piątek, 19 czerwca 2009

Wydało się



Skoro się wydało to nie ma sensu dalej ukrywać. Moim drugim misiem z urwanym oczkiem jest „Astrix i Obelix - misja Kleopatra”. To jest taki mój odskocznik poststresowy - gdy chce się odmóżdżyć przy szklaneczce whisky, zapuszczam dzielnych wojów i rżę z durnych dowcipów. Film nie jest światowym kinem, nie jest dziełem zaangażowanym i w zasadzie - nie mam bladego pojęcia dlaczego go lubię. Może po kolei.

Produkcja jest dziwna - mianowicie filmowi wyszło by na zdrowie gdyby z Asterixa i Obelixa wyrzucić kilka postaci. Po pierwsze - Asterixa i Obelixa. W najlepszym przypadku są obojętni, a szczerze powiedziawszy są irytujący. Idąc tym tropem należy również wywalić Cezara oraz Panoramixa (to taki droid) i Idefixa czyli w zasadzie całą hołotę z Galii. Kleopatrę też można by wywalić, ale jako że wcięcie na plecach sukni Moniki Belucci sięga wdzięku podstawowego, jako rasowy samiec ulegam prymitywnym popędom.






- Ty rozumiesz co do ciebie mówię czy nie rozumiesz co do ciebie mówię??

Natomiast całość brawurowo broni się nieprawdopodobnym Jamel’em Debouzze w roli Numernabisa, wspartym postacią jego przybocznego skryby (to taki facet od skrybania) - czyli Gerard’em Darmon’em w roli Otisa plus szwarc-charaktery: Edward Bauer jako Marnypopis i jego szujowaty pomocnik Nikosix (Edward Montoute, kolega-gliniarz Emiliana z wszystkich Taksówek).


-Teraz JA - będę twoja plagą egipską!


- A bez pałacu ... nie ma pałacu.


- Dwóch ich było więc mieli zdecydowana przewagę.


- Zaatakowane - Imperium Kontratakuje!

Do jasnych punktów dodać należy prawą rękę cezara - Gajusza CE+’a który jako Dark Lord zawsze wywołuje u mnie uśmiech na twarzy.



- (...)wygrałem milion sestercji. I kupiłem sobie za nie buty - za duże i brzydkie w dodatku...


WEŹ PRZESTAŃ...

Do tego wszystkiego Debouzze w polskiej wersji został zdubingowany przez Cezarego Pazurę którego głos jest - jak to mówia w lengłidżu - perfect match.




Nie będę się bronił żadnymi argumentami ani też merytorycznych dział w obronie nie wyciągnę. Ale jak mnie znowu dopadnie zmęczenie ogólne z akcentami szczegółowymi to zasiądę ze szklaneczką i pośmieje się z wygłupów tandemu Debouzze/Pazura.


- A te drzwi pod sufitem? Co to jest??
- Panie Szczękościsk! W przyszłość patrzę!! Zechcesz pan dobudować pięterko - nie ma sprawy, bo drzwiczki już przewidziane!





...a to skądś znam... "Zatopienie Mary Celeste"?... czy jakoś tak...
-------------------------------
Dzięki za podpowiedź ;)
Poniżej oryginał.


czwartek, 18 czerwca 2009

Piąty Element



Zastanawiałem się kiedyś który film jest moim ulubionym. Takim którego mogę oglądać w kółko. Który bawi mnie niezależnie od tego ile razy go widziałem. I miałem zgryz, bo w szrankach stoi „Miś”, „Czerwony Pażdziernik”, „Królestwo Niebieskie” (to akurat ku mojemu zdziwieniu...), „Piraci” (biję się w piersi...), komedie Chavy Chase’a - a szczególnie „Christmas Vacation” (jak by co to się wyprę), Monty Python z „Meaning of life” oraz „Life of Brian”, „Blade Runner” - a jak jesteśmy przy Fordzie to lubie zrobić sobie maraton z „Gwiezdnych Wojen” jak i „Indiana Jones’a” - i cała masa innych, lepszych, gorszych, długich, krótkich, smiesznych i nie tylko filmów. Jedyne czego nie oglądam to horrory, a szczególnie te sadystyczno - psychopatyczne. Piły zwykłe czy teksańskie odrzucaja mnie z założenia.




Po przeglądnięciu wszystkich pudełek na półce - a jest tego ze 400 tytułów - ogłaszam co następuje: w moim prywatnym konkursie wygrywa „Piąty Element”.




Akcja jest prosta jak przysłowiowy metr sznurka w kieszeni. Na świecie w XXXIII wieku pojawia się zło. Ale nie jakieś takie byle jakie -jest to solidny kawał złych zamiarów mający na celu eksterminację życia w całości.




Rozpoczyna się wyścig z czasem. Rząd wysyła super-hiper-macho-hero-taxi-driver-ex-komando w jednym czyli Bruc’a Willis’a




by przygotował jedyną broń zdolną zrobić szatkowana kapustę z marchewką z przeciwnika - starożytny artefakt, składający się z pięciu części.




Cztery żywioły w kamień zaklęte i Piąty Element właśnie – okazuje się nim być śliczna i powabna Mila Jovovich. Która zagrała klasycznie jovoviczowo, co w sobie mieści nie tylko Joannę D’Arc ale również zbuntowany produkt eksperymentu militarno-genetycznego. I paru innych zakapiorów płci żeńskiej.





Film jest cudny. Nie jest to opowieść „Jak dzielny Willis uratował Świat przed Złem z Laską przy Boku”, ale wielowątkowa komedia, gdzie każdy, najdrobniejszy element jest doszlifowany do połysku. Do boju z siłami zła rusza poczciwy ksiądz (Ian Holm),





spadkobierca wielowiekowej tajemnicy, jedyny ziemski kontakt tajemniczej cywilizacji Monochiwan’ow. Z drugiej strony rusza ekipa złego i cynicznego multimilionera Zorg’a,





handlarza bronią, posiadacza połowy Universum i konkretnej armii przyjemniaczków - w tej roli kapitalny i jedyny w swoim rodzaju Gary Oldman. Dołóżmy do tego paskudnych i wrednych Banglorów




którzy „są brzydcy jak noc i śmierdzą” i próbują bruździć gdzie i jak się da, oraz zbieraninę inteligentnych inaczej wojskowych w otoczeniu prezydenta - a będziemy mieli zarys całokształtu. Oliweczką do drineczka jest Chris „Szrokie Usta” Tucker, który latając w nieprawdopodobnych babskich wdziankach trzęsie światem jako bezczelne skrzyżowanie D-J’a i radiowego showmena - transwestyty.

Tak na marginesie - jak by ktoś potrzebował inspiracji do postrzyżyn to polecam poniższą rurkę z kremem. Kiedyś sobie taką zrobię.





It has to be green, ok? OK??

Film zrobił Besson, którego kocham za manierę przeplatania scen. Ktoś zadaje pytanie - i odpowiedź pada natychmiast, ale tylko dla widza. Bo dzieje się to zupełnie gdzie indziej, wypowiadane przez zupełnie kogo innego. Co prawda słyszałem gdzieś że Besson jest be i przyznawać się do niego jest passe ale - chwała Panu - wisi mi to kompletnie. Lubię zarówno Taksówkę (choć przyznam się że jedynie 2 część wraca mi na ekran od czasu do czasu) jak i Minimki. I Leona. I parę innych jego wynalazków.

Masa drobiazgów upiększająca życie: Holm wyrzuca Oldmanowi że jest potworem, na co ten ostatni odpowiada z niejakim zawstydzeniem - „I know”.





Holm, który starając się uspokoić pije w barze, i pomiędzy łykami ze szklaneczki mówi do robota - „Ona jest taka ludzka, rozumiesz?”






Dowódca krążownika który ustala plan walki z prezydentem stwierdza: „Moja maksyma, Panie prezydencie to strzelać najpierw, później pytać” - po czym kamera znajduje trzech wojskowych doradców prezydenta którzy z zaangażowaniem potakują głowami.





Policjant który kończy zdanie instruujące Milę co ma robić pytaniem „Do you understand me?” i widząc jak znika za załomem muru odpowiada sam sobie: „She doesn’t”.





Profesor odpowiadający wojskowemu który nazwał kosmitkę „dziwolągiem” jest oświetlony ultrafioletem i ze swoją facjatą i pryszczami wygląda jak ultradziwoląg - w zasadzie każda scena ma swój klimacik i żarcik.




Do tego każdy gra tak jak gra - Willis jest desperacyjno-brawurowy, Tucker histeryczno - transwestyczny, Holms przejęto - misyjny, Jovovicz nadobnie bohaterska, prezydent grający rolę prezydenta... Cud, miód, ultramaryna.

