piątek, 19 czerwca 2009

Wydało się



Skoro się wydało to nie ma sensu dalej ukrywać. Moim drugim misiem z urwanym oczkiem jest „Astrix i Obelix - misja Kleopatra”. To jest taki mój odskocznik poststresowy - gdy chce się odmóżdżyć przy szklaneczce whisky, zapuszczam dzielnych wojów i rżę z durnych dowcipów. Film nie jest światowym kinem, nie jest dziełem zaangażowanym i w zasadzie - nie mam bladego pojęcia dlaczego go lubię. Może po kolei.

Produkcja jest dziwna - mianowicie filmowi wyszło by na zdrowie gdyby z Asterixa i Obelixa wyrzucić kilka postaci. Po pierwsze - Asterixa i Obelixa. W najlepszym przypadku są obojętni, a szczerze powiedziawszy są irytujący. Idąc tym tropem należy również wywalić Cezara oraz Panoramixa (to taki droid) i Idefixa czyli w zasadzie całą hołotę z Galii. Kleopatrę też można by wywalić, ale jako że wcięcie na plecach sukni Moniki Belucci sięga wdzięku podstawowego, jako rasowy samiec ulegam prymitywnym popędom.






- Ty rozumiesz co do ciebie mówię czy nie rozumiesz co do ciebie mówię??

Natomiast całość brawurowo broni się nieprawdopodobnym Jamel’em Debouzze w roli Numernabisa, wspartym postacią jego przybocznego skryby (to taki facet od skrybania) - czyli Gerard’em Darmon’em w roli Otisa plus szwarc-charaktery: Edward Bauer jako Marnypopis i jego szujowaty pomocnik Nikosix (Edward Montoute, kolega-gliniarz Emiliana z wszystkich Taksówek).


-Teraz JA - będę twoja plagą egipską!


- A bez pałacu ... nie ma pałacu.


- Dwóch ich było więc mieli zdecydowana przewagę.


- Zaatakowane - Imperium Kontratakuje!

Do jasnych punktów dodać należy prawą rękę cezara - Gajusza CE+’a który jako Dark Lord zawsze wywołuje u mnie uśmiech na twarzy.



- (...)wygrałem milion sestercji. I kupiłem sobie za nie buty - za duże i brzydkie w dodatku...


WEŹ PRZESTAŃ...

Do tego wszystkiego Debouzze w polskiej wersji został zdubingowany przez Cezarego Pazurę którego głos jest - jak to mówia w lengłidżu - perfect match.




Nie będę się bronił żadnymi argumentami ani też merytorycznych dział w obronie nie wyciągnę. Ale jak mnie znowu dopadnie zmęczenie ogólne z akcentami szczegółowymi to zasiądę ze szklaneczką i pośmieje się z wygłupów tandemu Debouzze/Pazura.


- A te drzwi pod sufitem? Co to jest??
- Panie Szczękościsk! W przyszłość patrzę!! Zechcesz pan dobudować pięterko - nie ma sprawy, bo drzwiczki już przewidziane!





...a to skądś znam... "Zatopienie Mary Celeste"?... czy jakoś tak...
-------------------------------
Dzięki za podpowiedź ;)
Poniżej oryginał.


czwartek, 18 czerwca 2009

Piąty Element



Zastanawiałem się kiedyś który film jest moim ulubionym. Takim którego mogę oglądać w kółko. Który bawi mnie niezależnie od tego ile razy go widziałem. I miałem zgryz, bo w szrankach stoi „Miś”, „Czerwony Pażdziernik”, „Królestwo Niebieskie” (to akurat ku mojemu zdziwieniu...), „Piraci” (biję się w piersi...), komedie Chavy Chase’a - a szczególnie „Christmas Vacation” (jak by co to się wyprę), Monty Python z „Meaning of life” oraz „Life of Brian”, „Blade Runner” - a jak jesteśmy przy Fordzie to lubie zrobić sobie maraton z „Gwiezdnych Wojen” jak i „Indiana Jones’a” - i cała masa innych, lepszych, gorszych, długich, krótkich, smiesznych i nie tylko filmów. Jedyne czego nie oglądam to horrory, a szczególnie te sadystyczno - psychopatyczne. Piły zwykłe czy teksańskie odrzucaja mnie z założenia.




Po przeglądnięciu wszystkich pudełek na półce - a jest tego ze 400 tytułów - ogłaszam co następuje: w moim prywatnym konkursie wygrywa „Piąty Element”.




Akcja jest prosta jak przysłowiowy metr sznurka w kieszeni. Na świecie w XXXIII wieku pojawia się zło. Ale nie jakieś takie byle jakie -jest to solidny kawał złych zamiarów mający na celu eksterminację życia w całości.




Rozpoczyna się wyścig z czasem. Rząd wysyła super-hiper-macho-hero-taxi-driver-ex-komando w jednym czyli Bruc’a Willis’a




by przygotował jedyną broń zdolną zrobić szatkowana kapustę z marchewką z przeciwnika - starożytny artefakt, składający się z pięciu części.




Cztery żywioły w kamień zaklęte i Piąty Element właśnie – okazuje się nim być śliczna i powabna Mila Jovovich. Która zagrała klasycznie jovoviczowo, co w sobie mieści nie tylko Joannę D’Arc ale również zbuntowany produkt eksperymentu militarno-genetycznego. I paru innych zakapiorów płci żeńskiej.





Film jest cudny. Nie jest to opowieść „Jak dzielny Willis uratował Świat przed Złem z Laską przy Boku”, ale wielowątkowa komedia, gdzie każdy, najdrobniejszy element jest doszlifowany do połysku. Do boju z siłami zła rusza poczciwy ksiądz (Ian Holm),





spadkobierca wielowiekowej tajemnicy, jedyny ziemski kontakt tajemniczej cywilizacji Monochiwan’ow. Z drugiej strony rusza ekipa złego i cynicznego multimilionera Zorg’a,





handlarza bronią, posiadacza połowy Universum i konkretnej armii przyjemniaczków - w tej roli kapitalny i jedyny w swoim rodzaju Gary Oldman. Dołóżmy do tego paskudnych i wrednych Banglorów




którzy „są brzydcy jak noc i śmierdzą” i próbują bruździć gdzie i jak się da, oraz zbieraninę inteligentnych inaczej wojskowych w otoczeniu prezydenta - a będziemy mieli zarys całokształtu. Oliweczką do drineczka jest Chris „Szrokie Usta” Tucker, który latając w nieprawdopodobnych babskich wdziankach trzęsie światem jako bezczelne skrzyżowanie D-J’a i radiowego showmena - transwestyty.

