sobota, 5 czerwca 2010

33 sceny z życia



Rozbiegówka powyżej jest najlepszym dowodem że specjalistów od marketingu trzeba wsadzić w rakietę i wysłać w kosmos. A przed wysłaniem strzelić czymś twardym w czerep.

Film jest - przedziwny. Studium rodziny artystów dotkniętej śmiertelnym procesem jednego z jej członków. Znaczy, każdy z jej członków jest dotknięty tymże - zgodnie z definicją życia które to jest chorobą śmiertelną, przenoszoną drogą płciową - ale nagle okazuje się, że fakt posiadania procesu nowotworowego burzy nasz światopogląd oparty na przedziwnym przeświadczeniu, że jesteśmy nieśmiertelni, a za zejście z tego świata odpowiadają lekarze.

Ona jest artysta - fotografikiem. On - kompozytorem. Ich uczucie jest głębokie, oparte na obopólnym zrozumieniu i miłości. I nagle w ich życie wkracza śmierć. Ot, tak. Matka zaczyna - boleśnie, pomału - umierać. Nagle w rodzinie, która do tej pory była skałą i opoka, pojawiają się rysy. Dekompensacja stresu jest w swojej grotesce przerażająca. Ból członków rodziny zaczyna się przejawiać w przedziwnych konstelacjach. Bo - wszyscy jesteśmy śmiertelni. Bo przecież każdy w końcu umrze. Ale do kurwy nędzy - dlaczego akurat my - teraz - w ten sposób. Łatwo jest zaaprobować śmiertelność rasy ludzkiej - ale zupełnie czym innym jest zaaprobowanie śmierci własnej matki.

Każdy chce iść do nieba - ale nikt nie chce umierać.

Doskonały film. Pokazujący degenerację, ale również siłę i restaurację ludzkiej osobowości w obliczu śmierci bliskich. Wszytko bez jakichkolwiek fajerwerków uczuciowych, sentymentalizmu, czy zadęcia edukacyjnego.

Ciekawostką jest wystąpienie dwojga aktorów, którzy w filmie nie używali języka polskiego. To Julia Jentsch i Peter Gantzler. Zostali zdubingowani dla potrzeb polskiej produkcji. Co do Julii, coś mi od początku nie grało - ale Petera wypatrzyłem dopiero od koniec.

Może się spodobać - może się nie spodobać. Ale chyba nikt nie przejdzie koło niego obojętnie.

100 ml 70% calvadosu.

piątek, 4 czerwca 2010

Eksmisja

Żeby kupić dom - trzeba mieć solicytora. Nie da rady inaczej. Solicytor sprawdzi czy dom faktycznie istnieje, czy ma to co mieć powinien i nie ma tego co raczej powinien nie mieć, rzuci okiem na plan zagospodarowania miasta czy przypadkiem developer nie wykorzystal nieuwagi urzędnika w magistracie i nie wydebił pozwolenia na placu budowy autostrady, zobaczy czy nie chcemy mieszkać na poligonie, wulkanie, górze lodowej czy wysypisku smieci - oraz zajmie sie przygotowaniem umowy kupna-sprzedaży wraz z organizacja przelewu środków. Płatniczych.

Tak miłego człowiek dawno juz nie spotkałem. Uśmiechnięty. Zadowolony. Przywitał nas w drzwiach i miał dwa pieski. Usiedliśmy, wyłuszczylismy sprawę kto zacz i po co przylazł - usmiechnał się od ucha do ucha, po czym tłumacząc po kolei co będziemy robic, pisał małe cyferki z boku białej kartki. Mówił w tempie karabinu maszynowego, cyferki pisał jeszcze szybciej. Sto, czterysta, siedemdziesiąt pięć, trzydziesci dwa pięćdziesiąt.... I tak dalej, i tak dalej... Po podsumowaniu kosztów zrozumiałem jego uśmiech szeroki. Mój pies, bernardyn, też sie tak uśmiecha na widok pozostawionych bez opieki schabowych.

Czytałem kiedyś takie opowiadanie S-F - ja mam mózg gazami uszkodzony więc jestem usprawiedliwiony - o tym jak to w trakcie eksploracji kosmosu ludzie spotkali statek obcych. Był to tak zwany rzut 2 planetarnego exodusu spowodowanego nadciągającą zagładą całego układu planetarnego. Pomysł był nastepujący. Zbudowano trzy statki. Pierwszy, A, był dla naukowców, filozofów i artystów - czyli producentów dóbr niematerialnych. Ten miał odlecieć jako drugi. Trzeci, C, był dla robotników i rzemieślników. Czyli producentów dóbr materialnych dla odmiany. Ten miał odlecieć jako ostatni. Natomiast statek B - do niego załadowano wszystkich pośredników, solicytorów, prawników, rzeczoznawców, bankowców, handlarzy, agentów reklamowych i wysłano ich w kosmos. Jako pierwszych.

Jeżeli dodamy że po wystrzeleniu zamikły radioodbiorniki a stery zablkowały sie w pozycji forward, sytuacja staje sie klarowna...

Zastanawiam się ile może kosztowac taki tankowiec. Stutysięcznik na ten przykład. I jak by im tak wmówic, że Europa za chwile zniknie pod wodą...

czwartek, 3 czerwca 2010

I jak ich nie kochać

Chirurdzy. Rasa dziwna i nie do końca zrozumiała. Tutaj wystepuje rys zbieżny z kobietami, też ich pojąć nie idzie - ale jednak chirurg to nie kobieta. Za młodu dowiedziałem się nawet że kobieta chirurg to w ogóle nie kobieta jest - mianowicie do pokoju lekarskiego weszła pani chirurg i widzac że wszystkie miejsca są zajęte, klepneła swojego kolege po fachu z okrzykiem: „Ustapił bys miejsca kobiecie!”. W odpowiedzi dowiedziała się że jest chirurgiem a nie kobietą, więc krzesełka nie dostanie. I tum popadł w dysonans poznawczy bo na pierwszy rzut oka rzeczona przedstawicielka cechy rzemiosł różnych była nie do odróżnienia od kobiety. A tu proszę.

Jak każdy rodzaj skomplikowany, a ludzkiemu mózgowi nieuchwytny, chirurdzy doczekali sie kilku klasyfikacji. Ten najprostszy, nie budzący żadnych wątpliwości, oparty jest na rodzaju płynu z którym rzeczony chirurg paraduje dumnie na bluzie operacyjnej. Czerwony, krew. Maja go Ci co tną w klatce ale też i w brzuchu. Czyli chirurdzy miętcy. W opiłkach kości, z drutem Kirschnera dumnie sterczącym spomiędzy krzywch zębów, paradują ortopedzi. Czasem targają ze sobą różne młoty czy piły - ale znam takiego jednego, co mu najwyraźniej zbrzydła przynależność do klanu cyrulików bo nosi ze sobą słuchawki lekarskie. Ortopeda. Słuchawki lekarskie. Jak śpiewał Niemen, „Dziiiwny jest teeeeeen, świat.” Jak ktoś jest upaprany moczem - wiadomo, urolog. Gównem - proktolog. Czy inny nieszczęśnik co akurat musiał wykonać resekcję na straszliwie wzdętym jelicie i mu coś z odbarczeniem nie wyszło, dzięki czemu dwupierdzian grochu wraz z resztkami gówna rozleciał się po całej sali operacyjnej. Znaczy, żeby nikt sobie do głowy nie przybrał, że to jakowaś norma jest - jak żyję, raz widziałem rzeczone cudo, ale mam dziwne wrażenie że to i tak o raz za dużo. Jak ktoś ma na koszulce płyn klarownie czysty, można by przypuszczać że to neurochirurg co mu płyn mózgowo-rdzeniowy wyciekł z CUN’a - ale tak naprawdę to oni są czerwoni od krwi co im z czachy pacjenta sie leje po... no, po wszystkim po czym może - a taki mokry to zazwyczaj jest druga asysta, który w trakcie czterogodzinnej połajanko-opierdalanki z baczność! Panem Profesorem spocznij! wycinał wyrostek.

