piątek, 11 czerwca 2010

Miting

To jest jak sraczka. Nadchodzi niespodzianie, wywraca człowiekowi życie do góry nogami, a dwa dni później się nie pamięta czy to był sen - czy jawa.

Tym razem coś się stało - nasza firma o-sza-la-ła i zafundowała nam stary dworek wśród zieleni na miejsce spotkania. Gdybym to ja wiedział... Szaman był w pobliżu, można by czas mile spędzić wśród zieleni albo też przy kominku pijąc whisky. Czy co tam by się z torby wyciągnęło. Ponieważ nie wiedziałem - wysiadłem z samochodu parę minut przed rozpoczęciem mając zrobione 190 mil, trzy godziny jazdy, kociokwik we łbie i ból w wiadomo czym.

Zebranie jak zebranie. W zasadzie rodzaj psychoterapii grupowej bez psychoterapeuty. Pogawędziliśmy miło, posłuchali wykładów, zjadłem lanczyk - tu żuchwa kompletnie mi spadła do pasa, bo ostatnim razem dostaliśmy kanapki na papierowych talerzykach, a tym razem dali prawie-że-obiad plus zimny bufecik, bardzo zacny (nawet jajko na twardo było) - i pognałem z powrotem do domu.

Może 380 mil nie brzmi dumnie, ale jak się to przeliczy na ponad 600 km...

Powinienem dostać dodatek TIRowy, czy cóś...

czwartek, 10 czerwca 2010

dablou'seven

Wywiad podstawą sukcesu. Wiadomo to od dawien dawna, w zasadzie zawód szpiega powinien być wpisany na listę zawodów wymyślonych przez ludzi jeszcze przed celnikiem, zaraz po kurtyzanie. Ponieważ pobieżna Jane dowiedziała się w końcu dla nas ile kosztuje zrobienie łazienki w płytkach - a tu trzeba dodać że łazienki w Jukeju są przepastne, jak wdech zrobię, to się ASP mieści na luzaku - więc z opadem żuchwy pojechalismy sprawdzić w Tiles'ach, po ile też tutaj stoi metr płytek. Taniej niż u nas. A robocizna? Po podsumowaniu wyszło, że za zaproponowana cenę mogę sobie położyć biały marmur z Carrary, w dodatku kłaść go będzie ekipa dziewic orleańskich (ach, ta Mila...).

Krany zaczynają umierać - okazuje się że ni-ma bata, będą śliczne, chromowane i DWA. Szlag mnie trafi. Nie idzie tego przeskoczyć.

W związku z powyższym rozpoczęliśmy akcję taniocha. Niech założą cokolwiek, byle by to było łatwo zerwać.

Spawać umiem, elektryke poprawiałem po elektryku, kanalizacje po kanalarzu - płytek nie położę?

Co, JA nie skoczę???

środa, 9 czerwca 2010

Ja chciałem powiedzieć

...że Pan Prezes to wszystkie rozliczenia! - bardzo dobrze prowadzi.
Że jak co komu jest winien... W ogóle nic nikomu nie jest winien bo bardzo jest w tych sprawach dbający. Klub prowadzi dobrze...


Jako że nadszedł czas apraisala, dostałem od manago nowy, jeszcze lepszy formularz do wypełnienia. Z jego pomaca praca będzie czysta przyjemnością, a codzienne zadania... A, nie - to z reklamy Microsoftu.

Rzuciłem na parapet i jakoś tak za cholerę mi nie było po drodze. A to roboty się nawaliło, a to listy trza było napisać... Grrr. No i jakos tak po siódmej wieczór wpadła manago coby mi przypomnieć w piątek mamy randes vous. I czy ja mógłbym jutro napisać ten nieszczęsny papier. Jutro mam wolne. To może pojutrze? Pojutrze jadę na spotkanie doktorskie, co to jest daleko, daleko. To dzisiaj.

Otwarłem ten papier. Pytania zupełnie jak z Barei.
A jak ja się czuję w zespole?
Pięć odpowiedzi - byle jak, tak sobie, dobrze, super i zajebiście (to ostatnie daje 10 punktów).
A jak się ubieram?
Jak wypełniam swoje obowiązki?
Jak dbam o pacjentów?
Czy pomagam nowym członkom zespołu?
Zacząłem móżdżyć aż w końcu pomyślałem sobie - człowiek nie powinien kłamać. Jak się jest narcyzem - to się nim jest na całego. Żadne półśrodki nie wchodzą w grę. No i - wpisałem wszędzie żem jest zajebisty okrutnie.

Na szczęście do apraisala jest wydrukowany krótki instruktaż, jak się do niego zabrać, wraz z przykładowym tekstem:
Czasem aż oczy bolą patrzeć, jak się przemęcza dla naszego klubu, prezes Ochódzki Ryszard, naszego klubu „Tęcza”. Ciągle pracuje! Wszystkiego przypilnuje i jeszcze inni, niektórzy, wtykają mu szpilki. To nie ludzie – to wilki! To mówiłem ja – Jarząbek Wacław, trener drugiej klasy. Niech żyje nam prezes sto lat!

wtorek, 8 czerwca 2010

Mortgejdż

Dzizzazzz...

Jak się powiedziało A - trzeba powiedzieć Beeee.

Byle nie dojść do Muuu, bo człowieka wydoją.

Przyszedł facet od pośredniczenia w pośrednictwie. Zgroza. Reklamują się że znajdą nam najlepszy kredyt jaki tylko istnieje, żebyśmy Broń Boże nie wzięli gorszego. To w sumie jest ważne - człowiek najbardziej nie znosi myśli ze dał się zrobić w bambuko. Dlatego chętniej zapłaci pośrednikowi niż pozwoli by mu gul w nocy skakał ze złości z powodu nieoptymalnego kredytu.

Kredytopośrednik przylazł, wywiad zebrał i oświadczył że ma dla nas dwie propozycje, z jednego banku. Obie są najlepsze, bo jedyne - więcej nie ma. W sumie kapitalny zawód, może by się tak przekwalifikować? Wysłuchałem o zasadach trackingu, fix'a, ubezpieczeń, zabezpieczeń i innych rzeczy straszliwych - po czym przystąpiliśmy do wypisywania papierów.

Gdyby jakiś master-mind zła chciał zniszczyć nasza cywilizację, uprzejmie podaje przepis: należy wyhodować bakterie żywiące się papierem. I już. Po 24 godzinach zapanuje totalny chaos, po tygodniu nie zostanie po nas ślad.

Niby powinienem się cieszyć. A czuję się jakbym sprzedał własną nerkę.

poniedziałek, 7 czerwca 2010

Karpety

Jukej to jednak dziwny jet kraj. Zaczęło się niewinnie - mianowicie AS Ptyś zażądał kategorycznie od developera że żadnych karpetów mieć nie chce. Mają być panele.

Znaczy, można sobie zamówić podłogi drewniane, ale tu wyłaniają się dwa problemy. Po pierwsze, import jest okrutnie drogi, a najbliższa drewniana podłoga jest w Pałacu Buckingham. A po drugie, stropy z niewiadomych przyczyn są tu robione z płyt paździerzowych na legarach - więc, by zagłuszyć skrzypienie, seks można by uprawiać tylko przy włączonym hydroforze. Albo młocie mimośrodowym.

Przedstawicielka developera - pobieżnie zwana Jane - pokiwała ze zrozumieniem głową i napisała - wszędzie panele. Po czym z niewzruszona mina zapytała, jakie chcemy karpety na schody. Tu ASP przybrał minę pt. szlag mnie trafi z moja wymową tego cholernego języka, i mówiąc bardzo wolno, powiedziała że karpetów nie chce, za to wszędzie mają być panele. Jane na to że ona rozumie - karpetów nigdzie nie będzie i w związku z tym jakie chcemy na schodach. Tu mi zaskoczył zatrzask w mózgu i zapytałem czy mamy rozumieć ze na schodach musi być karpet? Musi. A czy ona by mogła sprawdzić że może nie musi? Sprawdziła. Rechot ze słuchawki był dobrze słyszalny i wyjątkowo wymowny: nie montują na schodach paneli.

Tu skrzyżowałem palce i przystąpiłem do kolejnego punktu naszego makiawelicznego planu. Punk ten zawierał niepomijalna prośbę o pojedyncze krany w każdej łazience oraz w kuchni. Jane podrapała się po głowie i zadzwoniła raz jeszcze. Tym razem rechotu nie było, okazało się że i owszem - za dopłata się da. Czy Państwo sobie życzą? Państwo sobie życzą.

Punkt trzeci to łazienki. Coby flizy były na ścianach. Okazało się że się nie da. Tu obeszło się bez dzwonienia - ale też ich rozumiem. Jak się na stropie z paździerzy postawi łazienkę z kamieniem na posadzce i płytkami na ścianie to prędzej czy później takie cudo wyląduje na parterze. Razem ze stropem.

Eplajensy. Czy my może chcemy standard, czy jakoweś trompka-pompka i organy? A za ile? Tu się okazało że za proponowana dopłatę zakupię sobie bez większego problemu koncertowego Stainbacha. Znaczy, nie mam go gdzie wstawić, bo chałupka nieduża, ale jednak. Zrezygnowaliśmy. Jak mi zbrzydnie to co wsadzą, pojadę do Comet'a. Za proponowaną cenę to nawet kuchenkę Miele się kupi.

W końcu skończyliśmy tematy proste i zaczęliśmy trudne. A czy można zrezygnować z blatu w kuchni?
Nie można.
A okno w dach wstawić można?
Nie można. Znaczy - można, ale po oddaniu budynku.
A jakbym kupił, nie wstawilibyście?
Nie.
Mogę sobie wstawić sam - ale do tego będę musiał potem spruć połowę strychu.

-A co, Herod nigdy nie był młody?
-Nie.


Poręczy proszę nie malować. Żeby taka drewniana została.
Nie da się. Przychodzi pomalowana. Na biało i brązowo.

Tu mi się Laskowik przypomniał, co to na pytanie Smolenia "A co jest?", odpowiedział "Ja jestem!".

Dzizzazzz...

niedziela, 6 czerwca 2010

Skąd mam w domu zakrwawiona koszulkę Rafaela Nadala

Historia zaczęła się niewinnie. Od sąsiada, co to handnął nam over przez płot po buteleczce Budwaissera. Ponieważ Polak człowiek honorowy jest, będąc w Tesco zakupiliśmy po buteleczce Żywca i zapukali popołudniowa pora do drzwi sąsiada. Ucieszył się. Żywca gulnął, kilka razy spróbował wymówić słowo Żywiec - choc z Jeann-Pierr nie ma problema, to Żywcem jest - i wyciągną kratkę Budwaissera. Zamiast popołudniowego delikatnego uzupełniania elektrolitów wyszła pełnowymiarowa impreza, na której pokazaliśmy im nasze zdjęcia ze ślubu a oni nam rejestracje wideo ze swojego. Czyli - osiągnęliśmy stan upadłości absolutnej, kończąc gdzieś w środku nocy.

Dzień drugi rozpoczął się wyganianiem kaca wysiłkiem fizycznym - do tego celu ASP zakupił mi nowego T-shirt'a i zagnał na kort tenisowy - oraz nerwowymi dośc przygotowaniami do imprezy z naszymi przyjaciółmi, którym obiecałem placki po węgiersku. Czas gonił, więc na dwa noże zaczęliśmy rachciachać wołowine na gulasz, ziemniaki trzeć na tarce - i tum się wykazał nadgorliwością, bo w trakcie owego tarcia starłem sobie palec.

Jam jest mężczyzna stuprocentowy, więc mnie to mało nie zabiło...

Po zwyczajowych obrzędach - w skład których wchodzi "arghhhh", syczenie, ssanie palca, płukanie go pod zlewem, syczenie, psikanie czymś z alkoholem, syczenie, plasterkowanie i syczenie - sytuacja została opanowana. Gulasz wyszedł znakomity, natomiast placki miały taki - nieuchwytny smak nowości. Nie wiedzieć czemu.

Dzisiejszy kociokwik był znacznie milszy, człowiek jakoś się przyzwyczaja do różnych rzeczy. Mając piękna wymówkę pod postacią transmisji bezpośredniej z Roland Garros, zasiedliśmy do drzemki przed telewizorem. I tu się okazało, że w moim pieknym T-shirt'cie gra Nadal . Noż by go jasna cholera - to już nie ma innych koszulek w sklepie? Nadal ładnie wykończył Soederling'a, spakowaliśmy rakietki, pojechaliśmy na kort i tu się zupełnie niespodziewanie okazało że mój palec nadal krwawi, szczególnie jak się nim rakietkę trzyma. Rzecz jasna nie krwawił po butach (bo stare), spodenkach (bo za 3,50) czy korcie (bo nie mój) - za to upaprałem dokumentnie mojego nowiuśkiego tiszercika. Jasna cholera.