Tak na marginesie - jak by ktoś potrzebował inspiracji do postrzyżyn to polecam poniższą rurkę z kremem. Kiedyś sobie taką zrobię.





It has to be green, ok? OK??

Film zrobił Besson, którego kocham za manierę przeplatania scen. Ktoś zadaje pytanie - i odpowiedź pada natychmiast, ale tylko dla widza. Bo dzieje się to zupełnie gdzie indziej, wypowiadane przez zupełnie kogo innego. Co prawda słyszałem gdzieś że Besson jest be i przyznawać się do niego jest passe ale - chwała Panu - wisi mi to kompletnie. Lubię zarówno Taksówkę (choć przyznam się że jedynie 2 część wraca mi na ekran od czasu do czasu) jak i Minimki. I Leona. I parę innych jego wynalazków.

Masa drobiazgów upiększająca życie: Holm wyrzuca Oldmanowi że jest potworem, na co ten ostatni odpowiada z niejakim zawstydzeniem - „I know”.





Holm, który starając się uspokoić pije w barze, i pomiędzy łykami ze szklaneczki mówi do robota - „Ona jest taka ludzka, rozumiesz?”






Dowódca krążownika który ustala plan walki z prezydentem stwierdza: „Moja maksyma, Panie prezydencie to strzelać najpierw, później pytać” - po czym kamera znajduje trzech wojskowych doradców prezydenta którzy z zaangażowaniem potakują głowami.





Policjant który kończy zdanie instruujące Milę co ma robić pytaniem „Do you understand me?” i widząc jak znika za załomem muru odpowiada sam sobie: „She doesn’t”.





Profesor odpowiadający wojskowemu który nazwał kosmitkę „dziwolągiem” jest oświetlony ultrafioletem i ze swoją facjatą i pryszczami wygląda jak ultradziwoląg - w zasadzie każda scena ma swój klimacik i żarcik.




Do tego każdy gra tak jak gra - Willis jest desperacyjno-brawurowy, Tucker histeryczno - transwestyczny, Holms przejęto - misyjny, Jovovicz nadobnie bohaterska, prezydent grający rolę prezydenta... Cud, miód, ultramaryna.

Są filmy lepsze i gorsze - ale każdy z nas ma takie cudo które może oglądać w kółko. Wiem, człowiek powinien być zachwycony offowym kinem niezależnym albo inną kawą czy papieroochem (strasznie mi to badziewie za skórę zalazło), a przynajmniej jakowąś epopeją w stylu Nad Niemnem albo innym Panem Tadeuszem (do tej pory nie moge wyjśc ze wstrząsu po Robaku co to zamiast kląć jak szewc i mieć wszystko wytwornie w dupie - ojczyznę wskrzeszał, mówiąc wierszem). Ale kto powiedział że mają się nam podobać jedynie rzeczy wyrafinowane? Parek w rohliku też lubię - szczególnie z horcicą...

A może ten film to jest taki mój miś-pluszak czterdziestolatka, trzymany skrycie pod poduszką? Zresztą - tłumaczą się winni.

Pięć i pół gwiazdki.

środa, 17 czerwca 2009

Presummed innocent

- Abnegacik, przestań sie lenić i rusz się na blok – zapodał mój szef możliwie łagodnym głosem.
- Ale – bo mnie tu zupę nalewają! – zza drzwi doszedł głos mojego przyjaciela. Cholera jasna, żeby sobie jeszcze jaja z człowieka robić.
- A co się wykluło?
- Jakieś jaja. Kobieta postrzelona z broni służbowej – chyba żona policjanta. Trzy razy do niej strzelał – ale na szczęście trafił tylko raz.
Zdrętwiałem. – A gdzie ja trafił?
- Rana postrzałowa jest na klatce – a wylotowa na szczycie głowy.
- Że co? – wybałuszyłem sie na szefa – To jakim cudem ona jeszcze żyje??
- Abi, k.wa, czy ja do niej strzelałem?? – odbałuszył się szef. –Rusz dupę bo już z nią jadą. Krew zamówiłem – cztery wory zero minus, więcej nie ma, grupa i krzyżówka się robi.
- A urażeni? – odwróciłem się w drzwiach. – I kto ja pilnuje?
- Obrażeni są już na izbie. A obrabia ją Anielka – ale musi lecieć do dzieci. No, idźże wreszcie! – machnął w moją stronę pilotem i włączył Discovery. Co on w tych krokodylach widzi?

- Szykujcie urazową salę – krzyknąłem z przebieralni wbijając się w zielone szmaty.
- Wiemy, dochtor. Wszystko gotowe, Krysia umyta.
- Gucio. Krew przyszła?
- Z izby dzwonili że ją na krwi wiozą.
No i dobrze. Polazłem sprawdzić złoma – jeszcze dwadzieścia lat i dostaniemy od Draegera wyposażenie całego szpitala za ten eksponat. Obsługa wymaga znajomości fizyki, metalurgii, kowalstwa i dudziarstwa. Żaróweczka? – świeci. Miło. Nabrałem dragów i kazałem przygotować płyny na podorędziu i presory w pompie.

Wpadli urazowcy. Oż kurwa – nie ma żartów. Kobieta biała jak prześcieradło, krew się toczy, z głowy krwawi – a płuco? – nic nie furczy. Kurwasz mać – jakoś dziwnie te dziury...
- Sie kurwa nie przyglądaj – zagaił pokojowo mój ulubiony ortopeda – tylko zapierdalaj bo się skrwawia.
- Od czego zaczynacie? – wydarłem się przez plecy gnając na salę.
- Głowa! - dobiegło z oddali.
---------------------
Nie uratowaliśmy jej. Krwawiła tak masywnie że po kilkunastu minutach doszło do zatrzymania krążenia. Postrzały były dwa - ten w klatkę przeszedł niegroźnie przez mięsień naramienny. Rana w głowie została spowodowana przez wlatująca kule - chirurg znalazł ja w środku.