Jak ktos ma kawę na koszuli to jest to anestezjolog. Od proktologa odróżnia go zapach.

No comments.


Są jednak klasyfikacje trudniejsze. Na ten przykład klasyfikacja w zalezności od nastawienia do swiata. Klasyfikacja ta ma w dodatku odrębnosci geolokalne - spróbujemy prześledzić ja na podstawie porównania chirurgów poslich i jukejskich.

Grupa pierwsza. Chirurg przyjazny otoczeniu. W Polsce nie wystepuje. Jeżeli ktoś ma takie wrażenie, to znaczy że albo dostarczył dary w odpowiedniej wysokosci, albo że zaraz sie zacznie. W Jukeju się zdażają. Są uśmiechnięci, zadowoleni z zycia i potrafia podac anestezjologowi przypuszczalny czas zakończenia operacji na 10 minut przed końcem. Zazwyczaj za kulturą osobistą idzie w parze wyjątkowo wysoki poziom kwalifikacji. Szybcy i sprawni.

Grupa druga. Marudy. Tu jest kilka podgrup. Marudus Pospolitus, co to ględzi, nic mu nie pasuje, wszyscy są winni jego partactwa a robić mu się nie chce bo mu mało płacą. Upierdliwus Vulgaris - ten cały czas jęczy że mu pacjent skacze po stole (choc TOF* pokazuje że pacjenta zamienilismy w wór skórno-mięśniowy), stół jest za wysoko albo za nisko, światło jest do dupy a narzędziowa (która właśnie zdała egzamin specjalizacyjny i ma za sobą 20 lat praktyki co się przekłada na rozpoznawanie narzędzi opuszkami palców) powinna być zamieniona przez podkuchenną, bo ta przynajmniej wie jak wygląda nóż. Najgorszym podtypem tej kategorii jest Vkurviantus Regalis który świętego wyprowadzi z równowagi w sekund pięć, o anestezjologu nie wspominając. Stanie taki za drzwiami i patrzy. Jak anestezjolog sie z pacjentem spóźni choćby o dwie minuty na rozpoczęcie zabiegu - to sie gad umyje, przebierze i stoi z geba nadętą, nóżką przytupując. Ale jak widzi że niestety wszytko jest na czas - to idzie na kawę. I h już. Toz on tu jest najważniejszy i nikt go popędzał nie będzie.

Grupa trzecia. W Polsce częsty, w jukeju przeciętnie rzadki:Deity. Bardziej mi pasuje inglisz niż polski, bo „Bóg” nie oddaje chyba całkowicie tegoż zjawiska. Ewentualnie Bóg Imperator Padyszach mógłby być. Skończył taki studia i poszedł do szpitala gdzie go jeb gdzie nim pomiatali wszyscy. Łykając przez lata całe upokorzenia całodbowe, piął się pomaluśku po drabinie cierniowej - najpierw został młodszym asystentem, potem starszym - tu już mógł czasem głos podnieść na pania sprzątającą, choć ostrożnie, bo co ponektórym potem szmata niechcąco spadał z miotły wprost na fartuch - następnie obronił doktorat i zaczał pastwić się nad studentami. Potem habilitacja (jeszcze nie profesor a juz świnia) i wreszcie, po latach całych dostapił zaszczytu uścisku ręki Elektryka ze Stoczni. Znaczy, kiedyś, bo potem był to uścisk Jaśnie Panującego O.M.C Magistra a ostatnio Jednego Takiego Co Ukradł Ksieżyc. No, ale. Degustibus non disputandum est, czy jakoś tak. I po tym wszystkim facet siedzi sobie w domu, pije Johny Walkera, czy inny surogat wyrafinowatości i patrząc na swój pieknie przystrzyżony trawniczek domku letniego w Zakopanem, mysli sobie: „Nas jest naprawdę niewielu. Ja... Budda... Chrystus...”
Dla anestezjologa praca z czymś takim to ból w dupie i bolesne parcie. W trakcie zabiegu dowiemy się czym mamy znieczulić pacjenta, jak go mamy zabezpieczyć i jakie leki podać. W zasadzie Bóg Imperator Padyszach anestezjologa w ogóle nie potrzebuje bo pod jego światłym przewodem nawet Pani Krysia z socjalnego potrafi znieczulić przeszczep serca i wskrzesić Łazarza. Wydawać by się mogło że to już jest szczyt upadłośći. Nic bardziej mylnego. Bo oto mamy grupe czwartą. Czyli zakompleksionego skurwysyna.

W zasadzie jego geneza jest taka sama jak grupy poprzedniej, z tą różnicą że jego Drabina Cierniowa była popsuta i zaczęła się wcześniej, bo jeszcze w przedszkolu. Znaczy, nie żeby cierni nie miała. Miała, i to w nadmiarze. Ale prowadziła do nikąd. Siedzi potem taki bidok gdzies na prowincji, operuje wyrostki i pęcherzyki, udaje że go pozycja ordynatora cieszy - ale w środku robak zawiści duszę mu wyżera. Czy raczej dawno wyżarł. Praca z takim type, to hardcore.

Posłużmy się przenośnią. Opiekun zwierząt w ZOO może pracowac miłym Misiem Koalą czy śliczną Surokatka. Może trafić na Wesołego Pawiana z Dupa Czerwoną. Opiekowac sie Wyleniałym Lwem. Czy Pytonem. Czarną Mambą albo Skunksem. Ale niech ręka Boska broni trafić na genetyczna krzyżówkę Głodnej Hieny ze Złośliwa Małpą.

---------------
Train of four - technika pozwalająca ocenić zwiotcenie pacjenta. Stymulacja nerwu 4 następującymi po sobie impulsami elektrycznymi; ocena siły skurczu przywodziciela kciuka (najczęściej).

