Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Przemyslenia dziadzia Henia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Przemyslenia dziadzia Henia. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 21 lutego 2011

Dobre chęci niedźwiedzia

Do czego się przydają dobre chęci, wiadomo od dawna. Cieszą się z nich głównie ekipy remontowe piekła, mające świeżą i konkretną dostawę budulca do brukowania ulic.

Nie wiem dlaczego Darwin się zaparł, że człowiek pochodzi od małpy. Owszem, mamy kilka cech wspólnych, jak na ten przykład miłość bliźniego. No, i może jeszcze wtranżalanie bananów u coponiektórych - ale cała reszta? O ogonie litościwie nie wspominając.

Po mojemu czlowiekowi bliżej do niedźwiedzia. Przynajmniej w moim przypadku. Zespół „najeść się i spać” może nie jest jakoś bardzo charakterystyczny dla tych przemiłych gryzoni, ale już pilnowanie własnego terytorium, szczególnie jeżeli chodzi o wyżeranie z miski, czy zapadanie w letarg zimowy sprawia, że łatiej mi przechodzi nazwać go bratem w naturze niz dyndającego na ogonie pawiana.

O ile wyżeranie z mojej miski budzi we mnie sprzeciw i chęć odgryzienia głowy wyżerającemu całorocznie, o tyle letarg zimowy łapie mnie tuż po równonocy jesiennej. Dzień robi się coraz krótszy, ranki ciemne i ciemne wieczory, a do tego poduszka nabierająca przedziwnych mocy, przypisywanym jedynie telepatom, drąca się niemiłosiernie „tutaj jestem, tutaj!” - wszystko do kupy sprawia, że człowiekowi się spać jedynie chce, chwile wolne obżarstwem wypełniając.

Czy posiadanie wyczerpanych bateryjek może być niebezpieczne dla zdrowia? Zależy. Bateryjka w pilocie do telewizora w zasadzie nie jst groźna, ot, w najgorszym razie nadwyrężymy sobie mieśnie brzucha, wołając gromko dziecko z sąsiedniego pokoju, by zmieniło nam kanał, ale padnięcie wagi łazienkowej... Niby nic - a jednak. Znalazłem w końcu cholerne CR3206, wymieniłem - i małom zawału nie dostał. Dobrze, że nerw wzrokowy ma kilka zakrętów, bo by mi się od wytrzeszczu urwał. Mikra nadzieja, że może kalibracja padła, szybko została rozwiana i musiałem spojrzeć prawdzie w oczy. A były one złote i nieco gadzie...

Nic to - jak zakrzyknał jeden rycerz mały - toż przecie nic straconego! Wystarczy na koń siąść i szabli dobyć!

No tom dobył. Okazało się, że zimowe obiboctwo wyszło mi bokiem i to dosłownie - juz po kilkunastu minutach na bieżni poczułem, że o zwykłym dystansie mowy nie ma, a szabli to może się i łatwo dobywa, ale nie w sytuacji, gdy przed oczami robi się ciemno - a w płucach rzęzi z zadęciem tłum pijanych flecistów-piccolinistów.

Z konia.

Pomaluśku, coby się nie przemęczyć, wykonaliśmy z ASP rozruch wiosenny. Stopniowo wracam do wydolnośc gdzieś z poprzedniej wiosny. I tak sobie myślę, że tak własnie wygląda cała prawda o człowieku. Perfekcyjne planowanie, założenia krótko, średnio i długodystansowe - a potem do głosu dochodzi niedźwiedź, co to tylko żreć i spać by chciał.

I tylko diabli się cieszą.

poniedziałek, 14 lutego 2011

Sztuka bigoszenia

Kusiło mnie, by napisać o „Dr Parnassus’ie”. Ale - po kilku próbach zebrania do kupy wrażeń i wyobrażeń - nie odważę się. W zasadzie powiem tylko tyle, że film zobaczyć należy w spokoju i bezstresowo.

Piątkowa sesja zakończyła się wcześniej - mianowicie odebrałem Lorenzowi przyjemność dźgania pacjentów po pachwinie. Wyniki od razu widac. Po pierwsze, nikogo nie nap boli, a po drugie - nikt nie ma nerwu udowego porażonego na kilkanaście godzin. Dzięki czemu byłem w domu o trzeciej...

Mając czasu tak wiele, zabrałem się za gotowanie. Jak wygląda męska kuchnia, wiadomo. Już po kilku godzinach wszystkie chałupy wokoło miały zamknięte okna - ach, ta cudowna bigosu woń - a w lodówce brakło alkoholu. Na szczęście ASP wykazał się dobrym sercem i podrzucił Havana Club. Ciekawostka jest, że zawsze pod koniec - a ostatnio nawet wcześniej - zaczyna mi brakować noży, widelców, łyżek, a blat i podłoga wyglądaja jak po przejściu tornado. Tym razem byłem twrdy, odkryłem tajny skład w zlewozmywaku. Kto to tam wszystko przetransportował z szuflady - nie mam pojęcia. Umyłem, wysuszyłem - a na koniec i tak wszystko znowu było w zlewie.

Nowy gar jest boski, wchodzi do niego 10 słoików kapusty plus odpowiednia ilość mięsa. Wystarczy na jakie trzy dni dla pułku ułanów.

Bigos wyszedł dziwny, bom sie nie zorientował, że pomyliłem dżem i miast niskosłodkiego, wrzuciłem jakiś pieroński ulepek. Dzięki czemu na talerzu kwaśne walczyło o lepsze ze słodkim, a dodatkowej grozy dostarczyły rodzynki, którem sypnął całkiem szerokim gestem. Te wylądowały w garze zamiast brusznic, jedno czerwone, drugie brązowe, a oba maluśkie i nie do odróżnienia. Ale to było już po wykończeniu drugiego rumu. Jak by nie było, ASP chwalił a chłopaki wydziwiały. Najlepszy przykład, że wszystkim nie dogodzi. Pompon towarzyszył mi dzielnie, zamordował myszkę-pluszankę i taki śmieszny kwiatek, który był metrowy a teraz ma 20 centymetrów. ASP sprawdza na nim zdolności regeneracji flory po traumie faunopochodnej. A dzidź starszy odkrył w sobie talenta do pieczenia - po raz pierwszy siedzieliśmy sobie w dwa chłopa w kuchni i każdy pichcił swoje.

W sumie dobrze, że nie mam czekolady w bigosie, bo piekł Murzynka.

Muszę pomyśleć nad czymś nowym, bigos boski jest, ale ile można wtranżalać kapustę...

czwartek, 10 lutego 2011

Brytyjska pogoda


Jakos zawsze mi sie udawalo. Londyn kojarzyl mi sie z ladna pogoda. A tu dzonk. Wygwizd - jak w kieleckim na dworcu... Raz tylko bylem, ale wiem.
A East Cost zaserwowal wszystkim pasazerom dobrej roboty niespodzianke - skasowal 4 pociagi i wpakowal wszystkie rezerwacje do jednego...
Burdel w PKP to jest maluski Pikus w porownaniu z 7 kregiem piekla angielskiej kultury.

Moze nie zjedza konduktorki - wyglada na mila dziewczyne.

poniedziałek, 7 lutego 2011

Ależ w dupe mam ogonek!

Pod względem chwalenia się ogonkami ludziom bliżej do ptaków niz ssaków. Cecha ta dotyczy każdego zawodu i każdego osobnika rodzaju ludzkiego - ale niektóre są narazone na pliszkizm nieco bardziej niż pozostałe. Jednak, o ile pliszki swój ogonek chwala, ludzie raczej wynoszą swój pośrednio, depcząc po cudzych.

Budowlańcy. Tu sytuacja jest klasyczna. Jeszcze się w historii nie zdarzyło, by tynkarz powiedział dobre słowo o murarzu. Murarz zawsze robi ściany krzywe, kąty wyja, proste się uginają a biedny tynkarz musi poprawiać - choc wiadomo z góry, że przegra. Następnie przychodzi kafelkarz - zwany dla zmyły fliziarzem - i włosy z głowy rwie nad tynkami. Dostaniemy szczegółowe dossier na temat proweniencji murarza oraz jego chorób oczu. Kafelkarza zrąbia na sztuki specjaliści od białego montażu, usprawiedliwiając tym samym kiwające się toalety i picassowato zamontowane umywalki.