Do spisu rzeczy niepoważnych należy dopisać używanie tarki na kacu.

sobota, 5 czerwca 2010

33 sceny z życia



Rozbiegówka powyżej jest najlepszym dowodem że specjalistów od marketingu trzeba wsadzić w rakietę i wysłać w kosmos. A przed wysłaniem strzelić czymś twardym w czerep.

Film jest - przedziwny. Studium rodziny artystów dotkniętej śmiertelnym procesem jednego z jej członków. Znaczy, każdy z jej członków jest dotknięty tymże - zgodnie z definicją życia które to jest chorobą śmiertelną, przenoszoną drogą płciową - ale nagle okazuje się, że fakt posiadania procesu nowotworowego burzy nasz światopogląd oparty na przedziwnym przeświadczeniu, że jesteśmy nieśmiertelni, a za zejście z tego świata odpowiadają lekarze.

Ona jest artysta - fotografikiem. On - kompozytorem. Ich uczucie jest głębokie, oparte na obopólnym zrozumieniu i miłości. I nagle w ich życie wkracza śmierć. Ot, tak. Matka zaczyna - boleśnie, pomału - umierać. Nagle w rodzinie, która do tej pory była skałą i opoka, pojawiają się rysy. Dekompensacja stresu jest w swojej grotesce przerażająca. Ból członków rodziny zaczyna się przejawiać w przedziwnych konstelacjach. Bo - wszyscy jesteśmy śmiertelni. Bo przecież każdy w końcu umrze. Ale do kurwy nędzy - dlaczego akurat my - teraz - w ten sposób. Łatwo jest zaaprobować śmiertelność rasy ludzkiej - ale zupełnie czym innym jest zaaprobowanie śmierci własnej matki.

Każdy chce iść do nieba - ale nikt nie chce umierać.

Doskonały film. Pokazujący degenerację, ale również siłę i restaurację ludzkiej osobowości w obliczu śmierci bliskich. Wszytko bez jakichkolwiek fajerwerków uczuciowych, sentymentalizmu, czy zadęcia edukacyjnego.

Ciekawostką jest wystąpienie dwojga aktorów, którzy w filmie nie używali języka polskiego. To Julia Jentsch i Peter Gantzler. Zostali zdubingowani dla potrzeb polskiej produkcji. Co do Julii, coś mi od początku nie grało - ale Petera wypatrzyłem dopiero od koniec.

Może się spodobać - może się nie spodobać. Ale chyba nikt nie przejdzie koło niego obojętnie.

100 ml 70% calvadosu.

piątek, 4 czerwca 2010

Eksmisja

Żeby kupić dom - trzeba mieć solicytora. Nie da rady inaczej. Solicytor sprawdzi czy dom faktycznie istnieje, czy ma to co mieć powinien i nie ma tego co raczej powinien nie mieć, rzuci okiem na plan zagospodarowania miasta czy przypadkiem developer nie wykorzystal nieuwagi urzędnika w magistracie i nie wydebił pozwolenia na placu budowy autostrady, zobaczy czy nie chcemy mieszkać na poligonie, wulkanie, górze lodowej czy wysypisku smieci - oraz zajmie sie przygotowaniem umowy kupna-sprzedaży wraz z organizacja przelewu środków. Płatniczych.

Tak miłego człowiek dawno juz nie spotkałem. Uśmiechnięty. Zadowolony. Przywitał nas w drzwiach i miał dwa pieski. Usiedliśmy, wyłuszczylismy sprawę kto zacz i po co przylazł - usmiechnał się od ucha do ucha, po czym tłumacząc po kolei co będziemy robic, pisał małe cyferki z boku białej kartki. Mówił w tempie karabinu maszynowego, cyferki pisał jeszcze szybciej. Sto, czterysta, siedemdziesiąt pięć, trzydziesci dwa pięćdziesiąt.... I tak dalej, i tak dalej... Po podsumowaniu kosztów zrozumiałem jego uśmiech szeroki. Mój pies, bernardyn, też sie tak uśmiecha na widok pozostawionych bez opieki schabowych.

Czytałem kiedyś takie opowiadanie S-F - ja mam mózg gazami uszkodzony więc jestem usprawiedliwiony - o tym jak to w trakcie eksploracji kosmosu ludzie spotkali statek obcych. Był to tak zwany rzut 2 planetarnego exodusu spowodowanego nadciągającą zagładą całego układu planetarnego. Pomysł był nastepujący. Zbudowano trzy statki. Pierwszy, A, był dla naukowców, filozofów i artystów - czyli producentów dóbr niematerialnych. Ten miał odlecieć jako drugi. Trzeci, C, był dla robotników i rzemieślników. Czyli producentów dóbr materialnych dla odmiany. Ten miał odlecieć jako ostatni. Natomiast statek B - do niego załadowano wszystkich pośredników, solicytorów, prawników, rzeczoznawców, bankowców, handlarzy, agentów reklamowych i wysłano ich w kosmos. Jako pierwszych.

Jeżeli dodamy że po wystrzeleniu zamikły radioodbiorniki a stery zablkowały sie w pozycji forward, sytuacja staje sie klarowna...

Zastanawiam się ile może kosztowac taki tankowiec. Stutysięcznik na ten przykład. I jak by im tak wmówic, że Europa za chwile zniknie pod wodą...

czwartek, 3 czerwca 2010

I jak ich nie kochać

Chirurdzy. Rasa dziwna i nie do końca zrozumiała. Tutaj wystepuje rys zbieżny z kobietami, też ich pojąć nie idzie - ale jednak chirurg to nie kobieta. Za młodu dowiedziałem się nawet że kobieta chirurg to w ogóle nie kobieta jest - mianowicie do pokoju lekarskiego weszła pani chirurg i widzac że wszystkie miejsca są zajęte, klepneła swojego kolege po fachu z okrzykiem: „Ustapił bys miejsca kobiecie!”. W odpowiedzi dowiedziała się że jest chirurgiem a nie kobietą, więc krzesełka nie dostanie. I tum popadł w dysonans poznawczy bo na pierwszy rzut oka rzeczona przedstawicielka cechy rzemiosł różnych była nie do odróżnienia od kobiety. A tu proszę.

Jak każdy rodzaj skomplikowany, a ludzkiemu mózgowi nieuchwytny, chirurdzy doczekali sie kilku klasyfikacji. Ten najprostszy, nie budzący żadnych wątpliwości, oparty jest na rodzaju płynu z którym rzeczony chirurg paraduje dumnie na bluzie operacyjnej. Czerwony, krew. Maja go Ci co tną w klatce ale też i w brzuchu. Czyli chirurdzy miętcy. W opiłkach kości, z drutem Kirschnera dumnie sterczącym spomiędzy krzywch zębów, paradują ortopedzi. Czasem targają ze sobą różne młoty czy piły - ale znam takiego jednego, co mu najwyraźniej zbrzydła przynależność do klanu cyrulików bo nosi ze sobą słuchawki lekarskie. Ortopeda. Słuchawki lekarskie. Jak śpiewał Niemen, „Dziiiwny jest teeeeeen, świat.” Jak ktoś jest upaprany moczem - wiadomo, urolog. Gównem - proktolog. Czy inny nieszczęśnik co akurat musiał wykonać resekcję na straszliwie wzdętym jelicie i mu coś z odbarczeniem nie wyszło, dzięki czemu dwupierdzian grochu wraz z resztkami gówna rozleciał się po całej sali operacyjnej. Znaczy, żeby nikt sobie do głowy nie przybrał, że to jakowaś norma jest - jak żyję, raz widziałem rzeczone cudo, ale mam dziwne wrażenie że to i tak o raz za dużo. Jak ktoś ma na koszulce płyn klarownie czysty, można by przypuszczać że to neurochirurg co mu płyn mózgowo-rdzeniowy wyciekł z CUN’a - ale tak naprawdę to oni są czerwoni od krwi co im z czachy pacjenta sie leje po... no, po wszystkim po czym może - a taki mokry to zazwyczaj jest druga asysta, który w trakcie czterogodzinnej połajanko-opierdalanki z baczność! Panem Profesorem spocznij! wycinał wyrostek.

Jak ktos ma kawę na koszuli to jest to anestezjolog. Od proktologa odróżnia go zapach.

No comments.


Są jednak klasyfikacje trudniejsze. Na ten przykład klasyfikacja w zalezności od nastawienia do swiata. Klasyfikacja ta ma w dodatku odrębnosci geolokalne - spróbujemy prześledzić ja na podstawie porównania chirurgów poslich i jukejskich.

Grupa pierwsza. Chirurg przyjazny otoczeniu. W Polsce nie wystepuje. Jeżeli ktoś ma takie wrażenie, to znaczy że albo dostarczył dary w odpowiedniej wysokosci, albo że zaraz sie zacznie. W Jukeju się zdażają. Są uśmiechnięci, zadowoleni z zycia i potrafia podac anestezjologowi przypuszczalny czas zakończenia operacji na 10 minut przed końcem. Zazwyczaj za kulturą osobistą idzie w parze wyjątkowo wysoki poziom kwalifikacji. Szybcy i sprawni.

Grupa druga. Marudy. Tu jest kilka podgrup. Marudus Pospolitus, co to ględzi, nic mu nie pasuje, wszyscy są winni jego partactwa a robić mu się nie chce bo mu mało płacą. Upierdliwus Vulgaris - ten cały czas jęczy że mu pacjent skacze po stole (choc TOF* pokazuje że pacjenta zamienilismy w wór skórno-mięśniowy), stół jest za wysoko albo za nisko, światło jest do dupy a narzędziowa (która właśnie zdała egzamin specjalizacyjny i ma za sobą 20 lat praktyki co się przekłada na rozpoznawanie narzędzi opuszkami palców) powinna być zamieniona przez podkuchenną, bo ta przynajmniej wie jak wygląda nóż. Najgorszym podtypem tej kategorii jest Vkurviantus Regalis który świętego wyprowadzi z równowagi w sekund pięć, o anestezjologu nie wspominając. Stanie taki za drzwiami i patrzy. Jak anestezjolog sie z pacjentem spóźni choćby o dwie minuty na rozpoczęcie zabiegu - to sie gad umyje, przebierze i stoi z geba nadętą, nóżką przytupując. Ale jak widzi że niestety wszytko jest na czas - to idzie na kawę. I h już. Toz on tu jest najważniejszy i nikt go popędzał nie będzie.

Grupa trzecia. W Polsce częsty, w jukeju przeciętnie rzadki:Deity. Bardziej mi pasuje inglisz niż polski, bo „Bóg” nie oddaje chyba całkowicie tegoż zjawiska. Ewentualnie Bóg Imperator Padyszach mógłby być. Skończył taki studia i poszedł do szpitala gdzie go jeb gdzie nim pomiatali wszyscy. Łykając przez lata całe upokorzenia całodbowe, piął się pomaluśku po drabinie cierniowej - najpierw został młodszym asystentem, potem starszym - tu już mógł czasem głos podnieść na pania sprzątającą, choć ostrożnie, bo co ponektórym potem szmata niechcąco spadał z miotły wprost na fartuch - następnie obronił doktorat i zaczał pastwić się nad studentami. Potem habilitacja (jeszcze nie profesor a juz świnia) i wreszcie, po latach całych dostapił zaszczytu uścisku ręki Elektryka ze Stoczni. Znaczy, kiedyś, bo potem był to uścisk Jaśnie Panującego O.M.C Magistra a ostatnio Jednego Takiego Co Ukradł Ksieżyc. No, ale. Degustibus non disputandum est, czy jakoś tak. I po tym wszystkim facet siedzi sobie w domu, pije Johny Walkera, czy inny surogat wyrafinowatości i patrząc na swój pieknie przystrzyżony trawniczek domku letniego w Zakopanem, mysli sobie: „Nas jest naprawdę niewielu. Ja... Budda... Chrystus...”
Dla anestezjologa praca z czymś takim to ból w dupie i bolesne parcie. W trakcie zabiegu dowiemy się czym mamy znieczulić pacjenta, jak go mamy zabezpieczyć i jakie leki podać. W zasadzie Bóg Imperator Padyszach anestezjologa w ogóle nie potrzebuje bo pod jego światłym przewodem nawet Pani Krysia z socjalnego potrafi znieczulić przeszczep serca i wskrzesić Łazarza. Wydawać by się mogło że to już jest szczyt upadłośći. Nic bardziej mylnego. Bo oto mamy grupe czwartą. Czyli zakompleksionego skurwysyna.

W zasadzie jego geneza jest taka sama jak grupy poprzedniej, z tą różnicą że jego Drabina Cierniowa była popsuta i zaczęła się wcześniej, bo jeszcze w przedszkolu. Znaczy, nie żeby cierni nie miała. Miała, i to w nadmiarze. Ale prowadziła do nikąd. Siedzi potem taki bidok gdzies na prowincji, operuje wyrostki i pęcherzyki, udaje że go pozycja ordynatora cieszy - ale w środku robak zawiści duszę mu wyżera. Czy raczej dawno wyżarł. Praca z takim type, to hardcore.