Są filmy lepsze i gorsze - ale każdy z nas ma takie cudo które może oglądać w kółko. Wiem, człowiek powinien być zachwycony offowym kinem niezależnym albo inną kawą czy papieroochem (strasznie mi to badziewie za skórę zalazło), a przynajmniej jakowąś epopeją w stylu Nad Niemnem albo innym Panem Tadeuszem (do tej pory nie moge wyjśc ze wstrząsu po Robaku co to zamiast kląć jak szewc i mieć wszystko wytwornie w dupie - ojczyznę wskrzeszał, mówiąc wierszem). Ale kto powiedział że mają się nam podobać jedynie rzeczy wyrafinowane? Parek w rohliku też lubię - szczególnie z horcicą...

A może ten film to jest taki mój miś-pluszak czterdziestolatka, trzymany skrycie pod poduszką? Zresztą - tłumaczą się winni.

Pięć i pół gwiazdki.

środa, 17 czerwca 2009

Presummed innocent

- Abnegacik, przestań sie lenić i rusz się na blok – zapodał mój szef możliwie łagodnym głosem.
- Ale – bo mnie tu zupę nalewają! – zza drzwi doszedł głos mojego przyjaciela. Cholera jasna, żeby sobie jeszcze jaja z człowieka robić.
- A co się wykluło?
- Jakieś jaja. Kobieta postrzelona z broni służbowej – chyba żona policjanta. Trzy razy do niej strzelał – ale na szczęście trafił tylko raz.
Zdrętwiałem. – A gdzie ja trafił?
- Rana postrzałowa jest na klatce – a wylotowa na szczycie głowy.
- Że co? – wybałuszyłem sie na szefa – To jakim cudem ona jeszcze żyje??
- Abi, k.wa, czy ja do niej strzelałem?? – odbałuszył się szef. –Rusz dupę bo już z nią jadą. Krew zamówiłem – cztery wory zero minus, więcej nie ma, grupa i krzyżówka się robi.
- A urażeni? – odwróciłem się w drzwiach. – I kto ja pilnuje?
- Obrażeni są już na izbie. A obrabia ją Anielka – ale musi lecieć do dzieci. No, idźże wreszcie! – machnął w moją stronę pilotem i włączył Discovery. Co on w tych krokodylach widzi?

- Szykujcie urazową salę – krzyknąłem z przebieralni wbijając się w zielone szmaty.
- Wiemy, dochtor. Wszystko gotowe, Krysia umyta.
- Gucio. Krew przyszła?
- Z izby dzwonili że ją na krwi wiozą.
No i dobrze. Polazłem sprawdzić złoma – jeszcze dwadzieścia lat i dostaniemy od Draegera wyposażenie całego szpitala za ten eksponat. Obsługa wymaga znajomości fizyki, metalurgii, kowalstwa i dudziarstwa. Żaróweczka? – świeci. Miło. Nabrałem dragów i kazałem przygotować płyny na podorędziu i presory w pompie.

Wpadli urazowcy. Oż kurwa – nie ma żartów. Kobieta biała jak prześcieradło, krew się toczy, z głowy krwawi – a płuco? – nic nie furczy. Kurwasz mać – jakoś dziwnie te dziury...
- Sie kurwa nie przyglądaj – zagaił pokojowo mój ulubiony ortopeda – tylko zapierdalaj bo się skrwawia.
- Od czego zaczynacie? – wydarłem się przez plecy gnając na salę.
- Głowa! - dobiegło z oddali.
---------------------
Nie uratowaliśmy jej. Krwawiła tak masywnie że po kilkunastu minutach doszło do zatrzymania krążenia. Postrzały były dwa - ten w klatkę przeszedł niegroźnie przez mięsień naramienny. Rana w głowie została spowodowana przez wlatująca kule - chirurg znalazł ja w środku.

Siedziałem potem w kurzalni i przewijałem całą tą sekwencje do zatrzymania krążenia - bo potem oczywiście reanimacja, krew, leki, ale zdało się to na nic - i nic nie wymyśliłem.

O postrzeleniu nic więcej nie było. Ani w prasie, ani w innej telewizji. Podobno ukręcili sprawie łeb. A może nie? Nie wiem.

Nawet teraz jak to pisze - to mam to uczucie w głowie. Wjechaliśmy, leki, krew poszła, chirurg zaczął, ciśnienie coraz niższe, płyny turbo na dwie żyły, bradykardia, atropina, adrenalina, bradyasystolia i asystolia wreszcie.

I znowu - może tak a może tak. Tylko jak.

Przecież kurwa mać nie ja strzelałem.

wtorek, 16 czerwca 2009

Skala odniesienia

Wezwanie było do reanimacji. To jest to co kocham najbardziej – siódma rano, organizm pozbywa sie adrenaliny wpadając w stupor poranny, a tu wyjazd. Nie wiem dlaczego, ale uderzenie stresu jest wtedy podwójne.

Po przyjeździe na miejsce zastaliśmy zwłoki kobiety – zmarła we śnie, w środku nocy. Wokoło kilkoro dzieci patrzących na mnie jak na zbawce – z przerażeniem i nadzieją. Nie miałem serca (dodane: stwierdzić zgon po badaniu). Zabraliśmy się do – nazwijmy to reanimacją. Z defibrylatorem, masażem i całą reszta przedstawienia. Odpuściłem po pół godzinie.

Kobieta samotnie wychowywała swoje dzieci. Dzień wcześniej źle się czuła, była nawet u lekarza ale odmówiła czegokolwiek – szpitala, zwolnienia. Musiała iść do pracy bo bała sie redukcji.

Własne problemy jakoś blakną w obliczu pustych oczu dzieci.

poniedziałek, 15 czerwca 2009

Wot, technika...

"Dumnie Franek jedzie
Na samiuśkim przedzie
Do starego złoma
Wsadził se Tom Toma"


Matko jedyna. Gość jest niesamowity. Zawsze znajdzie drogę nie tą co trzeba, brakuje mu kilku skrzyżowań a w dodatku okrutnie lubi się powtarzać. To daje do myślenia. Funkcja trzykrotnego instruowania kierowcy nie wzięła się znikąd. Czyli że według producenta standardowy homo erectus automobilofilus jest przygłuchym matołem... Przerażające. Muszę grzebnąć w ustawieniach, toto gdzieś się pewnikiem reguluje.

Z racji przetestowania nowego nabytku spaliłem kilka litrów benzyny. Ogólnie potwierdziły się moje spostrzeżenia z przeszłości, kiedy to mój przyjaciel, przerażony faktem konieczności podróżowania w obcym terenie, bez pilota, pożyczył mi swojego tip-top dżipiesa. Pomijając fakt próby rozjechania staruszki na pasach, zabłądziłem kilka razy, z czego przynajmniej dwa były spowodowane przez tą cholerną szczekaczkę, bo mówiła m/w coś takiego: trzymaj się lewej i zjeżdżając prawą nitką skręć w lewo. Mowy nie ma żeby w samochodzie zrozumieć gdzie należy jechać. A wystarczyło by - zamiast wsłuchiwać się w sepleniący głos panienki z OZN (patrz blog Emili(Green)) - patrzeć po znakach.
Wrażenia z jazdy kontrolnej mam takie same - muszę go ściszyć, wyłączyć wszystkie mrugajki-przeszkadzajki, a najlepiej włączyć go pod koniec trasy żeby mnie doprowadził na parking.

Będę się musiał nauczyć jak z tym jeździć.

niedziela, 14 czerwca 2009

Tom tomem go

W końcu mnie dopadło. Broniłem się długo, opór mój był zdecydowany i skuteczny. Do dzisiaj. Czyli założenia były szczytne a wyszło jak zwykle.

Ponieważ muszę jechać w dłuższą trasę, w sumie coś koło 500 mil w obie strony, a rezerwy czasowej mam tyle co nic - żeby nie zabłądzić stałem się nieco zestresowanym posiadaczem gadającego pudełka z mapą w środku. Dodatkowo urządzonko otrzymuje raporty o pogodzie, korkach, cenach paliw - ciekawe czy potrafi wskazać drogę do najbliższej Costy na kawę - i zgodnie ze swoim tajemniczym widzimisiem kieruje człowieka przez chaszcze i wyboje.

Jako że jestem posłusznym wykonywaczem poleceń zawartych w instrukcji, podpiąłem urządzonko do kompa, zainstalowałem oprogramowanie do obsługi i spokojnie zacząłem się przyglądać latającym paskom postępu. A raczej latającym paskom niepostępu - jako że po początkowej wymianie grzeczności z serwerem wszystko stanęło w miejscu. Ponieważ jestem przeciwnikiem nerwowych ruchów - chyba że chodzi o łapanie pcheł - odczekałem spokojnie kwadransik. Warto było. Najpierw Kasperski wyrzucił komunikat o blokadzie, potem wyłączył mi myszkę a na koniec padł. No proszę - nie ma to jak stabilność oprogramowania antywirusowego.