Kierowcy - no, tu w ogóle nie trzeba nic komentować. Wiadomo bowiem wszem i wobec, że dzielą się oni na wybrańców bożych, perfekcjonistów wręcz i nieodpowiedzialnych matołów, co to prawo jazdy dostali za worek buraków. Do grupy pierwszej należymy my sami, do grupy drugiej wszyscy nie należący do zbioru pierwszego.

Stomoatolodzy - to są kompletne jaja. Jeszczem w życiu nie usłyszał, żeby któremuś przez gardło przeszło coś na kształt „Ależ perfekcyjnie wykonano pańskie wypełnienie!” Podejrzewam, że sekundę po tej frazie świat się skończy, jak po faustowskim „Chwilo, trwaj wiecznie”.

W ramach rozwoju personalnego - jako, że człowiek powienien sobie zapewniać takowy - umówiłem się z niejakim Tonym na dwusetówkę. Więcej nie chciałem, bo głupio zabić na korcie 120 kilogramowego grubasa o kształecie zbliżonym do idealnego*, który w trakcie wysiłku wydaje dżwięki świadczące o głebokiej dekompensacji podstawowych funkcji życiowych.

Tony sklepał mi dupę koncertowo i poszedł na następny mecz. W czym mu przeraźliwe sapanie wcale nie przeszkadzało. Zawrzała mi krew nieco - to mi ten mój trener przy każdej piłce mówi, jak ja to bosko rakietką macham, jak żeż postępy robię - a obija mnie kandynat na respirator??!? Przypatrzyłem się, kto grubego trenuje i polazłem do Phila, coby też mnie uczył. I co się dowiedziałem na pierwszym spotkaniu? Że mój forhand, z którego byłem dumny azaliż, to jest kompletny crap, nie dający szansy na nic - a backhand co prawda mam japoński (jakotaki), ale wymaga ciężkiej pracy, by był skuteczny. No i że serwy mam do dupy - alem o tym wiedział i bez niego. Ale żebym sie nic a nic nie martwił - bo on to wszystko wyprostuje. Choc wymagac to będzie tytanicznej pracy - i nadludzkich wręcz zdolności.

Jak to dobrze mieć ładny ogonek.

-----------
*kula

poniedziałek, 31 stycznia 2011

Wielki tenis

Australian Open się skończyło. Towarzystwo tłukło żółta piłeczke bez miłosierdzia, slajsując, tospinując i dropszotując ile wlezie. W końcu, zgodnie z przewidywaniami, ze 128 potencjalnych zwycięzców ostał się ino jeden, za to prawdziwy. Ku zdumieniu niejakim wszystkich obecnych Djokovic skasował główną wygraną i na tym się skończyły marzenia o pierwszym dla Jukeja zwycięstwie w Szlemie od klikudziesięciu lat, zdobyciu Wielkiego Szlema czy powrotu do wielkiej formy. Gdyby ktoś sie w zawiłościach tenisowych nie łapał, to za wylistowanymi powyżej nieosiągniętymi celami stoją Murray, Nadal i Federer.

Pod tym względem tenis jest straszliwie obrzydliwy, bo można być rewelacją tenisa, wirtuozem - i mieć jedna słaba piętę, dzięki której do końca zycia jest się Adasiem Miałczyńskim, bez nadziei na sukces. Najlepszym przykładem jest Murray właśnie. Przez cały turniej zrobił 12 niewymuszonych błędów, po czym w finale Djokowic spuścił mu takie manto, po którym - jak ryżego specjalnie nie kocham - mi się go żal zrobiło. A sparaliżowała go możliwość zwycięstwa.

Djokovic - z zupełnie, kompletnie mi niezrozumiałych przyczyn nazywany w polskim Eurosporcie Dżokowiczem* - pokazał, że od Murraya nie tylko jest lepszy na korcie - ale tez i w rozdawaniu okolicznościowych podarków. I w tłum, prócz nagminnie rzucanych przez oponenta naręcznych frotek, poszła
- koszulka, tak cut-mjut przepocona po trzygodzinnym graniu;
- chyba rakieta - choć tu zdania są podzielone;
- po czym Dżokowicz podrapał się po łbie i w tłum poleciały buty.

Radziłbym ogladać następny finał, będzie to Roland Garros, jest szansa że ktoś, chcąc zdystansować obecnego zwycięzcę, ciepnie w tłum gaciami.

O ile męski tenis jest mniej - więcej przewidywalny, o tyle damski, jak to słusznie zauważył mój trener, to crap. Panowie przełamują raz, zazwyczaj dowożą przełamanie do końca i wygrywają seta. Natomiast panie... To co się ogląda na korcie, nieco przeraża. Numerowi 1, Nadalowi, który wygląda jak czarna pantera na sterydach po operacji plastycznej odpowiada nasza Karolina, która wygląda trochę tak, jak ja pół roku po rzuceniu palenia.

Złapałem wtedy nie przymierzając jakieś 20 kilogramów. Do tej pory nie mogę się pozbierać.
Zresztą, Karolina jest bardzo ciekawym przypadkiem lingwistyczno-dziennikarsko-narodowym. Gdy wygrywa, jest Polką grajacą dla Danii - gdy przegrywa, Dunką polskiego pochodzenia. Chyba, że dostaje baty straszliwe, to wtedy pochodzenie jest litościwie pomijane. Toż nie godzi się, by potomek Piastów, spadkobierca Warny i Grunwalda dostawał w dupę od sługi dynastii Czeng....


Zastanawiałem się, co takiego jest w paniach startujących w wielkich turniejach, bo poziom gry jest, powiedzmy sobie szczerze, byle jaki. Najlepszym przykładem siostry Williams. Jedyne, grające coś, co przypomina meski tenis - gdy są w formie, przechodzą przez turniej jak siekiera przez styropian.

Zastanawiam się, kto opłacił laleczki woodoo.

Po długich namysłach doszedłem do wnisku, że wszysktie tenisistki to psioniczki, a swoje oponentki wymiataja z kortu dźwiękiem modulowanym.

Czyli w zasadzie soniczki a nie psioniczki...

To co się wyrabiało na kortach, strach opisywać. Odgłosy można podzielić na dwie grupy. Pierwsze to uderzeniowo-wypychające. Kto oglądał Schiavone albo siostry Willliams (chyba Serena, ale mogę się mylić), wie o czym mówię. Panie przy uderzeniu piki wydają z siebie dźwięk cierpiącego na zatwardzenie hipopotama, starającego się wypchnąć szpuncik.

Druga grupa, to te, które steruja głosem lot piłki. Jęki są najróżniejsze, ale to co wydaje z siebie Azarenko, przechodzi ludzkie pojęcie. Modulowany jęk, ocierający się o pasmo dla człowieka nieosiągalne, gdzieś powyżej 22kHz, który jeży włosy na głowie a skórę na dupsku.

A gdy męcliwa trafi na stekająca... Nalezy puścić sobie miły dżezik i wyłaczyć fonię. Tym bardziej że panowi, siedzacy w studio, plota czasem uroczo - a czasem niestrawnie.
Tak na marginesie kolejnym - gdyby tu trafił specjalista od fizyki w Eurosporcie, to uprzejmie informuje, że piłka owszem, przyspiesza po odbiciu od kortu, pod warunkiem że ma rotację do przodu. Takoz samo skręca przy rotacji bocznej i zwalnia przy wstecznej. Niedowiarkom proponuję zrobienie doświadczenia ze starą opona.


Drugi ciekawy moment, to w rakietę życia tchnięcie.
Przodują tu Szarapowa i Ivanowic, choć pozostałe tez próbuja. Mianowicie po każdej piłce panie ida na chwileczkę do kącika, i wpatrując sie w rakietke, coś tam do niej mormolą. Postawię duża flaszkę, gdy ktoś mi powie, o co chodzi... Straszą czy obiecuja? A może wszystkiego po trochu....

Panowie też czarują, ale tu czary są związane z rakieta i piłka. Rakietą mianowicie walą w co popadnie. Djokowic na ten przykład w głowę. Murray w buty - albo wali ją ręką. A Wawrinka w kort. Przy okazji wyszło, że ma rakietę składaną - trochę podobną do odkręcanej rączki Babolata Radwańskiej - po którymś uderzeniu w kort zrobiła sie o połowę krótsza i dwa razy grubsza.

Z niepokojem czekam na Roland Garros. Może w końcu ktoś uzyska moc pozwalająca grać w ogóle bez użycia rąk?

--------

* No to teraz juz wiem. Prawidlowe pytanie nrzmi: dlaczego pieronski Dżokowicz zapisal swojw nazwisko w angielskiej fonetyce...
xD
Dzieki, Adept

sobota, 15 stycznia 2011

Do tablicy

A to się porobiło...