Posłużmy się przenośnią. Opiekun zwierząt w ZOO może pracowac miłym Misiem Koalą czy śliczną Surokatka. Może trafić na Wesołego Pawiana z Dupa Czerwoną. Opiekowac sie Wyleniałym Lwem. Czy Pytonem. Czarną Mambą albo Skunksem. Ale niech ręka Boska broni trafić na genetyczna krzyżówkę Głodnej Hieny ze Złośliwa Małpą.

---------------
Train of four - technika pozwalająca ocenić zwiotcenie pacjenta. Stymulacja nerwu 4 następującymi po sobie impulsami elektrycznymi; ocena siły skurczu przywodziciela kciuka (najczęściej).

środa, 2 czerwca 2010

Tekturowa technologia

Jak się buduje domy? Wiadomo. Najpierw sie leje ławy - czy fundamenty, jak kto woli - które stoja sobie spokojnie przez całą zimę, pękając powoli na mrozie. Nastepnie od wiosny wchodzi ekipa, co dziarsko buduje ściany z cegieł - te musza miec przynajmniej z pół metra - az na wysokosci pierwszej kondygnacji zaczyna powstawać strop. Szalunki, zbrojenie - w końcu „Akcja Wylewka” czyli cała rodzina zapierdziela z taczkami wożąc beton, wylewajac go gdzie popadnie i ubijając czym sie tylko da. Następuje przerwa 3 tygodnie (dla 250, bo jak 350 portlandzka to juz tylko 10 dni) po czym murarzom nalezy zabrac piwo i zagonic do robotu. Żeby wybudowali drugą kondygnacje. I tak ad mortam... A raczej aż do strychu. Tu następuje czas dziwny - i straszny. Pogoda sprzyja albo i nie. Na chałupe sie leje albo i sypi egradem. A cieśla z pomocnikiem ustawia belki, przybija łaty i ogólnie robi strasznie duzo zamieszania. Ponieważ też sie lubi napić a wylewek nie robi - to do pierwszej belki przybija kawał wiechcia zwanego „wiecha”, i na tę okazje pija przez trzy dni. Zazwyczaj z gospodarzem, ale to nie jest obligatoryjne. Jeżeli na ten przykład gospodarz ma marska wątrobę, stolarze sami wszystko zechlaja - choć z serca bólem. W końcu dom stoi - nazywa się to stanem surowym. Ściany zieją oczodołami niezamontowanych okien, po budowie hula wiatr i dzikie koty - ale wszyscy się ciesza że „najważniejsze juz za nami”.

Nic bardziej mylnego.

Najpierw należy dopaść wszelkiej maści instalatorów. Wod-kan, gaz, prąd, centralne... Zazwyczaj przy tym ostatnim dochodzimy do wniosku że drugi kredyt w dalszym ciągu nie wystarcza i należy wziąć trzeci. Potem tynkarz. Co się ten bidok zawsze musi nakląć na murarza... Znaczy, spotkałem raz tynkarza co słowem nie wspomniał że mu murarz zostawił krzywe ściany do tynkowania, ale sie potem okazało że gość był niemową. Po tynkarzu - malarze i kafelkarze. Panie zmiłuj. Ja rozumiem że fliziarz może zwalić na tynkarza fakt, że mu kafelki od ściany odpadły, ale żeby malarz z tego powodu musiał malować krzywe cokoliki???

Kuchnia - ponieważ nie mamy zdolności kredytowej żadnej, sprzedajemy własne polisy emerytalne oraz polisy „Żak”założone prze babcię w dniu urodzin jej wnuków - a naszych dzieci - celem wyedukowania owych. Rezygnujemy z Miele czy Bosch’a na korzyśc Tang-Pei AGD, do łazienki wstawiamy flizy z opoczna 3 gatunku (nie wiecej niz 20% ubitych), z podłóg znikaja wyimaginowane parkiety i już. Można sie wprowadzać. Ostatecznie spiwór w Tesco kupi sie za 19,90.

Za to tutaj...

Fundamenciki postawione - sciany rosną aż po strych - po czym przyjeżdża gotowy dach i po trzech dniach stoi sobie 45% stanu gotowego. Nastepnie stropy z dykty, pokrycie z karpetów - czyli ichniejszej przemysłowej wykładziny - ściany z tektury i można się wprowadzać. Co prawda seks należy uprawiać pod nieobecność dzieci - albo w rytm polskiego rapu dochodzącego zza ściany - ale za to w nocy nie trzeba sparawdzać czy pociech nie siedzi za długo na komputerze. Bo przez ściane słychac klikanie klawiatury.

wtorek, 1 czerwca 2010

Koniec lenistwa

Chyba czas zakończyć okres ochronny. Co prawda w planach miałem jedynie kwiecień, ale tu zagrał mi efekt Stirlitz'a. Mianowicie kiedyś, kiedyś - dawno, dawno temu, w czasie wojny ojczyźnianej, superszpion radziecki, niejaki Stirlitz właśnie (zwany Sztyrlicem, no ale) zamyślił się. I tak mu się to spodobało, ze zamyślił się jeszcze raz. Obiboctwo w kwietniu spodobało mi się tak bardzo żem go przedłużył na maj - ale wiadomo - co niezdrowo to za długo.

Jako że mój landlord definitywnie będzie nas rugował końcem lipca z chałupy - po obustronnych uzgodnieniach; był bardzo miły i dał nam wybór czy lipiec czy sierpień i w ogóle jakoś tak - siercoszczipatielno się zrobiło - więc popadliśmy w przydum. AS Ptyś ruszył z atakiem gremialnym na Right Move, czy jak się ta strona nazywa, wypatrując dowolnego lokum, gotowego do zakwaterowania czteroosobowej rodziny. Przeglądnęliśmy wszystkie oferty - a są przeróżniste, nawet rezydencje z psem, kotem i kominkiem za 3 kŁ za miesiąc... - i przydum wcale się nam nie zlikwidował. Zapadłwszy na zwis mentalny pojechaliśmy ot tak, zobaczyć co maja do sprzedania developerzy w okolicy. Pojeździmy, zobaczymy - a nuż się coś znajdzie? No i się znalazło...

Chyba trzeba w końcu decyzję podjąć. Jak to mówił jeden mój znajomy góral: "Nie można być częściowo w ciąży."

poniedziałek, 31 maja 2010

Szaleństwo stosowane

W życiu trzeba robić rzeczy szalone. Bez przesady - piętnaście na miesiąc wystarczy. Ale jednak trzeba. Bo czym by to życie było gdyby nim rządziła nuda? W Jukeju dzisiaj nastał czas lenistwa, jako że z przyczyn zupełnie dla innostrańców niepojętych - dla tubylców też chyba nie do końca - maj posiada dwa bank holiday'e, w dniu dzisiejszym wszyscy mają wolne. Z tegoż powodu wymyśliło mi się popełnienie szaleństwa. Przepis na nie wygląda następująco:
- słoiczek miodu - taki mały;
- cynamon;
- chili ostre mielone;
- curry ostre mielone;
- limonka;
- kilogram skrzydełek kurczaczych lub dramstików.
Do miski żaroodpornej z przykryciem wrzucić dwie łyżki chili, dwie łyżki curry, płaską łyżeczkę cynamonu (tu ostrożnie, za dużo zdominuje smak na amen), sól do smaku (dałem łyżeczkę płaską i było mało słone), wymieszać wszystko na sucho po czym zalać miodem i wymieszać raz jeszcze - aż do uzyskania równej, brunatno-ceglastej brei. Limonkę obedrzeć z łupki na drobnej tarce - i wszystkie te oskrobki dorzucić do uzyskanej wcześniej brei. Następnie wymieszać w tym skrzydełka/drum-stick'i, w zależności co kupiliśmy w sklepie i wsadzić to wszystko na dwie godziny do 160-180 stopni w piekarniku (ale to bym sprawdzał od czasu do czasu, bo mam zdaje się płytę spaloną, mój piekarnik grzeje jak by chciał a nie mógł, więc czas może być krótszy nieco - a szkoda przypalić dobre żarcie).
W czasie pieczenia ze trzy razy trzeba wymieszać skrzydełka, bo to co na wierzchu się przypieka, a w środku nie...
Do tego najbardziej pasują mi frytki - ale z ziemniakami tez można. Albo z samą sałatą.

Właśnie skończyliśmy.

Cudo.

wtorek, 25 maja 2010

Opór decha - i z oczu ginie sen

Co należy zrobić przed wylotem:

- zważyć walizki;
- sprawdzić dokumenty;
- zabrać pieniądze i karty;
- wydrukować boardówki;
- I NASTAWIĆ BUDZIK!!! Razem z rezerwowym i zapasowym.

Bo potem się człowiek zabija na zakrętach żeby złapać samolot.

Tu przy okazji wychodzi zależność odwrotnie proporcjonalna pomiędzy kamerą i prawem jazdy - bo jak oni ją mieli, to ja go już nie mam...

niedziela, 23 maja 2010

My blueberry nights

.



Przedziwny film. Który można opowiedzieć na kilka różnych sposobów. Film o miłości - o tym czym jest i czym nie jest. O tym że, by wrócić - trzeba wyjechać. O tym że nie na wszystko jest czas w życiu.

Norah Jones, Natalie Portman, Rachel Weisz - dla męskiego oka poezja. By panie nie poczuły się zaniedbane, Jude Law zagrał głównego heartbreakera - w stosunku do postaci Watsona wygląda tu 10 lat młodziej i 20 razy przystojniej...

Warto zobaczyć - choć tak naprawdę nie wiadomo o czym jest. Najlepiej na świecie nakręcony film bez akcji, bez myśli przewodniej nawet. Ale pozostaje po nim kilka kilka ciekawych pytań i kilka obrazów, które potem obijają się o czaszkę.

Pink Lady

wtorek, 18 maja 2010

W dupę kop

Człowiek potrzebuje impulsów co go popychają w życiu. Jak na ten przykład mój szanowny Pan Dyrektor, który wkurwiwszy mnie niemiłosiernie propozycja obniżenia stawki godzinowej mojego kontraktu zaraz po tym jak zdałem drugi stopień specjalizacji, spowodował moje odejście ze szpitala i zapłon procesu który skończył się rozmową z taksówkarzem używającym dialektu Sperrin-Lakeland Północnej Irlandii. Albo inny Pan Dyrektor, co to wkurwiwszy mnie jeszcze bardziej wyzwolił we mnie chęć zakończenia z nim współpracy natychmiast, za porozumieniem strona, od 13:30. Nawet do końca dnia nie zostałem. Dzięki temu jestem normalnym anestezjologiem a nie jakimś pop.kręconym docenciną, co to poczucie krzywdy ma odwrotnie proporcjonalne do stanu konta. No, ale. Jak się ma w puli genowej to co ja - nie ma przebacz.

Od jakiegoś czasu czułem dziwny zastój. Niby szczęśliwy jestem - znieczulam sam, żadnego szefa nad sobą nie mam, wiec niby szczęśliwy powinienem być. Przecież się sam ze sobą nie pożrę. Ale tak jakoś - dwa lata w jednym miejscu? Dziwne. Co prawda moja manago robi co może, wysyłając mi listy miłosne w postaci Sorry, Abi, nic nie wiedziałam o twoim meetingu, to i zastępstwa ci nie załatwiłam i pojedziesz do dupy. Ale to są, w porównaniu ze stresami przeszłymi, zwykłe pierdoły, prychnięcia nie warte.

Zadzwonił mój landlord. Jeżeli ktoś czuje, ze to brzmi złowieszczo, ma rację. To znaczy sam landlord nie jest złowieszczy, ot po prostu właściciel domku w którym zamieszkujemy, ale to że dzwoni już tak. No bo skoro widziałem go raz jeden jedyny, przy wynajęciu budki dwa lata temu i od tej pory kontaktujemy się głównie za pomocą esemesów (zwanych tu text'ami) - nawet życzenia noworoczne tak mi przysłał - to jego telefon oznaczać może co prawda kilka rzeczy, ale żadna nie jest miła. Oddzwoniłem w wolnej chwili - i sprawa się, mówiąc wprost, rypła. Mianowicie zbrzydło mu mieszkanie z kochaną mamusią i chce wrócić na swoje śmieci, coby sobie dziki seks uprawiać bez strachu że szanowni rodzice wstaną rano z białymi włosami. Nie że siwi, tylko tynkiem posypani, co to z sufitu leci.

Jakoś tak odsuwałem ta decyzje od siebie - ale chyba nadszedł czas. Bo wynajmować już mi się nie chce. Jak pomyślę w ilu miejscach muszę podać nowy adres - to mi się słabo robi...

piątek, 14 maja 2010

Dzień sądu ostatecznego czyli skąd sie biora posty

Nie, nie - nie będzie o wyborach i możliwości od której jeżą mi się kudły... nie powiem gdzie. Będzie o przyczynku piątku do współczynnika myślenia magicznego u anestezjologów na emigracji.

