piątek, 18 marca 2011

Pingwin honorowy

Miałem nie pisać o rodzie ludzkim - no ale. Czasami rechot szczery we mnie wzbiera tak okrutnie, że nie da rady.

Na wstepie zastrzeżenie: wiem, że to co piszę, to nie o nas. My jesteśmy szlachetni, nie oszukujemy, nie kradniemy i stosujemy sie do przykazań maści wszelkiej. Ale na świecie jest jakieś 7 miliardów ludzi i to o nich jest ten post.

Miałkość naszej rasy przerasta wszelkie granice. Z jednej strony surmy grzmią w takt humanitarnych przemów wielkich tego świata a z drugiej w mordę walą fakty, które doprowadziły by hiene do malowniczego zrzygania się na widok przedstawiciela homo sapiens

Japonia. Miliardy brane przez spółkę energetyczną nie potrafiły wygenerować zdublowanego zasilania systemów chłodzenia. Dzięki temu 180 ludzi walczy teraz, narażając życie, by uratować swój kraj przed katastrofą. A ja mam takie pytanie - gdzie, do kurwy nędzy, jest zarząd, który przez lata całe brał kasę i nie zadbał o zbezpieczenia. Może by im tak dać - gaśniczki?

Libia. Dowolny rząd który morduje swoich obywateli traci tym samym legitymację władzy. Patrzy na to wspólnota miedzynarodowa i drapie się po dupie. ONZ potępia - ale nie zezwala. Nie wiem, co Sarkozy ma za interes, by Kadafiemu zrzucić bombki na oddziały, choć podejrzenie, że się dogadał z prowizorycznym rządem powstańczym nt. cen libijskiej ropy będzie raczej strzelaniem do wrót od stodoły. Dobre i choć co.

Tak na marginesie zupełnym: gdzie była ta nasza cała humanitarna ludzkośc, gdy Ruscy wjeżdżali do Czeczenii, Amerykanie wraz z nami (to jest dla mnie kurwiozum absolutne - co do kurwy nędzy robi na wojnie armia, która nie ma nawet samolotu transportowego, żeby dolecieć w miejsce konfliktu. Pomijając cały moralnie wątpliwy aspekt naszego w niej udziału;), Somalijczycy wyrzynali się w blasku sztandarów wiary a British Petrol zalewał sobie Afrykę kolejnymi wyciekami ropy. Palestyna i Zachodni Brzeg - dlaczego zdziesiątkowany przez wojnę naród, gdy tylko doszedł do sił, zafundował swoim sąsiadom wojnę. Miłośc Turków do Kurdów. Chińczyków do Tybetu. Irlandczyków do Korony a tejże do nich.

A wszystko przez pieprzone AAGBI. Czyli Stowarzyszenie Anestezjologów Królestwa i Irlandii. Które przysłało mi list. Elektroniczy. Bom jest, nomen omen, członkiem. I w tym liście pochwaliło się, że zakupiło do największego, szkoleniowego szpitala w Etiopii, któren to szpital ma 1000 łózek - 10 (jak rodzić pragnę - słownie dziesięć) - pulsoksymetrów. Jakby kto nie był zorientowany, to jest to urządzenie pokazujące, czy pacjent ma dośc tlenu we krwi - a najprostszy będzie kosztowal teraz z 1000 złotych. Czyli, żebym nie zełgał - plus minus 200 funtów.

Może - jak by tak człowiek popracował ciężko nad sobą- dało by się załatwić honorowe obywatelstwo u pingwinów? Znieść jajo i iść w kurwe na biegun.

czwartek, 17 marca 2011

Pisarz gminny

Dzidziowi starszemu wpadło do łba polecieć do Polski. Tata, w szkole wolne, uczyć sie nie mam czego - co tu tak sam bede trzeźwy siedział. Co było robić. Wsiedliśmy dzisiaj rano w samochód - wsiedliśmy, bo dzidzia trza jednak na lotnisko podrzucić, ja nie lubię, jak ASP sie po nocy obija, a agentka nie lubi jak spię samotnie za kierownica - i pognali do Leeds Bradford. Pożegnanie rodem z Mickiewicza: tobołek, sakiewka i sceny serce rozdzierające czyli „Siem, do zobaczenia za dwa tygodnie czy kiedy tam” - i tyle go było*.

Pominę litościwie opis zepsutego budzika, czyli „ożkurwamaciaczegotobydleniedzwoniło”.

Wpadłem do roboty nieco zasapany i odpowiedziawszy na grzeczne „Dobry Wieczór, Doktorze” całego zespołu, ruszyłem do boju. Używacz narkotyków w żyłę wstrzykiwanych do pełnej deszrotyzacji. Wyciągnałem swoje cutmjut pudełeczko i z zadęciem zaczałem szukać żył. Zupełnie jak w sklepie u Laskowika - nie ma, nie ma, nie ma... O, jest. Obok tętnicy co prawda, ale w USG można i takie cholerstwo dziubnąć. Po 40 minutach, w czasie których udało mi się wywołać parestezję nerwu łokciowego, krwawienie tęnicze i dostep dożylny samym koniuszkiem wenflona, poczułem, że mam dosyć. Przechyliłem faceta na łeb i w sekund trzy zadziubałem szyjną zewnętrzną. O dziwo, mimo czekania w pełnym rynsztunku bojowym, chirurg ani mrauknął. Może jednak się czai i rozumie polskie przekleństwa...?...

W czasiepomiędzy zadzwonili z preassessmenta. Złażę - siedzi kobieka, a nózia, co to jej buniona zoperowali, nieco jej sie zepsowała. A wręcz capi. Pytam się grzecznie, na jasną cholerę wołają anastazjologa??!? A bo chirurg na wakacjach. To co niby - w zastepstwie mam jej te nózię zoperować czy co? Nieee... Dzwonili - i czy ja bym mógł antybiotyki wypisać. Skrzyzowałem palce, napisałem Dalacin z Ciprofloxacyna i kazałem przyjść w poniedziałek. Po czym wróciłem jeszcze i dodałem, ze gdyby tak jej wyskoczyła gorączka albo poczuła się dziwnie to ma w te pędy walić do szpitala. Po co to ma zwalić na sepsę? Przeciaż ja rury wkładam a nie rozwiązuję problemy ogólno medyczne ponad specjalizacjiami...

Siedze ja sobie dumny i blady, ześmy tak ładnie ranną liste oporządzili - niby tylko 4 ogólne, a jednak - gdy do mnie dotarło, żem listu nie napisał zwalonemu wczoraj nieszczęśnikowi. A historie choroby zeżarło. Okazało się, że pacjent był szybki jak Skoda 1000 MB waląca z Małego Lubonia do Tenczyna - oficjalna skarga nadeszła sobie z tutejszego odpowiednika NFZetu dzisiaj rano. Zaraza... Najpierw anestezjolog tubylczy miesza typy prądu używanego w chirurgii, potem pielęgniarka jako to cielę majowe zapisuje go na zabieg zamiast wyjaśnić wszystko z chirurgiem - a jak przychodzi do pisania listów przepraszająco-wyjaśniających, to pada na nieprzeciętnie wręcz wyszkolonego w lengłidżu polskiego imigranta. Nożkurwamać. Chyba potrzebuję szklaneczki highlandera.

Na szczęście weekend coraz bliżej.

-----------------
Balickie Mgły dopisały swoistą puentę: dzidź wylądował w Katowicach. Fuksiarz - dwa samoloty lądowały w Berlinie...

środa, 16 marca 2011

Jak nie urok

Poranek. Słońce, wiosna, ptaszki śpiewają... W dodatku mam przerwę pomiędzy ranną a popołudniową listą, to może na dżima pójdę.

No, mewy to akurat drą mordę - potrafia to robić lepiej niż wrony w Abramowicach - a słońca to po prawdzie ani dudu dzisiaj, ale tak jakoś pozytywnie mi się wstało.

Po czym wchodzi człowiek do pracy - i szlag bombki trafił. Pierwszy pacjent przylazł z rozrusznikiem. Nie było by w tym nic dziwnego, ostatecznie kupa ludzi sobie dzięki nim żyje, gdyby nie fakt, ze pojawił sie u mnie. Toż wyraźnie powiedziałem - jak chirurg wymaga użycia w trakcie zabiegu diatermii, pacjent z rozrusznikiem odpada. Podrapałem się po łbie i polazłem do Janusza. któren to jest bratem od szabli i od szklanki. Bedziesz operował bez prądu? Wybałuszył się i rzekł, że nie. Nie da rady. Cholrne pokolenie uzaleznionych od technologii.

Dawniej chirurg, okryty w skórę, rżnął tasakiem i szył baranimi jelitami. Przegryzając zębami co mocniejsze ścięgna. A teraz bez diatermi ani rusz.

Pacjent został przeproszony i wysłany w cholerę jasną. Niby ryzyko, ze coś się mu rozprogramuje pod wpływem palenia prądem jest nieduże, ale jednak - w Stanach przez piętnaście lat pomarło się z tegoż powodu ponad 500 pechowcom. To po co ja mam sprawdzać statystykę? Niech się chłopisko operuje w miejscu, gdzie kardiolog z programatorem jest na zagwizdanie.

Zadowolony z dobrze wykonanej pracy zeżarłem bułeczkę made by ASP, popiłem kawą, znieczuliłem drugiego i polazłem do ostatniego. Może się na ten swój dżim wyrobię? Bo sadło rośnie... Zebrałem wywiad i popadłem w przydum. To, że ktoś ma hemoroida, co to go się chce pozbyć, to żaden problem. Również to, że ktoś jest uczulony na niesterydowe leki przeciwzapalne, to też niewielkie halo. Ale jak się doda jedno do drugiego... Znowuż polazłem do szabloszklankiego. Duży ten bąbel? Duży. To cegój go wycinasz a nie staplerem zgrabnie strzelisz? Bo się finansowo staplery w chirurgii jednego dnia zupełnie nie zwracają, a pacjent do szpitala nie chce.

Oż w morde... W końcu zmusiłem biedaka do podpisania oświadczenia, żem mu, po pierwsze, powiedział, że go będzie nap.oleć jak sam sk.asna cholera, a po drugie, że on mimo mojej rady chce w dalszym ciągu się zoperować. Wynik? W dupie kalafior, 10 mg morfiny spłyneło jak po kaczce, po dalszych pięciu srzelił pawia a z planowanego dżima wyszedł mi jedynie dojazd do domu na ziemniaczki i prosię w sosie.

Dobre i choć co.

wtorek, 15 marca 2011

Wstyd kopać kalekę

Miało byc poważnie - ale niestety, ludzka rasa jest tak przygnebiająco głupia i beznadziejna, że pisanie na ten temat przypomina wytykanie garbatemu że ma garba.

Zaniedbałem ostatnio moja skrzynke emilową. Wszystko z powodu aJfona - można szybko sprawdzić kto i co napisał, odpowiedzieć w miare szybko, a wszystko to bez uruchamiania peceta. Ułatwienie to ma jednak swoja wade - mianowicie nie idzie za cholere skasować całego spamu. A usuwać ich po kolei jakos mi się nie chce. I w końcu dzisiaj otwarłem folder wiadomości zakwalifikowanych przez program pocztowy jako śmieci i - zamarłem. Najpierw dowiedziałem sie, że chcę kupić zegarek. Abnegat, kup prawdziwą replikę! Tylko 10 dolców, a wygląda jak nowy! Marka nie robi różnicy! Skąd oni wiedzą, że chcę kupić zegarek...?...

Bogiem a prawdą na miejscu takiego Rolexa bym sie zdenerwował. Toż w sklepie Breitlinga czy Omegę można miec za plus minus dwa klocki - a Rolex to jednak wydatek dwa razy większy. Ergo, podróbka powinna kosztować przynajmniej 20 dolarów. Ostatecznie podrabianie takiej marki do czegoś zobowiązywacpowinno.

Wyciąłem wszystkie prawdziwe podróbki i nieprawdziwe oryginały po czym wbiło mnie w fotel głębiej. Fakt, pracy mam ostatnio dużo, odpowiedzialność, efektywnośc, interpersonal skills and communications to moje drugie - a w zasadzie pierwsze - ja, ale żeby o tym było iwdomo w sieci? Abnegat, kup relanium! Lorazepam! Zaglądnij do nas - mamy piećset legalnych ogłupiaczy!
Skąd oni wiedzą, żem zdenerwowany...?...

Kolejna podgrupa wpędziła mnie w konfuzję. Topik jest trudny, toz cięzko na światło dzienne wywlekac własne niedoskonałości - ale spamerzy nie dają człowiekowi żadnej szansy. Abnegat, spraw by kobiety znowu były zachwycone twoim wiadomoczym! Będziesz znowu mógł a nawet mogł więcej niż mogłeś! Mamy Cialis! Viagrę! Levitrę!

Toż to masakra jest jakaś... Faceci - i kobiety też, bo czasem w pozycji nadawcy widnieje jakowaś Conchita, nie dośc że wiedzą, że mogłem - to w dodatku wiedzą też że już nie mogę...??!?...
Skąd oni...?...

Ale najlepsze zawsze na końcu. Abnegat, powiększ sobie! Toż masz małego - a będziesz miał dużego!!! Mamy takie cuda, że nawet ci się nie śniło!!! 4 inch’e w miesiąc!!! Ależ bedziesz miał zaganiacza, stary!!! Kobiety bedą mówić na ciebie King-Dong!!!

Skąd...?...

poniedziałek, 14 marca 2011

Wiosenne porzadki


Musze zamontowac klapke. Tylko nie wiem - na magnesik czy na infrareda...

piątek, 11 marca 2011

Prawo i medycyna

czyli: „Panowie! Zdrada!! Jesteśmy w dupie!!!”

Jednym z wykładów w Szczyrku - narażając sie wszystkim Profesorom, zaryzykuję, ze chyba najciekawszym - był ten o odpowiedzialności prawnej lekarza. Pani Mecenas, specjalista zajmujący się ZLD*, barwnie i ze swadą opisała nasze prawa oraz obowiązki.