Przeładowałem kompa, i cała heca powtórzyła się raz jeszcze, ale tym razem Kasperski wygrał - i programik zdechł. Hm, tak jakby remis. Na wszelki wypadek po drugim reboocie wyłączyłem Kasperskiego. Siedzę za maluśkim firewallem w routerze, to może przez czas potrzebny na update nic mnie nie zje?

Programik odzyskał wigor - natychmiast ściągnął wszytko co mógł, zaproponował obłupienie mnie ze skóry za funkcje dodatkowe i już po godzinie miałem funkiel-nówka-zupdatowany nawigator. Korciło mnie żeby dołożyć głos Johna Cleesa, ale gdy usłyszałem próbkę "Turn around when possible so that you'll refacing in the oposit direction from the direction in which you directing your wehicle ...now" doszedłem do wniosku że nie ma ludzkiej siły żebym nie zabłądził przy jego wskazówkach.

Muszę przyznać że technika jest porażająca. Byle bym nie skończył jako kolejna ofiara stechnicyzowanej mapy...

sobota, 13 czerwca 2009

Wrrrrr

Piątek. Czegoż ten typ wybrał sobie na zarabianie pieniędzy właśnie piątek?? W środku tygodnia czasem się zdarzy wolny dzień – ot środa zaczęła się o dwunastej. Co prawda skończyła się o ósmej wieczorem, ale to całkiem inna historia. Albo czwartek – skoczyliśmy o drugiej. A plan był jeszcze lepszy, do dwunastej, ale coś się dupologom zebrało na przemyślenia.

Nie dość że zabukuje pełną listę - to jeszcze przylezie jak panisko na 9. Noż do k.nędzy. Wiem że się rano człowiekowi dupy ruszyć nie chce – bo sam też lubię jak mi żółtko dojdzie – ale znowu bez przesady. Pacjent przylazł na ósmą, zespół był pół godziny wcześniej – a ten jakoś nie załapał że zaczynamy z rana.

Zaczęliśmy z przytupem, zrobiłem błysk-zmianę, zoperował drugiego i poszedłem zobaczyć jak się trzeci miewa. Dzonk. Mimo drukowanych bukw coby mleka nie pić – wypił. Czytanie ze zrozumieniem jest jednak czynnością trudną i wcale nie tak pospolitą jak by się wydawać mogło. Kiedy mleczko w herbatce było? O siódmej. I co z tego że to najprawdopodobniej nie ma żadnego znaczenia. Chirurg nic mi nie musi udowadniać – sam to wiem. Ale jak się w czasie zabiegu pacjent nie daj Boże zachłyśnie – a takie rzeczy zdarzają się na tym najlepszym ze światów – to mnie potem nikt nie uratuje. Pacjent się przyznał? Przyznał. Miał być odczekany 6 godzin? Miał. Anestezjolog zaczął wcześniej? No to teraz będzie wisiał.

Niedoczekanie.

Przesunąłem gościa na pierwszą i usłyszałem jęk bólu – toż lanczyk święty jest! A – g.guzik z pętelką. Ja nie jem – to lanczyk jest odwołany. Łącznie ze Świętami Bożego Narodzenia. W między czasie przyspieszyliśmy prace nad czwartym z kolei i przerwa wykroiła się przed pierwszą. No i było jęczeć, ja się pytam? A potem dupa rośnie, opony, treadmile, w kolanie chrupie, zadyszka i ogólny wkurw pospolity. Ghrrrrr.

Wziąłem nieczytatego przed pierwszą, zakłułem i punkcik 13 ruszyliśmy do boju. Jako że szkole pielęgniarki żeby choć co umiały z anestezji – bo to jest normalnie ruja i poróbstwo; ty se człowieku ręce połam, a jedyny support od twojej anestezjologicznej polega na gruchaniu z pacjentem – więc indukcja trochę dłużej zajmuje bo każdego mają przewentylować na maskę, sprawdzić czy się do elemeja nadaje, po czym to pierońskie LMA wsadzić. Nieczytaty dzielnie eksperymenta zniósł, zapadł w sen anestetezjologiczny i dał się zoperować. I tak mu się to spodobało, że za cholere nie chciał się obudzić.

Z tym jest kolejna historia. Otóż wszyscy pacjenci Lorenza po przepuklinie wymagają Morfiny. Problem w tym że założenie bloku nie polega na wbijaniu tej cholernej igły na pałe we wszystko w okolicy a na wsunięciu igły pod powięź i znieczuleniu dwóch nerwiczków malutkich co tam sobie biegną. I jakoś wszyscy chirurdzy wiedzą – i widzą – gdzie te nerwy biegną, a ten jakby nie. Więc pacjent pierwsze co mówi, jeszcze zanim otworzy oczy, można by przetłumaczyć tak: „Dzizzzzazzzz k.wa ależ mnie nap.dala!” Koniec cytatu. Ponieważ bijemy się o złotą patelnię, każdy pacjent musi wyjechać z zakładu ze śpiewem na ustach – i rzecz jasna ma głosić wszem i wobec chwałę naszej kliniki. No to daję tą pierońską eMeFkę coby choć po zabiegu nie wyli za bardzo.
Wracając do nieczytatego – dostał daweczkę stosowną i zrezygnował ze wstawania. Ot, po prostu. Nie otworzę oczu – i co mi pan zrobi??? No, tu akurat nie szatnia, anestezjolog jak się wk.wi to zrobi, ale po co to od razu sprawę na ostrzu noża stawiać? Nie można po dobroci??

Nie dało rady. Wywiozłem w końcu nieczytatego do wybudzalnie z elemejem pomiędzy zębami żeby można było salę umyć po czym prośbą, groźbą oraz bodźcami nieprzyjemnymi spowodowaliśmy że zaczął kiwać głową. Na każde pytanie – kiwał głową. Dobry człowiek. Ale za cholerę nie chciał oddychać... Łomatko. W końcu doszedł do poziomu Blondie z Essex. Czyli na polecenie „wdech!” nabierał powietrza. Ale nie wypuszczał. To następowało dopiero po komendzie „wydech!”. Zostawiłem pielęgniarkę z instrukcją wykrzykiwania „wdech-wydech” 12 razy na minutę i polazłem zapuścić babcię. Prawdziwą – 82 lata, bardzo bogata, mieszka w Londynie. Mając na względzie otrutego nieczytatego zapuściłem ją łagodnie i pieronem przepiąłem wszystko na desfluran. Nie będzie Propofol pluł nam w twarz ni babci mi otruwał. I faktycznie – obudziła się rach-ciach i ćwierkająca pojechała do wybudzalni. Chyba przejdę na gazowanie pacjentów w piątki.

Sprawdziłem co u nieczytatego. Blady. Zielony nawet. Co prawda przytomny ale jakoś tak – bez przekonania. Sprawdziłem parametry. Ciśnienie niespecjalne, bradykardia... A bedzie tego. Zastosowałem wariant atropina/nalokson i wszystko wróciło do normy po czym pacjent spojrzał na mnie przytomnie choć z wyrzutem i stwierdził że go zaczyna boleć. Pocieszyłem go że nalokson dział tylko 15 minut więc jeszcze zdąży przed wyjściem zapaść w sen narkotyczny i polazłem znieczulać dziadka.

Też prawdziwy, choć nie z Lądynu. Pierwsze co mi zapodał to że jest dziwny – bo leki na niego nie działają. Taak? A jak że to, proszę łaskawego pana? Ano, znieczulali go w konkurencyjnym szpitalu nie tak dawno (ukłony dla NHTH) – i wszystko pamięta. Nic go nie bolało ale wie co się działo w czasie operacji. Ha. Mówisz – masz. Uśpiłem, zapytałem grzecznie czy nas słyszy – nie słyszy. Co, że nie dowód? Pewnie że nie dowód – ale ja świadka mam że nic na moje zagajenie nie odrzekł. A mógł. Ergo - sam sobie winien jest.

Dziadek wyjechał z bloku a ja poszedłem sprawdzić nieczytatego. O – znaczna poprawa. Zez z rozbieżnego zrobił mu się konwergencyjny a w dodatku zaczął odpowiadać na pytania. Jest szansa że przed północą wyjdę. Zapiszczałem gumami na posadzce i pognałem zapuścić ostatnią na liście. Żylaki. Cholera – nigdy nie wiadomo czy z tym pójdzie szybko czy wolno.

Okazało się że ani tak – ani tak. Poszło najdłużej jak mogło. Łączne prawie półtorej godziny. Dostanę przez tego typa alergii na piątek... Jeszcze trochę i osiągnę tu czasy znieczuleń potrzebne do przeszczepu wątroby.