Dzień zaczął się spokojnie. O ile spokojnym można nazwać cokolwiek, co łączy się z szalejąca Smerfetką. Znaczy - szalejącą, ale nie tak od razu, bo przylazła spóźniona do roboty dobra godzinę. A następnie jak jej nie trzeba było - to mi siedziała za plecami - intubować się chce nauczyć, czy ki holender? - natomiast jak już pacjent znieczulony leżał na stole, to jej trzeba było szukać. Kawusia - inni pacjenci - oooo, to juużż?

Potem doszło do scen gorszących, bo po naszym ostatnim ścięciu dotyczącym sedacji krew mi z mózgu odpłynęła, więc w pomroczności jasnej pierdolnąłem jej z grubej rury, że może sobie robić cokolwiek zechce - ale potem zostanie aż do wypisu pacjenta. Bo ani myślę odpowiadać za stomatologiczny pogląd na bezpieczeństwo wiadrologii stosowanej. Najpierw wyartykułowała tekst o tym że to Jukej a nie Polska - co jednoznacznie mi potwierdza diagnozę smerfetności rzeczonej osobniczki, bo trzeba być blondynką nietlenioną żeby Polakowi jechać po bandzie - więc pierdolnąłem w pysk przypisem z BNF. Tu widać było jak się jej neuron szybkiego spierdalania po zabiegu zaktywował - i nagle się okazało że mam rację i mogę sobie dalej sedować po polskim uważaniu. Noż do kurwy nędzy. W trakcie zabiegów każdemu pacjentowi głośno i wyraźnie opowiadałem, że sedacja to NIE jest sen. To zapewnienie braku paniki i zdolności kontrolowania swoich emocji. Kropka. Jak ktoś chce spać, niech sobie kupi poduszkę z pierza koczkodana. Może jak się osłucha, to załapie w czym rzecz? Choć ze smerfami nigdy nie wiadomo. Czerwonej czapeczki jednak nie miała.

Smerfetka pierdoliła się tak dokumentnie, że spóźniła listę Lorenzo. Na co wpadła do mnie nursa i z okrzykiem że trzeba się spieszyć, próbowała mnie pogonić do roboty. To ja się grzecznie pytam - czy tego kurwa mać nie widać że z nami trzeba po dobroci???. Polazłem na półgodzinny lanczyk. I kawusie.

W końcu zaczęliśmy popołudniową listę. Nie wiem, jakim cudem ktoś wymyślił że sześc zabiegów rozpoczętych o 13 da się skończyć o 16.30 - w tym 4 przepukliny - no, ale. Blondyni rulez. Tu wychodzi kolejna prawda życiowa. Murphy sformułował kiedyś następujące prawo: "Jak coś może pójść źle - to pójdzie." Dodałbym tu poprawkę Abnegata: jak coś się zacznie pierdolić, to się pierdoli do końca. Ani jeden pacjent nie znieczulił się po Bożemu. Większość wymagała końskich dawek, budzili się jak chcieli, rzygali, jęczeli że boli, wpadali w bradykardie, ciśnienia albo leżały na podłodze albo szalały pod sufitem - Dzizazzzz... Na koniec budzę gościa, co to rzecz jasna wymagał ciężkiego młota żeby go dobić - i tak jakoś odruchowo uniosłem mu powieki, coby zobaczyć czy z remi już wylazł czy jeszcze go trzyma. Prawa źrenica piękna i szpileczkowata - a lewa... Lewa jak pięciozłotówka. Nie zesrałem się tylko dlatego żem nic rano nie jadł - a lanczykowa bułka nie dotarła jeszcze do zwieraczy. Wyrwałem gościowi elemeja - bo jeżeli coś poszło nie tak, to jedyną odrwacalną przyczyną jak mi przyszła do głowy mógł być jakiś nieprawdopodobny jego ucisk na tętnice - i facet się od tego wyrywania obudził. Zamarłem. Patrzę w te jego oczęta - dalej to samo. Prawa mu popuściło, lewa jak pięciozłotówka. Matko Boska - co to jest? Złapałem z laryngoskop i zaświeciłem mu po obu oczach. Widzi? Widzi. A tu? Też widzi. Tylko to lewe jakby dalej takie - jak u Szrekowego kotka... A oczka chorego nie ma? Ma. A źrenice szersza miał? Miał. Kazałem odwieźć do wybudzalni i zarządziłem natychmiastowa i bezwarunkowa przerwę. Oficjalnie na kawę. Nieoficjalnie nie powiem po co.

W końcu szaleństwa zabiegowe zamieniły się w rekawerowe - rzygania, boleści i ciort wie co jeszcze - i wreszcie polazłem do domu. O ósmej.

Człowiek to jednak słaby jest - olałem dżima i zrobiłem sobie turbodrina.

I stąd ten post.

-------------
BNF - British National Formulary
elemej - Laryngeal Mask, LMA
rekawer - wybudzalnia
sedacja - podstępne trucie pacjenta, przy zachowanej jego chęci do współpracy

czwartek, 13 maja 2010

Ściśnięty czas

Pociech młodszy pytany jakis czas temu o wiek powiedział z wewnętrznym przekonaniem, ze ma prawie pietnaście. Co potwierdza tezę o względności i subiektywności wszystkiego na tym świecie - właśnie wczoraj zdmuchnął 14 świeczek. Musze przyznac że zaczyna to być przerażające, jak szybko płynie czas. No, ale. Ponoc kryzys starczy czterdziestolatków dopada wszystkich to czemu akurat nie mnie.

Odnośnie upływu czasu mam taka swoja prywatną teorię. Mianowicie CERNowski przyspieszacz hadronów nie uległ awarii jesienią 2008. Eksperyment się udał, co się miało zderzyć to sie zderzyło, tyle że mikroskopijna czarna dziura zamiast wyparować zgodnie z modelem matematycznym - przekształciła czasoprzestrzeń wokół nas, rozciągając horyzont zdarzeń na naszą planetę. Siedzimy teraz w środku, ściskani coraz bardziej, przestrzeń wraz z czasem, niezdolni zaobserwować anomalii z jej wnętrza. Model matematyczny opisuje zachowanie czasu jedynie dla przestrzeni poza horyzontem - to co pod nim jest niebadalne, zmierza ku osobliwości i w rzeczy samej nie mamy bladego pojęcia jak wygląda zapadnięta w siebie materia. Więc może to nie nam sie wydaje że czas biegnie coraz szybciej - ale jest to paranormalny odbiór spowolnienia upływu czasu czarnej dziury w której teraz się znajdujemy...

Co jest ciekawe - o CERN było głośno do awarii. Rozruch, panika na świecie, samobójstwa ludzi przerażonych wizją końca świata - po czym ogłoszono że eksperyment sie udał a nastepnie że cos tam się zepsuło. Od tej pory jakoś cicho o eksperymentach. Wiadomo że ruszyli jesienią 2009, ze próby z pełna mocą mają nastąpic teraz - ale czy aby na pewno?

Coś tu za cicho.
Nie lubię jak jest za cicho.

poniedziałek, 10 maja 2010

9 songs

Słowem wstępu - film i notka jest tylko dla ludzi którzy obchodzili już swoje 18 urodziny...

Film - przedziwny.
Historia miłości dwojga ludzi, ich rocznego związku, opowiedziana 9 scenami seksu, przeplecionymi 9 kawałkami rockowymi. I w zasadzie nic więcej opowiedzieć się nie da. Pokazane piękno zbliżeń dwojga ludzi, bez szacunku dla jakiegokolwiek tabu, ale też i bez wulgarności. Choć tu jednostki pruderyjne mogą mieć odmienne zdanie.
Zdecydowanie - na późny wieczór z partnerem...

niedziela, 9 maja 2010

Kite runner

Zawsze się boję takich filmów. Po pierwsze, nie lubię czegoś, co chwalą krytycy. Zazwyczaj mój prostacki gust ma zupełnie nie po drodze z wyrafinowanymi smakami koneserów. Secundo, nie lubię filmów, które kręci się pod publikę w Europie. Co to żre chipsy, pije coca-cole i użala się nad losem biednego społeczeństwa jęczącego pod jarzmem. Jest w tym jakaś perwersyjna hipokryzja, tym wredniejsza, że sam jestem po stronie hipokrytów. Reżyser nakręcił, nagrodę dostał, aktorzy zagrali siercoszypatielno i gażę wzięli, oblewając szampanem z kawiorem swój sukces, publika się przejęła i nagrodziła brawami - choć tak na prawdę nie wiadomo co. Tragedie prawdziwą, co stanowi tło dla opowieści, czy sama historię na ekranie pokazaną.

Film przedstawia relacje nam obcą. Jest to historia przyjaźni dwóch chłopców z których jeden jest synem bardzo bogatego człowieka, a drugi synem jego sługi. Jako że socjalistyczny pomiot wymiótł rasę panów z obszaru pomiędzy Odra a Bugiem, już chyba mało kto może doświadczać tego typu zdrowych stosunków międzyludzkich.

Film jest historia kurewstwa. Takiego prawdziwego, zdrowego, rzetelnego, które wyłazi spod naszej cywilizowanej skóry przy najmniejszej sposobności, jak gówno wypływające na powierzchnię Morskiego Oka. I to zarówno w warstwie narracyjnej, pierwszoosobowej, jak i w tle. Jedno świństwo goni drugie, skurwysyństwa bija się o lepsze, a my w tym wszystkim żremy chipsy i współczujemy ile wlezie.

Nie opowiem treści. Film jest warty zobaczenia z przyczyn podanych powyżej. Jakoś tak - bezlitośnie, choć bez epatowania okrucieństwem - obdziera nas z jakiekolwiek złudzenia co do tego jaką rasą jesteśmy. W zasadzie, gdyby hieny mogły mówić, obelga "Ty człowieku" była by niewybaczalna. Jest tam jeden moment, który piękny - jedyny - autoironicznie prawdziwy - odbiera mowę. Spójrzmy.

Do domu dziecka - a w zasadzie jakowejś jego parodii ponurej - przyjeżdża emigrant z USA, coby swego bratanka odnaleźć żeby ku szczęśliwości w kraju wolnym wywieźć. I próbuje wydobyć informację z kierownika owego przybytku, który w końcu przyznaje się, że od czasu do czasu jeden z wysoko postawionych urzędników przyjeżdża do niego, by kupić sobie nową zabawkę do gwałcenia. Tu nasz bohater wrze gniewem słusznym a prawdziwym i wyrzuca owemu kierownikowi że gnidą jest i wypierdkiem ludzkości. Clue programu następuje w jego odpowiedzi.
- Jeżeli mu nie sprzedam - weźmie na siłę dziesięciu. Jeżeli mu nie sprzedam - nie wyżywię pozostałych. Nie mam już nic swojego. Też mam rodzinę za granica i mógłbym wyjechać. Ale jestem tu dla tych dzieci. Spójrz na nich. Głodni, bez nadziei, bez przyszłości. Myślisz że jak uratujesz swojego bratanka, będziesz jakimś hero? A reszta - co?

Ludzkie współczucie jest najśmieszniejszym z uczuć.

---------------
PS. Wyjątkowo dzisiaj bez trailera. Jakiś debil nic nie zrozumiał.

sobota, 8 maja 2010

Tai Chi

Jako że chcę łapać muchy antycypując ich przyszłą pozycję - bo inaczej w slow motion muchy się ucapić nie da - pojechałem sobie dzisiaj na 4 godziny warsztatów. Zaczęło się normalnie, medytacja, rozgrzewka i takie tam - aż w końcu przeszliśmy do rzeczonego much łapania. I tu ciekawostka. Mianowicie formy Tai Chi zaczynają mi pomału przypominać fraktale. Początkowo widzi się tylko duże ruchy, potem małe ruchy też, potem ich zależności, potem gesty, a na sam koniec okaże się że układ rzęs też jest ważny.

Co jest w tym najważniejsze - nie używa się werbalnych części mózgu - więc po kilku godzinach powolnego katrupienia wyimaginowanych wrogów człowiek jest wręcz wyciszony.

Nie wiem czy to się leczy.

I jak.
------------------
PS.
Szkółka która mnie uczy jest prowadzona przez John Ding'a . Jak dobrze pójdzie to go ujrzę na oczęta własne pod koniec maja.

czwartek, 6 maja 2010

Golden star

Wyspiarze lubią sytuacje jasne. Jak ktoś bierze udział w maratonie to nie dlatego że chce sprawdzic czy przebiegnie 42,195 m., tylko żeby zebrać na dom dziecka. Albo wspomóc wykarmic pingwiny. Jak trzeba zebrać datki na dowolny cel - organizuje się wydarzenie szalone, na ten przykład skok z 10 000 stóp albo zrzucenie wagi o 3 stony (1 stone=6,3 kg). Jak ktoś jest dzielny u dentysty, to mu sie należy złota gwiazda „Brave boy”.