Polski prawodawca stworzył wiele aktów prawnych, regulujących stosunek - nomen omen - pacjenta do lekarza. Prawo to zawiera kilkanaście aktów mówiących o obowiązkach lekarza oraz mniej więcej tyleż samo traktujących o prawach pacjenta. W druga stronę niestety, ani dudu. Wynika z tego, że, uogólniając nieco, pacjent obowiązków nie ma tak samo, jak i lekarz praw.

Wśród licznych pułapek, jakie prawodawca zastawił na lekarza, kilka jest wręcz nieprawdopodobnych. Pierwsza z nich, to tak zwane wytyczne wszelkich gremiów naukowych, co to światło w ciemności niosąc, dziarsko drogę skołatanym lekarzynom wskazują. Przeciętny śmiertelnik się do nich stosuje - no bo do cholery, co niby ma robić. Jak w książce Pana Profesora stoi jak byk, ze tak należy, to tak należy i nie ma gadania. Co prawda może się okazać tak, że inny Pan Profesor napisze coś zupełnie innego i wtedy niestety jestesmy w wiadomym miejscu - vide podtytuł - bo nasz los na sali sądowej zależy już tylko i wyłacznie od ślepego losu, a dokładniej od tego, kogo Sąd poprosi na biegłego.

Żeby nie być gołosłownym: w trakcie studiów mieliśmy zajęcia z ortopedii zaraz po chirurgii. Pan Profesor Od Chirurgów złamania otwarte zespalał i zamykał, grzmiąc srodze na każdego, kto ośmielił by się takie coś pozostawić otwarte - a dwa piętra wyżej i dwie godziny później Pan Profesor Od Ortopedów złamanie takie zespalał i - tak jest! - leczył na otwarto, gromy spuszczając na każdego matoła, który odważył by sie takie śmierdzące gówno zaszyć.

Każdy lekarz wierzy w swoja szcześliwą gwiazdę - więc załóżmy, że otrzymaliśmy biegłego naszej drodze przychylnego. Czy to znaczy coś w ogóle? Nie. Sąd może taką ekspertyzę przyjąc - albo i nie. Może poprosić kogoś innego - a może powiedzieć żeby wszyscy spadali na drzewo - bo w Polsce Sąd jest niezawisły i żadna ekspertyza nie jest dla niego wiążąca. Wiażące jest tylko Prawo. W takim razie co z wytycznymi wszelki Rad, Gremiów, Profesorów Brodziatych i Ekspertów Znamienitych? Ano, według polskiego prawa są to takie sobie - bajania Starszych Panów. Ktoś se coś tam napisał, opublikował - i już. W świetle prawa nie ma to żadnego - najmniejszego - znaczenia. Sąd, owszem, może to wziąć pod uwagę - ale wcale nie musi...

Wiemy, gdzie jesteśmy?

Jednym z nielicznych dokumentów, które są obowiązujące w świetle prawa to Rejestr Produktu Leczniczego. W tymże rejestrze jest wyraźnie i jednoznacznie opisane komu, w jakim przypadku, w jakiej dawce, w jakiej postaci i w jakich interwałach czasowych można takowy lek podać. I tu coś, co powinno dać każdemu lekarzowi do myślenia:

Każde odstepstwo od RPL jest przestępstwem. To nie jest żart - na to jest oddzielny artykuł, wyrażający powyższe stwierdzenie.

Wyjątkiem jest jedynie:
- zgoda Komisji Etyki Lekarskiej na przeprowadzenie eksperymentu leczniczego oraz zgoda pacjenta na udział w taki eksperymencie, bądź;

-wyczerpanie wszystkich zarejestrowanych metod leczenia - co trzeba zawrzeć w dokumentacji leczenia pacjenta - i wdrożenie procedury importu celowego po uzyskaniu zgody pacjenta na takowe leczenie.

Wszystkie pozostałe odstępstwa, nawet, gdy pacjent został o nich wcześniej poinformowany i wyraził na nie zgodę, a w trakcie procesu leczniczego nie doznał uszczerbku na zdrowiu są, powtórzmy to jescze raz, PRZESTĘPSTWEM. Mozna za to zostać skazanym, a pacjent może dochodzić odszkodowania...

Na marginesiku mam pytanie do moich kolegów po fachu: używa się fentanylku do pp? A może morfinki? A może ktos z państwa zastosował przed zabiegiem operacyjnym antybiotyk w pojedynczeh dawce, który nie jest wyrażnie opisany jako lek do prewencji? Taak...

Gdyby ktoś miał jakiekolwiek wątpliwości, czy warto się trzymac litery RPL: otrzymalismy informacje, że matka 11 miesięcznego bobasa skarży pediatrę za podanie mu Zyrtecu. Bo tenże ma rejestrację od 1 roku życia. I domaga się sakramenckiego odszkodowania, co więcej - prawdopodobnie ten proces wygra...

I wreszcie trzecia i najważniejsza sprawa: zgoda na zabieg. Pacjent musi to zrobić świadomie, będąc w pełni poinformowany, w dodaku językiem zrozumiałym dla niego.

A każde odstępstwo...?

Taaaak....
--------------
*Zabezpieczenie Lekarskiej Dupy

czwartek, 10 marca 2011

By sumienia nie zbrukać

W zasadzie nie interesuje mnie, jak się kto prowadzi. Fakt nobliwości Kowalskiego czy kurewstwa pospolitego Nowaka wisi mi kompletnie, póki jest to jego prywatna sprawa. Jednak co innego kurewstwo domowe - a co innego publiczne.

Jak wiadomo, Polskę zamieszkuje naród dziarski, prawy i w Boga wierzący. Każdy jeden stosuje sie do 10 przykazań, nie zabija, nie gwałci i brzydzi sie kradzieżą jak ostatnią zarazą. Jednak państwo zaczęło wpływać na naszą świętą, nietykalną strefę prywatną i nie bacząc na gówno, wleczone na swych butach, każe nam wykonywać czynności moralnie obrzydliwe.

Jak wiadomo, lekarze, po zdecydowanym proteście wspartym jedynie słuszna wiarą, mogą odmówić wykonania procedury medycznej jeżeli łamie ona jego prawy kręgosłup moralny. Może się zaprzeć, i powiedzieć że nie, nie wykona zabiegu aborcji. Bo to jest morderstwo. Może też odmówić wypisania tabletki poronnej, bo to jest zakatrupienie 16 komórek, czyli potencjalnego zdrowego członka naszej społeczności.

Zapatrzeni w siebie lekarze - tu czuję taki lekki niepokój: czy to aby nie jest jeden z siedmiu grzechów głównych, pycha? - nie zwrócili uwagi, że podczas, gdy oni sobie odmawiają na prawo i lewo, ich bracia farmaceuci jęczą pod jarzmem polskiego ustawodawcy. Który, nie bacząc na czyste ich intencje, zmusza nieszczęsnych do sprzedawania - czuję do siebie obrzydzenie za napisanie tego słowa - prezerwatyw!!!

Ale żółć się przelała. Nowa inicjatywa ustawodawcza zmierza w kierunku włączenia dobrej woli farmaceuty w proces prokreacji. Nikt - NIKT! nie ma prawa zmuszać pobożnego chrześcijanina do sprzedawania prezerwatyw, tabletek antykoncepcyjnych, spiral czy wkładek.

Aż mi po krzyżu ciarki z obrzydzenia idą na myśl o zboczeńcach, co wymyślili podobne perwersje.

Ale wszystko się zmieni. W końcu Dziesięć Przykazań jest dla Prawdziwego Katolika prawem najwyższym, Lex Superior, przez Boga danym, i żaden rząd niech się nie waży prokurować zapisy z Dekalogiem niezgodne!

Nadejdą czasy prawości. Nikt nie będzie się dupczył na prawo i lewo - jest to czyn morlny jedynie, gdy służy prokreacji! Pozostali zostaną wyłapani i sumiennie ukarani. Słowa takie jak antykoncepcja, aborcja, prezerwatywa i pochodne zostaną obłożone ekskomuniką, a ich używanie będzie wypalone Świętym Ogniem Inkwizycji! Lekarz będzie miał prawo - nie, o-bo-wią-zek! - odmówić wszystkiego co niezgodnym jest z Dziesięcioma Przykazaniami.

Nie będziemy wykonywać procedur, które moga mieć wpływ na życie poczęte! Nie dla aborcji! Nie dla in vitro! Nie dla prezerwatyw i tabletek! Nie pozwolimy zbijać bezbronnego płodu, stosując leki, które moga go uszkodzić! Jezeli matka jest chora - żadnego lecznia!!! Jej świętym obowiązkiem jest obrona życia a nie uporczywe trwanie w nędznej egzystencji.

Koniec z leczenim w ogóle!!! Jeżeli Dobry i Litościwy Pan Bóg zachorował kogoś to znaczy, że chce, by on był chory!!! Prawdziwy Katolik czerpie dumę i siłę z nieszczęść danych mu przez Pana - zdychać należy w pokorze a nie wzywać Pogotowie!!! Czy inny szpital. Próba leczenia to jawne naruszenie Pierwszego Przykazania - bezbożna próba nagięcia Woli Pana!!! Nie dla antybiotyków i tabletek przeciwbólowych!!! Nie po to Pan dał ból, żebyśmy mu pokazywali środkowy palec, łykając APAP!!!

I koniec z przychodzeniem do roboty w niedzielę.

poniedziałek, 7 marca 2011

Jako ten Ślimak do roli

Spotkania naukowe - pożywka dla duszy, wiedza, ”nowiny, Panie Janie, nowiny!” i kamyk z Jeleniej Góry.

Pożywkę dla ciała pominiemy, wspomne jedynie o łososiu w sosie z kurek. Załapać w trzy dni plus trzy kilo - to mówi samo za siebie. O popitkach ani słowa bo jeszcze się nie daj Panie wyda.

W ciągu czterech dni wiedza buchała, prelekcje były ciekawsze mniej lub bardziej - ale musze się z wami podzielić jedną myślą Szamana. Mianowicie wśród prezentowanych prac nie było ani jednej własnej badawczej. Owszem, były prezentowane prace poglądowe, zrobione na własnym materiale lub tym zebranym z sieci - ale praktycznie nic o tym, co Polska Nauka robiła w ciągu ostatnich dwóch lat. Wniosek jest raczej smutny - albo nie robiła nic, albo nie ma się czym chwalić.

Jeżeli chodzi o Chirurgię Dnia Jedynego, to nie wiedzieć czemu w Polsce panuje nadal przywiązanie do rury. Mianowicie pacjent operowany ma mieć wrażoną rurę w krztoń i basta. Żadnych półśrodków. Stąd cała sesja poświęcona zwiotczaczom w kontekście super-leku, sugammadeksu bridionem zwanego, zdolnego przerwać pełny blok wywołany rocuronium w 90 sekund. Wysłuchałem z prawdziwa przyjemnością, jako że doświadczeń żadnych nie mam. Ale miast iść potem z Szamanem na espresso doblo, diabli mnie podkusili i poprosiłem o mikrofon. Coby zapytać, po co, w zasadzie, zwiotczać pacjenta operowanego w trybie chirurgii dnia jednego w ogóle. I tu odpowiedź Pana profesora mnie nieco zdumiała, gdyż odpowiedział, że gdybym znał realia pracy w DCU, to bym wiedział, że oni tam na zachodzie odchodzą od ogólnego na rzecz Regional Anaesthesia, z podpajęczynówka na czele.

Prosze zwrócic uwagę - w polskiej nomenklaturze znieczulenie ogólne jest tak ściśle związane z intubacją - a co za tym idzie, również ze zwiotczeniem - że się nie zrozumieliśmy całkowicie. Nasze narodowe przywiązanie do rury wykluczyło rozpatrzenie możliwości trzeciej - a mianowicie znieczulenia ogólnego bez zwiotczenia - i bez intubacji. Ostatecznie, dostarczając jakoweś 700 procedur tego typu rocznie wiem, ze to jest możliwe. Dlaczego więc nie u nas?

To „u nas” to mój dzięcielinopałowy patriotyzm i prędzej zrezygnuję z panieńskiego rumieńca, niż z niego.

Wszystko rozbija się o koszty. Paczka dziesięciu rurek intubacyjnych to 10,50. W funtach. Natomiast taka sama ilość masek krtaniowych, zwanych LMA I-Gel, kosztuje 44 funty.

Druga rzecz, która mnie uderzyła w trakcie wymiany doświadczeń, to traktowanie Poslki jak kraju 5 świata.

Trzeci wiadomo, Afryka, a czwarty to pingwiny na Antarktydzie.

Mianowicie cena najnowszego gazu, Desfluranu, w Jukeju to koszt 342 funtów za sześć butelek. A w Polsce ponoć(? - niech mnie ktoś poprawi, jeżeli się mylę) 650 złotych za jedną. Może ktoś z naszych wielkich, mam na mysli profesorów - a moze sama Pani Minister - miał(a)by na tyle siły, by zapytać firmy farmaceutyczne, czym oni transportuja leki do Polski? Może nie trzeba każdej butelki wysyłac oddzielnym kurierem, pod strażą, z zabezpieczeniem lotnictwa myśliwskiego? Toż najbardziej złodziejski bank nie zażąda więcej niż 350 złotych za 67 funtów. A to postawiło by Desflurane w całkiem innym miejscu w schowku na leki.

Tak na marginesie - Desflurane do krótkich zabiegów jest nieefektywny i drogi jak jasna cholera - by wysycić układ, trzeba ustawić parownik na co najmniej 7 vol% przy mieszaninie O2/N2O 2/4 l/min. Co zdecydowanie przekracza zalecany przez Baxtera współczynnik przepływ x stężenie 24 lVol%/min. Natomiast przy mieszaninie tlenu z powietrzem początkowo trzeba dać 10 vol%. Inaczej pacjent będzie wymagał dodatkowych dawek propofolu - albo ucieknie z sali. Jeżeli do tego się doda niebywałą skuteczność mieszanki desflurane/O2/N2O w uwalnianiu ptaka nielota, popularnie zwanego pawiem, łatwo zrozumiec, dlaczego jestem wyznawcą TIVA propofol/remifentanyl.

Muszę przyznać, że spotkanie było owocne - nawet jeżeli człowiek nie zgadza się z niektórymi tezami, w dalszym ciągu daje to wiele do myślenia. A do tego piękne góry, uzależniające jedzenie i wyjątkowy smak szkockiej zmieszanej z polskim powietrzem.

