowane „Dzień dobry” zamarło mu w krtani. Na ławce siedział kobieta, ubrana w prawdziwy regionalny strój z mężem i czworgiem dzieci. Wszyscy ubrani jak do komunii. O żeż ja cież... Na jego widok chłop wstał.
- Dziń dobry! Pan jest ten - no - anastazjolog?
- Dzień dobry. Ja. Musimy chwilke porozmawiać zanim zaczniemy.
- No ja właśnie tez chciałem pogadać.
Kovalik poczuł sie nieswojo. W normalnych warunkach wytłumaczył by natentychmiast, że on tu pyta - a klient odpowiada - ale sytuacja prywatnej służby zdrowia zbijała go z pantałyku.
- Co chciałby pan wiedzieć przed zabiegiem? - zapytał zrezygnowany, starajac się nie dopuścić do standardowych opowieści o cioci Kloci, co to po łoperacji ma teraz platfusa i się slini zanmiast gadać.
- Czy to się Maryśce na głowie nie rzuci?
Po chwili Kovalik zrozumiał, że jego pacjentka dalej siedzi grzecznie na ławce. Chciał nawet chłopa ominąc i z kobieta przeprowadzić wywaid, ale ta za cholere gadać z nim nie chciała. W końcu zaprosil ich oboje do pokoju, pytania zadawał swojej pacjentce a chłop na nie odpowiadał, nawet się na babe nie oglądając. A, pies ich. Opisal dokładnie ryzyko, co prawda chłop jak usłyszał, że mozna w czasie anest... anaset.. tfu, znieczulenia umrzeć, to mało mu w morde nie dał, ale tu Maryna okazała się całkiem kumata - coś tam cicho powiedziała i nagle chłopisko zgrzeczniało.

- Możemy zaczynać! - wykrzyknął dziarsko, majac dziwne wrażenie że cały zespół - w postaci stomatologa i jego pomocy, Pani Ani - patrzy na niego z wyrzutem. Chwile trwało, zanim wytłumaczyli kobiecie, że się musi w niebieski ciuchy przebrać, ale potem poszło gładko. Dwdzieścia minut i 64 kurwamacie później - bo stomatolog ruszył do pracy jak ruski buldożer - kobiecina nie miała połowy zębów, założone szwy, otwarła oczy i Kovalik wyjał jej rurę. Cholera jasna, ale się furiat trafił - pomyślał z podziwem. Sam klął jak szewc, ale w porównaniu ze swoim nowym kolegą czuł się jak kompletny amator.
- To co, moze mała kawkę? - zapytała pomoc. -Następnej jeszcze nie ma.
- Chętnie - Kovalik usmiechnał się do niej -Tylko sobie graty przygotuję.
- No problemo - odwróciła się na pięcie i wyjechała z pacjentką na wózku, która po chemii najnowszej generacji wyglądała, jak by żadnego znieczulenia nie dostała. Sceptycyzm Kovalika, dotyczący cudowności nowego nabytku, którego to nabawił się słuchając słodkiego szczebiotania repa, został mocno zachwiany.

- No to - do boju.
Kovalik sprawdził jeszcze raz swoja pacjentkę, dziwne, ponure babsko, omiótł wzrokiem maszynki i z podziwem zapatrzył się na tempo pracy stomatologa. W morde jeża. W ruch poszły cęgi, dłuta, młotki i inne kurwamacie. Tym razem mieli usunąc wszytko, była to pierwsza faza do założenia kompletnych wszczepów zarówno w szczęce jak i żuchwie. Z tego powodu Kovalik wsadził rurę przez nos, kupił specjalnie mięciutkie rurki przenaczone do intubacji przenosowej i uszczelnił gardło. Ostatecznie nikt potem nie potrzebuje się zastanawiac, czy brakujący ząb pacjenta znajduje sie w jego żołądku czy tez w jego płucach.
Po około pół godzinie zębodół - który napotkał jakoweś trudności w wyrwaniu ósemek, co łatwo było wyczuć po zmianie tonacji kurwamaciów i wystepowaniu kurwisynów - skończył żuchwę i zabrał się za szczękę.
- Żeż w morde jeża -zasapał zębodół.
- Problemy? - grzecznościowo podtrzymał konwersację Kovalik.
- Trójka. Za cholerę nie idzie tego ruszyć - stęknął i szarpnał jeszcze raz. Pik---pik zmieniło się w pik-pik-pik. Dziwne. Aż tak ją boli? Kovalik dołożyl kolejna ampułke narkotyku. Usłyszał ożkurwamacia stomatologa, zobaczył rękę pacjentki która zaroczyła łuk i zrzuciła go z krzesła.
- No ja ciez nie pier...
- Doktorze - pomoc z wyrzutem popatrzyła na stomatologa. Ten z kolei popatrzyl na Kovalika.
- Mógłbyś cos zrobić żeby się pacjent rękami nie oganiał? - rzucił z przekąsem.
Kovalik bez słowa naciągnął zwiotczacz, podał pełna dawke intubacyjna, dołożył kolejna ampułkę n arkotyku i zwiększył przepływy gazów. Na wszelki wypadek przygotował kolejna flaszke desfluranu, jego obawy związane ze zużyciem odpowiedniej ilosci gazów zamieniły się w czysto ekonomiczny problem skąd wziąć kasę na taka ilość znieczulaczy.
- Za dwie minuty będzie gotowa.
- To ja sobie własne zęby sprawdze - stomatolog wymaszerował do łazienki, skąd doszły po chwili ponure mamrotania z których większośc nie nadawała się do powtórzenia.