środa, 2 czerwca 2010

Tekturowa technologia

Jak się buduje domy? Wiadomo. Najpierw sie leje ławy - czy fundamenty, jak kto woli - które stoja sobie spokojnie przez całą zimę, pękając powoli na mrozie. Nastepnie od wiosny wchodzi ekipa, co dziarsko buduje ściany z cegieł - te musza miec przynajmniej z pół metra - az na wysokosci pierwszej kondygnacji zaczyna powstawać strop. Szalunki, zbrojenie - w końcu „Akcja Wylewka” czyli cała rodzina zapierdziela z taczkami wożąc beton, wylewajac go gdzie popadnie i ubijając czym sie tylko da. Następuje przerwa 3 tygodnie (dla 250, bo jak 350 portlandzka to juz tylko 10 dni) po czym murarzom nalezy zabrac piwo i zagonic do robotu. Żeby wybudowali drugą kondygnacje. I tak ad mortam... A raczej aż do strychu. Tu następuje czas dziwny - i straszny. Pogoda sprzyja albo i nie. Na chałupe sie leje albo i sypi egradem. A cieśla z pomocnikiem ustawia belki, przybija łaty i ogólnie robi strasznie duzo zamieszania. Ponieważ też sie lubi napić a wylewek nie robi - to do pierwszej belki przybija kawał wiechcia zwanego „wiecha”, i na tę okazje pija przez trzy dni. Zazwyczaj z gospodarzem, ale to nie jest obligatoryjne. Jeżeli na ten przykład gospodarz ma marska wątrobę, stolarze sami wszystko zechlaja - choć z serca bólem. W końcu dom stoi - nazywa się to stanem surowym. Ściany zieją oczodołami niezamontowanych okien, po budowie hula wiatr i dzikie koty - ale wszyscy się ciesza że „najważniejsze juz za nami”.

Nic bardziej mylnego.

Najpierw należy dopaść wszelkiej maści instalatorów. Wod-kan, gaz, prąd, centralne... Zazwyczaj przy tym ostatnim dochodzimy do wniosku że drugi kredyt w dalszym ciągu nie wystarcza i należy wziąć trzeci. Potem tynkarz. Co się ten bidok zawsze musi nakląć na murarza... Znaczy, spotkałem raz tynkarza co słowem nie wspomniał że mu murarz zostawił krzywe ściany do tynkowania, ale sie potem okazało że gość był niemową. Po tynkarzu - malarze i kafelkarze. Panie zmiłuj. Ja rozumiem że fliziarz może zwalić na tynkarza fakt, że mu kafelki od ściany odpadły, ale żeby malarz z tego powodu musiał malować krzywe cokoliki???

Kuchnia - ponieważ nie mamy zdolności kredytowej żadnej, sprzedajemy własne polisy emerytalne oraz polisy „Żak”założone prze babcię w dniu urodzin jej wnuków - a naszych dzieci - celem wyedukowania owych. Rezygnujemy z Miele czy Bosch’a na korzyśc Tang-Pei AGD, do łazienki wstawiamy flizy z opoczna 3 gatunku (nie wiecej niz 20% ubitych), z podłóg znikaja wyimaginowane parkiety i już. Można sie wprowadzać. Ostatecznie spiwór w Tesco kupi sie za 19,90.

Za to tutaj...

Fundamenciki postawione - sciany rosną aż po strych - po czym przyjeżdża gotowy dach i po trzech dniach stoi sobie 45% stanu gotowego. Nastepnie stropy z dykty, pokrycie z karpetów - czyli ichniejszej przemysłowej wykładziny - ściany z tektury i można się wprowadzać. Co prawda seks należy uprawiać pod nieobecność dzieci - albo w rytm polskiego rapu dochodzącego zza ściany - ale za to w nocy nie trzeba sparawdzać czy pociech nie siedzi za długo na komputerze. Bo przez ściane słychac klikanie klawiatury.

wtorek, 1 czerwca 2010

Koniec lenistwa

Chyba czas zakończyć okres ochronny. Co prawda w planach miałem jedynie kwiecień, ale tu zagrał mi efekt Stirlitz'a. Mianowicie kiedyś, kiedyś - dawno, dawno temu, w czasie wojny ojczyźnianej, superszpion radziecki, niejaki Stirlitz właśnie (zwany Sztyrlicem, no ale) zamyślił się. I tak mu się to spodobało, ze zamyślił się jeszcze raz. Obiboctwo w kwietniu spodobało mi się tak bardzo żem go przedłużył na maj - ale wiadomo - co niezdrowo to za długo.

Jako że mój landlord definitywnie będzie nas rugował końcem lipca z chałupy - po obustronnych uzgodnieniach; był bardzo miły i dał nam wybór czy lipiec czy sierpień i w ogóle jakoś tak - siercoszczipatielno się zrobiło - więc popadliśmy w przydum. AS Ptyś ruszył z atakiem gremialnym na Right Move, czy jak się ta strona nazywa, wypatrując dowolnego lokum, gotowego do zakwaterowania czteroosobowej rodziny. Przeglądnęliśmy wszystkie oferty - a są przeróżniste, nawet rezydencje z psem, kotem i kominkiem za 3 kŁ za miesiąc... - i przydum wcale się nam nie zlikwidował. Zapadłwszy na zwis mentalny pojechaliśmy ot tak, zobaczyć co maja do sprzedania developerzy w okolicy. Pojeździmy, zobaczymy - a nuż się coś znajdzie? No i się znalazło...

Chyba trzeba w końcu decyzję podjąć. Jak to mówił jeden mój znajomy góral: "Nie można być częściowo w ciąży."

poniedziałek, 31 maja 2010

Szaleństwo stosowane

W życiu trzeba robić rzeczy szalone. Bez przesady - piętnaście na miesiąc wystarczy. Ale jednak trzeba. Bo czym by to życie było gdyby nim rządziła nuda? W Jukeju dzisiaj nastał czas lenistwa, jako że z przyczyn zupełnie dla innostrańców niepojętych - dla tubylców też chyba nie do końca - maj posiada dwa bank holiday'e, w dniu dzisiejszym wszyscy mają wolne. Z tegoż powodu wymyśliło mi się popełnienie szaleństwa. Przepis na nie wygląda następująco:
- słoiczek miodu - taki mały;
- cynamon;
- chili ostre mielone;
- curry ostre mielone;
- limonka;
- kilogram skrzydełek kurczaczych lub dramstików.
Do miski żaroodpornej z przykryciem wrzucić dwie łyżki chili, dwie łyżki curry, płaską łyżeczkę cynamonu (tu ostrożnie, za dużo zdominuje smak na amen), sól do smaku (dałem łyżeczkę płaską i było mało słone), wymieszać wszystko na sucho po czym zalać miodem i wymieszać raz jeszcze - aż do uzyskania równej, brunatno-ceglastej brei. Limonkę obedrzeć z łupki na drobnej tarce - i wszystkie te oskrobki dorzucić do uzyskanej wcześniej brei. Następnie wymieszać w tym skrzydełka/drum-stick'i, w zależności co kupiliśmy w sklepie i wsadzić to wszystko na dwie godziny do 160-180 stopni w piekarniku (ale to bym sprawdzał od czasu do czasu, bo mam zdaje się płytę spaloną, mój piekarnik grzeje jak by chciał a nie mógł, więc czas może być krótszy nieco - a szkoda przypalić dobre żarcie).
W czasie pieczenia ze trzy razy trzeba wymieszać skrzydełka, bo to co na wierzchu się przypieka, a w środku nie...
Do tego najbardziej pasują mi frytki - ale z ziemniakami tez można. Albo z samą sałatą.

Właśnie skończyliśmy.

Cudo.

wtorek, 25 maja 2010

Opór decha - i z oczu ginie sen

Co należy zrobić przed wylotem:

- zważyć walizki;
- sprawdzić dokumenty;
- zabrać pieniądze i karty;
- wydrukować boardówki;
- I NASTAWIĆ BUDZIK!!! Razem z rezerwowym i zapasowym.

Bo potem się człowiek zabija na zakrętach żeby złapać samolot.