Aż się chciało zaspiewać - Góralu, wracaj do hal.

Czegom nie uczynił.

czwartek, 3 marca 2011

Continuous Proffesional Development


Tylko "Krywania" nie znaja.
Orkiestra w gorach - i spiewa szanty. To jest moralnie wyuzdane. Albo nie nadążam.

wtorek, 1 marca 2011

niedziela, 27 lutego 2011

piątek, 25 lutego 2011

Sztuka parzenia

- Abnegat?
- Hm?
- Zdanego zaliczenia nie można tak - o... - pokojowo zagaił Don Gregorio.
- Znaczy - że do sklepu idziemy?
- Nie do sklepu tylko na cegielnię. Południa jeszcze nie ma.
Koło akademików stała stara cegielnia, nieużywana od lat, której wizytówką był ponury, lekko pochylony komin.

Z tym kominem wiązał się uczelniany przesąd - miał mianowicie stać, póki pierwsza dziewica nie ukończy AM. No i - legł w gruzach...

Jedyny z jego mieszkańców, stary stróż, zajmujący służbową norę, dobrze rozumiał potrzeby studentów medycyny. Którzy z wielbłądami nie mieli nic wspólnego*. A ponieważ Najszczęśliwszy z Ustrojów dbał o dobrobyt i zdrowie obywatela, sprzedaż alkoholu w sklepie zaczynała się od godziny trzynastej. I własnie tą lukę aprowizacyjną wykorzystał rzeczony cieć.

Trzynasta wybiła, wstaje nowy dzień!
Kolejka ruszyła - wszystkim lżej!
Odliczona forsę lekko w ręku mnę
Poprosze trzy flaszki... Nie!!! Siedem!!!


Podeszliśmy do drzwi i zapukali, po czym ustawilismy się twarzą do okienka celem dokonania identyfikacji organometrycznej. Głównie chodziło o brak czapki z daszkiem i białej pałki u boku. Po chwili drzwi uchyliły się. Don Gregorio, jako ten prestidigitator, wsunął w szparę dłoń z pieniedzmi i w cudowny sposób zamienił ją w flaszkę wódki. Popatrzyliśmy ciekawie. Żytnia. Chwała Panu. Ostatnio cieć próbował żenić Baltonę, ale była to łupieżówka stuprocentowa - po wypiciu banieczki łbem trzepało tak okrutnie, że nawet ci ze zdrowymi włosami sypali wokoło białymi płatkami.

- To co, gdzie idziemy?
- U mnie nie da rady - pokiwałem głową. -Albo u ciebie, albo ławeczka.
Popatrzyliśmy na niebo i zatrzęsło nami synchronicznie.
- To u mnie. Tylko Willy robi to zaliczenie jutro, więc musimy być cicho.
- Ja tam gulgotam bezszelestnie...
Weszliśmy i Don Gregorio się rozjaśnił.
- Poszedł! Pewnie trening ma. No to - do boju.
Nie czekając na nic polalismy - jak mężczyznom, w sklanki** - huknęli pierwszą banię i wtedy dotarło do mnie, że żytnia jakos tak bardziej Baltoną zajeżdża... Dzizzzz...
- Mamy szym popiś?
- Tutaj. Hechbatka. Tylko zostaw tchoche - Gregoriem zatrzęsło ekstatycznie.
Przełknałem mały łyczek. Coż to za wóda paskudna... Brrr. Nawet herbata, na oko całkiem słabiuśka, miała gorzki smak.
- Co on, nie słodzi?
- A, bo nam cukru wczoraj brakło...
- To ona - niedzisiejsza ta herbatka?
- Poczekaj, pożyczę cukier.

Korzystając z chwilowej nieobecności gospodarza, polałem druga kolejkę. Wrócił, herbatkę posłodził, sprawdziliśmy - idzie wypić, choć dalej gorzka jak piołun - i strzeliliśmy na druga nóżke. Świat zwolnił i zdecydowanie stał sie miejscem bardziej przyjaznym.

Herbatka się skończyła, ale, jako że flaszka też chyliła sie ku upadkowi, nikomu nie chciało się robić nowej.

- Hej chłpaki! - Willy zawsze był pozytywnie nastawiony do świata, niezaleznie czy przed zaliczeniam czy po. -Ale miałem pecha na treningu! - pokazał nam wargę, ślicznie i solidnie opuchniętą, zasłoniętą do tej pory przez zakrwawiony wacik. Przywitał się i nerwowo rozglądnął po pokoju.
- Zrobiłem sobie Rivanol, był tu, na oknie, żeby wystygł. Nie widzieliście go gdzieś?

-----------
*Gdyż jak wiadomo, człowiek nie wielbłąd i napić się musi.
**Copyright: "Testosteron"

czwartek, 24 lutego 2011

Anna

Kochani

Luty zbliża sie nieubłaganie do końca, a my ku jednej z dwóch rzeczy, które są w życiu nieuniknione.

Ponoc płacenie podatków jest bardziej upierdliwe od umierania, bo to ostatnie musimy zrobić tylko raz w życiu - i w dodatku nikt nie ukarze nas za źle wypełniony PIT.

Ustawodawca zapewnił nam możliwość wskazania, gdzie nasze podatki maja trafić. No, nie wszystkie, rzecz jasna, ale osławiony jeden procent.

Na świecie wiele jest celów szczytnych - chore dzieci, ginące gatunki, ludzie umierający z powodu głodu i chorób. Jeżeli jednak do tej pory nie zdecydowaliście, na co przekazać swój jeden procent, uśmiecham się do was.

Od kilku lat aktywnie - pasywnie - jak kto może - wspieramy Annę, znaną w internecie jako Anna Black. Linek do jej blogu jest po lewej stronie, w linkowni. Walczy ze Sclerosis Mutiplex, Stwardnieniem Rozsianym. Chorobą, która degenerując nerwy, doprowadza dotkniętego nią człowieka do kalectwa i ostatecznie do śmierci.

Dwa lata temu wynaleziono nowy lek, Tysabri. Jest drogi, pojedyncza dawka, którą należy przyjmować co miesiąc, to na chwilę obecną około 7000 pln. Stosowany jest u pacjentów, którym nie pomógł interferon, a ich SM przebiega pod postacią nawrotową.

Takim pacjentem jest Anna. Przeszła leczenie zarówno cytostatykami jak i interferonem i było to leczenie bezskuteczne. Już teraz wiadomo, że Tysabri w jej przypadku działa, od dwóch lat z własnych środków, w tym również tych uzyskanych z „jednego procenta”, finansuje sobie leczenie, a efekty są, powiedzmy to wprost - wręcz niesamowite. Niestety - każda historia ma swoje niestety - Anna nie została zakwalifikowana przez NFZ do refundacji leku.

Jeżeli możecie przekazać jej swój jeden procent, numer konta PTSR znajduje się u niej na stronie, wraz z opisem jak wypełnic PIT. PTSR to Polskie Towarzystwo Stwardnienia Rozsianego, zajmujące się dystrybucją środków dla swoich członków, a finansującym jedynie procedury medyczne i leki.

Zaglądnijcie do Ani i jeżeli możecie, pomóżcie.

Pozdrawiam wszystkich serdecznie

abnegat.ltd

środa, 23 lutego 2011

Bodźce podprogowe

Przyszedł dupolog z problemem w postaci nowej procedury. Mianowicie uczeni doszli do wniosku, że najlepszą metodą walki z żylakami odbytu jest znalezienie i podwiązanie zaopatrujących je tętnic.

Proszę sie nie pytać, ja jestem anestezjologiem i wkładam rury. A żylaki mam zrobione z żył.

W związku z powyższym wymyślono nową metodę: tętnicę znajduje się za pomocą dopplera, następnie podkłuwa, wypadającą śluzówkę składa, podszywa - i dupka jak nowa. Tadammm!

Problem wynikł z konieczności totalnej pacyfikacji klienta. Zaproponowałem, ze może w takim razie dołożę zwiotczenie? Dobrze. Pomny pięciominutowych sesji wykonywanych za pomoca starej metody grzecznie pytam, ile mu czasu trzeba. A co? No, z dawką mivacronu 0,15 mg/kg da to 16 minut. Nieee, dłużej mu trzeba... No to - pełna dawka intubacyjna da 21 minut. Niee... Trzeba mu z pół godziny... Hm. Odkurzyłem Esmeron, zapuściłem klienta, transport, monitoring i wio. Poszły konie po betonie.

Siedzę, a na pik-pik-pik z mojego pulsoksymetru nakłada się dźwięk jego urządzonka do znajdowania żył. Wypisz - wymaluj jak z KTG*. Siedzę - i czuję, że mi adrenalina zaczyna prostować włosy na plecach. Cholera jasna, co jest? Sprawdziłem po raz kolejny - pacjent różowy, wentylator działa, objętości dobre, dwutlenek dobry, saturacja oki, tętno w porządku, ciśnienie też... A ja dalej czuje, że coś jest dramatycznie nie tak... Cholera jasna... pacjent-wentylacja-krażenie... Za dużo kawy wypiłem, czy co do cholery... Toż niemożliwe, żeby użycie rocuronium tak mnie wzruszyło... A w tle cały czas słychać dźwięk tętna z głośniczka...

...i w końcu do mnie dotarło...

...tętno z głośniczka powinno mieć 160 uderzeń na minutę. No, 140 ujdzie. Ale na pewno nie powinno mieć 55 - bo to znaczy, że trzeba natychmiast zapierdzielać na salę operacyjną i zrobić pilne cięcie cesarskie!!!

--------------------
*KardioTokoGraf - mierzy tętno płodu i przedstawia je graficznie nałożone na czysnność skurczowa macicy. Dźwięk przetworzonego tętna przypomina skrzyżowanie świstu wiatru z wymiotami ósmego, obcego pasażera Nostromo.

wtorek, 22 lutego 2011

Resident Evil 1/2

Czytając ostatnie perypetie Doro ze swoimi studentami, przypomniała mi sie Pani Docent...

Zderzenie maturzysty z prawdziwą nauką na medycynie jest szczególnie bolesne na anatomii. Pozostałe przedmioty pierwszego roku nie były całkowicie nowe - biologia, chemia czy biofizyka, choć miały swoisty wymiar szkolnictwa wyższego, głównie pod postacią upierdliwych asystentów, nie były czymś całkowicie nowym. Natomiast anatomia stanowiła coś na kształ zapory Hoover’a, oglądanej od strony rzeki. Potężna, pionowa ściana, dająca niewielką mozliwość zaczepienia palców.

Wystarczy powiedzieć, że podstawowym podręcznikiem matki - czy raczej babki - wszelkich stricte medycznych przedmiotów była Anatomia niejakiego Bochenka. W moich czasach tomów było siedem, w dzisiejszych zostały one połączone, w wyniku czego student medycyny otrzymał cztery doskonałe narzędzia mordu - każdy jest wystarczająco ciężki, by utłuc jednym strzałem dorodne zwierzę.

Asystenci są różni - jak dobrze wiadomo z giełdy, niektórych można podejść, niektórzy są wrażliwi na gołe biusty, inni na umierające babki. Ale są też tacy, których sam dźwięk imienia ścina krew, zamraża wodę i petryfikuje wszystkie przedmioty żywe.

Jak mówi starogóralskie przysłowie pszczół:
Kot ma w zyciu pecha
Ten ma nieszcześć kupe
Może złamać palec
Wycierając
i tak dalej.
Wiadomo, na kogo trafilem...


Postrachów anatomicznych mało nie było. W zasadzie wszyscy byli straszni - ale co innego spotkać w zamku Damę w Bieli, co to z Sunących Odrzwi Chylących się w Bok Płynie Ku Nam W Diamentowej Mgle - a zupełnie co innego osobnika, który ogryzając z mięsa zakrwawiona kończynę poprzedniego nieszczęśnika, zwraca się w naszą stronę z jednoznacznymi zamiarami.

- Dzień dobry, drogie dzieci! - zakrzyknęła słodko nasza Pani Docent. -Mam nadzieję, że wszyscy wszystko łądnie umieją, tak?
Nadzieja zaświtała na horyzoncie. Może tym razem uboju nie będzie? Nadziei towarzyszył pełen pewności i pozytywnego nastawienia pomruk dziesięciu gardeł.
- To bardzo dobrze. Ponieważ nie mam dzisiaj czasu - oczekiwania wzrosły kilkukrotnie - napiszemy kartkóweczkę, a oceny podam wam w piątek.
W powietrzu wyraźnie czuć było zapach kurzu, wzniesiony przez walącą się w gruzy matkę głupców. Każdy z rezygnacją wziął od Pani Docent karteczkę i zaczał mozolnie wypacać z siebie wiedzę.

- Dzień dobry, kochani! Śliczny dzień mamy, nieprawdzaż? Jak się dzisiaj macie?
- Dzień dobry, Pani Docent... - echo grobowej krypty wytłumiło tym razem jakiekolwiek pozytywne emocje. Toż dostać dwie pały na jednych zajęciach miło nie jest.
- Sprawdziłam wasze kartkóweczki. Diabeł mnie kusił, ale ...-
...zamarliśmy...
- ...ale się pomodliłam i nie uległam.

Popatrzyliśmy z nadzieją po sobie. Pani Docent rozdała karteczki i zapatrzyliśmy się w wyniki. Usmiechy gasnęły jeden po drugim. Sliczne - cudowne! - trójeczki z minusem - i bez - zostały bez wyjątku starannie przekreślone dwa razy, a obok pyszniły się dopisane pięknym, zamaszystym pismem, ndst.


Życie studenta słodkie jest.

Głównie gdy się studiuje Organizację i zarządzanie.

poniedziałek, 21 lutego 2011

Dobre chęci niedźwiedzia

Do czego się przydają dobre chęci, wiadomo od dawna. Cieszą się z nich głównie ekipy remontowe piekła, mające świeżą i konkretną dostawę budulca do brukowania ulic.

Nie wiem dlaczego Darwin się zaparł, że człowiek pochodzi od małpy. Owszem, mamy kilka cech wspólnych, jak na ten przykład miłość bliźniego. No, i może jeszcze wtranżalanie bananów u coponiektórych - ale cała reszta? O ogonie litościwie nie wspominając.