Wywołany dwukrotnie, staję dzielnie. Ale zmienię nieco ciut troszeczkę formę wypowiedzi - opowiem wam o zapachach. Tych, które przechowuje się w głowie a które zatrzymują czas.

I nie mówię tu o DorBlue, czy kiszonej kapuście...

Zapach leniwego popołudnia.
Składniki: Costa, stolik w środku, miłe towarzystwo (ASP nie oddam, więc musicie zmodyfikować przepis) i wolne popołudnie. Tego zapachu nie wolno wywoływać w pośpiechu.
Wykonanie: espresso double posłodzić brązowym cukrem, zamieszać. Wziąć głęboki, spokojny wdech przez nos znad samej filiżanki a następnie wypić kawę jednym łykiem. Wdychać bardzo powoli, na granicy zatrzymania przepływu powietrza.

Zapach letniego popołudnia.
Składniki: Morze Czerwone, sprzęt do nurkowania, łódka.
Wykonanie: Po skończonym nurkowaniu, najlepiej długim i dekompresyjnym, polecam 100 metrów i półtoragodzinną dekompresję, ściągnąć z siebie graty, skafander i wskoczyć do wody. Następnie z kubkiem herbaty egipskiej - mocnej, wściekle słodkiej, z dodatkiem kardamonu - usiąść na górnym pokładzie i głęboko się zaciągnąć. Aż po osklepki. Skoncentrować się na nieco słonawej bryzie zmieszanej z leniwym szumem morza załamującego się na rafie. Wdychać spokojnie, nie za głęboko.

Zapach letniej nocy.
Składniki: pustynia, noc, coś do słuchania muzyki, samolot, flaszka. O dziwo, potrzebny będzie również palący kierowca busa wraz z busem.
Wykonanie: flaszkę wypić na pokładzie samolotu. Można się zdrzemnąć, choć nie jest to konieczne. Zająć przednie siedzenie w transferowym busie. Włączyć "On the dolphin street" lub inny spokojny jazz, wsunąć słuchawki w uszy i szeroko otworzyć okno. Trzeba wsłuchać się w zapach przegrzanego piachu, zmieszanego z wszechobecnym organicznym zapachem butwiejących roślin, zwierzęcym potem i szczyptą nikotyny z papierosa kierowcy. Wdychać pełna piersią, powoli.

Zapach północy.
Składniki: ognisko i alkohol.
Wykonanie: alkohol wypić. Powietrze wdychać spokojnie, starając się znaleźć odpowiednia proporcję dymu do tlenu.

Zapach wczesnego lata.
Składniki: wschód słońca nad Atlantykiem o 12:00 czasu Polskiego.
Wykonanie: zacząć nieco wcześniej. Wdychać wilgotne, ciepłe powietrze, nie zwracając uwagi na coraz bardziej przesiąknięty mgłą podkoszulek. Bez złapania pierwszego rąbka słońca próba jest nieudana. Wdychać głęboko, wręcz łapczywie.

Zapach wysiłku.
Składniki: zima, zawieja, mróz, narty i dobrze znane góry.
Powiadomić najbliższych gdzie i którędy idziemy oraz kiedy zamierzamy dotrzeć.
Wykonanie: iść samotnie, wskazany kierunek wiatru to prosto w dziób lub ostry hals. Śnieg ma ograniczać widoczność do kilku metrów. Narty zarzucamy na ramie i spokojnym marszem idziemy w kierunku schroniska. Wdychać powoli, starając się nie odmrozić sobie nosa. Skoncentrować się na rytmicznym przepływie powietrza, skorelowanego z tętnem.

Zapach wiosny.
Składniki: marzec, narty, stok narciarski. I piwo.
Wykonanie: zjechać ze stoku w kierunku najbliższej łaty pozbawionej śniegu. Z nart i kijków wykonać leżak (narciarze wiedzą, nie-narciarze i tak nie mają nart) tak, by twarz była zwrócona w stronę słońca. Wdychać powolutku, koncentrując się na zmieszanym zapachu mokrej ziemi i zeszłorocznej uschniętej trawy. W przypadku zaburzeń węchu, użyć piwa jako wzmacniacza węchowego.

Zapach szybkości.
Składniki: bombardino, narty, Alpy, pusty stok.
Wykonanie: wiadomo. Bomardino wypić i jechać na krechę. Nigdy odwrotnie. Uwaga- powietrzem napawamy się po wykonaniu wykonania. Najczęstsze modyfikacje dotyczą ilości wypitych bombardino. Ale uwaga! - można łatwo wywołać niezamierzony zapach oddziału urazowego!

Wszystkie powyższe oddaję na licencji open. Modyfikacje są dozwolone, nawet wskazane.

czwartek, 13 stycznia 2011

Cywilizacja zaufania społecznego

Czałowiek ma zaszyty przedziwny mechanizm. Mianowicie wydaje mu się, że jest normalny, a wszystko co robi, wpisuje sie w uniwersalne zasady działania wszechświata. Nic bardziej mylnego. By się o tym przekonać, nie trzeba szukać obcych cywilizacji. Ba, nawet własnego kontynentu nie trzeba opuszczać.

Polskie przekonanie o konieczności jedzenia na obiad zupy i drugiego - które składać się musi z ziemniaków, warzyw i sztuki mięs - podważyli juz dawno temu nasi sąsiedzi, wpychając w siebie eintopf’a, popitego piwem. O ile jednak kulinarne różnice zobaczyć - a raczej wysmakowac - jest łatwo, o tyle pozostałe działy relacji międzyludzkich moga być dużo bardziej tajemnicze.

Polska jest krajem o bardzo ciekawej konstrukcji moralnej. Uważamy się za prawych, rycerskich, chętnych do pomocy - a równocześnie oszukujemy, nadając temu procederowi nobliwą nazwę zaradności zyciowej, kradniemy - tu mówimy o kombinowaniu - czy obgadujemy naszych znajomych na potęgę, kryjąc to pod płaszczykiem troski o bliźniego swego.

Wyobraźmy sobie sytuację nastepującą: nabyliśmy w sklepie podkładke pod myszkę. Ale nia jakiś tam byle kawałek plastiku, a królową wszystkich podkładek, do których slinią sie gracze całego świata, czyli Razor’a. Pieknie zapakowaną, w plastiki, celofany i tekturę. Cenę pominiemy. Powiemy tylko, że zamiast tejże można by nabyć 70 podkładek standardowych wycenianych na 50p. Płacimy, przyjeżdżamy do domu i ze zdziwieniem konstatujemy, że kupilismy puste pudełko. Wracamy więc do sklepu, gdzie Pan Sprzedawca, na nasza prośbę o wymiane rzeczonego pudełka na pełne, litościwie puka nam w głowę. Litościwie, bo powinien wezwać policję i oskarżyć nas o próbę wyłudzenia.

W zasadzie nie wyobrażam sobie sytuacji, że ktoś mógłby do sklepu z reklamacją wrócić. Ostatecznie nikt nie lubi wychodzić na ostatniego debila. Ponieważ jednak opisana sytuacja zdażyła się w kraju zaufania społecznego, sprzedawca przeprosił mnie grzecznie za kłopot, sprawdził stan magazynu i nieomal gnąc się w ukłonach, wyjaśnił, ze niestety, nie mają już tego modelu - ale jeżeli chciałbym jakis inny, to mogę go sobie wybrac z półki. Albo zwrócą mi pieniądze.

Druga instytucją, która w Polsce nie ma racji bytu, to powszechne ubezpieczanie elektroniki w trakcie jej sprzedaży. Nazywa sie to „whatever happens” i z wyjątkiem uszkodzeń kosmetycznych, kradzieży i jednoznacznych oznak uszkodzenia celowego, pokrywa wszystko. No i - nie zaczyna się zdania od „no i” - zdarzyło mi się przypadkiem ubezpieczyć iPoda dzidzia starszego. Któremu, w okolicznościach zupełnie niezrozumiałych, pękła szybka. Pokiwaliśmy ponuro głową z ASP nad beztroska wieku, po czym coś mi pikło w mózgu. ASP przegrzebał papiery i tadammm! - trzy lata ubezpieczenia za jedyne 36 funciszy zostało opłacone przy zakupie. Zabrałem więc rzeczony sprzęt, papier i pojechaliśmy do Bardzo Dużego Sklepu. Gdzie miły pan popatrzył na pęknięcie, kliknął coś w komputerze, zeskanował ubezpieczenie i przyniósł funkiel nówkę nieśmiganą ze sklepu. Przy okazji upgrade’ując zeszłoroczny model 3 do tegorocznej czwóreczki...
Chyba nie ma potrzeby pisać, dlaczego opisany mechanizm w Polsce doprowadził by do upadłości firmę ubezpieczeniową, przy okazji podwajając sprzedaż nowego modelu?