Tu przy okazji wychodzi zależność odwrotnie proporcjonalna pomiędzy kamerą i prawem jazdy - bo jak oni ją mieli, to ja go już nie mam...

niedziela, 23 maja 2010

My blueberry nights

.



Przedziwny film. Który można opowiedzieć na kilka różnych sposobów. Film o miłości - o tym czym jest i czym nie jest. O tym że, by wrócić - trzeba wyjechać. O tym że nie na wszystko jest czas w życiu.

Norah Jones, Natalie Portman, Rachel Weisz - dla męskiego oka poezja. By panie nie poczuły się zaniedbane, Jude Law zagrał głównego heartbreakera - w stosunku do postaci Watsona wygląda tu 10 lat młodziej i 20 razy przystojniej...

Warto zobaczyć - choć tak naprawdę nie wiadomo o czym jest. Najlepiej na świecie nakręcony film bez akcji, bez myśli przewodniej nawet. Ale pozostaje po nim kilka kilka ciekawych pytań i kilka obrazów, które potem obijają się o czaszkę.

Pink Lady

wtorek, 18 maja 2010

W dupę kop

Człowiek potrzebuje impulsów co go popychają w życiu. Jak na ten przykład mój szanowny Pan Dyrektor, który wkurwiwszy mnie niemiłosiernie propozycja obniżenia stawki godzinowej mojego kontraktu zaraz po tym jak zdałem drugi stopień specjalizacji, spowodował moje odejście ze szpitala i zapłon procesu który skończył się rozmową z taksówkarzem używającym dialektu Sperrin-Lakeland Północnej Irlandii. Albo inny Pan Dyrektor, co to wkurwiwszy mnie jeszcze bardziej wyzwolił we mnie chęć zakończenia z nim współpracy natychmiast, za porozumieniem strona, od 13:30. Nawet do końca dnia nie zostałem. Dzięki temu jestem normalnym anestezjologiem a nie jakimś pop.kręconym docenciną, co to poczucie krzywdy ma odwrotnie proporcjonalne do stanu konta. No, ale. Jak się ma w puli genowej to co ja - nie ma przebacz.

Od jakiegoś czasu czułem dziwny zastój. Niby szczęśliwy jestem - znieczulam sam, żadnego szefa nad sobą nie mam, wiec niby szczęśliwy powinienem być. Przecież się sam ze sobą nie pożrę. Ale tak jakoś - dwa lata w jednym miejscu? Dziwne. Co prawda moja manago robi co może, wysyłając mi listy miłosne w postaci Sorry, Abi, nic nie wiedziałam o twoim meetingu, to i zastępstwa ci nie załatwiłam i pojedziesz do dupy. Ale to są, w porównaniu ze stresami przeszłymi, zwykłe pierdoły, prychnięcia nie warte.

Zadzwonił mój landlord. Jeżeli ktoś czuje, ze to brzmi złowieszczo, ma rację. To znaczy sam landlord nie jest złowieszczy, ot po prostu właściciel domku w którym zamieszkujemy, ale to że dzwoni już tak. No bo skoro widziałem go raz jeden jedyny, przy wynajęciu budki dwa lata temu i od tej pory kontaktujemy się głównie za pomocą esemesów (zwanych tu text'ami) - nawet życzenia noworoczne tak mi przysłał - to jego telefon oznaczać może co prawda kilka rzeczy, ale żadna nie jest miła. Oddzwoniłem w wolnej chwili - i sprawa się, mówiąc wprost, rypła. Mianowicie zbrzydło mu mieszkanie z kochaną mamusią i chce wrócić na swoje śmieci, coby sobie dziki seks uprawiać bez strachu że szanowni rodzice wstaną rano z białymi włosami. Nie że siwi, tylko tynkiem posypani, co to z sufitu leci.

Jakoś tak odsuwałem ta decyzje od siebie - ale chyba nadszedł czas. Bo wynajmować już mi się nie chce. Jak pomyślę w ilu miejscach muszę podać nowy adres - to mi się słabo robi...

piątek, 14 maja 2010

Dzień sądu ostatecznego czyli skąd sie biora posty

Nie, nie - nie będzie o wyborach i możliwości od której jeżą mi się kudły... nie powiem gdzie. Będzie o przyczynku piątku do współczynnika myślenia magicznego u anestezjologów na emigracji.

Dzień zaczął się spokojnie. O ile spokojnym można nazwać cokolwiek, co łączy się z szalejąca Smerfetką. Znaczy - szalejącą, ale nie tak od razu, bo przylazła spóźniona do roboty dobra godzinę. A następnie jak jej nie trzeba było - to mi siedziała za plecami - intubować się chce nauczyć, czy ki holender? - natomiast jak już pacjent znieczulony leżał na stole, to jej trzeba było szukać. Kawusia - inni pacjenci - oooo, to juużż?

Potem doszło do scen gorszących, bo po naszym ostatnim ścięciu dotyczącym sedacji krew mi z mózgu odpłynęła, więc w pomroczności jasnej pierdolnąłem jej z grubej rury, że może sobie robić cokolwiek zechce - ale potem zostanie aż do wypisu pacjenta. Bo ani myślę odpowiadać za stomatologiczny pogląd na bezpieczeństwo wiadrologii stosowanej. Najpierw wyartykułowała tekst o tym że to Jukej a nie Polska - co jednoznacznie mi potwierdza diagnozę smerfetności rzeczonej osobniczki, bo trzeba być blondynką nietlenioną żeby Polakowi jechać po bandzie - więc pierdolnąłem w pysk przypisem z BNF. Tu widać było jak się jej neuron szybkiego spierdalania po zabiegu zaktywował - i nagle się okazało że mam rację i mogę sobie dalej sedować po polskim uważaniu. Noż do kurwy nędzy. W trakcie zabiegów każdemu pacjentowi głośno i wyraźnie opowiadałem, że sedacja to NIE jest sen. To zapewnienie braku paniki i zdolności kontrolowania swoich emocji. Kropka. Jak ktoś chce spać, niech sobie kupi poduszkę z pierza koczkodana. Może jak się osłucha, to załapie w czym rzecz? Choć ze smerfami nigdy nie wiadomo. Czerwonej czapeczki jednak nie miała.

Smerfetka pierdoliła się tak dokumentnie, że spóźniła listę Lorenzo. Na co wpadła do mnie nursa i z okrzykiem że trzeba się spieszyć, próbowała mnie pogonić do roboty. To ja się grzecznie pytam - czy tego kurwa mać nie widać że z nami trzeba po dobroci???. Polazłem na półgodzinny lanczyk. I kawusie.