Po mojemu czlowiekowi bliżej do niedźwiedzia. Przynajmniej w moim przypadku. Zespół „najeść się i spać” może nie jest jakoś bardzo charakterystyczny dla tych przemiłych gryzoni, ale już pilnowanie własnego terytorium, szczególnie jeżeli chodzi o wyżeranie z miski, czy zapadanie w letarg zimowy sprawia, że łatiej mi przechodzi nazwać go bratem w naturze niz dyndającego na ogonie pawiana.

O ile wyżeranie z mojej miski budzi we mnie sprzeciw i chęć odgryzienia głowy wyżerającemu całorocznie, o tyle letarg zimowy łapie mnie tuż po równonocy jesiennej. Dzień robi się coraz krótszy, ranki ciemne i ciemne wieczory, a do tego poduszka nabierająca przedziwnych mocy, przypisywanym jedynie telepatom, drąca się niemiłosiernie „tutaj jestem, tutaj!” - wszystko do kupy sprawia, że człowiekowi się spać jedynie chce, chwile wolne obżarstwem wypełniając.

Czy posiadanie wyczerpanych bateryjek może być niebezpieczne dla zdrowia? Zależy. Bateryjka w pilocie do telewizora w zasadzie nie jst groźna, ot, w najgorszym razie nadwyrężymy sobie mieśnie brzucha, wołając gromko dziecko z sąsiedniego pokoju, by zmieniło nam kanał, ale padnięcie wagi łazienkowej... Niby nic - a jednak. Znalazłem w końcu cholerne CR3206, wymieniłem - i małom zawału nie dostał. Dobrze, że nerw wzrokowy ma kilka zakrętów, bo by mi się od wytrzeszczu urwał. Mikra nadzieja, że może kalibracja padła, szybko została rozwiana i musiałem spojrzeć prawdzie w oczy. A były one złote i nieco gadzie...

Nic to - jak zakrzyknał jeden rycerz mały - toż przecie nic straconego! Wystarczy na koń siąść i szabli dobyć!

No tom dobył. Okazało się, że zimowe obiboctwo wyszło mi bokiem i to dosłownie - juz po kilkunastu minutach na bieżni poczułem, że o zwykłym dystansie mowy nie ma, a szabli to może się i łatwo dobywa, ale nie w sytuacji, gdy przed oczami robi się ciemno - a w płucach rzęzi z zadęciem tłum pijanych flecistów-piccolinistów.

Z konia.

Pomaluśku, coby się nie przemęczyć, wykonaliśmy z ASP rozruch wiosenny. Stopniowo wracam do wydolnośc gdzieś z poprzedniej wiosny. I tak sobie myślę, że tak własnie wygląda cała prawda o człowieku. Perfekcyjne planowanie, założenia krótko, średnio i długodystansowe - a potem do głosu dochodzi niedźwiedź, co to tylko żreć i spać by chciał.

I tylko diabli się cieszą.

wtorek, 15 lutego 2011

Frereżaków ciag dalszy

Znowu stomatolog - i znowu dziwolągi. Tym razem obyło sie bez piosenek, ale com przeżył, to moje. Najpierw dowiedziałem się, że muszę bardzo ostrożnie i grzecznie, bo pacjentka nam ucieknie. Mając nadzieję na rychłe a bezzabiegowe rozwiązanie problemu, z grubej rury - a wręcz ze swadą - opowiedziałem o procedurze, komplikacjach i ryzyku. Roztrzęsiona się uśmiechneła, powiedziała żem jest fajny chłop i zapytała o akcent. Polski, a co? A bo ja mam chłopa Węgra, i nawet podobnie zaciąga. No coś podobnego...

Jako, że plan spalił na panewce, przystąpiliśmy do działania. I tum już sie naumiał - jak kto jest zesrany, to mu w anestezjologicznym sraczka się nasila a nie ustepuje. W związku z powyższym kluczowe jest szybkie wbicie igły i podanie leków. Zdążyłem, zanim Zuzia przylepiła elektrody EKG. I dobrze, bo pacjent zaczał się zastanawiać, czy może jednak uciec, ale jak mu w strone mózgu zmierza 150 mg Propofolu, to sobie akurat może poziewać. A i to niedługo.

Zastanawiałem się, skąd takie zróżnicowanie pacjentów. Bo, powiedzmy sobie szczerze, ortopedyczni są normalni, chirurgiczni też, a stomatologiczni co jeden to większy korkociąg. I w końcu do mnie dotarło - toż normalni idą do stomatologa rwać w miejscowym... A w grupie tych co do ogólnego, prócz zwykłych strachajłów oraz technicznie problematycznych łapią się rónież wszyscy normalni inaczej.

Drugi też był zestresowany jak jasna cholera, ale kompensował wzmożone parcie na stolec gadaniem. Jak katarynka. Łomatko... Ciekawie to wygląda w ostatniej fazie indukcji, bo mózg wyraźnie zwalnia, człowiek zaczyna robić się taki - rozmazany - aż w końcu zamiera w połowie wyrazu. Te historie nazywamy „I nigdy się nie dowiemy”. Bo po pobudce nikt nie pamięta, co się prze zabiegiem działo. A przynajmniej nie okres, w którym był pod wpływem usypiaczy.

Ostatni na liście dzisiaj to smerfetkowy niedorób, co to mu powiedziała, ze nie będzie jego życia narażać dla jednego zęba. Dzięki czemu bede potem kwitł do bądź-wie-której. No, ale. trza frontem do klienta - co rozumiem, tylko czemu ja - bo tego nie rozumiem wcale. Toż niech Smerfetka wystawia w jego kierunku częsci frontowe.

...całkiem spokojnie wypiję piątą kawę...

Muszę sobie coś znaleźć w zamian, bo od hyperkofeinizacji mam herckletkoty i wściekliznę (magnez), skurcze łydek (potas) - i moczówkę prostą.

poniedziałek, 14 lutego 2011

Sztuka bigoszenia

Kusiło mnie, by napisać o „Dr Parnassus’ie”. Ale - po kilku próbach zebrania do kupy wrażeń i wyobrażeń - nie odważę się. W zasadzie powiem tylko tyle, że film zobaczyć należy w spokoju i bezstresowo.

Piątkowa sesja zakończyła się wcześniej - mianowicie odebrałem Lorenzowi przyjemność dźgania pacjentów po pachwinie. Wyniki od razu widac. Po pierwsze, nikogo nie nap boli, a po drugie - nikt nie ma nerwu udowego porażonego na kilkanaście godzin. Dzięki czemu byłem w domu o trzeciej...

Mając czasu tak wiele, zabrałem się za gotowanie. Jak wygląda męska kuchnia, wiadomo. Już po kilku godzinach wszystkie chałupy wokoło miały zamknięte okna - ach, ta cudowna bigosu woń - a w lodówce brakło alkoholu. Na szczęście ASP wykazał się dobrym sercem i podrzucił Havana Club. Ciekawostka jest, że zawsze pod koniec - a ostatnio nawet wcześniej - zaczyna mi brakować noży, widelców, łyżek, a blat i podłoga wyglądaja jak po przejściu tornado. Tym razem byłem twrdy, odkryłem tajny skład w zlewozmywaku. Kto to tam wszystko przetransportował z szuflady - nie mam pojęcia. Umyłem, wysuszyłem - a na koniec i tak wszystko znowu było w zlewie.

Nowy gar jest boski, wchodzi do niego 10 słoików kapusty plus odpowiednia ilość mięsa. Wystarczy na jakie trzy dni dla pułku ułanów.

Bigos wyszedł dziwny, bom sie nie zorientował, że pomyliłem dżem i miast niskosłodkiego, wrzuciłem jakiś pieroński ulepek. Dzięki czemu na talerzu kwaśne walczyło o lepsze ze słodkim, a dodatkowej grozy dostarczyły rodzynki, którem sypnął całkiem szerokim gestem. Te wylądowały w garze zamiast brusznic, jedno czerwone, drugie brązowe, a oba maluśkie i nie do odróżnienia. Ale to było już po wykończeniu drugiego rumu. Jak by nie było, ASP chwalił a chłopaki wydziwiały. Najlepszy przykład, że wszystkim nie dogodzi. Pompon towarzyszył mi dzielnie, zamordował myszkę-pluszankę i taki śmieszny kwiatek, który był metrowy a teraz ma 20 centymetrów. ASP sprawdza na nim zdolności regeneracji flory po traumie faunopochodnej. A dzidź starszy odkrył w sobie talenta do pieczenia - po raz pierwszy siedzieliśmy sobie w dwa chłopa w kuchni i każdy pichcił swoje.

W sumie dobrze, że nie mam czekolady w bigosie, bo piekł Murzynka.

Muszę pomyśleć nad czymś nowym, bigos boski jest, ale ile można wtranżalać kapustę...

piątek, 11 lutego 2011

Proste pytanie

Dla potrzeb niniejszego opowiadania stworzymy postać całkowicie fikcyjną. Nazwiemy go... Wielebny. Jest studentem medycyny, człowiekiem miłym, swoistym erudytą, mającym poczucie humoru rodem z Muppet Show. Myślę tu bardziej o tych dwóch starych dziadkach, dożerających wszystkim z balkonu, niż o Misiu Fuzzy. Ma konkretnego zeza rozbieżnego, stąd w naszej poczatkowej fazie znajomości nie bardzo wiedziałem jak się zachować. Zdawał sobie z tego sprawę i darł ze mnie łacha niemiłosiernie.

Na pierwszym roku studiów, prócz kobył wszelakich, mieliśmy również łacinę. Nasza Lektor była kobieta miłą choć surową, jej wada wzroku była podobna do Wielebnego, choć nieco mniejsza, a najbardziej ze wszystkiego nie lubiła spóźnialskich...


- Wielebny, idziesz na pożarskiego?
- Nie, jadłem kanapki. Poza tym łacina za dziesięć minut...
- Wiem. Już się ostatnio wściekła za spóźnienie. Ale czy to moja wina, że plan jest dla niewolników? Kiedy ja mam obiad zeżreć? - rzuciłem przez ramię, przyspieszajc w kierunku Baru Centralnego.

- Sześć - nie! - pięć razy ziemniaki, mielony, kefir i kiszona.
- 12 złotych
Pochłonięty pierwszą deklinacją i równomierną dystrybucją sznycla na pięć porcji, straciłem poczucie czasu...

- Najmocniej... panią... magister... przepraszam.... - wyrzęziłem w progu ostatnim tchem. Mielony w moim żołądku walczył z ziemniakami o miejsce w kolejce do wyjścia.

Nim nasza urocza wykładowczyni zdołała mnie zrugać, Wielebny odchylił sie na krześle energicznie do tyłu i popatrzył na mnie z niesmakiem, następnie obróciwszy się, w milczącej grozie wbił swojego zeza w twarz Pani Lektor, aż wreszcie, obracając sie z powrotem ku mnie, purpurowy na twarzy, wykrzyczał swoje oburzenie:
- I jak ty teraz, łachudro, spojrzysz Pani Magister prosto w oczy??!?

czwartek, 10 lutego 2011

Brytyjska pogoda


Jakos zawsze mi sie udawalo. Londyn kojarzyl mi sie z ladna pogoda. A tu dzonk. Wygwizd - jak w kieleckim na dworcu... Raz tylko bylem, ale wiem.
A East Cost zaserwowal wszystkim pasazerom dobrej roboty niespodzianke - skasowal 4 pociagi i wpakowal wszystkie rezerwacje do jednego...
Burdel w PKP to jest maluski Pikus w porownaniu z 7 kregiem piekla angielskiej kultury.

Moze nie zjedza konduktorki - wyglada na mila dziewczyne.

środa, 9 lutego 2011

Zawód czy charakter

Coraz cześciej dochodze do wniosku, że gdyby nie stomatolodzy, zanudził bym sie w robocie na śmierć. A tak człowiek ma godziwą, bezalkoholową rozrywke zupełnie za darmo.

To sie wzięło z prehistorii. Mianowicie za młodu straszliwie grałem w brydża. Straszliwie w sensie zarówno robienia kaszany, jak i uprawiania tegoż bezboznego zajęcia 7 razy w tygodniu. No i pewnego razu pojechalismy na turniej w Makowie Podhalańskim, bo nas zanęciły wysokie nagrody. Grajac, wszyscy, prócz kierowców, pociagali ochoczo z piersiówek - o ile można tak nazwac flachachy 0,7 l - a nad głowanmi pysznił się nam potężny baner: „Brydż sportowy sposobem na godziwą, bezalkoholowa rozrywkę!”
Do tej pory, umawiając sie na doporanne umartwianie, stosujemy powyższy zamiennik.


Ale - ad rem. Jeszcze nie prebrzmiały grzmoty semrfetkowej poruty, a tu przyszedł jej kolega, którego z racji pewnych cech charakteru nazwiemy Marudą. Przylazł, pomarudził i zaczęliśmy. Pierwszy pacjent zwalił się sam, generując w stresie zupełnie wyuzdane ciśnienie, drugi się zoperował, patrzę ci ja na listę, a tam - na pozycji nomen omen trzeciej - usunięcie trójeczki górnej w ogólnym. Zapytałem grzecznie, czy moge ją skonwertować przymusem dobrowolnym, czy też z racji trudności technicznych zamówił sobie ogólne? Strasznie się zasumitował, ze on przecież do byle czego ogólnego nie woła - zamachałem łapami, żeby go uspokoić. Toz nie ma sprawy. Jak trza - to mus.

Tak na kolejnym marginesie: z racji przeróżnych do prostych zabiegów jego kolega nie wymaga rury, tylko pracuje z LMA. Czyli maska krtaniową. Dla niewtajemniczonych oznacza to mniej pracy dla anestezjologa, mniej leków dla pacjenta, ale tez nieco wyższe ryzyko zachłyśnięcia się owegoż. Co w przypadku przestrzegania postu ścisłego i drobnej procedury jest na tyle marginalne, że opłaca się ominąć wszelkie komplikacje związane ze zwiotczeniem i intubacją.