Siedziałem potem w kurzalni i przewijałem całą tą sekwencje do zatrzymania krążenia - bo potem oczywiście reanimacja, krew, leki, ale zdało się to na nic - i nic nie wymyśliłem.

O postrzeleniu nic więcej nie było. Ani w prasie, ani w innej telewizji. Podobno ukręcili sprawie łeb. A może nie? Nie wiem.

Nawet teraz jak to pisze - to mam to uczucie w głowie. Wjechaliśmy, leki, krew poszła, chirurg zaczął, ciśnienie coraz niższe, płyny turbo na dwie żyły, bradykardia, atropina, adrenalina, bradyasystolia i asystolia wreszcie.

I znowu - może tak a może tak. Tylko jak.

Przecież kurwa mać nie ja strzelałem.

wtorek, 16 czerwca 2009

Skala odniesienia

Wezwanie było do reanimacji. To jest to co kocham najbardziej – siódma rano, organizm pozbywa sie adrenaliny wpadając w stupor poranny, a tu wyjazd. Nie wiem dlaczego, ale uderzenie stresu jest wtedy podwójne.

Po przyjeździe na miejsce zastaliśmy zwłoki kobiety – zmarła we śnie, w środku nocy. Wokoło kilkoro dzieci patrzących na mnie jak na zbawce – z przerażeniem i nadzieją. Nie miałem serca (dodane: stwierdzić zgon po badaniu). Zabraliśmy się do – nazwijmy to reanimacją. Z defibrylatorem, masażem i całą reszta przedstawienia. Odpuściłem po pół godzinie.

Kobieta samotnie wychowywała swoje dzieci. Dzień wcześniej źle się czuła, była nawet u lekarza ale odmówiła czegokolwiek – szpitala, zwolnienia. Musiała iść do pracy bo bała sie redukcji.

Własne problemy jakoś blakną w obliczu pustych oczu dzieci.

poniedziałek, 15 czerwca 2009

Wot, technika...

"Dumnie Franek jedzie
Na samiuśkim przedzie
Do starego złoma
Wsadził se Tom Toma"


Matko jedyna. Gość jest niesamowity. Zawsze znajdzie drogę nie tą co trzeba, brakuje mu kilku skrzyżowań a w dodatku okrutnie lubi się powtarzać. To daje do myślenia. Funkcja trzykrotnego instruowania kierowcy nie wzięła się znikąd. Czyli że według producenta standardowy homo erectus automobilofilus jest przygłuchym matołem... Przerażające. Muszę grzebnąć w ustawieniach, toto gdzieś się pewnikiem reguluje.

Z racji przetestowania nowego nabytku spaliłem kilka litrów benzyny. Ogólnie potwierdziły się moje spostrzeżenia z przeszłości, kiedy to mój przyjaciel, przerażony faktem konieczności podróżowania w obcym terenie, bez pilota, pożyczył mi swojego tip-top dżipiesa. Pomijając fakt próby rozjechania staruszki na pasach, zabłądziłem kilka razy, z czego przynajmniej dwa były spowodowane przez tą cholerną szczekaczkę, bo mówiła m/w coś takiego: trzymaj się lewej i zjeżdżając prawą nitką skręć w lewo. Mowy nie ma żeby w samochodzie zrozumieć gdzie należy jechać. A wystarczyło by - zamiast wsłuchiwać się w sepleniący głos panienki z OZN (patrz blog Emili(Green)) - patrzeć po znakach.
Wrażenia z jazdy kontrolnej mam takie same - muszę go ściszyć, wyłączyć wszystkie mrugajki-przeszkadzajki, a najlepiej włączyć go pod koniec trasy żeby mnie doprowadził na parking.

Będę się musiał nauczyć jak z tym jeździć.

niedziela, 14 czerwca 2009

Tom tomem go

W końcu mnie dopadło. Broniłem się długo, opór mój był zdecydowany i skuteczny. Do dzisiaj. Czyli założenia były szczytne a wyszło jak zwykle.

Ponieważ muszę jechać w dłuższą trasę, w sumie coś koło 500 mil w obie strony, a rezerwy czasowej mam tyle co nic - żeby nie zabłądzić stałem się nieco zestresowanym posiadaczem gadającego pudełka z mapą w środku. Dodatkowo urządzonko otrzymuje raporty o pogodzie, korkach, cenach paliw - ciekawe czy potrafi wskazać drogę do najbliższej Costy na kawę - i zgodnie ze swoim tajemniczym widzimisiem kieruje człowieka przez chaszcze i wyboje.

Jako że jestem posłusznym wykonywaczem poleceń zawartych w instrukcji, podpiąłem urządzonko do kompa, zainstalowałem oprogramowanie do obsługi i spokojnie zacząłem się przyglądać latającym paskom postępu. A raczej latającym paskom niepostępu - jako że po początkowej wymianie grzeczności z serwerem wszystko stanęło w miejscu. Ponieważ jestem przeciwnikiem nerwowych ruchów - chyba że chodzi o łapanie pcheł - odczekałem spokojnie kwadransik. Warto było. Najpierw Kasperski wyrzucił komunikat o blokadzie, potem wyłączył mi myszkę a na koniec padł. No proszę - nie ma to jak stabilność oprogramowania antywirusowego.

Przeładowałem kompa, i cała heca powtórzyła się raz jeszcze, ale tym razem Kasperski wygrał - i programik zdechł. Hm, tak jakby remis. Na wszelki wypadek po drugim reboocie wyłączyłem Kasperskiego. Siedzę za maluśkim firewallem w routerze, to może przez czas potrzebny na update nic mnie nie zje?