W końcu zaczęliśmy popołudniową listę. Nie wiem, jakim cudem ktoś wymyślił że sześc zabiegów rozpoczętych o 13 da się skończyć o 16.30 - w tym 4 przepukliny - no, ale. Blondyni rulez. Tu wychodzi kolejna prawda życiowa. Murphy sformułował kiedyś następujące prawo: "Jak coś może pójść źle - to pójdzie." Dodałbym tu poprawkę Abnegata: jak coś się zacznie pierdolić, to się pierdoli do końca. Ani jeden pacjent nie znieczulił się po Bożemu. Większość wymagała końskich dawek, budzili się jak chcieli, rzygali, jęczeli że boli, wpadali w bradykardie, ciśnienia albo leżały na podłodze albo szalały pod sufitem - Dzizazzzz... Na koniec budzę gościa, co to rzecz jasna wymagał ciężkiego młota żeby go dobić - i tak jakoś odruchowo uniosłem mu powieki, coby zobaczyć czy z remi już wylazł czy jeszcze go trzyma. Prawa źrenica piękna i szpileczkowata - a lewa... Lewa jak pięciozłotówka. Nie zesrałem się tylko dlatego żem nic rano nie jadł - a lanczykowa bułka nie dotarła jeszcze do zwieraczy. Wyrwałem gościowi elemeja - bo jeżeli coś poszło nie tak, to jedyną odrwacalną przyczyną jak mi przyszła do głowy mógł być jakiś nieprawdopodobny jego ucisk na tętnice - i facet się od tego wyrywania obudził. Zamarłem. Patrzę w te jego oczęta - dalej to samo. Prawa mu popuściło, lewa jak pięciozłotówka. Matko Boska - co to jest? Złapałem z laryngoskop i zaświeciłem mu po obu oczach. Widzi? Widzi. A tu? Też widzi. Tylko to lewe jakby dalej takie - jak u Szrekowego kotka... A oczka chorego nie ma? Ma. A źrenice szersza miał? Miał. Kazałem odwieźć do wybudzalni i zarządziłem natychmiastowa i bezwarunkowa przerwę. Oficjalnie na kawę. Nieoficjalnie nie powiem po co.

W końcu szaleństwa zabiegowe zamieniły się w rekawerowe - rzygania, boleści i ciort wie co jeszcze - i wreszcie polazłem do domu. O ósmej.

Człowiek to jednak słaby jest - olałem dżima i zrobiłem sobie turbodrina.

I stąd ten post.

-------------
BNF - British National Formulary
elemej - Laryngeal Mask, LMA
rekawer - wybudzalnia
sedacja - podstępne trucie pacjenta, przy zachowanej jego chęci do współpracy

czwartek, 13 maja 2010

Ściśnięty czas

Pociech młodszy pytany jakis czas temu o wiek powiedział z wewnętrznym przekonaniem, ze ma prawie pietnaście. Co potwierdza tezę o względności i subiektywności wszystkiego na tym świecie - właśnie wczoraj zdmuchnął 14 świeczek. Musze przyznac że zaczyna to być przerażające, jak szybko płynie czas. No, ale. Ponoc kryzys starczy czterdziestolatków dopada wszystkich to czemu akurat nie mnie.

Odnośnie upływu czasu mam taka swoja prywatną teorię. Mianowicie CERNowski przyspieszacz hadronów nie uległ awarii jesienią 2008. Eksperyment się udał, co się miało zderzyć to sie zderzyło, tyle że mikroskopijna czarna dziura zamiast wyparować zgodnie z modelem matematycznym - przekształciła czasoprzestrzeń wokół nas, rozciągając horyzont zdarzeń na naszą planetę. Siedzimy teraz w środku, ściskani coraz bardziej, przestrzeń wraz z czasem, niezdolni zaobserwować anomalii z jej wnętrza. Model matematyczny opisuje zachowanie czasu jedynie dla przestrzeni poza horyzontem - to co pod nim jest niebadalne, zmierza ku osobliwości i w rzeczy samej nie mamy bladego pojęcia jak wygląda zapadnięta w siebie materia. Więc może to nie nam sie wydaje że czas biegnie coraz szybciej - ale jest to paranormalny odbiór spowolnienia upływu czasu czarnej dziury w której teraz się znajdujemy...

Co jest ciekawe - o CERN było głośno do awarii. Rozruch, panika na świecie, samobójstwa ludzi przerażonych wizją końca świata - po czym ogłoszono że eksperyment sie udał a nastepnie że cos tam się zepsuło. Od tej pory jakoś cicho o eksperymentach. Wiadomo że ruszyli jesienią 2009, ze próby z pełna mocą mają nastąpic teraz - ale czy aby na pewno?

Coś tu za cicho.
Nie lubię jak jest za cicho.

poniedziałek, 10 maja 2010

9 songs

Słowem wstępu - film i notka jest tylko dla ludzi którzy obchodzili już swoje 18 urodziny...

Film - przedziwny.
Historia miłości dwojga ludzi, ich rocznego związku, opowiedziana 9 scenami seksu, przeplecionymi 9 kawałkami rockowymi. I w zasadzie nic więcej opowiedzieć się nie da. Pokazane piękno zbliżeń dwojga ludzi, bez szacunku dla jakiegokolwiek tabu, ale też i bez wulgarności. Choć tu jednostki pruderyjne mogą mieć odmienne zdanie.
Zdecydowanie - na późny wieczór z partnerem...

niedziela, 9 maja 2010

Kite runner

Zawsze się boję takich filmów. Po pierwsze, nie lubię czegoś, co chwalą krytycy. Zazwyczaj mój prostacki gust ma zupełnie nie po drodze z wyrafinowanymi smakami koneserów. Secundo, nie lubię filmów, które kręci się pod publikę w Europie. Co to żre chipsy, pije coca-cole i użala się nad losem biednego społeczeństwa jęczącego pod jarzmem. Jest w tym jakaś perwersyjna hipokryzja, tym wredniejsza, że sam jestem po stronie hipokrytów. Reżyser nakręcił, nagrodę dostał, aktorzy zagrali siercoszypatielno i gażę wzięli, oblewając szampanem z kawiorem swój sukces, publika się przejęła i nagrodziła brawami - choć tak na prawdę nie wiadomo co. Tragedie prawdziwą, co stanowi tło dla opowieści, czy sama historię na ekranie pokazaną.

Film przedstawia relacje nam obcą. Jest to historia przyjaźni dwóch chłopców z których jeden jest synem bardzo bogatego człowieka, a drugi synem jego sługi. Jako że socjalistyczny pomiot wymiótł rasę panów z obszaru pomiędzy Odra a Bugiem, już chyba mało kto może doświadczać tego typu zdrowych stosunków międzyludzkich.

Film jest historia kurewstwa. Takiego prawdziwego, zdrowego, rzetelnego, które wyłazi spod naszej cywilizowanej skóry przy najmniejszej sposobności, jak gówno wypływające na powierzchnię Morskiego Oka. I to zarówno w warstwie narracyjnej, pierwszoosobowej, jak i w tle. Jedno świństwo goni drugie, skurwysyństwa bija się o lepsze, a my w tym wszystkim żremy chipsy i współczujemy ile wlezie.

Nie opowiem treści. Film jest warty zobaczenia z przyczyn podanych powyżej. Jakoś tak - bezlitośnie, choć bez epatowania okrucieństwem - obdziera nas z jakiekolwiek złudzenia co do tego jaką rasą jesteśmy. W zasadzie, gdyby hieny mogły mówić, obelga "Ty człowieku" była by niewybaczalna. Jest tam jeden moment, który piękny - jedyny - autoironicznie prawdziwy - odbiera mowę. Spójrzmy.