To 3 km mnie kusi, ale mają górny limit wagi z jakim można skakać - 15 stones’ów, co jest jawną dyskryminacja. Toż będę musiał jeszcze zbić ze trzy kilogramy żeby mieć jakąś śladową rezerwę na śniadanko przed skokiem. Ponoć mamy skakać dla poparzonych czy czego tam.

Dzisiaj rano przyszedł sobie ortopeda - zwany pieszczotliwie ortopedałem - żeby w staw skokowy zaglądnąć i jakoweś więzadła tam naprawiać czy wyrywać. Nie wnikam, bo z mojego punktu widzenia nie ma to najmniejszego znaczenia. Problem w tym, że pacjent miał być zoperowany w Szpitalu Uniwersyteckim, ale z powodu braku czasu spadł z listy. Potem byl długi weekend, w międzyczasie się coś tam zgubiło - żeby uniknąć nieprzyjemności procesu z powództwa cywilnego, pacjent trafił do nas. I tu dzonk - wczoraj znalismy jego Imię i Nazwisko. I tyle. Żadnych papierów, skierowań, badań. Milusio.

Przylazł dzisiaj, usiadł - krzesełko wydało z siebie pełny oburzenia wrzask - i mi szczęka spadła. Powiedziec że był gruby to obrazić grubych. Facet był - potężny. Przy wzroście 1,8 ważył koło 140 kg. Pielęgniarki w padły w popłoch. Że BMI za duże, że pacjent za ciężki. Sprawdziliśmy: stół wytrzyma 225 kg, byle by nim nie jeździć. Bo wtedy można tylko 135. Machnąłem ręką i powiedziałem że się go po polsku znieczuli - czyli od razu na stole w sali operacyjnej - i że możemy zaczynać. Tu na moje dyskusje i ostatnie uzgodnienia z pielęgniarką narzędziową wpadł ortopedyczny i palnął gadkę że on jest zmęczony. Że pacjent wymaga leczenia - a nie jęczenia. Że go trzeba operować. Że on tu więcej nie przyjdzie. I dalej w tym stylu. Ponieważ nikt mi nie płaci za leczenie OZNM*, odwróciłem się dupem i polazłem spokojnie czytać pocztę. Co mnie obchodzi jego życie płciowe?

Pacjent znieczulił sie perfekcyjnie, obudził jeszcze zgrabniej minutę po ostatnim szwie i polazl do domu zgodnie z planem.

To ja się pytam grzecznie: co jest, do k.nędzy?

Muszę podnieść temat na kolejnym CEC, żeby ustanowić pakiet odznak dla personelu. Dzisiaj zarobiłem first class golden star’a pt.: „Anestezjolog Przyjazny Ortopedzie”.

---------------
*Ostry Zespół Nasieniowodowo-Mózgowy

środa, 5 maja 2010

Długi weekend

Żeby nie było że tylko w Polsce można go mieć - tu też. Mianowicie pierwszy i ostatni poniedziałek w maju jest wolny. I dobrze. W związku z powyższym zagoniliśmy się na dżimie jak charty na polowaniu, zagraliśmy pierwszy w życiu turniej mixtowy i zaoglądali się na śmierć. Jakoś czas wolny trzeba sobie zorganizować.

Odnośnie dżima - postępy idą nieco wolniej, stała waga lata mi kolo 97 kg - to rano - i 99 - to wieczorem. Wydolność mi rośnie - razem z odgniotkami i chrupaniem we wszystkich możliwych stawach. W związku z tym przyspieszam treningi. Muszę schudnąć zanim się całkowicie rozlecę. A plan mam straszliwy. 88 kg na koniec roku. Ponoć to się już nawet w klasie "miś" nie mieści.

Turniej był boski. Pierwsza para - kobieca (bo mixt był zupełnie dowolny, pary męskie, damskie i mięszane) - obiła nas dramatycznie. Następnie trafiliśmy na parę grubawych emerytów, którzy obili nas bez miłosierdzia aż wreszcie weszliśmy na kort grać przeciwko parze co serwowała w sposób przedziwny - bo piłka jak leciała to świszczała. Nawet luknąłem skrycie, czy rozmazana, żółta smuga to nie była jakowaś gumowa kaczuszka, ale nie. Piłka, jak każda inna. Może dziurkę miała taka co nie było widać? Ponieważ ci lepsi szli na kortach w prawo a ci gorsi w lewo - do czwartego meczu wylądowaliśmy na ostatnim korcie z nieszczęśnikami co w dupę dostali równo od wszystkich jak i my. Tum poczuł zew genów Dżyngis Chana (ponoć 3/4 populacji Europy to ma więc prawdopodobieństwo duże) i ruszył do boju. Wygraliśmy. AS Ptyś zatłukł ich serwami i grą na końcową linię. Następnym razem będzie sobie musiała znaleźć lepszego partnera bo z obecnym daleko nie zajedzie.

A na koniec organizacja czasu pracy zrobiła mi niespodziankę przedłużając długi weekend o wtorkowy poranek. I tum się nie wykazał czujnością. Było w domu zostać, a nie na dżima ganiać. Małom się na cross-trainer'ze nie zaj zamęczył na śmierć. Muszę chyba sobie przypomnieć jak się piwo pije.

Całe szczęście że RO Szamana wraz z Szanowna Małżonką (ukłony!, rączkami całuję!) przyjeżdżają niedługo...

piątek, 30 kwietnia 2010

1:0 dla Gwardii

Anestezjolog to taki szwajcarski scyzoryk. Domu sie nie zbuduje. Samolotu nie naprawi. Ale mimo wszystko uniwersalność duża. Jak to ludowe przysłowie mówi: buty zawiąże, rozwiąże ciąże. Co prawda zaczynają się wydzielać z głównego nurtu różne podspecjalizacje, jak to na ten przykład intensywista, kardioanestezjolog czy dzieciotrój - ale wszystko ładnie z głównego pnia wyrasta. Stąd dobrze mieć pod ręką kogoś kto co prawda za cholere przepukliny nie naprawi - ale za to potrafi tlen do mózgu doprowadzić mimo niesprzyjających okoliczności.

Pielęgniarki. To jest temat - rzeka. Szczególnie jeżeli polem porównań bedą różnice Jukejsko-Polskie. Na wyspie prócz klasycznych pielęgniarek oraz ich odmiany ginekologiczno-położniczej, funkcjonuje kasta trzecia, mianowicie psychiczne. Są one trenowane pod kątem opieki nad pacjentem leczonym w zakładzie zamkniętym jak i również - a może przede wszystkim - pacjentem leczonym ambulatoryjnie. Ostatecznie to, że ktos świat postrzega nieco inaczej jak my, nie koniecznie musi od razu oznaczać izolacji.

Niestetyż - a moze stetyż - kandydatki na takie cudo muszą przejść trening szpitalny. Przychodzą więc na oddziały przeróżne i patrzą z podziwem jak to dzielna kadra medyczna daje sobie śpiewająco radę. Albo z przerażeniem ogląda tęże gdy daje dupy. Jak się co komu trafi. Do naszego DCU - czyli oddziału Chirurgii Dnia Jedynego przyszły dzisiaj takowe dwie. Jak na warunki tutejsze można powiedzieć że śliczne, bo nawet według standardów rodzimych przyjemnie się na nie czowiek patrzył. Oglądneły sobie przybytek, wzięły udział w przyjmowaniu pacjenta - bo tu trening opiera się głównie na podejściu „hands-on” - po czym nadszedł czas żeby zajęły się transferem na salę operacyjną. Podeszło więc do mnie dziewczę sliczne i zapytało ładnie czy mi może towarzyszyć. Odparłem że może - i udaliśmy się do pierwszego pacjenta. Odklepałem formułki (tak na marginesie: staram się zmieniać to co pacjentom opowiadam przed zabiegiem, bo po pewnym czasie, jak się zamyślę i przerwę to za cholere nie pamiętam gdzie byłem...) i poleźliśmy do anestezjologicznego. Tu dziewczynka bardzo się zaangażowała w oglądanie sprzętu anestezjologicznego, pokazałem jej guziczki oraz drążek i zabrałem się za pacjenta. Ostatecznie za to mi płacą.

Na moje leki zawsze można liczyć. Jak kogos maja pozbawić przytomności to to robia, niezależnie od walki podjętej przez osobnika usypianego. Rurki, kable, inne ustrojstwa - i pojechaliśmy przez drzwiczki na salę operacyjna. Tu niestety stary (!), obleśny (!), paskudny (!), i w ogóle jakiś taki śliniący się (!) do młódki Lorenzo wyrwał mi ją z łap na cięcie ludzkiego ciała. Co robić. Dla adeptów zawsze część chirurgiczna wygląda bardziej fascynująco. Uwolniony chwilowo od obowiązków szkoleniowych sprawdziłem raz jeszcze ustawienia na maszynkach - zazwyczaj trzeci raz tego nie robię, ale w rozpraszających warunkach lepiej mieć baczenie - i jakoś tak jednym uchem słuchałem tego pierońskiego starego podrywacza (!) który z zadęciem opowiadał coś o mięśniach, rozcięgnach i kanałach. Popatrzyłem na worek przepuklinowy, który z zachwytem prezentował z każdej strony, ze szczególnym uwzględnieniem nasieniowodu - zboczeniec(!) - po czym wziął diatermię w rękę i ciachnął mięsko równo po przekątnej. Miły smród palonej mięsiny rozszedł się wokoło, Dziewczę z podziwem popatrzyło na Lorenza, na pole operacyjne, niuchneła zdrową dawkę wonności i wtedy uchwyciłem jej wzrok. Rozszerzone źrenice... drgające nozdrza... a to ci dopiero zwierze chirurgiczne nam się trafiło...

A raczej o mało nie trafiło - łbem w pole operacyjne. Jako że dziewczynce nogi sie ugięły i tnąc jak przecinak pikowała twarzą prosto we flaki co to je Lorenzo z namaszczeniem haratał.

Tu jak zwykle okazało sie że dobry anestezjolog to skarb. Czy Lorenzo cos zrobił? Nawet okiem nie mrugnął. Narzędziowa, zwana skrub-nursem, nawet się nieco odsunęła. A anestezjolog rzutem przez pacjenta złapał mdlejace dziewcze za chabety, ratując ją przed śmiercią niechybną - no dobra, przed rozbitym łbem - i do poziomu sprowadził. Po czym dziewczynce krew do mózgu wróciła, wzięła dwa głębokie wdechy, uśmiechneła sie miło i z niejakim zdziwieniem skonstatowała, że leży sobie na ziemi w objęciach przystojnego anestezjologa... Znaczy - leży sama, a anestezjolog za łeb ją trzyma - ale tak mi jakoś romantyczniej to zabrzmiało.

Dobry anestezjolog to skarb. A jeszcze jak ma refleks...

środa, 28 kwietnia 2010

Siła inercji

Przyzwyczajenie to jednak straszna rzecz jest. Co prawda są przyzwyczajenia dobre - jak na ten przykład przyzwyczajenie sie do karmienia gołębi, wygrywania w totolotka czy wrzasków prawdziwych kibiców pod oknami po derbach. To ostatnie przyzwyczajenie jest szczególnie pożyteczne, bo zapobiega zawałowi i udarowi mózgu. O zwykłym pobiciu nie wspominając. Ale wiekszość naszych przyzwyczajeń zazwyczaj doprowadza otoczenie do szaleństwa. Już sam zwyczaj naszego współpracownika mieszania herbatki siedem razy w prawo - siedem razy w lewo - trzy razy dzyń-dzyń-dzyń o brzeg szklanki łyżeczką, po czym namaszczone pierwsze siorbnięcie moze doprowadzić do ataku dzikiego szału i pobicia podmiotu naszej irytacji. Czy sąsiad, co to ma zwyczaj wybierania sie na przejażdżkę akurat wtedy gdy blokujemy mu drogę, wypakowując zakupy z samochodu.

Prześledźmy to na przykładzie: my wypakowywujemy świeżo zakupiona lodówkę z bagażnika naszego 126p, a ten akurat wtedy musi - musi - stać z tyłu i trąbić, jak by akuratnie trafił mu sie wzwód raz na pół roku i się bał, że nim do przybytku wiadomego dojedzie, to będzie po ptakach...

A to wszystko sa przykłady przyzwyczajeń może i upierdliwych - ale niegroźnych... Przyzyczajenia w medycynie - to dopiero grunt grząski. Sa dobre. Na ten przykład przyzwyczajenie mojej byłej szefowej do przychodzenia siódma punkt. Dzięki temu juz po pół roku tresury zacząłem wstawać na dyżurze za kwadrans siódma, sprzątać dyżurkę i wykonywać rytuał odszczecinowywujący zanim powiemy sobie „dzień dobry”. Drugi jej zwyczaj - mówię tu o opierdalaniu wszytkich na powitanie - juz taki miły nie był. Co robić. Jednak gdy chirurg się zatnie na jakowymś swoim widzimisiu... Łomatko.