Programik odzyskał wigor - natychmiast ściągnął wszytko co mógł, zaproponował obłupienie mnie ze skóry za funkcje dodatkowe i już po godzinie miałem funkiel-nówka-zupdatowany nawigator. Korciło mnie żeby dołożyć głos Johna Cleesa, ale gdy usłyszałem próbkę "Turn around when possible so that you'll refacing in the oposit direction from the direction in which you directing your wehicle ...now" doszedłem do wniosku że nie ma ludzkiej siły żebym nie zabłądził przy jego wskazówkach.

Muszę przyznać że technika jest porażająca. Byle bym nie skończył jako kolejna ofiara stechnicyzowanej mapy...

sobota, 13 czerwca 2009

Wrrrrr

Piątek. Czegoż ten typ wybrał sobie na zarabianie pieniędzy właśnie piątek?? W środku tygodnia czasem się zdarzy wolny dzień – ot środa zaczęła się o dwunastej. Co prawda skończyła się o ósmej wieczorem, ale to całkiem inna historia. Albo czwartek – skoczyliśmy o drugiej. A plan był jeszcze lepszy, do dwunastej, ale coś się dupologom zebrało na przemyślenia.

Nie dość że zabukuje pełną listę - to jeszcze przylezie jak panisko na 9. Noż do k.nędzy. Wiem że się rano człowiekowi dupy ruszyć nie chce – bo sam też lubię jak mi żółtko dojdzie – ale znowu bez przesady. Pacjent przylazł na ósmą, zespół był pół godziny wcześniej – a ten jakoś nie załapał że zaczynamy z rana.

Zaczęliśmy z przytupem, zrobiłem błysk-zmianę, zoperował drugiego i poszedłem zobaczyć jak się trzeci miewa. Dzonk. Mimo drukowanych bukw coby mleka nie pić – wypił. Czytanie ze zrozumieniem jest jednak czynnością trudną i wcale nie tak pospolitą jak by się wydawać mogło. Kiedy mleczko w herbatce było? O siódmej. I co z tego że to najprawdopodobniej nie ma żadnego znaczenia. Chirurg nic mi nie musi udowadniać – sam to wiem. Ale jak się w czasie zabiegu pacjent nie daj Boże zachłyśnie – a takie rzeczy zdarzają się na tym najlepszym ze światów – to mnie potem nikt nie uratuje. Pacjent się przyznał? Przyznał. Miał być odczekany 6 godzin? Miał. Anestezjolog zaczął wcześniej? No to teraz będzie wisiał.

Niedoczekanie.

Przesunąłem gościa na pierwszą i usłyszałem jęk bólu – toż lanczyk święty jest! A – g.guzik z pętelką. Ja nie jem – to lanczyk jest odwołany. Łącznie ze Świętami Bożego Narodzenia. W między czasie przyspieszyliśmy prace nad czwartym z kolei i przerwa wykroiła się przed pierwszą. No i było jęczeć, ja się pytam? A potem dupa rośnie, opony, treadmile, w kolanie chrupie, zadyszka i ogólny wkurw pospolity. Ghrrrrr.

Wziąłem nieczytatego przed pierwszą, zakłułem i punkcik 13 ruszyliśmy do boju. Jako że szkole pielęgniarki żeby choć co umiały z anestezji – bo to jest normalnie ruja i poróbstwo; ty se człowieku ręce połam, a jedyny support od twojej anestezjologicznej polega na gruchaniu z pacjentem – więc indukcja trochę dłużej zajmuje bo każdego mają przewentylować na maskę, sprawdzić czy się do elemeja nadaje, po czym to pierońskie LMA wsadzić. Nieczytaty dzielnie eksperymenta zniósł, zapadł w sen anestetezjologiczny i dał się zoperować. I tak mu się to spodobało, że za cholere nie chciał się obudzić.

Z tym jest kolejna historia. Otóż wszyscy pacjenci Lorenza po przepuklinie wymagają Morfiny. Problem w tym że założenie bloku nie polega na wbijaniu tej cholernej igły na pałe we wszystko w okolicy a na wsunięciu igły pod powięź i znieczuleniu dwóch nerwiczków malutkich co tam sobie biegną. I jakoś wszyscy chirurdzy wiedzą – i widzą – gdzie te nerwy biegną, a ten jakby nie. Więc pacjent pierwsze co mówi, jeszcze zanim otworzy oczy, można by przetłumaczyć tak: „Dzizzzzazzzz k.wa ależ mnie nap.dala!” Koniec cytatu. Ponieważ bijemy się o złotą patelnię, każdy pacjent musi wyjechać z zakładu ze śpiewem na ustach – i rzecz jasna ma głosić wszem i wobec chwałę naszej kliniki. No to daję tą pierońską eMeFkę coby choć po zabiegu nie wyli za bardzo.
Wracając do nieczytatego – dostał daweczkę stosowną i zrezygnował ze wstawania. Ot, po prostu. Nie otworzę oczu – i co mi pan zrobi??? No, tu akurat nie szatnia, anestezjolog jak się wk.wi to zrobi, ale po co to od razu sprawę na ostrzu noża stawiać? Nie można po dobroci??

Nie dało rady. Wywiozłem w końcu nieczytatego do wybudzalnie z elemejem pomiędzy zębami żeby można było salę umyć po czym prośbą, groźbą oraz bodźcami nieprzyjemnymi spowodowaliśmy że zaczął kiwać głową. Na każde pytanie – kiwał głową. Dobry człowiek. Ale za cholerę nie chciał oddychać... Łomatko. W końcu doszedł do poziomu Blondie z Essex. Czyli na polecenie „wdech!” nabierał powietrza. Ale nie wypuszczał. To następowało dopiero po komendzie „wydech!”. Zostawiłem pielęgniarkę z instrukcją wykrzykiwania „wdech-wydech” 12 razy na minutę i polazłem zapuścić babcię. Prawdziwą – 82 lata, bardzo bogata, mieszka w Londynie. Mając na względzie otrutego nieczytatego zapuściłem ją łagodnie i pieronem przepiąłem wszystko na desfluran. Nie będzie Propofol pluł nam w twarz ni babci mi otruwał. I faktycznie – obudziła się rach-ciach i ćwierkająca pojechała do wybudzalni. Chyba przejdę na gazowanie pacjentów w piątki.