Na szczęście dzisiaj mam w planie wolne. Żaden Lord Dżim nie będzie mi dzieci germanił. Zapuszczę sobie „Polowanie na Czerwony Październik” i drzemnę w spokoju na strychu przed telewizorem. Moja ulubiona adaptacja Clancy’ego. Przy żadnej innej nie śpi mi się tak dobrze.

piątek, 12 czerwca 2009

Couch potatoing

Nic tak nie obnaża niedostatków – a raczej naddatków – wyglądu jak plaża. O naturystycznej nie wspominajac. Po powrocie z poprzednich wakacji zacząłem się wpatrywać w widoczki i postaci – i z niejakim niepokojem zauważyłem oponiarski zwis w okolicy utożsamianej z piciem piwa. Cholera, toż sam pamiętam że do tego zdjęcia wciągnąłem co mogłem.Co zreszta potwierdza wyraz niejakiego napięcia na twarzy.

Doszedłem do wniosku że z żarcia nie zrezygnuję bo wiem jak to się skończy. Juz raz w życiu dzięki dośc drakońskiej diecie osiągnałem 93 kg – niestety, w tym samym czasie naszło mnie rzucanie palenia i nie wiedzieć kiedy wylądowałem na 118... To był efekt turbo-jojo wzmocniny głodem nikotynowym.

Po całym roku ciężkiej pracy nad kondycją zdecydowanie mi sie polepszyło. Biegam sobie po różnych dworcach w Londynie bez śladu zadyszki, potrafię robić rzeczy o jakie nie podejrzewał bym sie jeszcze pół roku temu – a opona jak była tak jest. Może nie jest to taka prawdziwa, od Stara, ale 17-calówka pełnoprofilowa jak znalazł. I tu mam zgrzyt. Jak przestaję jeść to padam na ryj w trakcie ćwiczeń. Poza tym podczas głodówki (bo dla mnie każda taka „dieta” to normalne głodzenie jest) najbardziej traci się tkankę mięśniową, a dopiero potem szmalceson. Z trzeciej strony do urlopu już niewiele zostało, a zdjęcia będziemy robić jak zwykle...

Pochwaliłem się ostatnio mojemu przyjacielowi serdecznemu że jestem już w stanie przebiec 4 kilometry jednym rzutem, bez odpoczynków. Zapytał się o czas. Przyznałem bez bicia że to taki truchcik jest, więc w sumie zajmuje mi to pół godziny. No i podniósł mnie na duchu – robi ten sam dystans w 18 minut. Po przeliczeniu odległości na prędkość wyszło mi że umrę po 4 minutach. Nie da rady....

Trzeba się będzie rozglądnąc w necie za jakimś fajnym planem „jak przebiec maraton i nie umrzeć mimo posiadania kilkudziesięciu zbędnych kilogramów”. Albo w końcu kupię tego pierońskiego trenera naręcznego co to ustala plan ćwiczeń w zależności od obciążeń w trakcie treningów. Moja ostatnia nadzieja. Jak zawiedzie – wracam do couch-potato-wania*...

A do ładnego wyglądania na zdjęciach zatrudni się Photoshop’a.

PS. Podniosłem ostatnio tempo. Truchtam 30 minut w 6 seriach: minuta 10km/h + 4 minuty 8km/h. To daje nieprawdopodobne 4,2 kilometra i 183 tętna na „finiszu”. Potem idę na stepper (dobrze że ma rączki, bo bym zleciał). Wiosełko zostawiam na koniec - trudno spaść jak się siedzi...
------------------
*Couch potatoing (ziemniakowanie kanapowe): rodzaj sportu, bardzo rozpowszechniony wśród samców homo erectus. Często wzmocniony treningiem beer gulping.

czwartek, 11 czerwca 2009

Dziewczyna z perłą



Jakoś nie mogłem się zebrać w sobie żeby włożyć płytkę do odtwarzacza. Ale – co się odwlecze, to nie uciecze. W zasadzie film jest koncertem duetu Firth i Johansson. Colin Firth, bogaty malarz, szczęśliwy mąż i ojciec zatrudnia jako służącą Scarlett Johanson.

Na marginesie – ona się może podobać lub nie. Zasadniczo kobietom się niespecjalnie widzi, natomiast chłopom i owszem. Kolejny przyczynek do „Traktatu na tematy płciowe”. Kiedyś go popełnię.

Tak naprawdę film jest historią obrazu – jak powstał, dla kogo, kto do niego pozował i kto go namalował.

Film opowiada się leniwie. Całość akcji rozgrywa się na płaszczyźnie niewypowiedzianych uczuć Colina do Scarlett i vice versa - jako że zauroczona malarskim postrzeganiem świata Johansson zauroczy się niechcąco w swoim pracodawcy. Jeżeli dołożymy do tego racjonalnie – i wbrew swojej córce – myślącą teściową, histeryczną ździebko małżonkę i zazdrosne dzieci, będziemy mieli zarys całokształtu.

Lubie takie kino. Opowiadające się samo, bez dramatycznych dylematów moralnych, czarno-białych problemów i – w sumie bez zakończenia.

Historia służącej która stała się modelką – i muzą. W sam raz na wieczór z lampka wina.


środa, 10 czerwca 2009

Głuszec

Samiec gatunku homo erectus zrobi wszystko żeby zaimponować samicy. To jest jedno z niewielu zdań w których słowo wszystko oznacza rzeczywiście wszystko. Co prawda nie wszyscy mężczyźni a jedynie ci żywotnie zainteresowani samicami, ale za to jak się zaprą - nie ma przebacz.

Odnoszę wrażenie że samice nie bardzo rozumieją jaką nieprawdopodobną władzę nad samcami Stwórca wdrukował w biologiczne obwody sterujące zachowaniem godowym. Konieczność przekazania swojego genotypu potomstwu z wybraną – podświadomie rzecz jasna – samicą popycha samca do wygłupów, utraty mowy (tam gdzie trzeba wykazać się elokwencją), elokwencji (gdy wymagane jest milczenie), brawury, narażania zycia a nawet kupowania kwiatków.

- Doktorze, pilny wyjazd. Wypadek na stoku narciarskim.
- Teraz? – zapytałem, gnając za ratownikiem do karetki. –Toż wyciąg od dawna nieczynny...
- Wypadek na skuterze. Jeden ciężko poszkodowany.

Hi-Lo (ee-oo-ee-oo), wilk(aUUUUuuuuu), pies (au-au-au-au) a następnie moja prywatna mieszanka dźwięków – i wyjechaliśmy poza miasto. Szybki przyspieszył
- Podnieśli wam ubezpieczenie na życie ostatnio? – zapytałem niewinnie, kurczowo łapiąc się cykor-łapki.
- Nie pękaj – Szybki z miną zawodowego zabójcy pokonał zakręt na dwóch kołach. –Człowiek umiera. Trza się spieszyć.
- Za chwile do niego dołączy szczęśliwa załoga karetki R – mruknąłem. -Zwolnij bo ci zarzygam tapicerkę – użyłem jedynego argumentu zdolnego przekonać Szybkiego do odpuszczenia misji. Szybki faktycznie zwolnił. Poczułem się jakbym ukradł dziecku lizaka. Z drugiej jednak strony ratownik to nie Indianin. Lepszy żywy.

- Dzień dobry, Abnegat, gdzie poszkodowany? – zapytałem nieco zdziwiony. Z wezwania sądząc ktoś tu powinien umierać a przynajmniej próbować coś robić w tym kierunku.
- Tutaj doktorze – GOPRowiec pokazał drogę na zaplecze dolnej stacji wyciągu. Na łóżku leży młodzian zdecydowanie blado zielony i się trzęsie. Mało dziwne nie jest – każdy by się trząsł mając bitki siekane – z kością – zamiast nogi.
- O żesz – ugryzłem się w język – w drzewo pan przywalił?
- Nnnie... – odrzekł niepewnie młodzian.
Ja cież w mordę i saksofon – jak to zabezpieczyć? Ściąganie buta to paranoja i sadyzm, medycyna zna zdecydowanie lepsze techniki pozbawiania świadomości pacjenta.
- Ciśnienie?
- 170/90.
Czyli raczej wiele krwi nie stracił. Tętno co prawda jest szybkie ale po takim dzwonie też miałbym 130. Z buta nic się nie leje – pierniczyć. Zdejmą mu na izbie. Jak by zaczął przeciekać to mu nadmucham opaskę i na transport starczy. Założyliśmy szyny, wbiłem wenflon w żyłę i zaczęliśmy pakować gościa na nosze.
- Doktorze, zobaczył by pan resztę?
Resztę? To w ilu oni tym skuterem jechali?? W pokoiku obok siedział sobie kolejny młodzian, caluśki buraczany na twarzy i dwie dziewuszki – te z kolei obie były zielone. Ciekawostka. Oglądnąłem otarcia i potłuczenia, zaproponowałem jednej z dziewczyn szpital z racji pięknej śliwy na głowie i werbalnie wyrażonych nudności po czym zaprowadziłem ją do karetki.
- Ten tego to oni na tym skuterze we czworo jechali? – najwyraźniej zawiesił mi się program koordynacji funkcji wyższych.
- Doktorze, Krakowianki podrywali. Wzięli je na przejażdżkę i chcieli im pokazać numer z „Pearl Harbour”...
- Znaczy co – zbombardować je chcieli?? – zgłupiałem do reszty.
- Niee – GOPRowiec wyraźnie się zniecierpliwił. –Poszli na przeciwko siebie i w ostatniej chwili mieli zrobić mijankę, tylko się jednemu coś popier ...myliło i trzachnęli czołówkę.