Patrzę ja ostatnio na liste, a tam pryszcz na dupsku do wycięcia. Zwany naukowo „pilonidal cyst”. Wrażliwym oszczędzę opisów, jak kto ciekaw, wikipedia posiada krótki opis kto i co zacz. I oczywiście, zgodnie ze zwyczajem tegoż właśnie krajczego, pozycja do zabiegu jest na brzuchu. Ja nic nie mówie. Rozumiem - laminektomia. Nefrektomia. Czy co tam jeszcze rzeźnicy przez plecy wyrzynaja. Ale żeby do pryszczydła na dupsku wyczyniać takie jaja? Toż intubowac trzeba, obracać do góry nogami, z narażaniem pacjenta na wszelkie problemy z tym związane... W dodatku nie mogę takiego delikwenta budzić z ostatnim szwem - bo go najpierw musze obrócić z powrotem na plecy, a dopiero potem trucizny wyłączyć... Jako że mój gulomierz wskazał 3/10, polazłem do mojego sympatycznego kolegi i dawaj go przekonywać że może jednak zrobimy to w pozycji bocznej. Nóżki się zegnie. Pośladki pieknie sie rozlezą i dostep do miejsca operacji będzie lepszy. Tyle że zamiast na stojąco, będzie sobie siedział. Co w sumie tez na plus można zaliczyć. Trwało to chwilę - i w końcu sie zgodził. Polazłem zadowolony do kantorka tylko po to, żeby 10 minut poźniej zagotować - tu gulomierz wskazał już 8/10 - bo mi pielęgniarka powiedziała że jednak się rozmyślił.

Nie - to nie. Rura, salto-mortadele, zabezpieczenie punktów i obszarów wrażliwych - po czym okazało się że w tej pozycji nie widać tej cholernej cysty. Wydawało mi się, że nie trzeba być Einstein’em do załapania idei, że jak się coś operuje w dupie to należy miło pośladki wypiąć - a nie ściskać...

Efekt? Plan: 40 minut, razem z czasem tzw. anestezjologicznym. Co raczej powinien byc zwany czasem pozachirurgicznym, bo w tym się mieści nie tylko moja procedura, ale też przygotowanie pacjenta, z myciem włącznie. A w rzeczywistości wszystko zajęło prawie półtorej godziny. Można w tym czasie wstawić implant stawu biodrowego...

A co się naklął że źle widać...

W sumie to Bogu powinienem dziękować, że się na moją modyfikację namówic nie dał - bo teraz pomstować nie ma na kogo.

wtorek, 27 kwietnia 2010

Myślenie magiczne

Że sie wszystko trafic może - wiadomo. Że sie trafia - co robić. Ale jak tu przesądnym nie być, gdy większość problemów i problemików trafia się w piątek po południu? Człowiek by chciał do domu jechać, wypić szklaneczkę odstresowywacza - chyba że jest bardzo zestresowan, to dwie - i oddać się słodkiemu lenistwu. Albo, ulegając mojemu ostatniemu szaleństwu, pojechac na dżima, wepchać słuchawki w uszy i przy leniwie nucącej Norah Jones wyrwać ostatnie rzężenie z płuc.

Tu ciekawostka - nie wiedziałem że podczas długotrwałego, ekstremalnego - 95-97% HRmax - wysiłku, wydziela sie tyle endorfin... To by tłumaczyło poniekąd wzrok rozmazany i dziwny wyraz twarzy u biegaczy na mecie.
Przy moim HRmax 184/min wystarczyło 36 minut, gdzie wkręciłem 170/min na starcie i doszedłem do maxa na finiszu. Przedziwne uczucie.


Dawno temu jakis nawiedzony socjolog wykonał ciężką pracę, która miała wykazać, która z grup zawodowych ma najwyższy współczynnik tzw. myślenia magicznego. Czyli, tłumacząc z polskiego na nasze: gdzie kryją się największe pokłady kołtuństwa. I tu dzonk był dość dramatyczny, mianowicie anestezjolodzy okazali się być ludźmi najbardziej wrażliwymi na piątek, cyfrę 13 - nie daj Panie koniugacji - drabiny, czarne koty i brak szczęśliwych majtek w groszki. Niebieskie. Z czego wniosek poboczny mozna wysnuć, coby zapytać anestezjologa kiedy najlepiej by było przyjść do zabiegu - i czy przypadkiem nie przynieśc mu czegoś. Jak wyżej wspomnianych majtek, szczęśliwego misia - pluszaka, czy flaszkę 18 letniego Bushmill’a laleczkę woodoo, do złudzenia przypominającą operującego chirurga.

To ostatnie jedynie w celu wbijania szpilki w dup pośladek, gdy zaczyna opowiadać świńskie dowcipy, pacjenta zaniedbując i operatywę przedłużając.

Rzecz jasna piątek ostatni nadszedł - pacjent sie znieczulił - i w wybudzalni wyć zaczał straszliwie. Jak to chłop, któremu hemoroida wycięli. Na nic nie zdały się moje czary mary - mimo wysycenia krwi truciznami pospolitymi, dalej syczał, prychał, prężył sie dzielnie i oczy wywracał. Zgłaszając na skali 1-10 ból w granicach ośmiu. Zamajaczyło mi znów przed oczami widmo ponure transferu do zaprzyjaźnionego szpitala - przyjaźń ta ma wiele wspólnego z relacja w czterdzielstoletnim związku, mówię tu o waleniu drewnianą kopyścią po głowie i wyrzucaniu interlokutorowi, że niecnotliwy był jak przysięgę na wierność składał - ale tu znów kolejna prawda życiowa wyszła na jaw, że do tanga trzeba dwojga. Czyli prócz pacjenta wrażliwca potrzebna jest pielęgniarka z sercem na dłoni, co to go morfiną otruje (rękami anestezjologa to czyniąc, rzecz jasna) a następnie ku transferowi przeć będzie. Bo jak nie - to sie pacjent dowie że wybór ma prosty: spanko w domu, we własnym łóżeczku albo zatłoczoną salę na IT, gdzie ludzie umieraja.

I poszedł do domu.

Dobra pielęgniarka to skarb.

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Smerfetka

Jak sie trafi - nie ma przebacz...

Z niejakim zdziwieniem zauwazylem ostatnio ze miast jednej mamy dwie listy stomatologiczne. Nowa chirurg szczekowa - czy jak sie to poprawnie odmienia w polskiej gramatyce - nawiedzila nasz przytulny przybytek.

Nowe miejsce pracy niesie ze soba stresy, ktore jedni lubia a inni nie. Osobiscie lubie ten szmer w mozgu, gdy adrenalina przyspiesza krazenie. Nieco. Ale tez sa ludzie ktorzy stabilizacje cenia ponad wszystko, a konfrontacje z nowymi wspolpracownikami traktuja jako dopust bozy. I tu moze byc róznie. Mozemy trafic na takiego co to bedzie stres kompensowal marsowa mina i podejsciem niedostepnym. Moze sie trafic wrzaskun pospolity albo panikarz roztrzesiony. Ale to wszystko blednie w obliczu "swojego chlopa". I to niezaleznie jakiej ten chlop jest plci...

Wpadnie taki, smiech rubaszny wokolo rozsiewa, w plecy klepnie, trzy dowcipy opowie, z czego dwa swinskie a trzeci w ogole nie do powtorzenia, wszedzie go pelno, wszystko widzial, wszedzie chleb jadl... o piwie nie wspominajac... Jak sie do tego dolozy powierzchownosc nienajpiekniejsza i gracje smerfetki - rysuje sie mroczne widmo katastrofy...

Najlepsze na koniec - dziewcze bez pardonu wlomotalo w pacjenta dawke usypiaczy potrzebna do wykonania lewatywy u slonicy Kasia w zoo krakowskim, a nastepnie, zupelnie nie zrazone wytrzeszczem konkretnym personelu, zapodalo z usmiechem ze normalnie daje dwa razy wiecej.

Powiedzialem ze nie ma sprawy - moze dawac ile chce - ale sama im potem zorganizuje transport na intensywny nadzor. Bo ja pacjenta po wiadrze midazolamu do domu nie wypuszcze...

Modlitwa za oszolomow:

Panie Boze.
Miej ich wszystkich w opiece.
I trzymaj jak najdalej ode mnie.
Amen.

czwartek, 22 kwietnia 2010

Języki obce

Przyszło razu pewnego dziewcze całkiem młode coby sobie zęby rwać w ogólnym. I nie bylo by w tym nic dziwnego gdyby nie fakt że przyjechało z Etiopii. More or less. O ile miejsce urodzenia nie jest jakowąś poważną przeszkodą, o tyle skutki przetrwałe próby zbudowania Wieży Babel jak najbardziej. Dziewczę w lengłidżu nie mówiło ani dudu. Nadszedł tłumacz z odsieczą - po 30 funciszy za godzinę pracy polskiej* - tylko po to by przetłumaczyć że dziewczę żume guło z rana. Wybuchła wojna anestezjologiczno-nurska w której okazało się, że mowy nie ma żebym przeforsował swoje zdanie. I co z tego, żem był ją gotów po tej cholernej gumie znieczulić - dla porządku wspomnijmy ze to było dobrych kilka godzin przed zabiegiem - skoro żadna nursa nie chciała podjąć współpracy, Świętymi Wersetami z Gajdlajnsa dziarsko wymachując? I dziewczę sobie poszło do domu rozważyć dylemat gumowo-anestezjologiczny.

Przyszła dzisiaj powtórnie. Z tym samym tłumaczem. Tu muszę przyznać że mi się podczas pracy z nim przypomniał kawałek z "Lost in translation" (rewelacyjny Murray i piekna Johansson). Japoński reżyser trzyminutowej reklamówki z patosem i zadęciem tłumaczy coś po japońsku, po czym tłumaczka mówi do Murray'a: "Prosi by mógł pan trzymać głowię nieco bardziej w lewo". Tyle że u nas działało to w drugą stronę. Przetłumaczenie prostego pytania "Czy bierze pani jakoweś leki" zajęło facetowi dobre trzy minuty właśnie, ta mu odpowiedziała równie kwieciście, po czym przygotowany na spisanie epistoły 17 leków usłyszałem, że nie. Nie zażywa niczego.

W końcu poleźliśmy do anestezjologicznego, tłumacz za nami. Dziewczę szlafrok zdjęło, zostajac w niebieskiej fizolinie. I tak se pomyślałem po góralsku - a do pola. Poprosiłem tłumacza coby dziewczęciu przetłumaczył, że jak maskę przyłoże jej do twarzy to ma zipnać głęboko parę razy i wywaliłem go za drzwi. Nie będzie mi się tu Etiopczyk ślinił.

Co prawda miałem potem pewien problem z translacją, alem sobie przypomniał szkołę Szamana: wziąłem wenflonik, pokazałem na niego, na rękę i rzekłem "to tu". Ze zdziwieniem zauważyłem że nie tylko na Japonki ale też i na Etiopki działa. Podłączyłem wszystko, kciuk w górę i "łokej". Znowu się uśmiechnęła. Ja to jestem przystojny, jak rodzić pragne. Albo mój góralski akcent tak na kobiety działa. Po czym chciałem jeszcze ją uświadomić że może być jej w rączke ziazi ("Tu ała") alem nie zdążył bo ją koktajl Majkela Dżeksona wymiótł z powierzchni Ziemi. Gdzieś w kierunku Marsa.

W sumie powinienem zakosić przynajmniej trzy dychy. Plus dwadzieścia procent dla Szamana na tantiemy...
----------
*Czy się tłumaczy czy sie leży - 30 funciszy na godzine sie należy.

środa, 21 kwietnia 2010

Organizacja pracy

Jukejski system posiada kilka ciekawych odrębności - a w zasadzie osobliwości, chciało by sie rzec - które polskiemu doktorowi fundują opad szczęki. Jednym z takich właśnie dziwolągów jest pielęgniarka specjalistyczna. Dokonując wiwisekcji, nalezy oprzeć sie na jakowymś zdefiniowanym osobniku - zaanektujemy do celów badawczych nursa gastroenteroskopowego.

Nurs takowy wykonuje zabiegi endoskopii całkowicie samodzielnie. Pacjentów sobie bada, kwalifikuje, przygotowuje do zabiegu - w jego czasie sedację podaje, pobiera wycinki, opisuje - i nagrywa - całość procedury, po czym wysyła wszystko zgrabnie do dżipa celem dalszej obróbki.

Czyli w zasadzie jest to doktor - tylko że sie nazywa niedoktor. Choć to do końca tez nie jest prawda bo ją tytułuja wszyscy Mrs - pamietajmy o wywodzie Szamana o zwiazku chirurgów z kasta golibrodów; wiec: Mr albo Mrs a nie Dr - czyli na pierwszy rzut oka trudno odróznić ki zacz.