Do domu dziecka - a w zasadzie jakowejś jego parodii ponurej - przyjeżdża emigrant z USA, coby swego bratanka odnaleźć żeby ku szczęśliwości w kraju wolnym wywieźć. I próbuje wydobyć informację z kierownika owego przybytku, który w końcu przyznaje się, że od czasu do czasu jeden z wysoko postawionych urzędników przyjeżdża do niego, by kupić sobie nową zabawkę do gwałcenia. Tu nasz bohater wrze gniewem słusznym a prawdziwym i wyrzuca owemu kierownikowi że gnidą jest i wypierdkiem ludzkości. Clue programu następuje w jego odpowiedzi.
- Jeżeli mu nie sprzedam - weźmie na siłę dziesięciu. Jeżeli mu nie sprzedam - nie wyżywię pozostałych. Nie mam już nic swojego. Też mam rodzinę za granica i mógłbym wyjechać. Ale jestem tu dla tych dzieci. Spójrz na nich. Głodni, bez nadziei, bez przyszłości. Myślisz że jak uratujesz swojego bratanka, będziesz jakimś hero? A reszta - co?

Ludzkie współczucie jest najśmieszniejszym z uczuć.

---------------
PS. Wyjątkowo dzisiaj bez trailera. Jakiś debil nic nie zrozumiał.

sobota, 8 maja 2010

Tai Chi

Jako że chcę łapać muchy antycypując ich przyszłą pozycję - bo inaczej w slow motion muchy się ucapić nie da - pojechałem sobie dzisiaj na 4 godziny warsztatów. Zaczęło się normalnie, medytacja, rozgrzewka i takie tam - aż w końcu przeszliśmy do rzeczonego much łapania. I tu ciekawostka. Mianowicie formy Tai Chi zaczynają mi pomału przypominać fraktale. Początkowo widzi się tylko duże ruchy, potem małe ruchy też, potem ich zależności, potem gesty, a na sam koniec okaże się że układ rzęs też jest ważny.

Co jest w tym najważniejsze - nie używa się werbalnych części mózgu - więc po kilku godzinach powolnego katrupienia wyimaginowanych wrogów człowiek jest wręcz wyciszony.

Nie wiem czy to się leczy.

I jak.
------------------
PS.
Szkółka która mnie uczy jest prowadzona przez John Ding'a . Jak dobrze pójdzie to go ujrzę na oczęta własne pod koniec maja.

czwartek, 6 maja 2010

Golden star

Wyspiarze lubią sytuacje jasne. Jak ktoś bierze udział w maratonie to nie dlatego że chce sprawdzic czy przebiegnie 42,195 m., tylko żeby zebrać na dom dziecka. Albo wspomóc wykarmic pingwiny. Jak trzeba zebrać datki na dowolny cel - organizuje się wydarzenie szalone, na ten przykład skok z 10 000 stóp albo zrzucenie wagi o 3 stony (1 stone=6,3 kg). Jak ktoś jest dzielny u dentysty, to mu sie należy złota gwiazda „Brave boy”.

To 3 km mnie kusi, ale mają górny limit wagi z jakim można skakać - 15 stones’ów, co jest jawną dyskryminacja. Toż będę musiał jeszcze zbić ze trzy kilogramy żeby mieć jakąś śladową rezerwę na śniadanko przed skokiem. Ponoć mamy skakać dla poparzonych czy czego tam.

Dzisiaj rano przyszedł sobie ortopeda - zwany pieszczotliwie ortopedałem - żeby w staw skokowy zaglądnąć i jakoweś więzadła tam naprawiać czy wyrywać. Nie wnikam, bo z mojego punktu widzenia nie ma to najmniejszego znaczenia. Problem w tym, że pacjent miał być zoperowany w Szpitalu Uniwersyteckim, ale z powodu braku czasu spadł z listy. Potem byl długi weekend, w międzyczasie się coś tam zgubiło - żeby uniknąć nieprzyjemności procesu z powództwa cywilnego, pacjent trafił do nas. I tu dzonk - wczoraj znalismy jego Imię i Nazwisko. I tyle. Żadnych papierów, skierowań, badań. Milusio.

Przylazł dzisiaj, usiadł - krzesełko wydało z siebie pełny oburzenia wrzask - i mi szczęka spadła. Powiedziec że był gruby to obrazić grubych. Facet był - potężny. Przy wzroście 1,8 ważył koło 140 kg. Pielęgniarki w padły w popłoch. Że BMI za duże, że pacjent za ciężki. Sprawdziliśmy: stół wytrzyma 225 kg, byle by nim nie jeździć. Bo wtedy można tylko 135. Machnąłem ręką i powiedziałem że się go po polsku znieczuli - czyli od razu na stole w sali operacyjnej - i że możemy zaczynać. Tu na moje dyskusje i ostatnie uzgodnienia z pielęgniarką narzędziową wpadł ortopedyczny i palnął gadkę że on jest zmęczony. Że pacjent wymaga leczenia - a nie jęczenia. Że go trzeba operować. Że on tu więcej nie przyjdzie. I dalej w tym stylu. Ponieważ nikt mi nie płaci za leczenie OZNM*, odwróciłem się dupem i polazłem spokojnie czytać pocztę. Co mnie obchodzi jego życie płciowe?

Pacjent znieczulił sie perfekcyjnie, obudził jeszcze zgrabniej minutę po ostatnim szwie i polazl do domu zgodnie z planem.

To ja się pytam grzecznie: co jest, do k.nędzy?

Muszę podnieść temat na kolejnym CEC, żeby ustanowić pakiet odznak dla personelu. Dzisiaj zarobiłem first class golden star’a pt.: „Anestezjolog Przyjazny Ortopedzie”.

---------------
*Ostry Zespół Nasieniowodowo-Mózgowy

środa, 5 maja 2010

Długi weekend

Żeby nie było że tylko w Polsce można go mieć - tu też. Mianowicie pierwszy i ostatni poniedziałek w maju jest wolny. I dobrze. W związku z powyższym zagoniliśmy się na dżimie jak charty na polowaniu, zagraliśmy pierwszy w życiu turniej mixtowy i zaoglądali się na śmierć. Jakoś czas wolny trzeba sobie zorganizować.

Odnośnie dżima - postępy idą nieco wolniej, stała waga lata mi kolo 97 kg - to rano - i 99 - to wieczorem. Wydolność mi rośnie - razem z odgniotkami i chrupaniem we wszystkich możliwych stawach. W związku z tym przyspieszam treningi. Muszę schudnąć zanim się całkowicie rozlecę. A plan mam straszliwy. 88 kg na koniec roku. Ponoć to się już nawet w klasie "miś" nie mieści.

Turniej był boski. Pierwsza para - kobieca (bo mixt był zupełnie dowolny, pary męskie, damskie i mięszane) - obiła nas dramatycznie. Następnie trafiliśmy na parę grubawych emerytów, którzy obili nas bez miłosierdzia aż wreszcie weszliśmy na kort grać przeciwko parze co serwowała w sposób przedziwny - bo piłka jak leciała to świszczała. Nawet luknąłem skrycie, czy rozmazana, żółta smuga to nie była jakowaś gumowa kaczuszka, ale nie. Piłka, jak każda inna. Może dziurkę miała taka co nie było widać? Ponieważ ci lepsi szli na kortach w prawo a ci gorsi w lewo - do czwartego meczu wylądowaliśmy na ostatnim korcie z nieszczęśnikami co w dupę dostali równo od wszystkich jak i my. Tum poczuł zew genów Dżyngis Chana (ponoć 3/4 populacji Europy to ma więc prawdopodobieństwo duże) i ruszył do boju. Wygraliśmy. AS Ptyś zatłukł ich serwami i grą na końcową linię. Następnym razem będzie sobie musiała znaleźć lepszego partnera bo z obecnym daleko nie zajedzie.