Taak.

Samiec zrobi dla samicy wszystko. Nawet głupa i kalekę.

wtorek, 9 czerwca 2009

Milusińscy

Każde pogotowie takich ma. Można się zżymać, denerwować a nawet wykłócać – nic to nie zmienia. Milusiński żyć bez pogotowia nie może – a jakby tak się głębiej zastanowić, my bez nich też nie.

- Dochtor, jedziemy do Przysiółka.
- Tam gdzie zwykle? Toż słyszałem jej ryki dzisiaj na izbie...
- A nie. Tym razem dzwonią bo ktoś szedł drogą, źle się poczuł i poprosił o pomoc.
- No to jedźmy.

Z uczuciem niejakiej ulgi wsiadłem do karetki. Maciejowa – to jest prawdziwa zaraza. Babsko jest wielkie, chore na wszystko a głównie na głowę – to znaczy wg. mnie wszystkie jej problemy biorą się z konkretnej nieleczonej psychozy, ale nikt póki co nikt takiego rozpoznania nie postawił, nie mówiąc o wdrożeniu jakiegoś leczenia – i do tego wszystkiego straszliwie w obejściu przykra. Kłótliwe, wredne babsko. Szczęściem jedziemy zupełnie gdzie indziej...

Wlazłem do domu, ukłoniłem się grzecznie i zdębiałem – rzecz jasna Maciejowa siedzi, rozparta jak Królowa i okiem wkoło toczy. Szlag by to jasny trafił.
- Znowuś ty, kurwa, tumanie jeden do mnie przyjechał|? A na chuj was tam w ogóle trzymają?? – przywitała mnie serdecznie.
- Rozumiem że szanowna pani pomocy sobie nie życzy? – skrzyżowałem za plecami palce.
- I co, kurwa, debilu, myslisz że się mnie tak łatwo pozbędziesz? Ja nie taka głupia! – prychnęła z pogrdą. Fakt, podstęp był grubymi nićmi szyty.
- Maciejowa, pakuj się do karetki – straciłem resztki cierpliwości – Jak Cie tam nie bedzie za trzy minuty to odjeżdżam bez ciebie.
- A kto mię kurwa zaniesie? Czy ty chuju nie widzisz że ja jestem kurwa chora??!?? – wydarło sie babsko na pełny regulator. Nie wiem jak ona to robi, ale gasi mi całą elektrykę w płatach czołowych i natychmiast, jak jakieś demony, do działania biorą się najstarsze filogenetycznie części mózgu – w których zakodowane mamy mordowanie jako miła i szybką metodę rozwiązywania problemów. Zatrząsłem się z rozkoszy na widok skrwawionych zwłok, podsuwany usluznie przez tyłomózgowie i dałem dyla do wozu. Zapaliłem papierocha. To trzeba będzie rozwiązać raz na jutro bo żyć nam nie da.
- Doktor, mamy ją przynieśc?
- A po cholere? Pół godziny temu transportowa odwiozła ja do domu z SORu. Co by oznaczało że ona bardzo zdrowa jest – toż tu bedzie ze trzy kilometry do jej chałupy, nie?
- No.
- No to jak może leźć 3 km w 30 minut to może dupe ruszyć 15 metrów do karetki. I zapowiedz jej że za chwilę pojedziemy bez niej. Nie żartuję.
Kurwowanie najwyższej próby potwierdziło że informacja została przekazana.
- Wyjazd!!! – ryknąłem przez okno. Z chałupy wyszła stekająca Maciejowa. Mojaś ty.

W karetce zamknałem okienko oddzielające kabinę kierowcy od paki i spokojnie oddałem się obserwacji drogi. Sanitariusz biedny – trzeciego miejsca koło kierowcy nie ma. Co robić. Ktoś musi mieć przesrane żeby kurzyć mógł ktoś.

- Abi, na litośc Boską a po coś ty ją tu przywiózł?? – jęknęła moja koleżanka z SORu na widok wyłaniającej się pacjentki -Przecież ja ją przed godziną wysłałam po ciężkich bojach do chałupy...
- Jak nie przywioze to bede jeździł w te i wewte. Jak ci mogę co poradzić – wsadź to babsko w transport do psychiatryka. Nawet jak jej nie przyjmą to bedziesz miała pół dnia spokoju.
- Wymyslił. Przecież nie jest psychiczna.
- Niee?? – i poszedłem. Ryki wściekłej Maciejowej towarzyszyły mojej drodze na stację.
-----------------
Mimo najszczerszych chęci moja koleżanka rady sobie jednak nie dała. Próbowała przekonać swojego szefa żeby panią wysłać na konsultację psychiatryczną ale wszyscy jakoś dostali zatwardzenia psychicznego. W końcu Maciejowa sama rozwiązała problem. Wpadła do naczelnego ze skargą na pogotowie – „to jest kurwa pogotowie??!?” - , SOR – „jebana umieralnia”, debili lekarzy, kurwy pielęgniarki, pizdy dyspozytorki i skurwysynów sanitriuszy – i nie tyle napisała to długopisem na papierze ile wybiła swoją laską na łbie naczelnego. Który w końcu zrozumiał nasz problem - w 3 minuty znalazła się policja, karetka transportowa, kaftan i frrru - Maciejowa oddaliła się w błyskach niebieskiego światła w stronę najbliższego wariatkowa.

Ktoś mógłby pomyśleć że to był koniec naszych prblemów.
Nic bardziej błędnego. Już dwa tygodnie później dyspozytor wręczył mi kartę z uśmiechem na twarzy oznajmiając:
– Jedziecie do Przysiółka. Wróciła.

poniedziałek, 8 czerwca 2009

Dzieci I generation

...za naszych czasów tego nie było...

Jak to dalej pójdzie w tym tempie to trzeba będzie do szkoły chodzić trzy razy w życiu. Za młodu, na starość i gdzieś po środku. Bo zmiany które nastąpiły w ostatnich 30 latach są po prostu zdumiewające. Jeżeli to nie kosmici - to ja jestem Hortensja Bizantyjska.

Dzieckiem będąc spotkałem się po raz pierwszy w życiu z KOMPUTERM. Był to ZX 81, miał grafikę 60x80 pikseli(!!!) i nieprawdopodobną pamięć 16 kB. Z czego coś koło połowy zajmował system operacyjny. W tą potężną maszynę zaszyty był BASIC - jedyny język w jakim nauczyłem się programować*. To znaczy, czysto hobbystycznie próbowałem nauczyć się C i C++ ale jako że nijak nie dało się sprawdzić co z nauki wychodzi, więc ogólnie nic nie wyszło.




Potem nastały czasy PC. No, to już pełny profesjonalizm. Tajemnicze komendy DOSa, błękitny ekran Norton Commander'a... Ech, kiedy to było. Wejście Windows, początkowo kompletna zgroza, później 3.11 i w końcu 95 - który stał się jedyną alternatywą dla zwykłego nagrywacza dyskietek.

Nie licząc drobnego uzależnienia od Wolfenstein'a, zarazę zwana komputerozą przeszedłbym prawie bezboleśnie gdyby nie Sid Meier i jego wynalazki. Tak żeby być całkowicie szczerym mam jeszcze jedno uzależnienie - to I część Diuny, wypuszczona przez Cryo. Prawdopodobnie nikt w to już nie gra - ale mi się zdarza. Grafika 320x240, makabryczne teksturowisko, ale za to jaka grywalność - klękajcie narody. Nie mówiąc o muzyce stworzonej na 8 bitowym procesorku, którą tak na marginesie mam i czasami sobie słucham.

Jednak prawdziwą zarazą psychotyczną mojej młodości stała się Cywilizacja, zarówno I jak i II część. Późniejsze też mam, ale nie grywam. Czemu? Bo wraz z rozwojem wręcz oszałamiającej graficznej strony, gra straciła na grywalności...