Jednakowoż Marudny wziął był i zgubił razu pewnego zęba - jak, nie mam pojęcia. Z rura sprawa jest prosta - jak nie ma zęba w paszczy ani poza nią - to jest w przełyku lub niżej. Ale przy LMA zawsze istnieje taki drobny szmerek niepokoju, że jednak ząbek zalega w oskrzelach. Od tego czasu Maruda życzy sobie intubacje przez nos do każdej pierdółki.


Wziąłem pacjentkę na warsztat, ululałem i - dzonk. Nie wsadzi jej rury przez nos za jasna cholerę. W końcu wsadziłem zbrojona przez dziób i powiozłem do sali. Marudny wlazł, ustawił światełka i powiedział, że on tak nie może pracować. Wykazałem szczere zainteresowanie i zapytałem dlaczego. Ano, bo mu rura wyje w polu operacyjnym i on rady nie da, choćby się wściekł. Założyłem rękawiczki, przesunąłem rurę bokiem za zębami. A teraz? Okazało się że nadal nic z tego. Poinformowałem więc grzecznie, że nos rozkrwawiony już mamy a rury i tak wrazić się nie da - więc albo to zrobi, albo budzimy. Aaa - to co innego. W takim wypadku da radę.

Tym razem bez komentarza.

wtorek, 8 lutego 2011

Złota patelnia

czyli "Widok z mojego okna"

Wiadomo, wuzetka i kawa są obowiązkowe dla każdego. Szatnia też. Kto by się nie napatoczył, dostarczymy kompletu niezapomnianych wrażeń. Pan sobie życzy przepuklinke? Pani żylaczki? A pan - aaa, przycinamy paznokietki? W ogólnym? Ale ryzyko pan zna, tak? No to ja może opowiem...

Czasem się klient na wuzetkę załapie - a czasem z niej zrezygnuje. Ale nie ma mowy, żeby jej nie podać, jak zamówiona została. Toż Złota Patelnia rulez.

Do wyrwania ósemeczki przyszedł sobie był młodzian, wiadomo w co odzian. Próbowałem go przekonać do miejscowego, ale rzekł był nad wyraz pewnie, że on żadnego żelastwa w ustach znieść nie może - od dziecka tak ma i nawet próbować nie będzie. Tak więc obiecałem mu wuzetke z kawą i zameldowałem Karolinie, coby ładowała torpedy. Skrzyżowaliśmy współrzędne, i już-żem miał strzelać, gdy napatoczyła sie Smerfetka. Że ona go przekona. Ponieważ odpornośc mam ograniczoną a dodatku za zszarganie aksonów nie dostaję, polazłem na salę sprawdzić swoje sprzęta.

Albowiem jak stare przysłowie pszczół mówi: "Im mniej widzisz, tym krócej zeznajesz".

W końcu wlazłem z powrotem do anestezjologicznego, bo mi tak jakoś dziwnie byo pół godziny siedzieć w pustej sali operacyjnej i trafiłem na ostateczną wymianę zdań pomiędzy Metalofobem a Smerfetka. Która to mniej więcej brzmiała tak: w tym roku juz mi trzech na stole zmarło, a ja dla jednego zęba znieczulać nikogo nie będę (zawszem myslał że to ja znieczulam, ale niech że ta bedzie zwalone na lost in translation). Na co Metalofobowy pokraśniał na licu jeszcze bardziej i zażądał ogólnego. Na to Smerfetka mu zapowiedziała, że jak on chce w ogólnym, to se musi innego chirurga znaleźć, i strzeliła zadem...

Opadła mi żuchwa.

Do pasa.

Smerfetka poszła w tego no- w wiadomo co poszła - a mi pozostał wpier.wowany pacjent, który zapowiedział, że jej łeb urwie. W przenośni rzecz jasna, ale jednak.

Staszniem ciekaw dalszego ciągu. Póki co moja manago stara się załatwić sprawę polubownie, znaczy namówić innego zębodoła, żeby obsłużył klienta, jego samego do powtórnego podjęcia ryzyka kooperacji z naszym dejkejscentrem - a ja mam napisać oficjalne pismo na temat zajścia.

Na szczęście będzie krótkie: „Dobry Pan Bóg nie odebrał mi całkowicie rozumu, dlatego w trakcie dyskusji pomiędzy chirurgiem a pacjentem spier.ciekam tak daleko i tak szybko, jak to tylko jest możliwe”.

Co daję wszystkim adeptom sztuki odwracalnego trucia ludzi pod rozwagę.

Z mojego okna nic nie widać, bo zasłania go wielkie drzwewo.

poniedziałek, 7 lutego 2011

Ależ w dupe mam ogonek!

Pod względem chwalenia się ogonkami ludziom bliżej do ptaków niz ssaków. Cecha ta dotyczy każdego zawodu i każdego osobnika rodzaju ludzkiego - ale niektóre są narazone na pliszkizm nieco bardziej niż pozostałe. Jednak, o ile pliszki swój ogonek chwala, ludzie raczej wynoszą swój pośrednio, depcząc po cudzych.

Budowlańcy. Tu sytuacja jest klasyczna. Jeszcze się w historii nie zdarzyło, by tynkarz powiedział dobre słowo o murarzu. Murarz zawsze robi ściany krzywe, kąty wyja, proste się uginają a biedny tynkarz musi poprawiać - choc wiadomo z góry, że przegra. Następnie przychodzi kafelkarz - zwany dla zmyły fliziarzem - i włosy z głowy rwie nad tynkami. Dostaniemy szczegółowe dossier na temat proweniencji murarza oraz jego chorób oczu. Kafelkarza zrąbia na sztuki specjaliści od białego montażu, usprawiedliwiając tym samym kiwające się toalety i picassowato zamontowane umywalki.

Kierowcy - no, tu w ogóle nie trzeba nic komentować. Wiadomo bowiem wszem i wobec, że dzielą się oni na wybrańców bożych, perfekcjonistów wręcz i nieodpowiedzialnych matołów, co to prawo jazdy dostali za worek buraków. Do grupy pierwszej należymy my sami, do grupy drugiej wszyscy nie należący do zbioru pierwszego.

Stomoatolodzy - to są kompletne jaja. Jeszczem w życiu nie usłyszał, żeby któremuś przez gardło przeszło coś na kształt „Ależ perfekcyjnie wykonano pańskie wypełnienie!” Podejrzewam, że sekundę po tej frazie świat się skończy, jak po faustowskim „Chwilo, trwaj wiecznie”.

W ramach rozwoju personalnego - jako, że człowiek powienien sobie zapewniać takowy - umówiłem się z niejakim Tonym na dwusetówkę. Więcej nie chciałem, bo głupio zabić na korcie 120 kilogramowego grubasa o kształecie zbliżonym do idealnego*, który w trakcie wysiłku wydaje dżwięki świadczące o głebokiej dekompensacji podstawowych funkcji życiowych.

Tony sklepał mi dupę koncertowo i poszedł na następny mecz. W czym mu przeraźliwe sapanie wcale nie przeszkadzało. Zawrzała mi krew nieco - to mi ten mój trener przy każdej piłce mówi, jak ja to bosko rakietką macham, jak żeż postępy robię - a obija mnie kandynat na respirator??!? Przypatrzyłem się, kto grubego trenuje i polazłem do Phila, coby też mnie uczył. I co się dowiedziałem na pierwszym spotkaniu? Że mój forhand, z którego byłem dumny azaliż, to jest kompletny crap, nie dający szansy na nic - a backhand co prawda mam japoński (jakotaki), ale wymaga ciężkiej pracy, by był skuteczny. No i że serwy mam do dupy - alem o tym wiedział i bez niego. Ale żebym sie nic a nic nie martwił - bo on to wszystko wyprostuje. Choc wymagac to będzie tytanicznej pracy - i nadludzkich wręcz zdolności.

Jak to dobrze mieć ładny ogonek.

-----------
*kula

niedziela, 6 lutego 2011

piątek, 4 lutego 2011

Jak chodzą pierdzimączki

Zmęczenie materiału zawsze, prędzej czy później, doprowadzi do scen gorszących. Dlatego nie nalezy broń panie przesadzać z odpoczynkiem. Najlepiej zdrowym, aktywnym i w pełni akceptowalnym.

Ponieważ nie znosze fałszywych proroków, co to głoszą prawdy objawione a zachowuja się jak grzesznicy, których publicznie piętnuja - wide na ten przykład zycie rodzinne pewnego Kazia expremiera- stosuje się do prawd, które głoszę sam. Dlatego też, czując wczoraj nieco w kościach dzień cały, usiadłem sobie zdrowo przed telewizorem, aktywnie otworzyłem butelkę Magnersa i w pełni zaakceptowałem dorodny, jabłkowy smak.

Do różnic kulturowych pomiędzy bratnimi narodami pożeraczy bigosu i pajitersów (czy raczej pie eaters’ów) - bratnimi pewnie z racji odległości geograficznej, bo mili dla sąsiadów są oni mniej więcej jak Chińczycy dla Dalaj Lamy - należy dodać prowadzanie się nieszczęść. W Polsce, wiadomo. Badziewia wszelkiej maści chadzają parami, jak się komuś noga złamie, pewnikem zaraz mu druga odpadnie, co i tak jest lepsze niż nakaz komorniczy zajęcia domu i samochodu wysądzony przez była ex na ten przykład.

W Jukeju jest dużo gorzej. Mianowicie they comes in threes, you know?
Co już w przypadku palca oznacza pewien problem, ale z gatunku rozwiązywalnych. Natomiast gdy dojdzie do złamania nogi... Tu męskie serca moga poczuć trwoge. Damskie zresztą też, bo kiz ta niby pieron ma się stać za trzecim razem - nawet nie próbuję dywagować.

Po wczorajszych wystepach Frere Jacke przystąpiłem do roby z pewnym takim - wewnętrznym - niepokojem. Przyjdzie kolejny? A jak się zastosuja do jukejskiej wersji???

Jak to mówili o Czerwonym Kapturku: szedł, szedł - i zaszedł. Mimo kapturka. Też żem doczekał. Weszło chłopisko wielkie, potężne, prawie dwumetrowe, któregom miał znieczulić do zabiegu krótkiego. Wytłumaczyłem ryzyko, młodzian zbladł nieco na wspomnienie bólu gardła, przy wymiotach wyraźnie nim zatrzęsło, więc po poważnych - choć naprawdę statystycznie prawie-że-zerowych powikłaniach przemknąłem z gracją motylka, następnie opowiedziałem mu o przyjemnościach czekających w wybudzalni i w końcu zapytałem sakramentalne: any questions?, szczerząc przy okazji zęby . Nie, nie ma żadnych. No to - do zobaczenia w anestezjologicznym. I zostawiłem go w rękach Karoliny.

Ustawiłem pompy - bo w tym miesiącu czas na TIVA - i sprawdziłem, co też na zaprzyjaźnionych blogach. Weszli po chwili, wielki się położył i zadyndał nogami. Zażartowałem z gracją, że niestety wózeczek mamy najwyraźniej Made in China i przystąpiłem do igłowania żyłki. Mam ci ją na celowniku, a ten zapodał tekst, że sie waha. Zanim znaczenie jego słów przebiło się przez mój zagazowany w czasie ostatniego miesiąca mózg, zdążyłem wenflonik wbić. Jak to się waha? No bo - on nie wie czy chce. Toż my nie napieramy - się pan łaskawy zastanowi czy chce czy nie. W końcu poszedł do niego chirurg, bo na zegarku 5 po południu, na liście jeszcze 8 pacjentów (na szczęście 7 w miejscowym) a ten leży sobie w anestezjologicznym i na-dwoje-babka-wróży. Chcę - a może nie chcę. Co ciekawe, im bardziej się wahał, tym mniej rozumiał mój piękny, uroczy przecież, akcent nadwiślański. Małopolańsko-nadwiślański, uściślijmy, z pewnymi naleciałościami dunajeckimi. Ostatecznie powiedział, że chce, więc nie czekając na nic sprzedałem mu bolus Remi z Propofolem. To troche tak jak odpalenie zapłonu w rakiecie - teoretycznie nadal człowiek znajduje się na Ziemi, ale praktycznie zbliża się do pierwszej kosmicznej z przyspieszeniem kliku g.

Polazłem do niego po zabiegu. Ot, z czystej ciekawości. No normalnie - nie ten człowiek. Zadowolony, uśmiechnięty, nie mający żadnych wątpliwości co do niego mówię... Że stres się rzuca na mózg tom wiedział, ale żeby na uszy? Tak na marginesie: ciekaw jestem, czy to jest wersja nieszczęścia naszego czy ichniego. Znaczy, czy pierdzimączki się wyczerpały, czy też kolejna ku nam zmierza.

Strasznie - straszliwie - brakuje mi czasami polskiej metody postepowania z natrętnym klientem*...

---------------
*Sami widzicie jaki tu tłok i nie mówcie że dzieci nie macie bo w każdej chwili mieć możecie (sprawdzić czy nie ksiądz).

czwartek, 3 lutego 2011

Czas Cyganów

Post zawiera czesciowy opis filmu.

Dawno o filmach nie było, ale jak się spojrzy na menu, troche ręce opadają. Miłość psowatych do krwiopijnych zaczyna pomału wyłazić bokiem, produkcje amerykańskie, starając się dostosować do przeciętnego odbiorcy niedługo przejdą na system prelekcyjny z piktogramami w roli głównej - a europejskiego kina nie uświadczy. Zaraza.

Jednak czasem, zupełnym przypadkiem, naciskając guziki pilota, można wpaść w nielichą pułapke - i, miast spać grzecznie, człowiek potem siedzi do drugiej w nocy, wslipiając się w telewizor. Ale było warto. Bo trafiliśmy na „Dom za vesanje”. Czyli, przetłumaczony zgodnie z konwencją „terefere”, „Czas Cyganów”.

Ciekaw jestem okrutnie, co na to przedstawiciele naszej mniejszości - toż okreslenie to zostało uznane za pejoratywne, obraźliwe i ogólnie be... Gdyby, na skutek protestów różnych, miało dojść do zmiany tytułu, to może wrócić do bezpośredniego „Powieszony Dom”?