- Mogę operować?
Kovalik milcząco kiwnał głową. Stomatolog założył obcęgi i pociągnął trójke jeszcze raz. Bez skutku. Zmienił pozycję, zaparł się oboma łokciami i powoli zaczał wyciagać zapartego zęba. Na monitorze za Kovalikiem serce pacjentki rozpędziło się do wartości zupełnie niewskazanych w narkozie. Równocześnie włączyl się alarm ciśnienia - 300/180? Co jest, do jasnej... Chciał nabrać leków i kątem oka ujrzał ruch. Zwiotczona i się rusza? Szeroko otwarte oczy, krwistoczerwone źrenice w morzu purpury, wbiły się zimno w niego, ręce pacjentki z nieprawdopodobną siłą odrzuciły od stołu stomatologa i jego pomoc. Głow leżącej kobiety szarpnęła sie w kierunku Kovalika, obie górne trójki, groźnie wyszczerzone, niosły obietnicę zagłady. A skąd żeś ty się tu wzięła? - Kovalik w panice zaczał szukać czegokolwiek, nadającego się na broń. Kovalik juz wcześniej miał doczynienia ze strzygą, której najbliżej było do krzyżówki dobermana z wampirem. Ale żeby trafić na nieuświadomioną? W tym wieku?? Toż nas rozniesie na strzępy... Widząc sunące w swoja strone straszliwe zębiska, wymacał przygotowana flaszke gazu. Szarpnał się w lewo, jednocześnie jego ręka zatoczyła łuk i z całą siła wepchnął flaszke pomiędzy rozwarte szczęki. Rozległo się chrupnięcie - i pomieszczenie wypełnił praktycznie natychmistowo parujący gaz. Jak w zwolnionym filmie Kovalik widział padającą na łóżko strzygę, odłamiki szklanej butelki rozlatujące sie po pomieszczeniu, okno, byle do okna, nie oddychać, o powietrze świże - trza wziąć za pirze - gdybż tak choś raaazzzsss - Kovalik starał się oddychać jak najbardziej na zewnątrz, ale techniczny smród nie dawal nadziei - za chwile go skosi - Dzizzazzz, byle nie na zawnątrz, bo z głowy placek - i jacek - aaaaaanuszka moja aaaaanuussszszka - oddychać spokojnie...
... po kilku minutach KOvalik doszedł na tyle do siebie by sprawdzić co się stało z zespołem chirurgicznym. Pani Ania pochrapywała nieco, sprawdził jej głowę, szyję - żadnych widocznych urazów... Stomatolog miał niewielkiego guza na głowie - tego Kovalik obrócił na bok, chłop chrapał niemożliwie i wpadał w bezdechy. Podszedł do pacjentki i podrapał sie po głowie. Hm. Co my tu mamy. Po trójeczkach ani sladu. Czyli że jakby - kobiecina została pozbawiona swojego krwiożerczego alter ego... I dobrze. Wział peana w dłoń i pod laryngoskopem przeszukał jame ustna. A, tu są, ślicznotki. Hmhm. Usunął wyłamane ząbki, pousuwał resztki szkła, posprzątał szybko gabinet. Pacjentka spała snem sprawiedliwego, respirator cicho sapał, monitor popiskiwał uspokajająco. Spod okna dobiegło go ciche westchnięcie Pani Ani.

- Dobrze sie pracowało, dziekuję bardzo! - stomatolog raz jeszcze potrząsnął dłonią Kovalika. - I mówi Pan, że to zasłabnięcie - to z braku wentylacji?
- No. Następnym razem musi Pan mieć prawdziwy wyciąg w pomieszczeniu. Inaczej znowu możemy się zatruć.
- No, koniecznie. Dobrze, żeśmy przytomności nie stracili. Choć tak jaby mało pamiętam... Nie podejrzewałem, że to takie niebezpieczne może być. Ale że pana nie wzięło?
- Wie pan. Zawodowa odporność.