A na koniec organizacja czasu pracy zrobiła mi niespodziankę przedłużając długi weekend o wtorkowy poranek. I tum się nie wykazał czujnością. Było w domu zostać, a nie na dżima ganiać. Małom się na cross-trainer'ze nie zaj zamęczył na śmierć. Muszę chyba sobie przypomnieć jak się piwo pije.

Całe szczęście że RO Szamana wraz z Szanowna Małżonką (ukłony!, rączkami całuję!) przyjeżdżają niedługo...

piątek, 30 kwietnia 2010

1:0 dla Gwardii

Anestezjolog to taki szwajcarski scyzoryk. Domu sie nie zbuduje. Samolotu nie naprawi. Ale mimo wszystko uniwersalność duża. Jak to ludowe przysłowie mówi: buty zawiąże, rozwiąże ciąże. Co prawda zaczynają się wydzielać z głównego nurtu różne podspecjalizacje, jak to na ten przykład intensywista, kardioanestezjolog czy dzieciotrój - ale wszystko ładnie z głównego pnia wyrasta. Stąd dobrze mieć pod ręką kogoś kto co prawda za cholere przepukliny nie naprawi - ale za to potrafi tlen do mózgu doprowadzić mimo niesprzyjających okoliczności.

Pielęgniarki. To jest temat - rzeka. Szczególnie jeżeli polem porównań bedą różnice Jukejsko-Polskie. Na wyspie prócz klasycznych pielęgniarek oraz ich odmiany ginekologiczno-położniczej, funkcjonuje kasta trzecia, mianowicie psychiczne. Są one trenowane pod kątem opieki nad pacjentem leczonym w zakładzie zamkniętym jak i również - a może przede wszystkim - pacjentem leczonym ambulatoryjnie. Ostatecznie to, że ktos świat postrzega nieco inaczej jak my, nie koniecznie musi od razu oznaczać izolacji.

Niestetyż - a moze stetyż - kandydatki na takie cudo muszą przejść trening szpitalny. Przychodzą więc na oddziały przeróżne i patrzą z podziwem jak to dzielna kadra medyczna daje sobie śpiewająco radę. Albo z przerażeniem ogląda tęże gdy daje dupy. Jak się co komu trafi. Do naszego DCU - czyli oddziału Chirurgii Dnia Jedynego przyszły dzisiaj takowe dwie. Jak na warunki tutejsze można powiedzieć że śliczne, bo nawet według standardów rodzimych przyjemnie się na nie czowiek patrzył. Oglądneły sobie przybytek, wzięły udział w przyjmowaniu pacjenta - bo tu trening opiera się głównie na podejściu „hands-on” - po czym nadszedł czas żeby zajęły się transferem na salę operacyjną. Podeszło więc do mnie dziewczę sliczne i zapytało ładnie czy mi może towarzyszyć. Odparłem że może - i udaliśmy się do pierwszego pacjenta. Odklepałem formułki (tak na marginesie: staram się zmieniać to co pacjentom opowiadam przed zabiegiem, bo po pewnym czasie, jak się zamyślę i przerwę to za cholere nie pamiętam gdzie byłem...) i poleźliśmy do anestezjologicznego. Tu dziewczynka bardzo się zaangażowała w oglądanie sprzętu anestezjologicznego, pokazałem jej guziczki oraz drążek i zabrałem się za pacjenta. Ostatecznie za to mi płacą.

Na moje leki zawsze można liczyć. Jak kogos maja pozbawić przytomności to to robia, niezależnie od walki podjętej przez osobnika usypianego. Rurki, kable, inne ustrojstwa - i pojechaliśmy przez drzwiczki na salę operacyjna. Tu niestety stary (!), obleśny (!), paskudny (!), i w ogóle jakiś taki śliniący się (!) do młódki Lorenzo wyrwał mi ją z łap na cięcie ludzkiego ciała. Co robić. Dla adeptów zawsze część chirurgiczna wygląda bardziej fascynująco. Uwolniony chwilowo od obowiązków szkoleniowych sprawdziłem raz jeszcze ustawienia na maszynkach - zazwyczaj trzeci raz tego nie robię, ale w rozpraszających warunkach lepiej mieć baczenie - i jakoś tak jednym uchem słuchałem tego pierońskiego starego podrywacza (!) który z zadęciem opowiadał coś o mięśniach, rozcięgnach i kanałach. Popatrzyłem na worek przepuklinowy, który z zachwytem prezentował z każdej strony, ze szczególnym uwzględnieniem nasieniowodu - zboczeniec(!) - po czym wziął diatermię w rękę i ciachnął mięsko równo po przekątnej. Miły smród palonej mięsiny rozszedł się wokoło, Dziewczę z podziwem popatrzyło na Lorenza, na pole operacyjne, niuchneła zdrową dawkę wonności i wtedy uchwyciłem jej wzrok. Rozszerzone źrenice... drgające nozdrza... a to ci dopiero zwierze chirurgiczne nam się trafiło...

A raczej o mało nie trafiło - łbem w pole operacyjne. Jako że dziewczynce nogi sie ugięły i tnąc jak przecinak pikowała twarzą prosto we flaki co to je Lorenzo z namaszczeniem haratał.

Tu jak zwykle okazało sie że dobry anestezjolog to skarb. Czy Lorenzo cos zrobił? Nawet okiem nie mrugnął. Narzędziowa, zwana skrub-nursem, nawet się nieco odsunęła. A anestezjolog rzutem przez pacjenta złapał mdlejace dziewcze za chabety, ratując ją przed śmiercią niechybną - no dobra, przed rozbitym łbem - i do poziomu sprowadził. Po czym dziewczynce krew do mózgu wróciła, wzięła dwa głębokie wdechy, uśmiechneła sie miło i z niejakim zdziwieniem skonstatowała, że leży sobie na ziemi w objęciach przystojnego anestezjologa... Znaczy - leży sama, a anestezjolog za łeb ją trzyma - ale tak mi jakoś romantyczniej to zabrzmiało.

Dobry anestezjolog to skarb. A jeszcze jak ma refleks...

środa, 28 kwietnia 2010

Siła inercji

Przyzwyczajenie to jednak straszna rzecz jest. Co prawda są przyzwyczajenia dobre - jak na ten przykład przyzwyczajenie sie do karmienia gołębi, wygrywania w totolotka czy wrzasków prawdziwych kibiców pod oknami po derbach. To ostatnie przyzwyczajenie jest szczególnie pożyteczne, bo zapobiega zawałowi i udarowi mózgu. O zwykłym pobiciu nie wspominając. Ale wiekszość naszych przyzwyczajeń zazwyczaj doprowadza otoczenie do szaleństwa. Już sam zwyczaj naszego współpracownika mieszania herbatki siedem razy w prawo - siedem razy w lewo - trzy razy dzyń-dzyń-dzyń o brzeg szklanki łyżeczką, po czym namaszczone pierwsze siorbnięcie moze doprowadzić do ataku dzikiego szału i pobicia podmiotu naszej irytacji. Czy sąsiad, co to ma zwyczaj wybierania sie na przejażdżkę akurat wtedy gdy blokujemy mu drogę, wypakowując zakupy z samochodu.