Byłem tak zachwycony, ze chciałem zapłacić kolejne 36 funtów, by ubezpieczyć nowy sprzęt. Pan popatrzyl na mnie i po początkowym niezrozumieniu tematu wyjaśnił, że przecież mam jeszcze dwa lata opłaconego ubezpieczenia, które automatycznie zostalo przeniesione...

I tak się zastanawiam - jaką niby szansę ma taka cywilizacja w kontakcie z napływową bandą dzikich Hunów...

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Guma od majtek

Weekend - z jednej strony miła rzecz, bo w piatek po południu człowiek ma wrażenie odpuszczenia grzechów. Z drugiej strony w poniedziałek rano przychodzi konkluzja - to już? A mialo byc tak pieknie... Odnośnie upływu czasu mam własną teorię spiskowową - mianowicie w CERN nie było żadnej katastrofy dwa lata temu. Wszystko poszło zgodnie z planem, naukowcy wyhodowali czarną dziure, która zrzadzeniem losu nie wyparowała - jak to powinno się stać z obiektem o tak małej masie - ale zamkneła przestrzeń wokół nas. Ponieważ jesteśmy w środku, nie możemy stwierdzić, że nas zgniata, bo deformacji ulega zarówno przestrzeń jak i czas - więc lecimy sobie teraz ku osobliwości, nieświadomi, że emitujemy potężne ilości promieniowania. Jedynie nasza biologia, nijak nie przystająca do kosmosu, zgrzyta w całym procesie - stąd wrażenie że czas nie tyle płynie ile zaiwania. ASP zabronił mi używać słów powszechnie uważanych. W zwiazku ze związkiem staram sie jak mogę - choć po prawdzie miernie mi to wychodzi.

By nieco zwolnić upływ czasu, należy zająć się czymś męczącym bądź wyjątkowo upierdliwym. Sprawdza się tu teoria Hellera, że przebywanie z ludźmi, którzy nas denerwują, zwalnia czas - ergo, przedłuża nam zycie. Subiektywnie, rzecz jasna, ale zawsze. Jednak terapia ta ma poważne skutki uboczne - dość wspomnieć o słynnej żyłce w głowie, której pęknięcie powoduje dozgonne jąkanie - w związku z tym postawiłem na zajęcia męczące. Najpierw tenis - Dzidź Młodszy dostał swojego wymarzonego Babolata, którym grywa (marką, nie rakietą) Nadal. W związku z powyższym konsola przeszła na plan... drugi to raczej za dużo powiedziane... nazwijmy go plan pierwszy B, natomiast od propozycji pojechania na tenisa nie moge się opędzić, co jest nieco upierdliwe, zważywszy, że klub działa do 23:00. Dwie godziny grania wykazały wyższośc Wilsona (wiadomo, Federer) nad Babolatem, po czym wlazłem na stepper. 45 minut ciężkiej pracy przedłużyło mi życie o kolejne trzy dni - bo subiektywnie tyle m/w trwa trzy kwadranse z tętnem 170/min. - i w końcu pojechalismy do domu. Problem z ruszaniem się jest znany i lubiany - jednak myslę, że i tak było warto. W końcu trzy dni to nie w kij dmuchał.

Kot dostaje palmy. Zadomowił sie juz zupełnie, skacze po wszytkim i wszystkich, najbardziej lubi zrobić coś, co wywołuje gromkie "a poszedł won!" a nastepnie siedzenie w kąciku z miną pt. "to nie ja - mnie tam wcale nie było, ja tu sobie grzecznie siedzę i nikomu nie wadzę". W ciągu trzech tygodni podwoił masę, zastanawiam się, czy on jednak nie jest potomkiem jakiegoś bengala. Ostatecznie miłość niejedno ma imie.

Dzisiaj Rodżer wstawia sobie druty, a popołudnie mam wolne. I tu znowuż mam same rujnujące pomysły - albo iść się dewastować na dżimie, albo karty w sklepie.

Trudna decyzja.

piątek, 7 stycznia 2011

System przyjazny

Miał byc sądny dzień. Osiem ogólnych plus miejscowe, lista do północy. Ale znowu okazało sie, że Mannitou nie opuści dzieci swych w potrzebie. Jedna nie przyszła, jedna się skasowała sama a trzecią od końca sam skreśliłem, jeszce przed Świętami - tylko to jakoś w ferworze noworocznym umkło.

Jakiś czas temu PCT, co to się odlegle tłumaczy na NFZ, przestał płacić za żylaki. Przedtem każdy, kto miał żyłkę bardziej, mógł sobie ja ciachciarachnąć na koszt podatnika. A teraz już nie. Biedny Lorenzo włosy rwał z głowy - metaphoricly rzecz jasna, literally było by mu nieporęcznie - że mu na masełko do chlebka zabraknie. W czasie ostatnich miesięcy przed wycofaniem żylaków z koszyczka działy sie sceny dantejskie. Lorenzo druty wpychał, żyły wyrywał, krew tryskała - tym razem dosłownie, nawet żem się naumiał nie siadać przed druta wyciągnięciem, po co to mieć krew innych na rękach (czy innych ciała częściach) - aż nadszedł Sądny Dzień. Królowa Kier ryknęła „skrócić o głowę!” i skończylo sie rumakowanie. Nastapiły nudne dni przepuklizn. Aż wreszcie nastąpił przełom. Mianowicie PCT nie tyle odżegnał się od żylaków, co od operacji kosmetycznych.Bo jak pacjent żylaka ma prawdziwego, to on i owszem, zapłaci. W związku z tym mamy teraz dwie grupy pacjentów. Pierwsza to zmiany troficzne podudzi, które to sa leczone wyrywaniem żył (prosze się nie pytać, ja puszczam gazy) - druga, to prywatni pacjenci, którzy znieść widoku żył nabrzmiałych nie moga i sobie to za kasę wyrzynaja. Odetchną Lorenzo a i my z nim razem. Bo wiadomo - chirurg mękoła zatruje cały zespół, łacznie z pralnią.

Jakoś tak w środku dnia wpadła była do mnie nasza wielokrotnie przełożona, zwana dla zmyły matroną, coby się o dziadka spytać. Dżentelmen ów w latach swych posunięty nieco, od jakiegoś czasu jest słabiuśki, zmęczony i nic mu się nie chce. Dżip od pół roku próbuje dociec co też do cholery dziadkowi jest. W badaniach prawie norma - to prawie odnosi się do dość konkretnej hyponatremii (tłumacząc na polski: sodu mało we krwi jest) i niedokrwistości. I nie mogą sobie dac rady za jasną cholere. A co dzidzio zażywa? Omeprazol i lisinopril. Nno tak. Omeprazol niby nie powinien w żaden sposó wpływać na nic - ale lisinopril? Toż działa na RAA - czyli że jakby powoduje zwiekszone wydzielanie sodu przez blokade wydzielania aldosteronu? Wiem, że dżip o takich rzeczach nie myśli, zresztą w tym kraju w ogóle nikt o niczym nie myśli - najważniejsze to przepisać paracetamol, a jak nie pomoże to patch’e z fentanylem albo morfinka w tabletkach - ale jednak do szkoły to chyba każdy chodził? Pogrzebałem w sieci, z Medline’a wyskoczyły dość ciekawe, choć na mój gust starawe pozycje - bo z tamtego wieku - gdzie pisano szeroko o hyponatremii przy stosowaniu ACE (czyli m.in. rzeczonego dziadkowego lisinoprilu), tyle że nie zwalają tu winy na aldosteron a na SIADH. Czyli zespół nieprawidłowego wydzielania hormonu antydiuretycznego. Niech im tam będzie - po mojemu jak aldosteronu brakuje, to sód jest niski a potas rośnie - i dokładnie to dziadek ma - ale jak chcą hormon, niechże im ta bedzie. Przy okazji przemknęła mi informacja o zaburzonym wchłanianiu żelaza, jeżeli jest zażywane równocześnie z ACE. Czyli jakby niedokrwisotość mikrocytarna co rzeczony dziadek też ma, znalazła by jakoweś tam uzasadnienie. Leczyli go już dietą, wlewami, nawet mu krew dali i nic. Dziadzio dalej słaby i do życia sie nie garnie. No i dżip za cholerę nie wie co robic - chyba dziadkowi umrzeć przyjdzie.