Sprawdziłem co u nieczytatego. Blady. Zielony nawet. Co prawda przytomny ale jakoś tak – bez przekonania. Sprawdziłem parametry. Ciśnienie niespecjalne, bradykardia... A bedzie tego. Zastosowałem wariant atropina/nalokson i wszystko wróciło do normy po czym pacjent spojrzał na mnie przytomnie choć z wyrzutem i stwierdził że go zaczyna boleć. Pocieszyłem go że nalokson dział tylko 15 minut więc jeszcze zdąży przed wyjściem zapaść w sen narkotyczny i polazłem znieczulać dziadka.

Też prawdziwy, choć nie z Lądynu. Pierwsze co mi zapodał to że jest dziwny – bo leki na niego nie działają. Taak? A jak że to, proszę łaskawego pana? Ano, znieczulali go w konkurencyjnym szpitalu nie tak dawno (ukłony dla NHTH) – i wszystko pamięta. Nic go nie bolało ale wie co się działo w czasie operacji. Ha. Mówisz – masz. Uśpiłem, zapytałem grzecznie czy nas słyszy – nie słyszy. Co, że nie dowód? Pewnie że nie dowód – ale ja świadka mam że nic na moje zagajenie nie odrzekł. A mógł. Ergo - sam sobie winien jest.

Dziadek wyjechał z bloku a ja poszedłem sprawdzić nieczytatego. O – znaczna poprawa. Zez z rozbieżnego zrobił mu się konwergencyjny a w dodatku zaczął odpowiadać na pytania. Jest szansa że przed północą wyjdę. Zapiszczałem gumami na posadzce i pognałem zapuścić ostatnią na liście. Żylaki. Cholera – nigdy nie wiadomo czy z tym pójdzie szybko czy wolno.

Okazało się że ani tak – ani tak. Poszło najdłużej jak mogło. Łączne prawie półtorej godziny. Dostanę przez tego typa alergii na piątek... Jeszcze trochę i osiągnę tu czasy znieczuleń potrzebne do przeszczepu wątroby.

Na szczęście dzisiaj mam w planie wolne. Żaden Lord Dżim nie będzie mi dzieci germanił. Zapuszczę sobie „Polowanie na Czerwony Październik” i drzemnę w spokoju na strychu przed telewizorem. Moja ulubiona adaptacja Clancy’ego. Przy żadnej innej nie śpi mi się tak dobrze.

piątek, 12 czerwca 2009

Couch potatoing

Nic tak nie obnaża niedostatków – a raczej naddatków – wyglądu jak plaża. O naturystycznej nie wspominajac. Po powrocie z poprzednich wakacji zacząłem się wpatrywać w widoczki i postaci – i z niejakim niepokojem zauważyłem oponiarski zwis w okolicy utożsamianej z piciem piwa. Cholera, toż sam pamiętam że do tego zdjęcia wciągnąłem co mogłem.Co zreszta potwierdza wyraz niejakiego napięcia na twarzy.

Doszedłem do wniosku że z żarcia nie zrezygnuję bo wiem jak to się skończy. Juz raz w życiu dzięki dośc drakońskiej diecie osiągnałem 93 kg – niestety, w tym samym czasie naszło mnie rzucanie palenia i nie wiedzieć kiedy wylądowałem na 118... To był efekt turbo-jojo wzmocniny głodem nikotynowym.

Po całym roku ciężkiej pracy nad kondycją zdecydowanie mi sie polepszyło. Biegam sobie po różnych dworcach w Londynie bez śladu zadyszki, potrafię robić rzeczy o jakie nie podejrzewał bym sie jeszcze pół roku temu – a opona jak była tak jest. Może nie jest to taka prawdziwa, od Stara, ale 17-calówka pełnoprofilowa jak znalazł. I tu mam zgrzyt. Jak przestaję jeść to padam na ryj w trakcie ćwiczeń. Poza tym podczas głodówki (bo dla mnie każda taka „dieta” to normalne głodzenie jest) najbardziej traci się tkankę mięśniową, a dopiero potem szmalceson. Z trzeciej strony do urlopu już niewiele zostało, a zdjęcia będziemy robić jak zwykle...

Pochwaliłem się ostatnio mojemu przyjacielowi serdecznemu że jestem już w stanie przebiec 4 kilometry jednym rzutem, bez odpoczynków. Zapytał się o czas. Przyznałem bez bicia że to taki truchcik jest, więc w sumie zajmuje mi to pół godziny. No i podniósł mnie na duchu – robi ten sam dystans w 18 minut. Po przeliczeniu odległości na prędkość wyszło mi że umrę po 4 minutach. Nie da rady....

Trzeba się będzie rozglądnąc w necie za jakimś fajnym planem „jak przebiec maraton i nie umrzeć mimo posiadania kilkudziesięciu zbędnych kilogramów”. Albo w końcu kupię tego pierońskiego trenera naręcznego co to ustala plan ćwiczeń w zależności od obciążeń w trakcie treningów. Moja ostatnia nadzieja. Jak zawiedzie – wracam do couch-potato-wania*...

A do ładnego wyglądania na zdjęciach zatrudni się Photoshop’a.

PS. Podniosłem ostatnio tempo. Truchtam 30 minut w 6 seriach: minuta 10km/h + 4 minuty 8km/h. To daje nieprawdopodobne 4,2 kilometra i 183 tętna na „finiszu”. Potem idę na stepper (dobrze że ma rączki, bo bym zleciał). Wiosełko zostawiam na koniec - trudno spaść jak się siedzi...
------------------
*Couch potatoing (ziemniakowanie kanapowe): rodzaj sportu, bardzo rozpowszechniony wśród samców homo erectus. Często wzmocniony treningiem beer gulping.

czwartek, 11 czerwca 2009

Dziewczyna z perłą



Jakoś nie mogłem się zebrać w sobie żeby włożyć płytkę do odtwarzacza. Ale – co się odwlecze, to nie uciecze. W zasadzie film jest koncertem duetu Firth i Johansson. Colin Firth, bogaty malarz, szczęśliwy mąż i ojciec zatrudnia jako służącą Scarlett Johanson.