30 godzinne sesje nad kompem, dochodzenie na żywca, bez żadnej instrukcji o co w tej zarazie chodzi, czemu wszyscy nas obijają na najniższym poziomie aż w końcu dojście do oświecenia - wypracowanie taktyk i pierwsze zwycięstwa. Zdarzało mi się odchodzić prosto od kompa na zajęcia... Zgroza.

Myślałem że szaleństwa młodości dawno już za mną.

Leze sobie spokojnie po sklepie, dziatwa wszeteczna poszukuje Tom Clancy "HAWKX" a ja zabłądziłem do działu "Dla staruchów - gry stare i bardzo stare, a głownie porzucone. Wszystko za 3 funty". Patrzę i oczom nie wierzę - "Alpha Centauri" wraz z "Allien Crossfire" jako dodatkiem... Wszystkiemu winna moja dzidzia starsza bo jak by swoją grę znalazł wcześniej, to bym z nim wyszedł. Ale nie - guzdrzył się, mizdrzył - i stałem się szczęśliwym posiadaczem ww. gierki.

Dobrze że jakieś pół roku temu złapało mnie nowe szaleństwo - pisanie bloga. Dzięki temu oderwałem się od gry do której usiadłem "żeby tylko sprawdzić co nowego" - i dupa mi zdrętwiała. A teraz mogę sobie spokojnie iść jeść...

------------
Najbardziej skomplikowany program jaki popełniłem polegał na "zakratkowaniu" szachownicy ruchem konia szachowego. Programik potrafił zablokować wyjście poza szachownice, niedozwolony ruch oraz sam rozpoznawał kiedy brakło już możliwości ruchu... Moja duma i ch(w)ała - oraz powód zwolnienia z zajęć z informatyki na studiach ;D

niedziela, 7 czerwca 2009

Hadrian's Wall



Okazuje się że nie tylko Chińczycy wymyślili proch. Idea odgrodzenia się od hołoty za pomocą muru jest stara jak świat. Rzymianie zaadoptowali ją do odcięcia się od dzikich plemion północy. Mam prywatne podejrzenia że dzielnych konkwistadorów przeraził lud zdolny pić politurę do mebli.

Nazwa muru pochodzi od imienia cesarza, który zapoczątkował budowę w 122 r.n.e., Hadriana. Plany zmieniały się w trakcie budowy - do muru dołączyły garnizony i wieże obserwacyjne. Jak na tamte czasy innowacją było wbudowanie garnizonu w mur - dzięki temu armia zdobyła niezbędna w trakcie wojny mobilność.

Mur ma 73 mile długości i przecina wyspę w najwęższym miejscu - od Bowness-on-Solvay na zachodzie do Wallsend on the River Tyne na wschodzie. Bramy warowne były budowane co milę (rzymską, ok. 0,91 mili, ca. 1,5 kilometra), pomiędzy nimi budowano wieżyczki obserwacyjne.

Budowa zajęła około 10 lat. Powiedzmy to jeszcze raz: prawie dwa tysiące lat temu, w dzikim terenie, bez maszyn zbudowano mur na metr szeroki, kilka metrów wysoki (naukowcy mają nielichy problem jakie to wielkie było, czy kończyło się "do szpica" czy "na płasko", umożliwiając spacer po murach), długości 120 kilometrów w ciągu dziesięciu lat. Nasuwa to niejasne podejrzenie że jednak nie mieli ministerstwa transportu.

W 142 roku mur został opuszczony, wojska przesunęły się na północ do Muru Antoniny, ale 20 lat później wróciły na stare śmieci. Przez kolejne 250 lat mur Hadriana służył jako północna granica imperium rzymskiego.


Makieta Chesters Fort (Cilurnum).


A tu już oryginał: baraki...


...i brama.


Na bramie siedział świeżo pasowany na fruwacza mały ptaszek. Musiało mu lądowanie nie służyć, bo dał sobie zrobić zdjęcie z bardzo bliska (to jest pełne ujęcie, nie obcinane, przy ogniskowej 40mm, z cropem 1.6 daje to ekwiwalent 64mm. Zbliżyłem obiektyw na jakieś 20-30 cm...) Odchodząc, przekazałem mu dobrą radę żeby spadał bo go koty potraktują konsumpcyjnie - i o dziwo posłuchał.


A to makieta Hosesteads Fort (Vercovicium)...



...i oryginał.




Hadrian Hadrianem, mur murem a żyć z czegoś trzeba. Setki owiec pasących się wokoło skutecznie zaminowuje podejście. Na szczęście nie wpuszczają ich na tereny ruin.


Tak to wygląda po 2 tysiącach lat. Ciekawe co pozostanie do oglądania z naszej cywilizacji w 4010 roku...

sobota, 6 czerwca 2009

Taken

Liam Neeson to dziwny aktor. Dobrze mu było w skórze Mistrza Jedi, całkiem sympatycznie stworzył postać samotnego ojczyma w "Love eventually", nie mówiąc o kreacjach rycerzy ("Kindgom of heaven") czy bohaterów Zwiazku Radzieckiego ("K19"). Taki - universal soldier (ale w nim nie grał...). Tym razem postanowił zmierzyć się z dość ponurym tematem przymusowej prostytucji.

Ma taki - nazwałbym to - oszczędny sposób wyrażania emocji. Żadnej egzaltacji w ruchach czy głosie.

Brian (Liam Neeson) jest emerytowanym pracownikiem wywiadu. Coś w jego gębie każe wierzyć w każdą kreację - tak jest i tym razem. Gdy oglądamy film, nie mamy wątpliwości. Oto idzie sobie kizior - może nie pierwszej świeżości - któremu należy zejść z drogi, albo utłuc na miejscu. Jak się da, rzecz jasna. W innym przypadku będziemy mogli sobie pooglądać rybki, ale krótko - bo nam za chwilę powietrza braknie.



Do Briana dzwoni córka, która urwała się na wycieczkę do Paryża. Dzwoni w ciężkim szoku spowodowanym widokiem uprowadzenia jej koleżanki przez kilku zamaskowanych ludzi. Za chwilę ona również zostanie wywleczona spod łóżka. Tata rusza z odsieczą. Nie trzeba dodawać że jest on jedyną nadzieją na znalezienie dzidzi żywej.

Film jest nakręcony pobożnie. Bo to są moje pobożne życzenia żeby każdego nikczemnika spotkał los surowy. W "Uprowadzonej" nadchodzi on w postaci Neesona który pali, strzela, bije i robi inne złe rzeczy złym ludziom.

Jako że prymitywna żądza zemsty zostaje zaspokojona, nie należy czepiać się kilku wpadek w postaci "nadludzkim wysiłkiem" i "przez szczęśliwy zbieg okoliczności". Gdyby policzyć prawdopodobieństwo wszystkich cudów nad Wisłą, wyszło by bite zero. No, ale nie wymagajmy Bóg wie czego. Nie jest to dablouseven który pracuje na prawdopodobieństwie ujemnym i dodatniej entropii.

W sam raz na paczkę czipsów i flachacha z wieczora.

piątek, 5 czerwca 2009

MOT

Każde narzędzie wymaga konserwacji. Mózg też. Jako że nadeszła pora, nastawiłem budzik na 5.30 i palnąłem w kimono koło dziesiątej. Czego patologicznie nie znoszę to opadających powiek - własnych - oraz szturchających mnie łokci - kolegów - coby przerwać moje chrapanie w czasie prelekcji. Dodatkowym stresorem była moja własna prezentacja - jako że spotkania są wewnętrzne więc opowiadamy sobie o ciekawych przypadkach wyczytanych w literaturze.

Oczywiście zaspałem. Znaczy, radio ryknęło jak zwykle, zerwałem się jak zwykle, wyłączyłem radio - i - padłem z powrotem w pierze. Potem następuje akcja godna "Teksańskiej masakry straszliwym narzędziem" - czyli poranna trzydziestosekundowa toaleta poranna misia. Massakra. Golenie lewą ręką, zęby prawą - żżizzzzazzz, nie po uszach!!! - paniczne skoki na jednej nodze i szukanie kluczyków. Na wszelki wypadek - jako że czasu nie było coby straty ocenić - przyłożyłem płachtę papieru toaletowego do całej twarzy. Lepsze to niż zakrwawiona koszula.