Historia cygańskiego chłopca, Perhana, wychowywanego przez babkę - szamankę. Co to urok rzuci albo i odczyni. Perhan kocha sie nieprzytomnie w Azrze, jednak szans na zażonpójście raczej nie ma. Nie dość, że młody i bezrobotny, to dodatkowo nie jest uznawany za prawdziwego Cygana, jako że jego ojciec był żołnierzem Słoweńskim. Perhan jest chłopcem miłym, uczciwym i normalnym - na ile tylko można takim być, mieszkając w jednym domu z babką - szamanką, bratem autystyczno-alkoholiczno-hazardowo-artystycznym i ułomną siostrą.

Los wyciąga ku niemu rękę pod postacią poważnego Cygańskiego biznesmena, który za pomoc udzieloną przez babkę Perhana jego umierającemu synowi, obiecuje zawieźć siostrę Perhana, Danirę, na operację do Lubljany,a jego samego zabrać do pracy. Początkowo wszytko idzie jak powinno - ale wyjazd podszyty jest złośliwym chichotem losu. Rodzeństwo zostaje rozdzielone, siotra zostaje w szpitalu a Perhan jedzie do pracy we Włoszech.

Jak wiadomo, zadna praca nie hańbi. Perhan zajmuje się żebractwem, stręczycielstwem i złodziejstwem. Dość szybko pozbywa się oporów moralnych - w czym skutecznie pomaga mu Ahmed, jego pracodawca, terroryzujący całą grupę. W końcu nasz bohater zostanie jego prawą ręką, a jego podróż to the dark side of the force has been completed. Niestety, pracownicy się wykruszają, część ucieka, część zostaje deportowana, więc Perhan jedzie do Czarnogóry po nowych: ma zakupić kobietę w ciąży kilkoro dzieci i parę kalek. Czyli wykonać dokładnie to samo, co wcześniej zrobił Ahmed w jego wiosce.

Wbrew ustaleniom Perhan wraca w rodzinne strony, gdzie Ahmed buduje mu dom, gdzie czeka na niego jego ukochana - i tu zycie okazuje się nie być bajką. Domu ani śladu, siostra nie wróciła ze szpitala i nikt nie wie gdzie jest, a Azra jest w ciąży.

Film nie ma żadnego przesłania moralnego, nie podaje przepisu na życie, nie ocenia. Jest nieco magicznym opisem cygańskiego świata nędzy, brudu i brzydoty, miłości i beznadziei. I pomimo swojego bajkowego opisu jest prawdziwy do bólu.

Najcięższy z filmów Kusturicy, jaki oglądałem.

Jeszcze słowo o muzyce. Jego filmy bez Bregovica były by jak pomidorek bez bazylii. Da się zjeść, ale...

Gdy naga Azra, obserwowana z ukrycia przez Perhana, podczas rytualnego, cygańskiego tańca na cześć Świętego Grzegorza, w wodach rzeki tatuuje sobie skórę, a w tle narasta a capella spiewane Ederlezi - w ćwierćtonach, odbieranych przez europejskie ucho jak kontrolowany fałsz - kudły stają na rękach.

środa, 2 lutego 2011

Frere Jack

Stress. Wiadomo, zabija. Czasem na śmierć. Podstępnie podnosi cisnienie, i znienacka - a głównie z tętnic mózgowych - zalewa nas krew.

Współczesny świat stresów nam nie szczędzi. Prowadzimy samochód a wokoło nas same ofiary boże (to ci co jada wolniej od nas ), oraz nieodpowiedzialne matoły (każdy kto próbował nas wyprzedzić). Idziemy do kina a tu z przodu pijani młodzieńcy dra mordę, z tyłu dzidzia dźga nas nóżką, a z boku babcia staruszka czyta na głos swojej koleżance. Która pół biedy, gdy jest tylko niedowidząca. Gorzej, gdy jeszcze niedosłyszy. A poczta? Ha! Tu dopiero jest pułapek! Pomijamy wyciągi z banku i kart kredytowych, bo czytanie tychże jest równie bezpieczne dla zdrowia co karmienie krokodyla gołymi rękami, czy rachunki instytucji obdzierniczych - bo te i tak zedra co będa chciały, więc po co się denerwować - ale nawet czytanie reklamówek potrafi doprowadzić człowieka do apopleksji.

Tak, tak. Próbując uczynić swoje życie bezstresowym, postanowiłem czytac tylko reklamówki. Piekne samochody, nagie kobiety i wielkie, poteżne napisy „Promocja!!!” na każdej stronie.

Po bliższym przyglądnięciu się tematowi okazało się rzecz jasna, że promocje to próby wyłudzenia pieniedzy, ale najbardziej potrafia dobić człowieka marketingowcy z firmy, do której juz nalezymy. Dajmy na to - ubezpieczylismy samochód. Panowie drą z nas bez opamiętania - a w tym czasie jakiś niedorobiony matoł nie sprawdzi, że już daliśmy się złapać w sidła i pisze: „Wstąp do nas! Dostaniesz 60% bonusu i 3 miesiące gratis!!!” Toż jak człowiek przeczyta takie coś zaraz po liście oznajmiającym nam, że z powodu szalejacego kryzysu nasze ubezpieczenie w tym roku musi wzrosnąc o 30% - o czym z bólem zawiadamia kolega tego palanta od promocji - może wyzionąć ducha na pospolita wsciekliznę.

Dlatego tak waznym jest wypracowanie sobie odpowiedniej techniki dekompensacji stresu. Gdyż, jak wiadomo, psychika człowieka przypomina troche taką, jak by to ładnie nazwać, galaretkę owocową w prezerwatywie. Jak się go spłaszczy w jednym miejscu - to go wybuli w innym. Tu nas ktoś opier.krzyczy, to my zaraz znajdziemy sobie kogoś innego do nakrzyczenia. Albo wypijemy piwo. Albo pójdziemy pobiegać. Albo piosenkę zaspiewamy....

Przyszedł był młodzian w skórę odzian zastrugać sobie marchewkę. Kto wie to wie, kto nie, to nie musi. No i tenże młodzian od samego początku trajkotał jak najęty, ze on straszliwie igieł nie lubi, ale spróbuje się przygotować psychicznie, i jak mu tylko damy troche czasu, to na pewno da sobie radę.

Jaja zaczęły się zaraz po wejściu do anestezjologicznego, bo za cholerę nie chciał położyć się na wózku tylko coraz bardziej sapał. Pomyslałem sobie, ze to w sumie dobrze - za momencik spadnie mu CO2 do wartości śladowych, przepływ w mózgu poleci na mordę i w zasadzie gośćiu się sam znieczuli. Zaproponowałem mu, najgrzeczniej jak umiałem, że w zasadzie może sobie duszeć ile wlezie, byle by sie przed utrata przytomności położył na wózku, bo po tenisie napierniczaja mnie znowu krzyże i możemy miec pewien problem podnieść go z podłogi. Popatrzył dziwnie, położył sie i z paniką w głosie zapytał, czy ta igła to juz. Powiedziałem mu, że nieeee... aaaaaabsoultnie nieeee.... Najpier popukamy paluszkiem, coby zobaczyc gdzie żyłka. Młodzian przeszedł z sapania na rzężenie, wieć żem się go spytał, czy ma ochote mieć ten zabieg czy tez może się zastanowi jeszcze? Widać strasznie mu doskwierała niemożnaośc pełnego wykorzystania potenscjału carrot’a bo zacisną oczy i rzekł, coby pukać dalej. Popukałem, posmarowałem spirytusikiem - czy co my za izopropylen tam mamy w fiolce - i wyciągnałem wenflon. Młodzian rozwarł był nieco powieky, ryknął bojowo i wyrwał rękę. Chce mieć zabieg czy nie? No chce. To da się ukłuć? No da. Ale najpier musi się skoncentrować. No to sie koncentruj, tylko z zyciem, bo mnie tu plecy bolą... Młodzian zamknał oczy raz jeszcze, po czym sam sobie wytłuamczył, że oprecję miec chce, że przeciez przeżyl ostatnio pobieranie krwi więc teraz tez da radę a następnie zaczął równo i mocno śpiewać. Początkowom zamarł, bo mi to na „Bogurodzicę” wyglądało, ale po paru następnych taktach sprawa się wyjasniła. Było to przyzwoite, choć amatorskei, wykonanie Frere Jack.

Igła sie wbiła, pacjent usnął. I wtedy Karolina popatrzyła na mnie i z zadumą powiedziała: „Już nigdy Frere Jack nie będzie taki jak przedtem...”

wtorek, 1 lutego 2011

Collateral damages

Kiedyś tam, jeszcze chyba za czasów prehistorycznych, pokazała się praca ukazująca plusy znieczulenia miekjscowego, podawanego podskórnie bezposrednio przed zaszyciem rany. Zwyczaj w Polsce specjalnie sie nie przyjął. Ot, czasem ktos cos tam poda, ale zasadniczo raczej nie. Głównie z powodu niewielkiej skuteczności - toż w trakcie zabiegu chirurg zadaje uraz znacznie głębszy. Z drugiej strony cóż szkodzi podać kilkanaście mililitrów anestetyka działającego miejscowo... Toż każda ulga na wagę złota.

Chirurdzy rzecz jasna dzielą się na dwie grupy. W Jukeju ci, co dają miejscowe, są w przeważającej większości, lecz tu mamy różne podgrupy. Jedni wolą dziubnąć w okolice nerwu a drudzy nasiąknąć ranę. I tu dochodzimy do dania głównego. Mianowicie, w większości przypadków, chirurga cechuje taka, rzekłbym, zamaszystość. Zamaszyście chodzi, zamaszyście dyskutuje - i zamaszyście podaje znieczulnie miejscowe. Co, niestety, w większości przypadków oznacza collateral damages.

Mój ulubiony chirurg zabral się ostatnio do przepuklin. Pięć ich miał - alem mu jedną skasował, ot, nie lubię znieczulać pacjentów co to mają rozkurczowe powyżej 120. I każdemu z tych pacjentów pod koniec zabiegu znieczulił skórę. Bo nerwów on niestety nie widzi, więc ich nie dziabie, choć żem mu kiedys palcem pokazał, gdzie to jest. W efekcie dźgania otrzymalismy dwa piekne, pełne bloki nerwu udowego, z brakiem czucia i porażeniem mięśni. Co daje piećdziesięcioprocentowa skuteczność...

Tak dla potomności: zasadniczo noge unerwiaja dwa poteżne nerwy, jeden od strony pachwiny, m/w w miejscu, gdzie czuć tetno - to udowy - a drugi od strony pośladka - to kulszowy. ten pierwszy przebiega 3-5 cm pod skórą. No i jak się podaje bupiwakainę zamaszyście... Czemu nie robię sam? Bo musiałby biedak czekac pięć minut więcej pomiędzy zabiegami. A tak robi rach ciach, produkuje dwa porażenia i idzie w cholere. A my kwitniemy do ósmej.

Na szczęscie przyszła lista już jest przebukowana. Bedzie tego dobrego.

poniedziałek, 31 stycznia 2011

Wielki tenis

Australian Open się skończyło. Towarzystwo tłukło żółta piłeczke bez miłosierdzia, slajsując, tospinując i dropszotując ile wlezie. W końcu, zgodnie z przewidywaniami, ze 128 potencjalnych zwycięzców ostał się ino jeden, za to prawdziwy. Ku zdumieniu niejakim wszystkich obecnych Djokovic skasował główną wygraną i na tym się skończyły marzenia o pierwszym dla Jukeja zwycięstwie w Szlemie od klikudziesięciu lat, zdobyciu Wielkiego Szlema czy powrotu do wielkiej formy. Gdyby ktoś sie w zawiłościach tenisowych nie łapał, to za wylistowanymi powyżej nieosiągniętymi celami stoją Murray, Nadal i Federer.

Pod tym względem tenis jest straszliwie obrzydliwy, bo można być rewelacją tenisa, wirtuozem - i mieć jedna słaba piętę, dzięki której do końca zycia jest się Adasiem Miałczyńskim, bez nadziei na sukces. Najlepszym przykładem jest Murray właśnie. Przez cały turniej zrobił 12 niewymuszonych błędów, po czym w finale Djokowic spuścił mu takie manto, po którym - jak ryżego specjalnie nie kocham - mi się go żal zrobiło. A sparaliżowała go możliwość zwycięstwa.

Djokovic - z zupełnie, kompletnie mi niezrozumiałych przyczyn nazywany w polskim Eurosporcie Dżokowiczem* - pokazał, że od Murraya nie tylko jest lepszy na korcie - ale tez i w rozdawaniu okolicznościowych podarków. I w tłum, prócz nagminnie rzucanych przez oponenta naręcznych frotek, poszła
- koszulka, tak cut-mjut przepocona po trzygodzinnym graniu;
- chyba rakieta - choć tu zdania są podzielone;
- po czym Dżokowicz podrapał się po łbie i w tłum poleciały buty.

Radziłbym ogladać następny finał, będzie to Roland Garros, jest szansa że ktoś, chcąc zdystansować obecnego zwycięzcę, ciepnie w tłum gaciami.

O ile męski tenis jest mniej - więcej przewidywalny, o tyle damski, jak to słusznie zauważył mój trener, to crap. Panowie przełamują raz, zazwyczaj dowożą przełamanie do końca i wygrywają seta. Natomiast panie... To co się ogląda na korcie, nieco przeraża. Numerowi 1, Nadalowi, który wygląda jak czarna pantera na sterydach po operacji plastycznej odpowiada nasza Karolina, która wygląda trochę tak, jak ja pół roku po rzuceniu palenia.

Złapałem wtedy nie przymierzając jakieś 20 kilogramów. Do tej pory nie mogę się pozbierać.
Zresztą, Karolina jest bardzo ciekawym przypadkiem lingwistyczno-dziennikarsko-narodowym. Gdy wygrywa, jest Polką grajacą dla Danii - gdy przegrywa, Dunką polskiego pochodzenia. Chyba, że dostaje baty straszliwe, to wtedy pochodzenie jest litościwie pomijane. Toż nie godzi się, by potomek Piastów, spadkobierca Warny i Grunwalda dostawał w dupę od sługi dynastii Czeng....