Na marginesie – ona się może podobać lub nie. Zasadniczo kobietom się niespecjalnie widzi, natomiast chłopom i owszem. Kolejny przyczynek do „Traktatu na tematy płciowe”. Kiedyś go popełnię.

Tak naprawdę film jest historią obrazu – jak powstał, dla kogo, kto do niego pozował i kto go namalował.

Film opowiada się leniwie. Całość akcji rozgrywa się na płaszczyźnie niewypowiedzianych uczuć Colina do Scarlett i vice versa - jako że zauroczona malarskim postrzeganiem świata Johansson zauroczy się niechcąco w swoim pracodawcy. Jeżeli dołożymy do tego racjonalnie – i wbrew swojej córce – myślącą teściową, histeryczną ździebko małżonkę i zazdrosne dzieci, będziemy mieli zarys całokształtu.

Lubie takie kino. Opowiadające się samo, bez dramatycznych dylematów moralnych, czarno-białych problemów i – w sumie bez zakończenia.

Historia służącej która stała się modelką – i muzą. W sam raz na wieczór z lampka wina.


środa, 10 czerwca 2009

Głuszec

Samiec gatunku homo erectus zrobi wszystko żeby zaimponować samicy. To jest jedno z niewielu zdań w których słowo wszystko oznacza rzeczywiście wszystko. Co prawda nie wszyscy mężczyźni a jedynie ci żywotnie zainteresowani samicami, ale za to jak się zaprą - nie ma przebacz.

Odnoszę wrażenie że samice nie bardzo rozumieją jaką nieprawdopodobną władzę nad samcami Stwórca wdrukował w biologiczne obwody sterujące zachowaniem godowym. Konieczność przekazania swojego genotypu potomstwu z wybraną – podświadomie rzecz jasna – samicą popycha samca do wygłupów, utraty mowy (tam gdzie trzeba wykazać się elokwencją), elokwencji (gdy wymagane jest milczenie), brawury, narażania zycia a nawet kupowania kwiatków.

- Doktorze, pilny wyjazd. Wypadek na stoku narciarskim.
- Teraz? – zapytałem, gnając za ratownikiem do karetki. –Toż wyciąg od dawna nieczynny...
- Wypadek na skuterze. Jeden ciężko poszkodowany.

Hi-Lo (ee-oo-ee-oo), wilk(aUUUUuuuuu), pies (au-au-au-au) a następnie moja prywatna mieszanka dźwięków – i wyjechaliśmy poza miasto. Szybki przyspieszył
- Podnieśli wam ubezpieczenie na życie ostatnio? – zapytałem niewinnie, kurczowo łapiąc się cykor-łapki.
- Nie pękaj – Szybki z miną zawodowego zabójcy pokonał zakręt na dwóch kołach. –Człowiek umiera. Trza się spieszyć.
- Za chwile do niego dołączy szczęśliwa załoga karetki R – mruknąłem. -Zwolnij bo ci zarzygam tapicerkę – użyłem jedynego argumentu zdolnego przekonać Szybkiego do odpuszczenia misji. Szybki faktycznie zwolnił. Poczułem się jakbym ukradł dziecku lizaka. Z drugiej jednak strony ratownik to nie Indianin. Lepszy żywy.

- Dzień dobry, Abnegat, gdzie poszkodowany? – zapytałem nieco zdziwiony. Z wezwania sądząc ktoś tu powinien umierać a przynajmniej próbować coś robić w tym kierunku.
- Tutaj doktorze – GOPRowiec pokazał drogę na zaplecze dolnej stacji wyciągu. Na łóżku leży młodzian zdecydowanie blado zielony i się trzęsie. Mało dziwne nie jest – każdy by się trząsł mając bitki siekane – z kością – zamiast nogi.
- O żesz – ugryzłem się w język – w drzewo pan przywalił?
- Nnnie... – odrzekł niepewnie młodzian.
Ja cież w mordę i saksofon – jak to zabezpieczyć? Ściąganie buta to paranoja i sadyzm, medycyna zna zdecydowanie lepsze techniki pozbawiania świadomości pacjenta.
- Ciśnienie?
- 170/90.
Czyli raczej wiele krwi nie stracił. Tętno co prawda jest szybkie ale po takim dzwonie też miałbym 130. Z buta nic się nie leje – pierniczyć. Zdejmą mu na izbie. Jak by zaczął przeciekać to mu nadmucham opaskę i na transport starczy. Założyliśmy szyny, wbiłem wenflon w żyłę i zaczęliśmy pakować gościa na nosze.
- Doktorze, zobaczył by pan resztę?
Resztę? To w ilu oni tym skuterem jechali?? W pokoiku obok siedział sobie kolejny młodzian, caluśki buraczany na twarzy i dwie dziewuszki – te z kolei obie były zielone. Ciekawostka. Oglądnąłem otarcia i potłuczenia, zaproponowałem jednej z dziewczyn szpital z racji pięknej śliwy na głowie i werbalnie wyrażonych nudności po czym zaprowadziłem ją do karetki.
- Ten tego to oni na tym skuterze we czworo jechali? – najwyraźniej zawiesił mi się program koordynacji funkcji wyższych.
- Doktorze, Krakowianki podrywali. Wzięli je na przejażdżkę i chcieli im pokazać numer z „Pearl Harbour”...
- Znaczy co – zbombardować je chcieli?? – zgłupiałem do reszty.
- Niee – GOPRowiec wyraźnie się zniecierpliwił. –Poszli na przeciwko siebie i w ostatniej chwili mieli zrobić mijankę, tylko się jednemu coś popier ...myliło i trzachnęli czołówkę.

Taak.

Samiec zrobi dla samicy wszystko. Nawet głupa i kalekę.

wtorek, 9 czerwca 2009

Milusińscy

Każde pogotowie takich ma. Można się zżymać, denerwować a nawet wykłócać – nic to nie zmienia. Milusiński żyć bez pogotowia nie może – a jakby tak się głębiej zastanowić, my bez nich też nie.