Prześledźmy to na przykładzie: my wypakowywujemy świeżo zakupiona lodówkę z bagażnika naszego 126p, a ten akurat wtedy musi - musi - stać z tyłu i trąbić, jak by akuratnie trafił mu sie wzwód raz na pół roku i się bał, że nim do przybytku wiadomego dojedzie, to będzie po ptakach...

A to wszystko sa przykłady przyzwyczajeń może i upierdliwych - ale niegroźnych... Przyzyczajenia w medycynie - to dopiero grunt grząski. Sa dobre. Na ten przykład przyzwyczajenie mojej byłej szefowej do przychodzenia siódma punkt. Dzięki temu juz po pół roku tresury zacząłem wstawać na dyżurze za kwadrans siódma, sprzątać dyżurkę i wykonywać rytuał odszczecinowywujący zanim powiemy sobie „dzień dobry”. Drugi jej zwyczaj - mówię tu o opierdalaniu wszytkich na powitanie - juz taki miły nie był. Co robić. Jednak gdy chirurg się zatnie na jakowymś swoim widzimisiu... Łomatko.

Patrzę ja ostatnio na liste, a tam pryszcz na dupsku do wycięcia. Zwany naukowo „pilonidal cyst”. Wrażliwym oszczędzę opisów, jak kto ciekaw, wikipedia posiada krótki opis kto i co zacz. I oczywiście, zgodnie ze zwyczajem tegoż właśnie krajczego, pozycja do zabiegu jest na brzuchu. Ja nic nie mówie. Rozumiem - laminektomia. Nefrektomia. Czy co tam jeszcze rzeźnicy przez plecy wyrzynaja. Ale żeby do pryszczydła na dupsku wyczyniać takie jaja? Toż intubowac trzeba, obracać do góry nogami, z narażaniem pacjenta na wszelkie problemy z tym związane... W dodatku nie mogę takiego delikwenta budzić z ostatnim szwem - bo go najpierw musze obrócić z powrotem na plecy, a dopiero potem trucizny wyłączyć... Jako że mój gulomierz wskazał 3/10, polazłem do mojego sympatycznego kolegi i dawaj go przekonywać że może jednak zrobimy to w pozycji bocznej. Nóżki się zegnie. Pośladki pieknie sie rozlezą i dostep do miejsca operacji będzie lepszy. Tyle że zamiast na stojąco, będzie sobie siedział. Co w sumie tez na plus można zaliczyć. Trwało to chwilę - i w końcu sie zgodził. Polazłem zadowolony do kantorka tylko po to, żeby 10 minut poźniej zagotować - tu gulomierz wskazał już 8/10 - bo mi pielęgniarka powiedziała że jednak się rozmyślił.

Nie - to nie. Rura, salto-mortadele, zabezpieczenie punktów i obszarów wrażliwych - po czym okazało się że w tej pozycji nie widać tej cholernej cysty. Wydawało mi się, że nie trzeba być Einstein’em do załapania idei, że jak się coś operuje w dupie to należy miło pośladki wypiąć - a nie ściskać...

Efekt? Plan: 40 minut, razem z czasem tzw. anestezjologicznym. Co raczej powinien byc zwany czasem pozachirurgicznym, bo w tym się mieści nie tylko moja procedura, ale też przygotowanie pacjenta, z myciem włącznie. A w rzeczywistości wszystko zajęło prawie półtorej godziny. Można w tym czasie wstawić implant stawu biodrowego...

A co się naklął że źle widać...

W sumie to Bogu powinienem dziękować, że się na moją modyfikację namówic nie dał - bo teraz pomstować nie ma na kogo.

wtorek, 27 kwietnia 2010

Myślenie magiczne

Że sie wszystko trafic może - wiadomo. Że sie trafia - co robić. Ale jak tu przesądnym nie być, gdy większość problemów i problemików trafia się w piątek po południu? Człowiek by chciał do domu jechać, wypić szklaneczkę odstresowywacza - chyba że jest bardzo zestresowan, to dwie - i oddać się słodkiemu lenistwu. Albo, ulegając mojemu ostatniemu szaleństwu, pojechac na dżima, wepchać słuchawki w uszy i przy leniwie nucącej Norah Jones wyrwać ostatnie rzężenie z płuc.

Tu ciekawostka - nie wiedziałem że podczas długotrwałego, ekstremalnego - 95-97% HRmax - wysiłku, wydziela sie tyle endorfin... To by tłumaczyło poniekąd wzrok rozmazany i dziwny wyraz twarzy u biegaczy na mecie.
Przy moim HRmax 184/min wystarczyło 36 minut, gdzie wkręciłem 170/min na starcie i doszedłem do maxa na finiszu. Przedziwne uczucie.


Dawno temu jakis nawiedzony socjolog wykonał ciężką pracę, która miała wykazać, która z grup zawodowych ma najwyższy współczynnik tzw. myślenia magicznego. Czyli, tłumacząc z polskiego na nasze: gdzie kryją się największe pokłady kołtuństwa. I tu dzonk był dość dramatyczny, mianowicie anestezjolodzy okazali się być ludźmi najbardziej wrażliwymi na piątek, cyfrę 13 - nie daj Panie koniugacji - drabiny, czarne koty i brak szczęśliwych majtek w groszki. Niebieskie. Z czego wniosek poboczny mozna wysnuć, coby zapytać anestezjologa kiedy najlepiej by było przyjść do zabiegu - i czy przypadkiem nie przynieśc mu czegoś. Jak wyżej wspomnianych majtek, szczęśliwego misia - pluszaka, czy flaszkę 18 letniego Bushmill’a laleczkę woodoo, do złudzenia przypominającą operującego chirurga.

To ostatnie jedynie w celu wbijania szpilki w dup pośladek, gdy zaczyna opowiadać świńskie dowcipy, pacjenta zaniedbując i operatywę przedłużając.

Rzecz jasna piątek ostatni nadszedł - pacjent sie znieczulił - i w wybudzalni wyć zaczał straszliwie. Jak to chłop, któremu hemoroida wycięli. Na nic nie zdały się moje czary mary - mimo wysycenia krwi truciznami pospolitymi, dalej syczał, prychał, prężył sie dzielnie i oczy wywracał. Zgłaszając na skali 1-10 ból w granicach ośmiu. Zamajaczyło mi znów przed oczami widmo ponure transferu do zaprzyjaźnionego szpitala - przyjaźń ta ma wiele wspólnego z relacja w czterdzielstoletnim związku, mówię tu o waleniu drewnianą kopyścią po głowie i wyrzucaniu interlokutorowi, że niecnotliwy był jak przysięgę na wierność składał - ale tu znów kolejna prawda życiowa wyszła na jaw, że do tanga trzeba dwojga. Czyli prócz pacjenta wrażliwca potrzebna jest pielęgniarka z sercem na dłoni, co to go morfiną otruje (rękami anestezjologa to czyniąc, rzecz jasna) a następnie ku transferowi przeć będzie. Bo jak nie - to sie pacjent dowie że wybór ma prosty: spanko w domu, we własnym łóżeczku albo zatłoczoną salę na IT, gdzie ludzie umieraja.

I poszedł do domu.

Dobra pielęgniarka to skarb.