Wymyślili kiedyś, ze mają najlepszy system zdrowotny na świecie.

Zaprawdę intrygujące, do jakich wniosków może dojść przedstawiciel homo gloriosus magnificant.

czwartek, 6 stycznia 2011

Jak się dostać do filharmonii

Zachciało mi się szafy. Takiej dużej, coby lustro miała. No i teraz nie ma uproś - co sie popatrzę, to Nawis Świąteczny niestety zaczyna się rzucać w oczy. Czy, może bardziej literalnie, zwisać na kolana. Ale jak tu iść rano na dżima, gdy ciemność, zimno i ogólne paskudztwo? Brrr... Na szczęście mój współtowarzysz niedoli, który z przyczyn geograficznych może być uważany za bratanka, głównie od szabli i szklanki, miał tylko dwa pypcie do wycięcia w miejscowym. I skończył o dziewiątej. Majac trzy godziny wolnego, popadłem w rozterke głeboką. Bo wiadomo - na dżima iść trzeba, ale - jak ja się tam zmęcze niedajboże? W końcu piszczący cienko kapral, poparty miękkim barytonem zdrowego rozsądku, zwyciężył. Polazłem.

Najpierw trafiłem na Phila, który właśnie rozpoczynał zajęcie - mało co nie zagonił mnie na smierć na korcie - po czym, nie zrażony, wlazłem jeszcze na stepper. I tu dochodzę do punktu, którego nie rozumiem. Człowiek jednak powinien się po takim wysiłku czuć lepiej, a nie miec problemy z zawiązaniem butów.

Phil to trener którego podchodzę, zeby nas zaczął uczyć. Oglądałem ostatnio taki, nazwijmy to, narybek tenisowo-żeński. Jakie to dziewczę miało pier uderzenie... Klękajcie narody. Też tak chcę. Może jeszcze nie wszystko stracone? Z drugiej strony co innego młode drzewo - a co innego stare próchno. A ostatnio mam wrażenie, ze jak się zginam to skrzypię.

Trzeba się jakoś zmobilizować. Gdybym jeszcze wiedzial jak...

Ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz - ćwiczyć!

wtorek, 4 stycznia 2011

Wiosna idzie

Pierwszy dzień w pracy. Po dziesięciodniowej przerwie (no, takiej oszukiwanej - w czwartek przed Sylwestrem trafiła się pełna dniówka) można wpaść w szok jaki. Albo wręcz shock. Na szczęście ortopeda, co to ma dzisiaj listę, doszedł do słusznego wniosku i skasował zabiegi. Dzięki czemu przylazłem sobie pooglądać internet podczas gdy dupolog ogląda ludziom wiadomoco.

Z dupologiem ostatnio brałem udział w rozpoznawaniu raka. Fatalna sprawa. Babka w moim wieku - czyli młódka jednakowoż - przyszła z boleściami strasznymi. Które to jeszcze nasiliły sie jej po podaniu enemy. Nie wiedzieć zresztą po co, bo raczysko kwitło prawie że na wierzchu. Co wyszło pod narkozą, bo ból był za duży, żeby ją na żywca sprawdzać. Ponieważ grypa wybiła nam staff w połowie, bawiłem sie potem w pielęgniarkę rekawerową. I tu okazało sie, że babka niedość, że młoda to jeszcze sympatyczna. A pierwsze pytanie po otwarciu oczu miała jakie? No właśnie. Wywinąłem sie od odpowiedzi, ze teraz jest wszystko cacek, a potem chirurg jej o wszystkim opowie, na com usłyszał, że na pewno coś jest do dupy, skoro się migam. No i masz babo placek. Toż po to pracuję w DCU, żeby dramatów ludzkich nie oglądać...

Z nudów zabrałem się za kontrole konta i przelewy - i tu mnie bank poinformował, że używam przestarzałej przeglądarki i oni mnie za cholerę nie dadzą oglądać mojego konta. I że proponują mi instalację Firefoxa. Jako, żem jest anastazjolog postepowy i popieram rozwój technologii wszelakich, zdecydowanie chciałbym mieć cos nowszego w kompie, niż IE 6.0 Sprawdziłem własnoręcznie, wyprodukowane toto zostało w 2004 roku. Tyle, że uprawnień administratora nie mam, a nasz informatyk, co to w Lądynie siedzi, w zasadzie zajmuje sie tylko i wyłącznie paściami kolejnych modułów naszego intranetu. Przeciętnie ma tak ze 3 awarie tygodniowo. Wiem, bo zawsze przysyła info co padło i że nie wiadomo kiedy naprawi, ale jak naprawi to da znać.

Kicia pojechała do veta dostać drugie szczepienie na kocie zarazy. Miało to być wczoraj, ale warunkowo pozwolili nam opóźnić akcję z powodu Dnia Świętego Banka Holidey’a. Nie znam osobiście, ale z jego okazji mamy 8 wolnych dni w roku. Miły facet. A kicia właśnie została zapakowana do koszyczka przez ASP i wywieziona w sin dalą dal siną. Nawet dzisiaj przylazł do nas i nie dość, że nie żarł to położyl sie na naszym kocyku! O głaskaniu nadal mowy nie ma, ale bez przesady. Nie można mieć wszystkiego.

Od jakiegoś czasu głośno jest o relicensingu w Jukeju. Chodzi o to, by zachować jakąbądź kontrole nad konowałami, którzy do tej pory po skończeniu specjalizacji mogli sobie palic w kominku swoimi książkami naukowymi. Co jest moralnie obrzydliwe i w ogóle jakieś takie fuj i rzecz jasna nikt tego nie robi - anestezjolog po przyjściu z pracy otwiera książki i czyta, uczy się i dokształca, a takie słowa jak banieczka whisky kojarzą mu się tylko z patologia podpłotową - ale umówmy się, gdy nikt nie widzi, wychodzi z nas leniwa małpa. Zresztą już o tym kiedyś było.
Ad rem - by te małpę zagonic do roboty, wymyślono bacik. Doktor co pięć lat będzie sprawdzany pod kątem przydatności ogólnej. W sensie, czy mu żywa kultura nie porosła grzybem. Jednak wrzask podniósł się tak straszliwy, że co prawda zarządzili ten relicensing jakies dwa lata temu ale dziś dostałem pismo od GMC, że wprowadzą system pod koniec 2012. Nie ma to jak zdrowy wrzask małpiszonów. Przy okazji GMC pochwaliło się, że jest takie dobre i takie dzielne, że nie podniosło opłaty za ten rok!!! Nie-sa-mo-wi-te. Trzy lata temu było to 290 funciszów, teraz zdzierają Bóg raczy wiedziec za co 420 - i jeszcze zapowiadają podwyżki na rok przyszły. Bo tak należy czytać tegoroczne chwalenie się o utrzymaniu opłat na dotychczasowym poziomie...

Ogólnie jakoś tak pozytywnie. Mimo że styczeń, zimno, zaćmienia, martwe ptaki w USA i szalejąca świńska grypa.

Najwyraźniej idzie wiosna.

piątek, 31 grudnia 2010

Życzenia noworoczne


Wszystkim
Czytajacym
zycze
samych
slodkich
chwil
w
2011
roku.


PS. A, dzieki za zdjecie...

czwartek, 30 grudnia 2010

Teza: mózg jest narządem wybitnie przecenianym

Siła jakowaś nad nami czuwa - choc podejrzewam jednak, że to zwykłe ludzkie lenistwo - mianowicie Lorenzo ni z gruchy ni z pietruchy powiedział, ze jutro operować nie będzie. Jako, że był to jedyny desperat chcący kroić ludzi w Sylwestra, mam wolne. I gucio. Od nadmiaru pracy to i koń zdechnie, jak mówil mój Świętej Pamięci Dziadzio. Który jest najlepszym przykładem na udowodnienie tytułowej tezy.