W lekkim niedoczasie wpadłem na stację i zacząłem nerwowo szukać automatu - o, stoi. I nawet światełkami w pastelowych kolorach uspokajająco mruga. Uspokojony całkowicie przystąpiłem do wydarcia co moje.
- Kupić czy wydrukować prepaid? - Wydrukuj.
- Włóż kartę - włożona.
- Wstukaj kod - o cholera, jaki kod?...
...a, jest. Wstukany.
- Czekaj. ZZZZzzzzzzt, zzzzzzzt, zzzzzzzt - czekaj - zzzzzzzzt, zzzzzzzt - a na co mi tego tyle? Musiałem pomylić numery i jakaś wycieczka skautów zostala obrabowana z biletów...
Zabierz - zabrałem. O - jednak zgadza się. Rachunek, dwie miejscówki, dwa bile.. - a czemu jeden kartonik pusty jest? 3 minuty do odjazdu pociągu - nie zdążę do kasy... Trudnoż, będę strugał zadziwionego wielce.

Konduktor zupełnie niepolski. Uśmiechnął się, uspokoił żebym się nie martwił - nie wydrukował się bilet "tam", więc wrócę bez problemu. To jest dopiero "frontem do klienta".

Londyn - ha. Muszę tu w końcu przyjechać rekreacyjnie i coś zobaczyć bo póki co to znam King Cross i Piccadilly. Oraz - z powodu fatalnego itinerera - niechcąco zwiedzone ulice wokół naszego centrum.

- Abi, chcesz pierwszy?
- Siurrrr - uśmiechnąłem się od ucha do ucha i wetknąłem sticka w laptopa. Rzutnik zdechł. O cholera, nie wziąłem wydruków... Zaczęło się standardowe w takich wypadkach grzebanie, pstrykanie, reboot i inne bezsensowne czynności lamerskie. W końcu ktoś przytomny polazł po obsługę - cyk i działa. No to do boju.

Rzuciłem slajdzik na ekran, oko na monitor i zacząłem.
Najpierw powoli i ociężale
Ruszyła maszyna po szynach ospale
Kolejny slajdzik.
I kolejny.
I taktu przyspiesza
I gna coraz prędzej
Kolejny slajdzik
Kolejny slajdzik
Kole - oż w mordę, a to skąd się wzięło? O czym ja to miałem przy tym slajdzie gadać??
Tak to jest jak się prezentację robi miesiąc wcześniej a potem nie ma czasu jej przewietrzyć...
Na szczęście pora przedlunchowa jest błogosławieństwem dla prelegenta - nawet ci co by go chcieli zmiażdżyć, drżą ze strachu że im ktoś sandłicze zeżre i zazwyczaj stojąc pomiędzy skrwawionymi zwłokami a kanapkami - wybierają te ostatnie. Uff...

Wyłgałem się z końcówki popołudniowej sesji i z uczuciem sprawiedliwie i godziwie zarobionych 5 CME uderzyłem z buta w kierunku metra. Platforma 1 czy 2 - chyba tu? Tu. Wskoczyłem w zamykające się drzwi. Czas? Zdążę. King Cross - no to wio. I taki dumny bylem z tej mojej quasilondyńskiej sprawności tjubowej że zamiast na King Crosa poleciałem na St.Pancras. Lece, cholera - nie tu chyba? A nie, dobrze. Międzynarodowe na prawo, narodowe na wprost - no to rura. O cholera, toż to całkiem inna stacja... Dżim się przydał - bo rok temu od takich kłusów po schodach padł bym na zawał. A tu proszę zadyszka tyci-tyci, no może trochę rzężeń grubobańkowych ale bez przesady... Tylko gdzie ja mam teraz lecieć?? Nie wiesz - zapytaj. Chwała Panu trafiłem na rozgarnięta kobietę która jak usłyszała gdzie jadę to skierowała mnie do właściwej stacji. Aaaaa- raaacjaaaa... Toż nazwa nie ta... Gracias, Seniorita - uśmiechnąłem się promiennie i wpadłem na stację w momencie gdy ogłosili boarding. Jak to się przydaje 15 minut zapasu - oglądał bym sobie światła odjeżdżającego pociągu.

Pokazałem bilecik, miejscówkę, sprawdziłem miejsca - wagon G, miejsce 3. Gdzie jesteśmy? M, K, L... Dobrze że wcześniej jestem to sobie jeszcze na swoim usiądę... H, F, E... cholera jasna, za dużo kawy wypiłem czy jak? To za karę żem ją nazwał lurą. Wracamy. F, H, I - gdzie angole mają G w alfabecie?? Na wszelaki słuciaj polazłem do samego przodu - wagona niet. Pokazałem bilet facetowi w czapce.
Nu, da. Kwit ja wiżu - a ciemodanika niet!
Poradził, żeby łapać co jest wolne, bo za chwile będzie tłok - system sprzedał bilety po alfabecie, a G i J dzisiaj nie jedzie. Ale jaja...

W sumie nawet się nie zdziwiłem że przyjechałem z półgodzinnym opóźnieniem. A w zasadzie to zdziwiłem się - że tak mało.

czwartek, 4 czerwca 2009

Ulubieniec dzieci i kobiet

- Panie doktorze – nasz świeży nabytek ratowniczy wpadł do dyżurki – pilny wyjazd, Szeroka 16.
- A do kogo?
Nabytek rzucił nazwisko przez ramię i pognał do karetki. Niedoczekanie. Prędzej mi kościany ludek zatańczy niż ja do tej zarazy będę sobie nogi łamał.

- Sygnały? – zapytał nieco niespokojnie Szybki.
- A co w karcie stoi?
- No, że pilny...
- Tako włącz i wyj. Tylko bez rozjeżdżania staruszek na przejściach proponuję.

Jakoś nie wiedzieć czemu sygnały ryknęły ponuro ooo-reee-ooo-reee-ooo-reee. Dziwne. Na szczęście daleko nie jest więc życie ludzkie sie pewnie uratuje.

- Dzińdobry, Panie Kowalski – ucieszyłem się na widok mojego znajomego Roma leżącego sobie wygodnie na łóżeczku – a któż to umiera?
- Ty chuju jeden, kurwa twoja mać, ty kurwa doktor jesteś..
Dalej nie usłyszałem bo sobie poszedłem, zabierając zestresowanego ratownika ze sobą. Taak. Przyszedł taki – dynamiczny, z chęcią niesienia pomocy - a trafiają mu się same poronne wyjazdy. Nic to. Jeszcze czas przyjdzie że kogos uratuje.

Wlazłem spokojnie do karetki i poczekałem chwilę. Ostatecznie jak pogotowie robi 500 wyjazdów rocznie do tego samego Roma to wiadomo dokładnie czego się spodziewać.

- Panie dochtorze, bo on bardzo chory jest i się mu zaszczyk należy – zagaiła pokojowo żona.
- A kto dzwonił na pogotowie?
- A co?
Ugryzłem się w język.
- Bo wezwanie było do nieprzytomnego.
- A to dzieci coś musiały pomieszać ale on bardzo chory jest i się mu zaszczyk należy – powtórzyła zaniepokojona stanem zdrowia niedoszłego nieboszczyka.
- Zaraz tam będę – obiecałem i wyprosiłem ją z karetki.
- Iść z doktorem? – zaoferował się ratownik.
- Eee, nieee... Długo to nie potrwa – odmruknąłem i polazłem do umarlaka.

- Kowalski, co ja wam mówiłem ostatnim razem?
Rom popatrzył spod oka i nie rzekł nic.
- To ja ci przypomnę. Jak widzisz że karetka podjeżdża ze mną w środku to pakujesz bambetle i truptasz do karetki. Żadnych zaSZCZyków ci w domu nie dam. Możesz wybrać wyjazd na SOR albo pozostanie w domu.
- Ale na SORze kolejka, ja czekał nie bede.
- To idź do ośrodka.
I poszedłem w cholere.
---------------------------
Takie syutacje powtarzały się za każdym razem. Nasz znajomy dzwonił po kilka razy dziennie – chyba że akurat w telewizji było coś ciekawego albo pojechał sobie w interesach do miasta, wtedy był spokój. I nie było na niego rady. Odmówić się nie da – bo jak weźmie i umrze to dyspozytor pójdzie siedzieć. Rachunki pisać – szkoda długopisu. Na drugi dzień 60 Romów zazwyczaj przychodziło do kierownika pogotowia anulować rachunek. Zresztą kolejny minister skasował rachunki za nieuzasadnione wyjazdy i tu akurat miał sporo racji. Dla tego pogotowia pracowałem kilka lat i muszę przyznać że opisana powyżej metoda sprawdzała się praktycznie w 100%. W końcu Rom doszedł do wniosku że z ch.ami gadać nie będzie – i jak się dowiadywał od dyspozytora że mam dyżur, to z karetki rezygnował. Nie ma to jak wypracować sobie odpowiedni imidż.

środa, 3 czerwca 2009

Rozbestwienie

Trafiła mi się konieczność odwiedzenia naszego miłego kraju nad Wisłą. Zacząłem mozolnie składać wszystkie elementy mozaiki do kupy i w końcu doszedłem do problemu przemieszczania się. Niestety, napięty plan nie daje możliwości korzystania z transportu publicznego, podjąłem więc trud grzebania po wszystkich wypożyczalniach dostępnych na lotnisku.