Zastanawiałem się, co takiego jest w paniach startujących w wielkich turniejach, bo poziom gry jest, powiedzmy sobie szczerze, byle jaki. Najlepszym przykładem siostry Williams. Jedyne, grające coś, co przypomina meski tenis - gdy są w formie, przechodzą przez turniej jak siekiera przez styropian.

Zastanawiam się, kto opłacił laleczki woodoo.

Po długich namysłach doszedłem do wnisku, że wszysktie tenisistki to psioniczki, a swoje oponentki wymiataja z kortu dźwiękiem modulowanym.

Czyli w zasadzie soniczki a nie psioniczki...

To co się wyrabiało na kortach, strach opisywać. Odgłosy można podzielić na dwie grupy. Pierwsze to uderzeniowo-wypychające. Kto oglądał Schiavone albo siostry Willliams (chyba Serena, ale mogę się mylić), wie o czym mówię. Panie przy uderzeniu piki wydają z siebie dźwięk cierpiącego na zatwardzenie hipopotama, starającego się wypchnąć szpuncik.

Druga grupa, to te, które steruja głosem lot piłki. Jęki są najróżniejsze, ale to co wydaje z siebie Azarenko, przechodzi ludzkie pojęcie. Modulowany jęk, ocierający się o pasmo dla człowieka nieosiągalne, gdzieś powyżej 22kHz, który jeży włosy na głowie a skórę na dupsku.

A gdy męcliwa trafi na stekająca... Nalezy puścić sobie miły dżezik i wyłaczyć fonię. Tym bardziej że panowi, siedzacy w studio, plota czasem uroczo - a czasem niestrawnie.
Tak na marginesie kolejnym - gdyby tu trafił specjalista od fizyki w Eurosporcie, to uprzejmie informuje, że piłka owszem, przyspiesza po odbiciu od kortu, pod warunkiem że ma rotację do przodu. Takoz samo skręca przy rotacji bocznej i zwalnia przy wstecznej. Niedowiarkom proponuję zrobienie doświadczenia ze starą opona.


Drugi ciekawy moment, to w rakietę życia tchnięcie.
Przodują tu Szarapowa i Ivanowic, choć pozostałe tez próbuja. Mianowicie po każdej piłce panie ida na chwileczkę do kącika, i wpatrując sie w rakietke, coś tam do niej mormolą. Postawię duża flaszkę, gdy ktoś mi powie, o co chodzi... Straszą czy obiecuja? A może wszystkiego po trochu....

Panowie też czarują, ale tu czary są związane z rakieta i piłka. Rakietą mianowicie walą w co popadnie. Djokowic na ten przykład w głowę. Murray w buty - albo wali ją ręką. A Wawrinka w kort. Przy okazji wyszło, że ma rakietę składaną - trochę podobną do odkręcanej rączki Babolata Radwańskiej - po którymś uderzeniu w kort zrobiła sie o połowę krótsza i dwa razy grubsza.

Z niepokojem czekam na Roland Garros. Może w końcu ktoś uzyska moc pozwalająca grać w ogóle bez użycia rąk?

--------

* No to teraz juz wiem. Prawidlowe pytanie nrzmi: dlaczego pieronski Dżokowicz zapisal swojw nazwisko w angielskiej fonetyce...
xD
Dzieki, Adept

piątek, 28 stycznia 2011

Istotne punkty robienia naleśników

Niby nic. Ot, pojechać, udowodnić, ze człowiek potrafi jeszcze przeprowadzić prosta analizę logiczna i na jej podstawie wdrożyć prościutki algorytm. Któren to bardziej przypomina cepa niz metr sznurka w kieszeni. W zasadzie bez jakiegokolwiek napięcia. Ale gdy się jest anestezjologiem, który nie ma prawa sie pomylić... Dokłada to maluśki, choć niebagatelny, presorek, który mimo wszystko potrafi podnieść ciśnienie.

Kursik bardzoż napięty, dzień pierwszy prawie do siódmej, co, po dodaniu czasu dojazdu, zapewniło mi godziwą, bezalkoholowa rozrywkę od 6 rano do 8 wieczór. Drugi dzień niby krótszy, ale za to z atrakcjami egzaminowymi.

Choćbym sie chcial powyzłośliwiać, czepić się nie ma czego. Centrum całkiem do rzeczy, wykładowcy sensowni a grupa sympatyczna. Ale pare ciekawostek mi sie zebrało. Głownie o stosunku kursant - wykładowca. Nie wiedzieć czemu utrało sie, że wykładowca musi wiedziec wszystko, a w starciu z kursantem wynik jest równie pewny jak walka Pudziana z daSilvą. Wyobraźmy sobie nastepującą sytuację.

Masujemy klatke manekina, klnąc po cichu na korzonki, i starając sie nie przeszkadzać za bardzo prowadzacemu swoimi jakże-celnymi-uwagami. Czyli trzymamy dziób na kłódkę. W trakcie masażu, gdzieś w środku cyklu, instruktor zapowiedział, że pacjent kaszle. Prowadzący słusznie przerwał, sprawdził obecność pulsu, otrzymał wiadomość, że jest wyczuwalny i - kazał mi podjąć masaż. Mówisz - masz. Zakończyliśmy scenariusz, prowadzący został pochwalony - (wszystkich nas bardzo chwalili jak dzieci po występie bożonarodzeniowym, nawet tych co się jąkali lub zapomnieli kwestii, co nie przeszkodziło na koniec uwalić paru zdających) - po czym padło pytanie o wątpliwości. Zapytałem grzecznie o stosunek gajdlansa do kaszlu i pulsu w trakcie masażu - co w rzeczy samej mnie wali, bo nikomu nie zafunduję tej przyjemności bez potrzeby - i otrzymałem odpowiedź, że tak. Mam masować, bo tak w Świętym Gajdlansie stoi i nie ma przbacz. Nawet mi oko nie drgnęło. Siadłem na dupce i wsłuchałem się w kolejny scenariusz. Ale polskie kurestwo mnie w dupę uwierało i na koniec, beszczelnie, zapytałem o to samo drugiego instruktora. Jak było do przewidzenia, dowiedziałem sie że to bład w sztuce jest. Ponieważ spieszno mi było na ciasteczko i kawę, skonfrontowałem jedynie nieszcześnice i polazłem.

Po tych wszystkich kursach, które odbyłem do tej pory, zarówno jako kursant jak i nauczyciel, rysuje mi się dośc ciekawy obraz. Mianowicie każdy, nawet najlepszy algorytm, prędzej czy później zostanie spier.psuty przez wykładowców. Bo gajdlans jest prosty. Mówi wyraźnie - trzymaj się podstaw.



1. Będziesz masował, nie przerywając nadaremnie.

2. Będziesz defibrylował, najwcześniej jak tylko możesz.

3. Będziesz wentylował, dwa wdechy co 30 uciśnięć.

4. Co dwie minuty sprawdzisz rytm serca na monitorze.

5. Rytm do defibrylacji będziesz defibrylował, a adrenaline i amiodaron podasz po strzale trzecim.

6. Rytm nie do defibrylacji potraktujesz adrenaliną, nie zwlekając.

7. Jeżeli defibrylacja będzie wskazana, bedziesz strzelał raz co 2 minuty.

8. Jeżeli defibrylacja nie będzie wskazana, a rytm jest pulsodajny, sprawdzisz go co 2 minuty.

9. Nie zważając na nic, będziesz dawał kolejną adrenalinę co 4 minuty.

10. A gdy pacjent da znaki życia, przestaniesz.



Taak.

Powiedział mi kiedyś jeden mój instruktor rzecz podstawową na świecie.

Niestety, nie medyk. I rzecz jasna nie Polak, ten zaraz by wymyslił religię i szestastopunktowy protokół "Jak prawidłowo wyjść do toalety".
Był to mianowicie instruktor TDI*, rodem z austriackich Alp.

A brzmiało to tak: dla mnie nie ma żadnego znaczenia, jak sobie powiesisz butle. Mogą być dekompresyjne po prawej a podróżne po lewej. Możesz mieć czarne, techniczne płetwy - a możesz sobie pływać w takich różowych w zielone groszki. Wali mnie, czy masz maskę z czarnym czy białym silikonem. Powiewa, czy używasz Suunto HelO2 czy VR3. Ale nauczę cię pryncypiów, i te musisz przestrzegać. Bo ich złamanie prawdopodobnie cię uszkodzi. A w najgorszym razie zabije.

Z reanimacją jest tak samo. Nie ma literalnie żadnego znaczenia, kiedy wezwiemy pomoc, jeżeli mamy wystarczająco sprzetu i ludzi, by prowadzić reanimację. Ale za to można zostac oblanym na egzaminie. Nie ma żadnego znaczenia, jak długo intubujemy pacjenat - pod warunkiem, ze masujemy go cały czas w trakcie, a co 30 uciśnięc damy mu dwa wdechy za pomocą maski. Dla bezpieczeństwa zespołu nie ma kompletnie ża-dne-go znaczenia czy łyzki naładujemy na pacjencie, czy w powietrzu. Chyba, że ratujący jest upośledzonym studentem medycyny (ML, przekaż, proszę, matołom wyrazy szacunku) albo własnie próbuje się pozbyć 7 promili cedwahapięcioha ze swojego krwioobiegu.

Natomiast dla pacjenta ma niebagatelne. Uważa się obecnie, że każde pięć sekund pomiędzy przerwaniem masażu a defibrylacja obniża skutecznośc tejże o piętnaście procent (!).

Reanimacja jest sztuką. Prostą - ale sztuką. Trochę jak robienie naleśników. Wystarczy pojechać na jeden kurs, zrobić kilka nalesników samemu i już. Nie ma przy tym znaczenia, jaka patelnia ma rączkę i która ręka sypiemy makę. Ale ma znaczenia co wrzucimy na patelnię i jak długo będziemy to robić.

Problem polega na koncentracji. Należy olać to, co nieistotne. A rzeczy istotne wykonac perfekcyjnie.

---------------

*Technical Diving International

wtorek, 25 stycznia 2011

ALS AD 2010

He he - doczekałem się. W pazdzierniku 2010 ukazał się kolejny update algorytmu ALS (Advanced Life Support). Jako, że własnie wygasa ważność mojej licencji na strzelanie ludzi prądem, jadę sobie na dwa dni do pięknego miasta York, coby nasiąkać i wchłaniać. A głównie recertyfikować. No i (nie zaczyna się od „no i”) zaczytuje się w cud-miód interesującej książce, przysłanej przez organizatorów.


W dawnych czasach zdarzało się, żem niósł kaganek pod strzechy.
Co wymaga konkretnej ostrożności, jak wiadomo kaganek plus strzecha - strażaki zaś przyjadą i będą lokalizować toporami do upadłego.
I w ramach kagankowania odwiadzałem miejsca różniste, pokazując, jak też się łamie żebra, nadyma płucka aż po osklepki i powoduje regurgitacyje, co to dobijają pacjenta jego własnym sniadaniem. Miałem jednakowoż pewien problem, nazwijmy go ambiwalencja poznawczo - gajdlansową. Mianowicie algorytm ALS zmierzał uparcie i nieodwołalnie w stronę paranoi - bezpieczeństwo i jeszcze raz bezpieczeństwo. Jest to rzecz ważna, nie przeczę, nie należy w trakcie reanimacji produkować dodatkowych ofiar wymagających tejże, ale zdarzyło mi się widzieć odesłanie kursanta przez egzaminatora z powodu nie założenia rękawiczek. Nie wspominając o próbie naładowania elektrod nie przyłożonych do pacjenta, czy też nie wykonania obowiązkowego sprawdzenia, czy nikt nie dotyka pacjenta w trakcie reanimacji. Ostatni gajdlans posunął sie do wydzielenia poszczególnych stref spawdzania: najpierw głowa (check!), klatka (check!), brzuch wraz z dupą (check!) i wreszcie nogi (check!), nastepnie nalezało zakrzyknąć „Everybody clear!”, (co się tłumaczy na „Won mi stąd!” a nie „Wszyscy do mycia!”) i pierdyknąć pacjenta prądem.

Czekałem z napięciem, czy przypadkiem kolejny gajdlans nie uwzględni sprawdzania, czy ktoś potajemnie nie złapał pacjenta w trakcie za ptaka. I nici. A szkoda - ileż mozliwości oblewania kursantów...

Na tym tle miałem kilka dyskusji z moimi przełozonymi, jako, że zawsze mnie debilizmy wkurwiaja, choćby napisał je sam (BACZNOŚĆ!) namaszczony wiedzą i nauka - a głównie prezydentem - Pan Profesor (Spocznij!). I kiedy nikt nie słyszał, próbowałem przekonac rescuerów, że najważniejsze jest:

- kopnąć prądem najszybciej jak się da, nie bacząc na nic, a w szczególności na ilość wdechów przed, czas masażu czy podane leki;

- wykonać nieprzerwanie masaż klatki piersiowej, jeżeli to tylko możliwe; skupić się na prawidłowym masażu - ilośc i jakość uciśnieć stanowią o przeżyciu pacjenta;

- wentylować tlenem;

- dać adrenaline.

Cała reszta to pic i fotomontaż, służący jedynie mieszaniu we łbie.

Najlepszy przykład miałem przy poprzedniej - a pierwszej w Jukeju - recertyfikacji. Po wykonaniu masażu, defibrylacji, intubacji i ogólnie wykonaniu akcji z błyskiem ciupagi w tle (inni się chwalą, ja tylko mówię...) - moja komisja wpadła w przydum, czy należy mnie uwalić za niepodanie adrenaliny po pierwszym cyklu ( bom go podał przed drugim...)

I w końcu doczekałem.

W zaleceniach najnowszych stoi jak byk: nie przerywac masażu pod żadnym pozorem za wyjątkiem strzału pradem, oceny rytmu i wentylacji maską. Pozostałe sa błedem w sztuce. Nie należy przerywać (co było kiedyś niedopuszczalne) masażu w trakcie ładowania defibrylatora. Masujemy do ostatniej chwili, komenda „Ręce precz!”, po czym jednym płynnym ruchem odrywamy ręce własne, naciskamy czrwony guzik z magiczna cyferką 3 i wracamy do masażu.

Jak to jest miło, kiedy ktoś stworzy gajdlans zgodny ze zdrowym rozsądkiem.