Mianowicie Dziadek był nałogowym palaczem. Co zabezpieczyło go przed Alzhaimerem i rakiem jelita grubego nie wywołując raka płuc, czy innej części układu oddechowego. POChP miał w formie wyjątkowo nijakiej - ale na tym świecie nie ma nic za darmo. Za swój nałóg zapłacił makabryczną miażdżycą. I ta cholera zatykała mu naczynia w mózgu, jedno po drugim. Pomaluśku acz skutecznie. Dużych udarów, po których tracił przytomność a nastepnie długo dochodził do siebie, naliczyliśmy kilkanaście. Z tych mniejszych raczej nie zdawaliśmy sobie sprawy. W końcu razu pewnego Dziadek dostał udaru, po którym przestał mówić i wypadła mu czynność prawych kończyn. Co było robić. Zadzwoniłem na zaprzyjaźnione pogotowie po transport, żeby się dowiedzieć, że owszem, po znajomości odwiozą mi Dziadka do szpitala w wielkim mieście, gdzie rodzinnie się nim zajmiemy, ale dopiero wieczorem. A godzina była ranna. Tum nie zdzierżył. Wrzuciłem Ancestorkę na tylne siedzenie, położyłem jej Dziadka na kolanach - ale w pozycji bocznej, gdyby nie daj Panie zachciało mu się zwrócić kolację, zapakowałem wszystkie graty pierwszej pomocy, jakiem miał w domu, do bagażnika i pojechaliśmy. Uprzednio sprawdziwszy, czy Ancestorka wie jak rozpoznać bezdech w czasie jazdy i czy mam dość miejsca na intubację.

Tak na marginesie, miałem wtedy objawy konkretnej psychozy, bo w pojęciu „Graty pierwszej pomocy” mieściła się nie tylko torba z połową Farmakopei Polskiej ale także laryngoskop, rury, ambu, defibrylator/monitor, pompa do podawania presorów (czy co tam by sobie kto chciał z tej pompy dawać) pulsoksymetr z kapnometrem i butla tlenowa z reduktorem. Piętnastolitrowa.

Zajechaliśmy z fasonem pod szpital - a najśmieszniej było na bramie, bo cieć za Boga Ojca nie mógł zrozumieć, że ma do czynienia z karetką i kierowcą, nazwijmy to ładnie, na skraju załamania nerwowego - i w końcu wylądowaliśmy na oddziale. Gdzie Ciotka moja (niech żyje wiecznie) a córka Dziadka, pracowała jako lekarz. Leki zostały rozpisane, terapia zarządzona - co prawda nie byo tego wiele, bo płynu na porost mózgu nie wynalzł póki co nikt - i poleźliśmy do domu. Po to tylko, by rano z niejakim zdumieniem odkryć działania dyżurnego: wykonał Dziadkowi pełną biochemię, RTG klatki i CT mózgu. No nic, jak już Dziadzio dostał radioterapię z krwioupustem, to zobaczmy co z tego wynikło. Patrzę ci ja na to CT - a jak wiadomo anestezjolog wiele się na obrazkach nie wyznaje, ale jednak potrafię zobaczyć mózg - i za cholerę nie rozumiem. Na wszystkich skanach przestrzenie płynowe, dziury i zaniki... Hm. Popatrzylismy smutno na siebie konstatując fakt, że Dziadek z nami już jest raczej tak jakby - połowicznie. A raczej w jednej piątej.

Po jakimś czasie Dziadek znów powstał - a robił to jako ten Feniks z popiołów - i na łono naszej rodziny wrócił. Dobrze mu widać robiło górskie powietrze. Siedział sobie u siebie w pokoju, palił jak wściekły, uwielbiał wcinać jajka na twardo i spać. Mówić raczej nie mówił.

- Dziecko, to ty mówisz? Czemu czternaście lat nic nie mówiłeś?!?
- Bo zawsze był kuńput.”


Siedzimy sobie kiedyś wieczorem i oglądamy wiadomości. Dziadek jak zwykle milcząco wpatrywał się w ekran, uważaliśmy, że cieszą go kolorowe plamy, przesuwające mu się przed oczami. Lektor z zadęciem opowiadał o wyborze papieża, o trudnościach w wyłonieniu kandydata, o ścieraniu się frakcji. I wtedy mój Dziadek popatrzył na mnie spod oka, mruknął „Wybiorą szkopa” i poszedł spać.

QED

wtorek, 28 grudnia 2010

Prawdziwy duch Bożego Narodzenia

Wiadomo - ważny jest. Chodzi o to by go poczuć, usłyszeć, posmakować. By był w nas. Jest to tak ważne, że każdy wokół nas stara się, by go nie zabrakło. Supermarkety z ich bozonarodzeniowym wystrojem, radio, do upadłego mordujące "All I want for Christmas is You and You and You" oraz "Last Christmas, I gave you my heart, but the very next day, You gave it away. This year, to save me from tears I'll give it to someone special". Podejrzewam, że do wody, w trakcie jej uzdatniania, są dodawane antyemetyki, bo nie ma innego sposobu chronienia społeczeństwa przed masowym pawiem.

Jednak w obliczu telewizji mękolenie w radio oraz supermarketach wydaje się być działalnością misyjną. Wygląda na to, że decydentom XI muzy w czaszce mózg rozmiękł - co powinno być zaliczone do chorób zawodowych, spowodowanych przebywaniem w środowisku poddanym działaniom pól elektromagnetycznych wysokiej energii, a skutkujących natychmiastową emeryturą.

Z jakiegoś powodu w telewizji  ze Świętami - a szczególnie z Duchem tychże - utożsamiany jest rozwydrzony gówniarz który przy pomocy dwóch osobników rodzaju drugiego (IQ ca.14 - 16) demoluje własny dom i karty kredytowe swoich rodziców. Decydenci innego programu zachwalali poznanie Tajemnicy - tum poczuł, że wraca mi wiara w ludzki ród - okazało się jednak, że będziemy poznawać tajemnicę diabelskiego opętania (o 20), seryjnego mordercy z piłą w Teksasie (o 22) i nawiedzonego hotelu-motelu, gdzie klienci byli gwałceni, mordowani a następnie zjadani. W zapowiedzi niestety nie podano, czy była to konsumpcja w panierce, czy raczej sote.

Przeglądałem sobie ja te wszystkie kanały - a Dobry Pan Bóg opuścił mnie niechybnie, jako że mam teraz 30 stacji naziemnych, podawanych cyfrowo w Jukeju, jak i 200 kolejnych z zaprzyjaźnionego satelity - i czułem, że coś jest nie tak. Nigdzie - NIGDZIE - nie mogłem znaleźć filmu, gdzie błogosławieństwo prawdziwe spłynęło by z ekranu. Bliski zwątpienia rozpoczałem piątą nawrotkę, obiecując sobie solennie, że to po raz ostatni. Nie będzie Świąt w Święta - to wyrywam kable i wyrzucam telewizor!

Jednak okazało się, że nie wszyscy zapomnieli, jak Prawdziwy Duch Bożego Narodzenia wygląda i - gdym bliski ostatecznego zwątpienia - chciał cisnąć pilotami precz, zobaczyłem złamany nos Willisa i usłyszałem uduchowione Yippie-Ki-Yay MotherFucker!

piątek, 24 grudnia 2010

Łiciu, łiciu, łiciu

I wish you a white Christmas

Czego tak w rzeczy samej nie jestem w stanie pojać - toż Jezus urodził się w klimacie raczej niekoniecznie mającym śnieg w repertuarze...

Wszystkim Szanownym Gościom - i tym co zaglądają tu od początku - i tym co pierwszy raz - życzę spokojnych, leniwych wręcz, Świąt.

I czegoś ładnego pod choinką.

abnegat.ltd

czwartek, 23 grudnia 2010

Coraz bliżej Święta...

Czlowiekowi wydaje się, że taki wyjatkowy jest. A tu proszę - ASP wynalazł wczoraj, że w naszej okolicy 10 tys ludzi wezwało plumbera, czyli po naszemu hydraulika, coby im piecyk naprawił. I tu, niejako przy okazji, wychodzi podstawowa różnica pomiędzy Jukejem a nami. Mianowicie w naszej prasie, zamiast powyższego, tytuł brzmiałby: „Dziesięć tysięcy osób zatruło się tlenkiem węgla z powodu domowych przeróbek piecyka”. A tu główna rada udzielona obywatelom, to używać suszarek do włosów celem ocieplenia sciany i płukanie instalacji gorącą wodą. Dobrze, że nie kazali chuchać.

Korzystajac z dnia wolnego, poleźliśmy poodbijać żółtą piłeczkę. Zaraza. Na hali warunki nieco syberyjskie, niby grzeja, ale więcej, niż 12 stopni to chyba nie było. Trening był fatalny. Wiekszość piłek szła w siatke - a po skorygowaniu ułozenia rakiety - w niebo. Czy raczej dach. W końcu polazłem do zaprzyjaźnionego sklepu, żeby sprawdzić naciąg - okazało się, że wszystko zwisa luźno. Nabyłem droga kupna nowe żyłki, zobaczymy, jak mi pójdzie nastepnym razem. Bo jak to nie była wstążka u spódnicy, to sie wezmę za jaki inny sport. Golf na ten przykład.