- Dochtor, jedziemy do Przysiółka.
- Tam gdzie zwykle? Toż słyszałem jej ryki dzisiaj na izbie...
- A nie. Tym razem dzwonią bo ktoś szedł drogą, źle się poczuł i poprosił o pomoc.
- No to jedźmy.

Z uczuciem niejakiej ulgi wsiadłem do karetki. Maciejowa – to jest prawdziwa zaraza. Babsko jest wielkie, chore na wszystko a głównie na głowę – to znaczy wg. mnie wszystkie jej problemy biorą się z konkretnej nieleczonej psychozy, ale nikt póki co nikt takiego rozpoznania nie postawił, nie mówiąc o wdrożeniu jakiegoś leczenia – i do tego wszystkiego straszliwie w obejściu przykra. Kłótliwe, wredne babsko. Szczęściem jedziemy zupełnie gdzie indziej...

Wlazłem do domu, ukłoniłem się grzecznie i zdębiałem – rzecz jasna Maciejowa siedzi, rozparta jak Królowa i okiem wkoło toczy. Szlag by to jasny trafił.
- Znowuś ty, kurwa, tumanie jeden do mnie przyjechał|? A na chuj was tam w ogóle trzymają?? – przywitała mnie serdecznie.
- Rozumiem że szanowna pani pomocy sobie nie życzy? – skrzyżowałem za plecami palce.
- I co, kurwa, debilu, myslisz że się mnie tak łatwo pozbędziesz? Ja nie taka głupia! – prychnęła z pogrdą. Fakt, podstęp był grubymi nićmi szyty.
- Maciejowa, pakuj się do karetki – straciłem resztki cierpliwości – Jak Cie tam nie bedzie za trzy minuty to odjeżdżam bez ciebie.
- A kto mię kurwa zaniesie? Czy ty chuju nie widzisz że ja jestem kurwa chora??!?? – wydarło sie babsko na pełny regulator. Nie wiem jak ona to robi, ale gasi mi całą elektrykę w płatach czołowych i natychmiast, jak jakieś demony, do działania biorą się najstarsze filogenetycznie części mózgu – w których zakodowane mamy mordowanie jako miła i szybką metodę rozwiązywania problemów. Zatrząsłem się z rozkoszy na widok skrwawionych zwłok, podsuwany usluznie przez tyłomózgowie i dałem dyla do wozu. Zapaliłem papierocha. To trzeba będzie rozwiązać raz na jutro bo żyć nam nie da.
- Doktor, mamy ją przynieśc?
- A po cholere? Pół godziny temu transportowa odwiozła ja do domu z SORu. Co by oznaczało że ona bardzo zdrowa jest – toż tu bedzie ze trzy kilometry do jej chałupy, nie?
- No.
- No to jak może leźć 3 km w 30 minut to może dupe ruszyć 15 metrów do karetki. I zapowiedz jej że za chwilę pojedziemy bez niej. Nie żartuję.
Kurwowanie najwyższej próby potwierdziło że informacja została przekazana.
- Wyjazd!!! – ryknąłem przez okno. Z chałupy wyszła stekająca Maciejowa. Mojaś ty.

W karetce zamknałem okienko oddzielające kabinę kierowcy od paki i spokojnie oddałem się obserwacji drogi. Sanitariusz biedny – trzeciego miejsca koło kierowcy nie ma. Co robić. Ktoś musi mieć przesrane żeby kurzyć mógł ktoś.

- Abi, na litośc Boską a po coś ty ją tu przywiózł?? – jęknęła moja koleżanka z SORu na widok wyłaniającej się pacjentki -Przecież ja ją przed godziną wysłałam po ciężkich bojach do chałupy...
- Jak nie przywioze to bede jeździł w te i wewte. Jak ci mogę co poradzić – wsadź to babsko w transport do psychiatryka. Nawet jak jej nie przyjmą to bedziesz miała pół dnia spokoju.
- Wymyslił. Przecież nie jest psychiczna.
- Niee?? – i poszedłem. Ryki wściekłej Maciejowej towarzyszyły mojej drodze na stację.
-----------------
Mimo najszczerszych chęci moja koleżanka rady sobie jednak nie dała. Próbowała przekonać swojego szefa żeby panią wysłać na konsultację psychiatryczną ale wszyscy jakoś dostali zatwardzenia psychicznego. W końcu Maciejowa sama rozwiązała problem. Wpadła do naczelnego ze skargą na pogotowie – „to jest kurwa pogotowie??!?” - , SOR – „jebana umieralnia”, debili lekarzy, kurwy pielęgniarki, pizdy dyspozytorki i skurwysynów sanitriuszy – i nie tyle napisała to długopisem na papierze ile wybiła swoją laską na łbie naczelnego. Który w końcu zrozumiał nasz problem - w 3 minuty znalazła się policja, karetka transportowa, kaftan i frrru - Maciejowa oddaliła się w błyskach niebieskiego światła w stronę najbliższego wariatkowa.

Ktoś mógłby pomyśleć że to był koniec naszych prblemów.
Nic bardziej błędnego. Już dwa tygodnie później dyspozytor wręczył mi kartę z uśmiechem na twarzy oznajmiając:
– Jedziecie do Przysiółka. Wróciła.

poniedziałek, 8 czerwca 2009

Dzieci I generation

...za naszych czasów tego nie było...

Jak to dalej pójdzie w tym tempie to trzeba będzie do szkoły chodzić trzy razy w życiu. Za młodu, na starość i gdzieś po środku. Bo zmiany które nastąpiły w ostatnich 30 latach są po prostu zdumiewające. Jeżeli to nie kosmici - to ja jestem Hortensja Bizantyjska.

Dzieckiem będąc spotkałem się po raz pierwszy w życiu z KOMPUTERM. Był to ZX 81, miał grafikę 60x80 pikseli(!!!) i nieprawdopodobną pamięć 16 kB. Z czego coś koło połowy zajmował system operacyjny. W tą potężną maszynę zaszyty był BASIC - jedyny język w jakim nauczyłem się programować*. To znaczy, czysto hobbystycznie próbowałem nauczyć się C i C++ ale jako że nijak nie dało się sprawdzić co z nauki wychodzi, więc ogólnie nic nie wyszło.