Jednakowoż ustawodawca brytyjski popadł w pewnego rodzaju schizofrenię decyzyjna, bo dajac uprawnienia lekarskie pielegniarce co do, zarówno, wykonywania zabiegu jak i postawienia diagnozy, nie udzielił jej błogosławieństwa na przepisywanie, zlecanie i samodzielnie podawanie leków...

Paranoja do sześcianu.

W zwiazku z powyższym anestezjolog - żeby o chwalipictwo nie być posądzonym, nie powiem kto - przepisuje tabletki na sranie, proszki na przeczyszczenie a nawet ordynarną lewatywę. Do tego autoryzuje użycie leków sedacyjnych - pomijam midazolam - ale fentanyl też tu się mieści...

Pikanterii zabawie dodaje fakt że w zasadzie każdy taki nurs posiada swojego konsultanta co to go nadzoruje. Radą służy. I przepisuje leki. Ale niestety tylko na papierze. Bo jak co do czego dochodzi, znowu słysze Abi, się byś tu podpisał...

Chyba sobie każę taką kartkę informacyjną dla pacjentów wydrukować:
"Sennakotu 4 tabletki i Picolaxu dwie saszetki - zmieszać, połknąć, popić. Do toalety biec, nie zwlekając.
Życząc miłego i owocnego srywania
Twój Konsultant Anestezjolog"

wtorek, 20 kwietnia 2010

Wulkaniku (wulkanu: specjalnie dla Lavinki ;) część dalsza...

Pandemonium część dalsza - czyli nuda. Nasz ortopeda dalej na Karaibach umartwia się z Tequila Sunrise w dłoni, z żalu wielkiego opalając sie leniwie, więc pacjenci poszli precz. Manago włosy rwie wirtualnie, ja mam luz realny. Ot, życie. Ktoś musi nie spać żeby spać mógł ktoś.

Radość z odblokowanych lotnisk nie trwała długo. Miało byc lepiej - a w Newcastlu wylądował jeden samolot z Aberdeen. Północna Irlandia zamyka się o 13, razem z Glasgow. Frankfurt właśnie stanął - skasowane są wszystkie loty za wyjątkiem pięciu. Jakoś - tak - wewnętrznie - jak sobie pomyślę że miałbym lecieć jednym z pięciu na 100 samolotów które zdecydowały się walczyć z Klejową Armata Lepaga to mam ciarki na plecach... Szczerze powiedziawszy - czy jednak nie lepiej sraczki dostać, w toalecie sie fortyfikując, niż zafundowac sobie kilka godzin ciągłego stresu pt. spadnie/nie spadnie? Toż to nawet zdrowi mogą paść na zawał... Dymy siwe doszły do Kanady, a odpryski do Japoni. Odpryski kryzysu branży lotniczej - cos tam nie doleciało z UK do Nissana i musieli produkcję wstrzymać.

Za to w piątek - lista odróbkowa. Zabukowało się nam 11 - słownie jedenaście - procedur w ogólnym. Kolorowy zawrót głowy... Może cześc z nich dalej na Kanarach siedzi ;)

Pandemonium

Wszystko się toczy ścieżka dobrze znaną. Rano wstajemy do pracy, szef nas wnerwia jak zwykle, kawę pijemy jak zwykle, sklep stoi gdzie stał, zakupy zrobimy - w domu wszystko po staremu... największy problem to korki na ulicach, największa fluktuacja w ilości kaw wypitych. Stąd każda pierdoła urasta do rangi problemu. Krew nam burzy to ze zajechał nam ktoś drogę, że w sklepie kolejka, ze dziecko pałę przyniosło ze szkoły...

Nagle okazuje się że wulkan, położony na Bóg-wie-gdzie położonej wyspie wywraca wszystko do góry.

W pracy nastało pandemonium. Jeden chirurg utknął w Austrii, drugi w Hiszpanii, trzeci na Karaibach. W sumie ten ostatni może o sobie myśleć "farciarz" - Karaiby są tanie, a okoliczności przyrody... Ech. Niektórym się w życiu powodzi. Dodatkowo zdechła wentylacja, więc lista spóźniła się o dwie godziny oraz ktoś pomieszał listę i pacjent uczulony na lateks wylądował na końcu kolejki.

Zastanawiam się czy to też wpływ wulkany czy jednak burdelnictwo pospolite...

W końcu jakoś się wszystko poukładało - dziadek co straszył że się nie obudzi, oczy otworzył, uczulona na lateks przeżyła, a ostatnia na liście, 80 letnia pacjentka dała się przekonać żeby stopę w miejscowym zerżnąć. Co prawda potem mi się Zuzanna pytała czemu ją uszkodzeniem mózgu straszyłem - ale to chyba zazgrzytało lost in translation. Bom jej tylko powiedział że ma szansę mała niepamiętania gdzie wieczorem zęby zostawiła...

Sklep stoi jak stał. Praca się nie zmieniła. Ale miejsca na prom do UK wyprzedane są na dwa tygodnie naprzód. Miejsca w Eurostr'ze tak samo. Brytyjska marynarka będzie przewozić awaryjnie turystów z Hiszpanii i Francji. Nawet jeden z dziennikarzy chciał się dowiedzieć czy podwodnych też użyją - bo to jego marzenie życia jest - przepłynąć się taka łódka - więc on gotów kajakiem do Francji popłynąć by wrócić yellow submarine...

Wystarczył jeden maluśki wulkanik.
Może za ten lateks trudno go winić - ale reszta to jego sprawka.

Rację miał kiedyś Szaman, pisząc żeśmy są jako ta mucha na końskim zadzie. Zapomniał tylko napisać że ta mucha jest okrutnie zarozumiała.

niedziela, 18 kwietnia 2010

M.A.S.H



Historię chyba znają wszyscy. Amerykański szpital wojskowy w Korei. Sokole Oko oraz jego dwóch kolegów po fachu, chirurdzy, rozpoczynają swoją służbę. Historie z sali operacyjnej są przeplatane historiami szaleństw którym po pracy oddaje się cały personel.

Dość ciekawe studium postaw psychopatologicznych lekarzy. Mieszanka zaangażowania w pracę, nieustającego stresu, wiary we własne możliwości i płynące stąd poczucie niejakiej bezkarności, próba ochrony przed wypaleniem zawodowym. Interesujące. Jednak jako komedia się nie sprawdza. Chyba odzwyczaiłem się od od tego typu narracji.

Mimo wszystko, z podanych wyżej przyczyn, polecam.

Tak na marginesie: serial był chyba bardziej komediowy. Choć już bez Donalda Sutherlanda w roli Sokolego Oka...

sobota, 17 kwietnia 2010

Summa summarum

Pan Prezydent został pochowany w mieście, z którego Honorowego Obywatelstwa zrezygnował, gdyż ta inicjatywa PiS-u spotkała się w Krakowie ze zdecydowanym protestem mieszkańców.

Gratuluje wszystkim, próbującym znaleźć jakiekolwiek sensowne wyjaśnienie zaistniałej sytuacji.

abnegat

PS.Jeżeli ktoś chciałby mi tłumaczyć że wyrzucanie PiSowczykom pochowania Pana Prezydenta w (...)możliwie najlepszym miejscem pochówku jakie udało się załatwić, jest mniej więcej tak samo podłe jak zarzucanie rodzinie zmarłej babci, że zamiast pochować pod płotem wywalczyła u proboszcza lepsze miejsce przy kaplicy. A już zupełnie żałosnym prostactwem wobec ludzi pogrążonych w żałobie jest indagowanie ich jeszcze przed pogrzebem jak się udało to miejsce załatwić... et cetera, ad mortem defecatam - uprzejmie informuje że jestem anestezjologiem a nie psychiatrą.

Gdyby jeszcze ktokolwiek chciałby polemizować, uprzejmie informuje ze oczekiwałem godnego, stonowanego, pełnego szacunku dla Głowy Państwa pochówku w Warszawie.

Zamiast tego wyszła - farsa.

Bóg mi świadkiem - polityką się brzydzę.

Politykami również.

środa, 14 kwietnia 2010

Kraj równych ludzi

Rozumiem - tragedia. Rozumiem - śmierć bliskich. Empatia mnie w środku ściska, zawsze. Ale czy coś się komuś z tego dobrobytu we łbie nie poprzestawiało?

Kiedy 1 czerwca zeszłego roku 228 osób zginęło w odmętach Atlantyku - dzieci, kobiety, ludzie różnych narodowości - jakoś nikt o żałobie nie pisał, kondolencji nie składał. Za skurwysyna jasnego nie przypominam sobie żeby ktokolwiek kwiaty w brazylijskich, francuskich czy niemieckich barwach narodowych kupował i przed ambasadami układał w stosy.

Niedawno bandyci, bodajże w Meksyku, waląc bez opamiętania z broni maszynowej, rozstrzelali - nie, ZAMORDOWALI - cały autobus dzieci. I też jakoś sobie nie przypominam słów współczucia polskich elit politycznych czy umysłowych. Żadne ONZ nie wysłało obserwatorów. Pies z kulawa noga się nie zainteresował. Informacja spadła z newsów po 24 godzinach.

Czy ktoś by mi mógł, do ciężkiej cholery powiedzieć - co to za pomysł jest żeby Ś.P Prezydenta chować na Wawelu? Jeżeli z takiej że był prezydentem, to uprzejmie oczekuje że w stosownym czasie spoczną tam Panowie Jaruzelski, Wałęsa i Kwaśniewski. Czego im broń Boże nie życzę, pogrzebu przedwczesnego znaczy, ale miejsca spoczynku to i owszem.

Czym się niby nasz były Prezydent zasłużył żeby na Wawelu spocząć?

Że w katastrofie zginął? W tym kraju masa ludzi w katastrofach zginęła i nikt ich na Wawel nie ciągnął. A prezydentem był w mojej ocenie beznadziejnym.

Kiedyś, dawno temu, Zakopianką szalał samochód z posłami. Wiem co mówię, bo mój przyjaciel dobry powiedział, cytuję: "Zapierdalałem za straceńcem bo chciałem zobaczyć ładny wypadek. Alem się nie był w stanie za nim utrzymać". Koniec cytatu. Dodam uprzejmie że kolega był samobójca poruszającym się BMW 320. I NIE BYŁ W STANIE SIĘ UTRZYMAĆ ZA BUSEM. Na Zakopiance. Gdzie bus wyprzedzał na trzeciego, na ślepych zakrętach, grzejąc ile fabryka dała. Koniec tej opowieści jest straszny: zginęli ludzie. A potem nastąpiła farsa. Bo na poboczu, w miejscu gdzie zginęli, stanął pomnik. Piękny, murowany, z metalowym cusiem do skoczni narciarskiej podobnym na wierzchu, żeby pamięć ludzka o tragedii przetrwała. Nasze pogotowie w tym czasie jeździło dwudziestoletnimi rozwalającymi się samochodami, z przebiegiem sięgającym 400 tys. I nie było skąd pieniędzy wziąć na sprzęt. Na nic. Nie było defibrylatora, monitorów, desek, kołnierzy... Szyny Kramera i "trójca". A pomnik ponoć kosztował podatników dwa miliony. Ponoć. Nie wiadomo po co postawiony - bo zasługi w jeżdżeniu z kierowcą-samobójcą nie widzę.

Kraj równych i równiejszych.

Co tam Wawel.

Mauzoleum postawmy. Zaraz po koronacji. Beatyfikacji. I kanonizacji.

PS. A to rozwaliło mnie zupełnie - i doszczętnie. Katolicyzm polski w całej krasie.

wtorek, 13 kwietnia 2010

Jak robić kasę

W sumie jest to bardziej niż proste - należy posiąść coś czego pożądają inni - a następnie sprzedawać toto za gruba kasę. Im towar bardziej deficytowy, tym bardziej pożądany, ergo - droższy. a jakiż to towar jest teraz najbardziej poszukiwanym wśród braci anestezjologicznej? Ultrasound Guided Regional Anaesthesia. Czyli z polskiego na nasze tłumacząc wbijanie igieł różnych i przeróżnych pod kontrola USG. Okazało się bowiem że o wiele przyjemniej jest w pacjenta igły wbijać jak się wie w co te igły się wraża. I tu świat jak zwykle podzielił się na cwaniaków co szybko podłapali temat, opracowali materiały i zarabiają kasę oraz na tych co jak zwykle w ogonie kasę płacić muszą.

Co robić.

Kursik bardzo przyjemny, grupki czteroosobowe, stacje przygotowane pod kątem wszystkich możliwych nerwów i bloków. W dodatku na pozorantów - wolontariuszy wzięli studentki drugiego roku medycyny (choć jedna, łeb bym dał sobie urwać, może i z drugiego roku, ale liceum...) - więc mimo jedenastu godzin zajęć anestezjologiczna banda potulnie łazi i w różne miejsca sondy przykłada. A szczególnie męska część tej bandy.