A’propos golfa. Przyszedł był ostatnio pan starszy, bo go chirurg przysłał celem oceny przedzabiegowej. POChP, cukrzyca, nadcisnienie i 80 lat. Plus kilka pomniejszych. Po bliższym sprawdzeniu wyszło, że wchodzi na 4 piętro bez problemu, cukrzyce reguluje dietą, a nadcisnienie atenololem w drobniutkiej dawce. Pan mi wyjaśnił, ze jest w dobrej formie, bo uprawia sport - obecnie przynajmniej trzy razy w tygodniu gra w golfa. Pytam się więc grzecznie, czy mają kolorowe piłeczki? No bo na śniegu to chyba trochę cieżko będzie białe znaleźć? Okazało się, że on w tego golfa w zimie to na Florydzie grywa. Dlategoż zabieg mu zrobimy, jak wróci w marcu. Cholera, może dozyje tutejszej emerytury? Kto wie...

Dzisiaj menu zawiera jedną pozycję, w świetle ostatnich wydarzeń nieco przerażającą. Mianowicie dwudziestolatka bedzie się enchancmęcić obucyckowo. Pytałem już pielęgniarki, czy mamy wrap paper i bow odpowiedni. Toż trzeba będzie zapakowac ładnie, kokardkę zrobić - no bo jak inaczej te cycuchy pod choinkę wsadzić?

Święta pomaluśku nadchodzą - co każdorocznie mnie zdumiewa. Idą, idą idą - chlast - i po ptokach. Tutaj w ogóle jest dziwnie - ponieważ Święta wypadaja w weekend, przynależny Bank Holiday przesunięto na poniedziałek i wtorek. Plus środa po świętach jest zwyczajowym dniem odrobaczania naszego tritment centra, więc mam od cholery wolnego... Na wszelki wypadke namówiłem ASP do dorzucenia trzeciego wiadereczka śledzi. Do tego wołowina na zimno a’la Greg, krewetki a’la Abnegat, barszczyk czerwony wg. przepisu teściowej i pierogi z grzybkami i kapustą modo ASP. I łosoś udający karpia. Jakoś się przeżyje te pięć dni świętowania.

A od stycznia sie wezmę.

Howg.

środa, 22 grudnia 2010

Hu hu ha, idze zły global warming

Do złego to się człowiek przyzwyczaja jednak równie szybko, co do dobrego. Niby zima na wyspie w dupe daje równo - ale nie ma tego złego, co by się nie dało po polskiemu rozwiązać. Długi rękaw załatwia sprawę marznących odnóży podczas snu. Samochód trzeba rozmrozić wcześniej, wtedy coś widać. Dziurkę od klucza zalepić taśmą, mniej wieje. Piecyk zamarza - tu wylazł ze mnie pomysłowy Dobromir. Po wielu przymiarkach i przemyśleniach tak wewnętrznych jak i zewnętrznych (a mróz dzisiaj -9, więc żartów nie ma) stworzyłem Urządzenie Do Odmrażania Zamarzniętej Rurki Odprowadzającej Wodę Z Piecyka. Składa się z Pojemnika - w tej roli pusty PET - oraz Dyszy Sterującej - tu nakrętka z dziurką. Wydłubana nożem. Oszczędza to m/w 40 funtów za przyjazd ekipy remontowej wod-kan i, co trzeba podkreślić, jest wielokrotnego użytku! Wystarczy odkręcić i ciepłej wody dolać. Powinienem patent jaki zgłosić, cy cóś.

Wszyscy mają tego g****a po dziurki w nosie. Póki co w przenośni, ale jak tak nie daj Panie zamarzną rury kanalizacyjne, które tradycyjnie zdobią elewacje tutejszych domów... Strach pomyśleć. Na szczescie prognozy pogody sa zachęcajace - jeszcze dwa dni mrozu i odwilż przyjdzie, co uratuje brytyjski ród od zagłady i zapchanych toalet. Co prawda przedwczoraj zapowiadali masywne opady deszczu na jutro które dzisiaj w cudowny sposób zamieniły się na masywne opady śniegu, ale nic to! Byle do pojutrza. Dzięki technice pojutrzowej może uda się dojeździć na letnich gumach do wiosny? Bo zimówek kupowac mi się nie chce.

Ponoć szczyt fali zimna na naszej półkuli ma nastapić zima 2025. Tak mini epoka lodowcowa, na kształt tej z XVII wieku. Czas chyba kupić koze - i zbierać chrust. Bo jak tak dalej pójdzie, to nas to globalne ocieplnie zamrozi na amen.

wtorek, 21 grudnia 2010

Co było atu w Monachium

Szaman ma rację. Ten świat musi upaść.

Szlag mnie trafił ostatnio, gdym se tak spokojnie Przekrój czytał. Pan Dziennikarz rozpisał się mianowicie na temat Szwedki, która to została zoperowana w Polsce i w trakcie tej operacji coś się stało, co doprowadziło do uszkodzenia mózgu. Jest to tragedia dla rodziny, bliskich - dla niej samej. Ale ja dzisiaj nie o tym. Dzisiaj o artykule w Przekroju.

Dziennikarz chcąc być bardzo obiektywnym, zadzwonił wszędzie. Do prokuratury, sejmiku, specjalistów chirurgii plastycznej. I stworzyl tekst, w którym mowa o złym czasie wystapienia powikłania - jak by byl jakis lepszy; o stanowisku lekarzy, którzy chcą ograniczenia tego typu operacji tylko do nich samych - co akurat zupełnie nie dziwi; o stanowisku sejmiku wojewódzkiego - który grzmi, ze nic o operacjach nie wiedział; o turystyce medycznej, która teraz cierpi srodze na zapaść, bo złe media zachodnie nie chca przestać trąbić o wypadku. Ale wszystkie te pytania są złe.

Gdyby ktoś kolekcjonował dobre pytania, proponuję takie: kto był z pacjentką w czasie od skończenia operacji do zatrzymania krążenia.

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Homo makakus

Człowiek jest istotą przedziwną. Naszą ambicja jest być postrzeganym jako jednostka wrażliwa, choć silna, artystyczna ale mocno stojąca na ziemi, empatyczna - choć w kaszę sobie nie dająca dmuchać.

Co najlepiej opisuje stara góralska rozmowa Franka z Józkiem:
- Franek, tyś to ale jest huj!
- Jooo?! Ty to nawet hujem nie jesteś!
- Co - jo nie jestem hujem??!?

Wulgaryzmy niestety sa konieczne. Nikt nie uwierzy, że Góral powie coś w stylu : „Franek, tyś to ale jest niegrzeczny chłopczyk...” Prawdopodobnie „niegrzeczny” w góralskim w ogóle nie istnieje. Trza by Owczarka zapytać.

Tworzymy cywilizacje obłudy. Popatrzmy dookoła. Banki, które kręcą ponętnie pośladkami niskich opłat, przymierzając w tym samym czasie prezerwatywę, by nas wyruchać drobnym druczkiem oraz konstrukcjami typu: „Jak zaznaczono w par.9.pkt 4 z uwzgl. par15, pkt 1-3 i par.48 pkt 17 i kolejne.” Pomijam opłaty za konto (choc to ONI posługują się naszymi pieniędzmi, a nie odwrotnie), DOPŁATY do wszystkich zakupów wykonywanych kartami kredytowymi, co zaczyna być już pomału plagą i przyczynkiem do wywalenia plastiku w kosz, oraz przedziwne ubezpieczenia i usługi dodatkowe wtryniane nam razem z podstawową usługą. Sklepy, które podnosząc ceny, pisząc na nich „Promocja!”. Ubezpieczyciele, którzy pieniądze wezmą, mimo iż klient nie spełnia warunków ubezpieczenia - co zostanie rzecz jasna skrzętnie wykorzystane przy likwidacji szkody, by nie zapłacić w ogóle. Nie mówiąc już o ubezpieczeniach samochodu - zalegalizowane złodziejstwo ciśnie się samoistnie na usta.