Potem nastały czasy PC. No, to już pełny profesjonalizm. Tajemnicze komendy DOSa, błękitny ekran Norton Commander'a... Ech, kiedy to było. Wejście Windows, początkowo kompletna zgroza, później 3.11 i w końcu 95 - który stał się jedyną alternatywą dla zwykłego nagrywacza dyskietek.

Nie licząc drobnego uzależnienia od Wolfenstein'a, zarazę zwana komputerozą przeszedłbym prawie bezboleśnie gdyby nie Sid Meier i jego wynalazki. Tak żeby być całkowicie szczerym mam jeszcze jedno uzależnienie - to I część Diuny, wypuszczona przez Cryo. Prawdopodobnie nikt w to już nie gra - ale mi się zdarza. Grafika 320x240, makabryczne teksturowisko, ale za to jaka grywalność - klękajcie narody. Nie mówiąc o muzyce stworzonej na 8 bitowym procesorku, którą tak na marginesie mam i czasami sobie słucham.

Jednak prawdziwą zarazą psychotyczną mojej młodości stała się Cywilizacja, zarówno I jak i II część. Późniejsze też mam, ale nie grywam. Czemu? Bo wraz z rozwojem wręcz oszałamiającej graficznej strony, gra straciła na grywalności...

30 godzinne sesje nad kompem, dochodzenie na żywca, bez żadnej instrukcji o co w tej zarazie chodzi, czemu wszyscy nas obijają na najniższym poziomie aż w końcu dojście do oświecenia - wypracowanie taktyk i pierwsze zwycięstwa. Zdarzało mi się odchodzić prosto od kompa na zajęcia... Zgroza.

Myślałem że szaleństwa młodości dawno już za mną.

Leze sobie spokojnie po sklepie, dziatwa wszeteczna poszukuje Tom Clancy "HAWKX" a ja zabłądziłem do działu "Dla staruchów - gry stare i bardzo stare, a głownie porzucone. Wszystko za 3 funty". Patrzę i oczom nie wierzę - "Alpha Centauri" wraz z "Allien Crossfire" jako dodatkiem... Wszystkiemu winna moja dzidzia starsza bo jak by swoją grę znalazł wcześniej, to bym z nim wyszedł. Ale nie - guzdrzył się, mizdrzył - i stałem się szczęśliwym posiadaczem ww. gierki.

Dobrze że jakieś pół roku temu złapało mnie nowe szaleństwo - pisanie bloga. Dzięki temu oderwałem się od gry do której usiadłem "żeby tylko sprawdzić co nowego" - i dupa mi zdrętwiała. A teraz mogę sobie spokojnie iść jeść...

------------
Najbardziej skomplikowany program jaki popełniłem polegał na "zakratkowaniu" szachownicy ruchem konia szachowego. Programik potrafił zablokować wyjście poza szachownice, niedozwolony ruch oraz sam rozpoznawał kiedy brakło już możliwości ruchu... Moja duma i ch(w)ała - oraz powód zwolnienia z zajęć z informatyki na studiach ;D

niedziela, 7 czerwca 2009

Hadrian's Wall



Okazuje się że nie tylko Chińczycy wymyślili proch. Idea odgrodzenia się od hołoty za pomocą muru jest stara jak świat. Rzymianie zaadoptowali ją do odcięcia się od dzikich plemion północy. Mam prywatne podejrzenia że dzielnych konkwistadorów przeraził lud zdolny pić politurę do mebli.

Nazwa muru pochodzi od imienia cesarza, który zapoczątkował budowę w 122 r.n.e., Hadriana. Plany zmieniały się w trakcie budowy - do muru dołączyły garnizony i wieże obserwacyjne. Jak na tamte czasy innowacją było wbudowanie garnizonu w mur - dzięki temu armia zdobyła niezbędna w trakcie wojny mobilność.

Mur ma 73 mile długości i przecina wyspę w najwęższym miejscu - od Bowness-on-Solvay na zachodzie do Wallsend on the River Tyne na wschodzie. Bramy warowne były budowane co milę (rzymską, ok. 0,91 mili, ca. 1,5 kilometra), pomiędzy nimi budowano wieżyczki obserwacyjne.

Budowa zajęła około 10 lat. Powiedzmy to jeszcze raz: prawie dwa tysiące lat temu, w dzikim terenie, bez maszyn zbudowano mur na metr szeroki, kilka metrów wysoki (naukowcy mają nielichy problem jakie to wielkie było, czy kończyło się "do szpica" czy "na płasko", umożliwiając spacer po murach), długości 120 kilometrów w ciągu dziesięciu lat. Nasuwa to niejasne podejrzenie że jednak nie mieli ministerstwa transportu.

W 142 roku mur został opuszczony, wojska przesunęły się na północ do Muru Antoniny, ale 20 lat później wróciły na stare śmieci. Przez kolejne 250 lat mur Hadriana służył jako północna granica imperium rzymskiego.


Makieta Chesters Fort (Cilurnum).


A tu już oryginał: baraki...


...i brama.


Na bramie siedział świeżo pasowany na fruwacza mały ptaszek. Musiało mu lądowanie nie służyć, bo dał sobie zrobić zdjęcie z bardzo bliska (to jest pełne ujęcie, nie obcinane, przy ogniskowej 40mm, z cropem 1.6 daje to ekwiwalent 64mm. Zbliżyłem obiektyw na jakieś 20-30 cm...) Odchodząc, przekazałem mu dobrą radę żeby spadał bo go koty potraktują konsumpcyjnie - i o dziwo posłuchał.


A to makieta Hosesteads Fort (Vercovicium)...



...i oryginał.




Hadrian Hadrianem, mur murem a żyć z czegoś trzeba. Setki owiec pasących się wokoło skutecznie zaminowuje podejście. Na szczęście nie wpuszczają ich na tereny ruin.


Tak to wygląda po 2 tysiącach lat. Ciekawe co pozostanie do oglądania z naszej cywilizacji w 4010 roku...