Kraj nad Tamizą jest dziwny. Ludziom dają zarobić. Ceny – zupełnie jak w Polsce. Co poniektóre niższe. A wypożyczenie samochodu... Jadąc na odległa wycieczką warto sprawdzić ceny lotów i samochodów – jeżeli podróżuje się samemu, często taniej wychodzi lot i samochód z wypożyczalni niż jazda całą drogę własnym. Nie mówiąc o korkach, zmęczeniu i ryzyku RTA (Road Traffic Accident).

U nas wszystko musi być do góry nogami.

Cena wynajmu w Polsce jest najwyższa w Europie. Żeby nie być gołosłownym: na Heathrow wypożyczenie tego samego samochodu w tym samym czasie - w tej samej wypożyczalni - kosztuje mniej niż POŁOWĘ ceny w Katowicach. Podrapawszy się po łbie, sprawdziłem taksówki. O – za taką kasę to ja sobie pojadę z Londynu do Aberdeen. Taksówką rzecz jasna. W takim razie jednak pożyczę coś.

Na marginesie absolutnie - dlaczego taryfa która jedzie łącznie 105 mil (czyli jakieś 170 km) w UK kosztuje 35 funtów?? A u nas Pan Taksówkarz musi wziąć za kurs Pyrzowice - Kraków 600 PLN. Czyli po dzisiejszym kursie ponad 3 razy tyle. Żeby nie było - benzyna jest po funcie - 5 PLN a podatek drogowy NIE JEST wliczony w cenę paliwa, trzeba go dodatkowo zapłacić. I dalej się opłaca.

Informatykiem nie jestem, na necie się nie znam, ale jak nie widzę https i potwierdzonego certyfikatu – to numeru karty nie podam. Za cholerę jasną się to nie chciało wyświetlić. Przekierowanie jakieś? W końcu za jedenastym razem, kuchennymi drzwiami, wlazłem do serwisu takiego jak pamiętałem z ostatniego razu. Znaczy – z https-em i certyfikatem. To gdzie ja byłem poprzednio?? Sprawdziłem wszystko 15 razy i w końcu dokonałem rezerwacji. Ups – czerwone literki nie wróżą nic dobrego.

Your reservation is not confirmed as some items are pending confirmation within 48 hours. Sprawdziłem co za cholerne items potrzebują potwierdzenia. W sumie wyszło mi tak:
„Syćko się panocku zgadza, ino musicie poczekać dwa dni coby Katowicki wypożyczacz potwierdził że wyda wom samochód po godzinach”.

Opadła mi szczęka. Korzystam z Europcar’a wszędzie gdzie potrzebny jest mi szybki transport, ale takie jaja zobaczyłem po raz pierwszy. Na wszelki wypadek zadzwoniłem od razu – co się będę dwa dni nerwował – do wypożyczalni. Miły pan poinformował mnie że robić komu po godzinach nie ma – i niestety, rezerwacji mi nie potwierdzą. Faktycznie, pół godziny później przyszedł emil, że wszystko, owszem – ale dopiero w Lądynie (nie ma takiego miasta Lądyn. Jest Lądek, Lądek Zdrój...). Czyli że auto to se moge pożyczyć od 9 do 23.30, a w nocy to oni mi mogą najwyżej pożyczyć zdrowia, szczęścia i pomyślności. Szlag mnie jasny trafi.

Ten kraj musi paść. Przychodzi klient i prosi się żeby zostać obłupionym - bo po mojemu 250 Sterlingów za pożyczenie samochodu na 4 dni to jest rozbój na prostej drodze w biały dzień - i nawet nie ma komu wznieść bejsbola. Miałem podobne sytuacje i nigdy dotychczas nie było problemu. Płaci się dodatkowe 20 Euro za odbiór w nocy i tyle.

Jeżeli ktokolwiek jest mi w stanie wytłumaczyć zaistniałą sytuację - poza dość nachalnie narzucającym się wnioskiem że cała działalność jest przykrywką, więc oficjalny biznes ma się w dupie - stawiam piwo.

Ciekawe jak ja się w środku nocy dostanę do Krakowa.

Żeby było jeszcze śmieszniej - w trakcie rezerwacji znalazłem informację że posiadacze karty kredytowej mojego banku mają 10% zniżki. Skasowałem więc dotychczasowy proces i zacząłem mozolnie wstukiwać wszystko od nowa - już jako doceniony, honorowy i głaskany po główce customer najlepszego z banków. Wyszło 2 funty drożej.

wtorek, 2 czerwca 2009

Optymista

Naszła mnie moja pielęgniarka preassessmentowa żeby przedyskutować „co ja na to” Jako że czasu na pierdoły nie było, poprosiłem coby pacjenta zabukowała do mojego personalnego oglądu.

Przyszedł dzisiaj. Całkiem miś, nawet większy niż ja. W obwodzie większy bo w we wzroście to już nie. No, ale to nie powód żeby się nastawić negatywnie. Zacząłem wypytywać po kolei, zgodnie z harmonogramem.

Na pierwszy ogień poszła rozedma, co to ją wpisał w pozycję „Duszności ogólne i szczegółowe” Taaak. Nie ma to jak nadwaga, Serotide i 20 papierochów dziennie. Nie wytrzymałem i palnąłem kazanko na temat zgubnych skutków palenia z uwzględnieniem umierania swobodnego na respiratorze podczas 18 miesięcznego pobytu na IT. Wszystko zrozumiem, ale jak ktoś używa bronchodilatatorów i kurzy to mam ochotę zjeść prezerwatywę. Gość trochę zbladł, nie są tu przyzwyczajeni że doktor może opier.olić. Co robić. Może się przejmie? PeOchaPa mu to nie cofnie, ale może życie przedłuży.

Następnie boleści w klacie – dawno był ostatni? A nie, okazuje się że odkąd żre sobie tableteczki, wszystko jest cacek. I nawet nitro mu niepotrzebne. Pominąłem fakt przynależności NTG i isosorbidu do tej samej grupy środków czynnych i użarłem się boleśnie w ozór bo mi się wyrwały pierwsze słowa preambuły "O szkodliwości palenia". Ostatecznie co za wiele pogadanek to niezdrowo dla percepcji. Jedna dziennie wystarczy.

Graves-Basedov. I nawet przełom miał... Fajnie. Prócz carbimazolu gość wtranżala 160 mg propranololu. No ja cież. Nie wie lewica co czyni prawica? Niby POChP nie astma, ale jak się gościa leczy betamimetykami to betabloker jakoś tak niesmacznie wygląda. Chyba że ja przez te swoja anestezje całkiem już straciłem kontakt a prawdziwą medycyną i teraz betablokery w chorobach obturacyjnych płuc są trendy? Ostatecznie 20 lat temu wywalili mnie na zbity pysk z zajęć za próbę leczenia niewydolności krążenia betablokerem - i co? Kogo teraz na wierzchu??

Trza się będzie zapisać na jaki kursik dla internistów.

Miłą nadwagę pominąłem milczeniem. BMI 37 to jeszcze nie jest trzęsienie ziemi.
Z grzeczności zrobiłem EKG, posłuchałem płuc, serducha, macnąłem wątróbkę (a raczej fałdę tłuszczu co była ponad; do oceny jedynie w CT...) wsadziłem palec w obrzęki i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku zwaliłem gościa z zabiegu.

Do dżipa napisałem miły list, że dziękuję mu za pacjenta ale jednak nie skorzystam. Może na miły wydźwięk listu wpłynął fakt że mi się spodobał?
Taki - prawdziwie optymistyczny typ. Albo nie doczytał że my jesteśmy Day Case Unit.

poniedziałek, 1 czerwca 2009

Lato



W Północnej Anglii nadeszła pora upalna. Miejscowi chodzą półnago, pija płyny i masowo wylegają na plażę.Wyprowadzają psy, koty, dzieci, konie i kto co tam ma.




Znad Północnego lodowata bryza zestalała się w postaci mgły. Dla kogoś nieobytego z morzem dziwne zjawisko.




Co poniektórzy przedkładają zdrowy czynny sposób spędzania wolnego czasu nad gniciem na kocyku. Zdrowie ponad wszystko.




Na szczęście (?) amatorów spacerów nie ma zbyt dużo - wystarczy 15 minut by mieć plażę dla siebie.

Nie muszę dodawać że ciepło to jest w samochodzie i w osłoniętym od wiaterku miejscu. Poza tym nikt by mnie nie namówił na kąpiele słoneczne. Nasz Bałtyk w kwietniu jest po prostu upalny...