Jakoś tak z dziesięć - a może troszke więcej? - lat temu wylądowałem nowiuśkim samochodzikiem mojego ancestora w rowie. Lądowanie było z gatunku dwa w jednym - pierwsze i ostatnie. Z pudła nie było co zbierać. Jak ktoś zna obwodnicę kielecką, to od strony Krakowa, zaraz za przejazdem kolejowym jest skrzyżowanie. Dokładnie tam brakuje jednego drzewa, którem skosił w poprzek. Po wypadku wróciłem do domu tylkoż dlatego, że w dokumentach samochodu znalazłem dowód wpłaty AC. I tu ubezpieczyciel wykazał sie podziwu godną szczodrością - chciał wypłacić 75% wartości nowego samochodu - bo pudło miało już 6 miesięcy... Litościwi dobrodzieje - mogli dać 40. Albo w dupę kopnąć.

Do Praw Murphiego proponuje dodać poprawkę - nazwę ją sobie skromnie Pierwsza Poprawką Abnegata:
Jeżeli firma ubezpieczeniowa będzie miała podstawy, by okraść klienta, to to zrobi. A jeżeli nie bedzie miała, to spróbuje mieć. Ogłoszenie tej treści powinno znaleźć się obligatoryjnie na każdej polisie, tak jak ostrzeżenie przed rakiem na papierosach.


W Jukeju spadł śnieg. Ten niespotykany fenomen szeroko komentowany jest w mediach, zarówno krajowych jak i zagranicznych. Co prawda maluśka katastrofa stadionu w Michigen zwróciła opinii publicznej na fakt, że snieg pada nie tylko tutaj, no ale. Co kogo obchodzi Michigan. Tubylcy przejęli się zimą nie na żarty. Zgodnie z doniesieniami KwikFik’a - największego dostawcy opon wszelkiego typu - w tym roku sprzedali oni 50 tys. kompletów zimówek. Co przy 2 tys. roku zeszłego daje 2500% wzrostu sprzedaży. Nie wiem, czy akcje Microsoft’u ™ dawały tyle. Jak widać, Brytol wcale głupi nie jest i mimo durnych ogłoszeń o kocykach i termosikach woli kasę wydać na własne bezpieczeństwo. Tu do akcji włączyły się kompanie ubezpieczeniowe: ponieważ kasę należy łupać bez opamiętania i za wszystko, zażądały one od swoich klientów 20% podstawy ubezpieczenia za używanie zimówek. Bo jest to modyfikacja oryginalnego samochodu i jako taka podlega opłacie.

Jak kto lubi trenować lengłidż, tutaj jest linek. Co prawda BBC wyjasnia, że takie działania nie mają sensu, ale sens nie jest istotny tym razem, tylko pieniądze zdzierane od klientów.

Żeby być już do bólu dokładnym - sens nigdy nie jest istotny, jeśeli w grę wchodzi mozliwośc okradzenia klienta.

W zasadzie od złośliwej małpy różnimy się tym, że używamy języka. Dzięki czemu możemy nasze złośliwości werbalizować. No, i może jeszcze nie drapiemy się publicznie po dupie. Ale tego nie potrafię wytłumaczyć.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Wszędzie dookoła

Wkroczylismy niechybnie w erę kretynów. Gdyby ktokolwiek miał watpliwości, wystarczy się rozglądnąć.

Reklamy mogę jeszcze przeżyć, stanowią one wartość samą w sobie, a to dzięki wysokiemu odsetkowi nagich kobiecych ciał, pokazywanych niezależnie od meritum - gołą babe zobaczymy zarówno w reklamie stroju plażowego, płynu pod prysznic, piwa czy traktora z lemieszem wieloskibowym. O politykach nie piszę, tak na marginesie tylko wspomnę szczery a szyderczy rechot jednego z nich, gdy po wygranych wyborach dziennikarze pytali, kiedy zabierze się za spełnianie obietnic wyborczych. Ale gdy mój wygłaskany naleśnik zaczyna mnie traktować jak debila, czuję żółć w mózgu. Przed czym już Pan Zagłoba szczerze ostrzegał - że przy złości wapory na mózg walą i go łacnio zadusić mogą.

Odkąd zostałem zrugany za publiczne wypowiedzenie się nieteges o Sienkiewiczu i „Trylogii”, wszystko co w naszej polskiej biblii patriotyzmu jest zawarte, traktuję na serio i z czcią należną.

Kierunkowskazy. Wydawać by się mogło, że nic prostszego być nie może. Ot, my robimy pstryk wajchą a one zaczynają mrugać. Ale przecież w samochodzie, co to kosztuje tyle co sztuczna nerka, nie może być migaczy jak w Syrence! Dzielni inzynierowie dołożyli więc mrygotnik-podtrzymywacz, co to działanie przez trzy mrugnięcia podtrzyma. Bosszsz, jak pięknie... Jedziemy sobie droga prostą, zbliżamy się do skrzyżowania, dotykamy przełącznika - i w tym momencie widzimy, że to nie tutaj. Chcemy jechać dalej prosto, ale nie możemy, bo ten censored migacz dalej mryga, a TIR z naprzeciwka, biorąc to miganie za chęć szczerą skrętu w lewo, przecina nam drogę.

Jak mnie to trzykrotne pomrygiwanie dopadło po raz pierwszy, małom do rowu nie wpadł: ja w prawo, migacz w prawo, ja chce wyłaczyć, ten mryga, to ja jeszcze bardziej w lewo, to on w lewo, ja na środek, on mryga, ja na prawo... A TIR coraz bliżej...

Wycieraczki. Tu jest jeszcze śmieszniej. Po każdorazowym naciśnięciu spryskiwacza to censored musi - MUSI - trzy razy zrobić bzzzyt-bzzzyt-bzzzzyt po szybie. Nawet, gdy po pierwszym szyb wytarciu mamy śliczną, czyściutką jak psie jajka szybkę, a trzy maźnięcia zostawiaja paskudne smugi. O sytuacji, gdy brakło nam wody w spryskiwaczu i sucha guma wraz z błotem piłuje nam szybę, nie wspominam - o nalesnika trza dbać, jak zapomnieliśmy o wodzie do spryskiwacza, musimy zostać ukarani porysowaną szybą.

Klima - to już jest szczyt. Jakiś debil, excuses moi, wymyslił, że włączenie klimatyzacji osusza powietrze... I za każdym razem, gdy właczam szybki nawiew na szybę, muszę się bić z przyciskami, żeby to wyłaczyć. Któren to mechanizm działa nawet przy próbie podgrzania zalodzonej szyby w środku zimy. Idąc dalej tym tropem, należało by mokre pranie wieszać w lodówce.

Owszem, jest taka sytuacja, gdy klima pomoże. Wilgotność względna musi być blisko 100%, a powietrze po początkowym oziębieniu zostanie podgrzane do wartości wyjściowych lub powyżej. Czyli mówimy tu o Chicago w lipcu. Po co ktoś każe się mojej klimatyzacji włączać przy -20C, nie mam bladego pojęcia.

ESP. To juz jest kurwiozum najwyższej jakości. W założeniu system ma nam pomóc na oblodzonych drogach, redukując moc silnika tak, by przednie koła się nie slizgały. Dzięki temu w moim naleśniku, dumnie poruszającym sie na letnich Dunlopach - które w zasadzie są slick’ami z kilkoma rowkami - przy każdorazowej próbie ruszenia na lodzie gaśnie mi silnik. Na początku myślałem, żem z wprawy wyszedł i po prawie 30 latach posiadania prawa jazdy zapomniałem, jak się używa sprzęgła. Dopiero po jakimś czasie mi zaskoczyło, że ESP po prostu dusi mi silnik do zera. Na szczęście, w odróżnieniu od wycieraczkowo-mrygaczowych wkurwiaczy, ten można wyłączyć. Co prawda działa to tylko do wyłaczenia stacyjki, alem się już odruchu nabawił: zapłon - nawiew na szybę - klima won - ESP won.

Jako, że mnie ostatni tydzień w pracy nie było, radość i szczęście współpracy ze Smerfetką przypadło w udziale mojej zastępczyni z kraju na Wełtawą. No i do deszrotyzacji kompleksowej wsadziła pacjentowi rurę - jak to w zwyczaju bywa. Na co Smerfetka zrobiła jej Critical Incidence - co sie na polski tłumaczy jako donos usankcjonowany - że ona rury nie chciała, a anestezjolog z dalekiego wschodu śmiał tą jebrure pacjentowi wsadzić...

I tak się zastanawiam, czy ta głupota, otaczająca nas zewsząd - to czy ona nie jest przypadkiem zaraźliwa.