-----------
PS. Gdyby ktoś chciał sobie odświeżyć wiadomość, służe skrótem ;)

piątek, 21 stycznia 2011

Gwiazdeczka

Prawo Murphy’ego jednoznacznie mówi: jeżeli coś może pójść źle - to pójdzie. Psuje się zawsze ostatni pacjent w kolejce, a najgorszym dniem jest piątek.




Przyszła Gwiazdeczka zoperować sobie nóżke. Bywa. Nie chce przypadkiem miejscowego? A Broń Boże. Ona niechybnie umrze, taki ma wstręt okrutny w sobie do medycyny w ogóle, a ortopedów w szczególności. Co robić, poniekąd rozumiem. Zebrałem wywiad, w którym dowiedzałem się, że jest uczulona na wszystkie antyemetyki z wyjątkiem cyclizyny - pod warunkiem że jest podawana dopiero po wybudzeniu i tylko dożylnie, bo doustna oraz śródzabiegowa zabije ją niechybnie - po czym przystapiliśmy do działania. Im dalej - tym gorzej. Żyły ani pół jednej. Sprawdziłem ręce, nogi. Zero. Hm. Wypatrzyłem jakąś maliznę na szyi, wraziłem wenflonik - jest. Popchnąłem nieco dalej - zdechł. A babina skłuta czterokończynowo jak by ją stado szerszeni napadło. Już żem ja miał zwalić, gdy mi sie przypomniało - toż USG w kącie stoi! Pognałem po taborecik, przywlokłem monitorek i dalej szukać. Procedura przypominała nieco rozmowę Laskowika ze Smoleniem, któren to na każde pytanie odpowiadał nie ma- nie ma- nie ma... W końcu w desperacji wielkiej przelazłem na ramię. W ramienną nikt nic nie wbija, poza szyjnymi i udowymi to chyba największa żyła dostepna igle - przymierzyłem, wsadziłem - i poczułem pstryk. Zamarłem. Podałem wodę - nie działa. Krrrrrrwiiii!!! Zawyło we mnie wszystko, a osiagnąłem stan, przy którym mam sobie ochote odgryżć ucho. Własne. Wyjąłem zagięty wenflonik. Ma Pani jeszcze ochote być kłuta? Niech Pan jeszcze spróbuje... Ja tak się boję miejscowego... Usiadłem jeszcze raz, odnalazłem żyłę, pomaluśku, pod kontrolą USG wsadziłem ten cholerny wenflon, wyjałem igłę - trysnęło. Ożeżkurważwdupeżmać. Tętnica. Toż mięciusieńko się zapadała - a teraz tryska??? Założyłem stazę, ucisnałem i nabrałem dużo powietrza.

Droga Pani - rzekłem do Gwiazdeczki - nie dam rady. Ze wstydem przyznaję, że mnie te pani żyły przerosły na amen. Ma Pani do wyboru iść do domu, albo dać się zoperować w miejscowym. Jednak w tym drugim przypadku musze ostrzec lojalnie, że jeżeli wydarzy się coś, co będzie wymagało podania pani leków, bede zmuszony założyć zewnik do żyły centralnej. Capisci? Javohl! - odrzekło dziewczę dzielne. Zawołałem chirurga, czerwony ze zburaczenia wyjaśniłem, żem wenflonka nie wbił i zapytałem czy w miejscowym zrobi? Zrobi, tylko czy bym mu blok zrobił, bo już jest umyty od jakiejś półtorej godziny i nie chce mu się rozsterylizowywać? Nie ma sprawy.



Założyłem oberst-bloka, chirurg sprawdził, czy działa, naciął skórę, uwolnił ścięgno i zaszył.



I tak sobie pomyslałem, że nawet późno po południu, miast dźgać żyły i znieczulać do upadłego, trzeba po prostu zachować szczyptę zdrowego rozsądku.

czwartek, 20 stycznia 2011

Ryzyko znieczulenia ogólnego

Jenkins, K. and Baker, A. B. (2003), Consent and anaesthetic risk. Anaesthesia, 58: 962–984. doi: 10.1046/j.1365-2044.2003.03410.x

Predicted incidence of complications of anaesthesia
Total peri-operative deaths (within 30 days):
1:200 (elective surgery) 50:10000
1:40 (emergency surgery) 250:10000
× 2 (60–79 years)
×5 (80–89 years)
×7 (>90 years)

Death related to anaesthesia: 1:50 000 (anaesthesia-related) 0.2:10000
1:100 000 (ASA physical status I and II) 0.1:10000

Cardiac arrest during:
general anaesthesia: 1:10 000 – 1:20 000, 1-0,5:10000, mortality 1:15 000–1:150 000
local anaesthesia: 1:3 000, 3:10000
spinal anaesthesia: 1:1 500 (25% fatal) 7:10000 (2:10000 fatal)

Myocardial re-infarction:
1:20 (0-3 months after myocardial infarction 500:10000
1:40 (4-6 months after myocardial infarction) 250:10000

Respiratory complications
Aspiration during general anaesthesia: 1:3 000 3:10000
 ×4 in emergencies
 ×3 in obstetrics
1:60 000 (Death) 0.16:10000

Difficult intubation: 1:50 200:10000
Failure to intubate: 1:500 20:10000
Obstetrics: 1:250 40:10000

Failure to intubate & ventilate: 1:5000 2:10000 (WTF??? - przyp. abnegatowy)

Postoperative cognitive dysfunction (> 60 years)
1:4 at 1 week 2500:10000
1:10 at 3 months 1000:10000
1:100 permanent 100:10000
Regional anaesthesia ≈ General anaethesia (! - przyp. abnegatowy)


Postoperative delirium:
1:7 (general surgery) 1400:10000
× 3 if >75 years
×3 if requiring intensive care  
up to 1:2 for elderly fractures neck of femur 5000:10000

Drowsiness: 1:2 5000:10000 (Day surgery)
Dizziness: 1:5 2000:10000 (Day surgery)
Headache: 1:5 2000:10000

Cerebrovascular accident (CVA):
1:50 if previous stroke 200:10000 46% mortality
1:100 general surgery 100:10000 60% mortality if previous CVA (∼ 1:700 in the non-surgical population)
1:20 head and neck surgery 500:10000
(1:700 in the non-surgical population)
Carotid endarterectomy (CVA + death):
1:15 if symptomatic 700:10000
1:25 if asymptomatic 400:10000
(Disabling CVA + death): 1:50 200:10000

Awareness
with pain: 1:3000 3:10000,  2/3 with neuromuscular blockade
without pain:  1:300 30:10000  1/3 without neuromuscular blockade
Total intravenous anaesthesia:  1:500 20:10000

Anaphylaxis: 1:10 000

Deafness
‘idiopathic’ (general anaesthesia): 1:10 000
transient after spinal anaesthesia: 1:7 1500:10000 (WTF? - przyp. abnegatowy...)

Loss of vision: 1:125 000 0.08:10000
1:100 (cardiac surgery): 100:10000

Pain:
1:3 (moderate) 3000:10000
(after major surgery): 1:10 1000:10000
(day surgery): 1:2 5000:10000

Postoperative nausea and vomiting (PONV):
1:4 2500:10000
2/3 nausea and 1/3 vomiting
Female:male 3:1

Sore throat: 1:2 (if tracheal tube) 5000:10000
1:5 (if laryngeal mask) 2000:10000
1:10 (if facemask only) 1000:10000

Dental damage
requiring intervention: 1:5000 2:10000
all dental damage: 1:100 100:10000
all oral trauma after tracheal intubation: 1:20 500:10000

Peripheral nerve injury (general anaesthesia):
1:300 ulnar neuropathy 30:10000
1:1 000 (other nerves) 10:10000 

Thrombophlebitis: 1–2:20 water-soluble drugs 500–1000:10000 
1:4 propylene glycol-based 2500:10000
 
Predicted incidence of complications of regional anaesthesia
Paraplegia1:100 000 0.1:10000
Permanent Nerve Injury:
spinal: 1–3:10 000 1–3:10000
epidural: 0.3–10:10 000 0.3–10:10000
peripheral nerve block: 1:5000 2:10000, 2% brachial plexus neuropraxia lasting >3 months

Epidural haematoma:
1:150 000 (epidural) 0.07:10000
1:1 000 000 (spontaneous)
1:200 000 (spinal) 0.05:10000
 - 1:14 000 (USA)
 - 1:2 250 000 (Europe)
 - 1:10 000 (spontaneous)

Epidural abscess 1:2000–1:7500 1.3–5.0:10000

Transient neural complications
1:1000–1:10 000 (epidural) 1–10:10000
1:125–1:2 500 (spinal) 4–80:10000

Transient radicular irritation (spinal)
Up to 1:3 (heavy lidocaine and mepivacaine) 3000:10000

Cardiac arrest: 1:1500 (spinal) 7:10000
1:3000 (local anaesthesia) 3:10000
1:10 000 (epidural) 1:10000 
1:10 000 (regional blocks) 1:10000

Post-dural puncture headache:
1:100 100:10000 80% following inadvertent dural tap
1:10 (day surgery) 1000:10000
Blood patch 70–100% immediate success but headaches recur in 30–50%

Backache >1 h surgery 20% 2000:10000 GA ≈ LA
>4 h surgery: 50% 5000:10000

Urinary dysfunction: 1:50 200:10000

Pneumothorax: 1:20 (supraclavicular blocks) 500:10000

Systemic LA toxicity: 1:10 000 (epidural)
1:1500 (regional blocks) 7:10000

Cerebral seizures:
1:4000 (intravenous regional anaesthesia) 2.5:10000
Axillary: 1:10000
1:500 (brachial plexus) 20:10000
Supraclavicular: 1:125 80:10000

I to by było na tyle, jeżeli chodzi o metaanalize suchych danych.
pragnałbym tylko zwrócic uwage państwa na dość ciekawe ryzyko wystąpienia zatrzymania krażenia w zalezności od zastosowanego znieczulenia, oraz częstości wystąpienia powikłań po znieczuleniach regionalnych.

Tak jak pisał wczoraj Szaman, każda technika ma swoje miejsce. Anestezjolog powinien je znać i wykorzystywać kierując się jedynie przewidywanym wynikiem końcowym, opartym na solidnej statystyce.

A na koniec - tak żeby wbić maluśką szpileczkę i podtrzymać temperaturę dyskusji- pozwolę sobie skierować pytanie do mojego szanownego interlokutora i oponenta.
Czy ja dobrze zrozumiałem, co z przedstawionej przez Ciebie statystyki wynika? Że polski anestezjolog zabija swojego pacjenta czternaście razy częściej, niż nasz brytyjski odpowiednik?

środa, 19 stycznia 2011

Dylemat

Pobili się dwaj górale ciupagami...

Szkoła rozwiązywania konfliktów w wykonaniu rasy ludzkiej jest prosta. Jeżeli nie możemy przekonac przeciwnika, należy go zaciukać. Cokolwiek by to nie miało znaczyć. Dlatego też większość dyskusji międzyludzkich ewoluuje w kierunku rozwiązań siłowych. Dowodu przeprowadzać mi się nie chce, wystarczy otworzyć pierwszą z brzegu gazetę i poczytać o bieżących wydarzeniach. Gdyby ktoś podniósł Sudan jako kontrteorię, uprzejmie informuje, że po takiej ilości trupów nawet najdziksze hieny sięgneły by rozwiązań politycznych. Poza tym z oceną sytuacji należy poczekać do końca procesu.

Jako, że każdy z nas ma we łbie taką dzidzię nieznośną, zazwyczaj głęboko ukrytą pod płaszczykiem neokorteksowej ogłady a chcącą się jedynie się pieklić i żyć zgodnie z prawem Kalego, prędzej czy później dojdzie ona do głosu. A zazwyczaj prędzej. To te momenty, za które później przepraszamy naszych bliskich - bo ziupa za słona albo kamyczek wylądował w bucie.

No i zdarzyło się. Osobiście zwalam to na niedobory magnezu w osoczu, ale nie ma tu co szukac winnych. Cholera ze mnie wylazła i nie pytając się o zgodę wziąłem byłem ściszyłem ortopedzie sprzęt grający. Który to chirurg słucha jakiegoś metalowego rachatłukum, a musi to lubić, bo głuchy jest konkretnie. A przynajmniej tak sądzić nalezy z poziomu głośńości aJpodowego wzmacniacza. Zrobiła się z tego nielicha awantura, bo tenże darł sie jak Mućka po zmierzchu, co to ją zapomnieli wydoić, a jam się zaparł, ze głośniej nie dam. Inna rzecz, że sala operacyjna to nie jest dyskoteka i chirurg może sobie, i owszem, słuchać czego tylko zapragnie, ale w domu. Jeżeli mu żona nie pozwala - niech idzie na dyskoteke. Albo do znajomych. Albo kompletnie-mnie-nie-interesuje-gdzie - byle to gówno wyłaczył, bo sie przy nim nie da myśleć.

Straszliwe rzucanie zadem miało swój ciąg dalszy. Mianowicie musiałem się tłumaczyc manago, czemuż to ach czemuż Boga Imperatora wkurwiam, co to złote jaja nam znosi. Przedstawiłem swoje expose jak wyżej stoi i sprawa wylądowała w ogródku chirurga. Któren to list napisał - niby przepraszajc, a użył tegoż słowa ze trzy razy - ale wskazując paluchem na mnie, żem go wkurwił, bom za późno do pracy przyjechał. Jakby to była moja wina, że chirurg do zabiegu na ósmą przyjeżdża o 6:45... Inna rzecz, że takiego drugiego nie znam. Potrafi przyjść do roboty przed pielęgniarkami, co może wzbudzać szacunek szczery.

Minął jakiś czas i spotkalismy się po nowym roku. W mordę. Wersal przy nas to jarmarczna buda. Mi było głupio, żem go wkurwił niepotrzebnie, bo wystarczyło grzecznie poprosić o ściszenie sprzętu a ten z kolei nie bardzo wiedział jak się zachować.

I tak sobie myślę, że do porannej kawy należy otworzyć ampułeczkę MgSO4 i dokropić sobie ze dwa gramy.

Bo czymże jest sraczka wobec zrobienia z siebie głupa.