Dodatkowo walorów przydają piękne okoliczności przyrody, jako że zajęcia odbywają się w nowym i przyjemnym Queen Campus w Stockton-on-Tees .

Jutro druga cześć. Na szczęście tylko dziesięć godzin - to może się człowiek w spokoju wieczorem winka napije. Dziecko mi się urodziło to jest okazja.

...?...

Nniee, to co czternaście lat temu... Dziecko jest dziecko - wypić zawsze można.

czwartek, 8 kwietnia 2010

Wiosna

Powietrze pachnie inaczej.
Słońce świeci inaczej.
Nawet chirurg się do mnie dzisiaj uśmiechnął - zagadując ludzkim głosem. Znak to widomy ze wiosna na wyspy nadeszła. Zimna, mokra - ale jest. Z żonkilami zasadzonymi wokoło, które wypierają pomału krokusy.



...maaaaam jeszcze wina łyk
i pije go już dziś....


A tutaj śliczna Norah i prawie-że-nóweczka "Rasing for chasing pirates"

środa, 7 kwietnia 2010

I po Świętach

Kultywowanie życia rodzinnego w czasach internetu podłączonego literalnie do wszystkiego jest trudne. Wszystkie te iPody, X-boxy, Freesaty i PeCety bez większego wysiłku wygrywają z układaniem puzzli czy malowaniem jajek. Kurzych.

Ostatnim hitem jest program na iPoda, który to ma nam umilić czas przebywania w Świątyni Dumania. Czy jak tam inaczej nazwać sracz. Mianowicie po odpaleniu programiku wchodzimy na czat, gdzie tysiące podobnych nam nieszczęśników wymienia się poglądami w trakcie defekacji.

Ta cywilizacja musi upaść.


Jednak w Święta należy podjąć Wysiłek. Który odpłacił nam za poniesiony Trud - zasiedliśmy w końcu przed telewizornią coby wspólnie ponapawać się 10 muzą.

Na pierwszy ogień poszedł "The Prestige".



Doskonałe role Hugh Jackman'a i Christiana Bale (jakoś tak nieprzeciętnie go lubię od czasu Equilibrium), którzy, opętani obsesją udowodnienia który z nich jest lepszym magikiem, posuwają swoją wojnę o jeden most za daleko. Jeżeli do tego doda się Scarlett Johanson - która na mnie działa subpercepcyjnie, bo sam nie wiem czemu, a podoba mi się okrutnie - oraz Michael'a Caine'a, wyjdzie nam mieszanka doskonała. Dodatkowym smaczkiem jest rola Davida Bowie jako profesora Tesla. Panowie magicy będą coraz bardziej dożarci w swojej walce o prymat, piękna Scarlett kusić będzie wdziękami swemi, a my z niepokojem odkrywać zaczniemy coraz bardziej zakręcona historię.

Podbudowani miłymi wrażeniami, po obowiązkowej trzydziestominutowej przerwie, zasiedliśmy do "New moon" czyli drugiej części tasiemca o pijawkach.



Musze przyznać że czegoś takiego w życiu nie widziałem. Produkcja pobiła Harrego Pottera głębokością wielowymiarowej analizy charakterów głównych bohaterów, "Trędowatą" realistycznym podejściem do życia a "Skarb Narodów" z Kejdżem jest tandetą w porównaniu z wartościami demokracji zaprezentowanej w jednej z ostatnich scen filmu.
W skrócie można by streścić rzecz następująco: wampir ma wyrzuty bo panienka chce być nieśmiertelna - a on wie co to za ból. Ostatecznie w przeszłości jego też ktoś tam użarł. Miotany miłością i konfliktem serologicznym, nie wiedząc co z nieszczęśnica począć - czy ją zeżreć czy raczej spłodzić małe pijawki - idzie w dal sina. Żeby było romantycznie, zamieszkuje w pokoju z widokiem na pomnik Cristo Redentor, któren to, jak ogólnie wiadomo, króluje nad Rio de Janeiro. Muszę przyznać że słyszałem o zapotrzebowaniu na trumny, olejki do opalania z PDF 100 i filtry tłumiące skutecznie wszelkie zapachy - ze szczególnym uwzględnieniem baraniny z czosneczkiem - ale żeby wampiry miały jakoweś inklinacje w kierunku Chrześcijanizmu... Odebrało mi mowę. Porzucona panienka, będąc na ciężkim głodzie endorfinowym, zaczyna mieszać we łbie biednemu mięśniakowi z rezerwatu, który - zupełnie nieprawdopodobne - jest wilkołakiem. Najwyraźniej nasza milusińska musiała mieć coś z pudla, bo uczucie wybucha nam tu gwałtownie choć wyraźnie jednostronnie. Znak to widomy że krwiopijca jaja sobie jeno robił i do nieszczęsnej przekąski powróci. Panienka, jak to każda istota ludzka mająca ciężki niedobór środków uzależniających, zamienia sobie uzależnienie endorfinowe na adrenalinowe. Jeździ motorem, rozwalając sobie pusty łeb i skacze z klifów coby swe ciało młode a dziewicze nieco ochłodzić. W końcu dochodzimy do grande finale który jest tak głupi, że nawet mój czternastoletni młodzian nie zdzierżył i poszedł robić kanapki. Zaczyna mi się podobać jego gust. Ostatecznie krwiopijca (to po śmierci w Harrym Potterze tak mu się porobiło?) wraca a psowaty dostaje kosza i ze skowytem uchodzi w dal sina. Czego nie rozumiem, tego skowytu, bo ostatecznie zawsze ma możliwość przygruchania sobie jakiejś miłej jamniczki i doczekania miotu które będzie przynajmniej miało w czaszce coś ponad sznurek do przytrzymywania uszu.
Gdyby ktoś tego nie widział, to mu serdecznie gratuluję i zachęcam do pozostania w tym stanie. Unikać jak ostatniej zarazy.

Jako że młodzież polazła sobie w cholerę, zdruzgotana filozoficzną głębią produkcji z Hoolyy-Woodoo, po krótkiej naradzie odpaliliśmy stare kino z Catherine Deneuve. "Belle de jour" czyli "Piękność dnia".
W skrócie jest to historia całkowicie chybionego małżeństwa. Panienka wydaje się za chłopa chyba dla pieniędzy, bo sypiać z nim nie może. Trzęsie ją obrzydzenie i ogólna niemoc. Z tej niemocy - a po części z nudów - targana pożądaniem mrocznym, miast powiedzieć chłopu że do seksu potrzebuje bata i przyjemnego w dotyku lateksu, lezie do burdelu gdzie odnajduje swoje prawdziwe ja. Co doprowadzi do seksu z facetem ze złotymi zębami i sparaliżowania jej męża po strzelaninie ze wspomnianym złotozębym. Fine.

Do tej pory mam opad szczęki.

Nie mam bladego pojęcia dlaczego film ten wzbudza u krytyków oraz widzów zachwyt szczery. Jest płaski jak naleśnik i nudny jak flaki z olejem. Wszelkie pienia nad Bunelem, któren to niby odkrywać ma mroczne tajemnice ludzkiej duszy, są dla mnie pianiem kastratów - jak ktoś nie wie co ludziom po łbie chodzi i co potrafi im się z seksem skojarzyć, niech sięgnie po Markiza de Sade. "Justyna, czyli historia cnoty uciśnionej" na ten przykład. Facet w XVIII wieku opisywał sodomię z gomorią, a tu nagle Catherine pokazała nagie pośladki i wielkie halo. Bo niby ta jej mroczna natura to wizja jak ją stangreci chędożą w parku, po wcześniejszym solidnym wybatożeniu. Mamusiu... Do tego ten nieszczęsny kochanek ze złotymi zębami i dziurawą skarpetką. Też mi metafora.



Jedyne pytanie które w zasadzie mi się kołacze po głowie po oglądnięciu tej ramotki to czemu reżyser postrzelił i sparaliżował Bogu ducha winnego chirurga. Kryptoanestezjolog?

---------
PS. Dziękuję za wszystkie życzenia :)

sobota, 3 kwietnia 2010

Świątecznie

Kurczaczkowo - i tenisowo :)



Dużo wody w poniedziałek.

piątek, 2 kwietnia 2010

czwartek, 1 kwietnia 2010

Genotyp igłofobii

Ból - wiadomo. Dobry jest. Ostrzega o niebezpieczeństwie czającym się wewnątrz - czy nadchodzącym z zewnątrz. Uczy że robienie sobie ziazi jest niedobre. Co prawda Heller w "Paragrafie" postulował wstawienie w czoło czerwonej diody jako bardziej ludzkiej i mniej upierdliwej od oryginalnej, ale wylazł z niego humanistyczny optymista. Czy raczej optymistyczny humanista. Mianowicie patrząc na ilość zaćwiekowanych osobników, co to w dupie mając sygnały ostrzegawcze organizmu kaleczą się gdzie i jak popadnie, myślę że nawet ból nie jest w stanie uchronić człowieka przed zachowaniem autodestrukcyjnym. Biedną diodkę zalepiło by się plasterkiem czy gumą do żucia i tyle by było z niej pożytku.

Ostatnio widziałem szczyt mody gwoździkowej - mianowicie baba przyszła z wharatanym bretnalem w mostek. Co prawda rzeczony bretnal był malutki i główkę miał diamentową - ale jednak. Myślę że dożyję czasów gdy CT mózgu nie da się wykonać z powodu tkwiących w nim gwoździ. Przy tej wizji kółko w nosie wydaje się być nobliwym dodatkiem do spinki w krawacie.

Jako że gwoździe widziałem już wbite w nos, język, pępek, wargi, nie tylko te na twarzy, napletek, worek mosznowy, łechtaczkę, sutki - uprzejmie informuję chcących torować nowe ścieżki że jeszcze nie widziałem nikogo, kto wbiłby sobie gwoździa literalnie w dupę. Co mnie poniekąd zdumiewa - bo jak wszędzie to czemu nie tam?


Nieodmiennie - a im jestem starszy tym bardziej mi się ten objaw nasila - zadziwiają mnie różnice pomiędzy Płcią Piękną a brzydką. Nie mówię tu Broń Boże o biuście - po ostatnich wygłupach dostałem embargo - póki co skupimy się na zdecydowanie innych aspektach. Jedną z takich różnic jest wrażliwość na ból oraz widok krwi.

W skali roku może się trafi jedna, góra dwie przedstawicielki, które na igłę reagują zimnymi potami. Brzydale natomiast prezentują pełny zespół wazowagalny przynajmniej ze dwa razy dziennie, co szczególnie ciekawe - również ci co są wytatuowani z włosami włącznie. Jako że mi dzisiaj jeden taki wywinął orła, a potem rzecz jasna próbował zwalić swoje męskie zachowanie na wpływ trucizn odwracalnych com mu je podał, wyjaśniłem mu swoja teorię ewolucji igłofobii.

Mianowicie wszystkie te chłopy twarde, co to krwi się nie bały, w czasach pradawnych wojen rzucały się na siebie i wrażając sobie żelazo gdzie popadnie, katrupiły do ostatniego tchu. Przeżywali tylko Ci którzy przed bitwą zesrali się ze strachu, bądź ordynarnie krew im z mózgu odpłynęła w buty. I tylko te sieroty przekazały swoje geny dalej - stąd dzisiaj 90% chłopów na widok igły zielenieje, osiągając momentalnie 35 tętna i 60/0 mmHg ciśnienia. Co z medycznego na nasze przekłada się na chłopa nieprzytomnego, walącego malowniczo łbem w posadzkę. Szczególna radość mi to sprawia gdy wykonawcą wyżej opisanego salto-mortadele jest osobnik wielki, muskularny, co to tygrysy jada na śniadanie, zapijając spirytusem z gwinta. A na widok igiełki robi mu się bęc...

Przyglądnijmy się kobietom. Ta co na widok krwi była wrażliwa, zazwyczaj zostawała paszą dla drapieżników zaraz po pierwszym porodzie. O pierwszym krwawieniu nie wspominając. Przeżywały tylko te - i przekazywały swoje geny dalej - które zeżreć się nie dały.

Żeby teoria była prawdziwa, gen igłofobii musi być sprzężony z chromosomem Y. Ponoć jest tam tylko 78 genów, ale kto wie. Może się dla jednej - cieniuśkiej, chciało by się rzec - nadwrażliwości miejsce znajdzie?

PS. Kobiety wrażliwe, choć ultrarzadkie, opiszemy genem recesywnym wielopozycyjnym - jak na ten przykład przypadek fiołkowych oczu czy białej skóry albinosów afrykańskich.

środa, 31 marca 2010

Zdecydowanie idą Święta

Święta wielkanocne sie zbliżaja. Widać to po znakach. Góral na ten przykład widzi mnóstwo turystów, co to na kształt dudków po ulicy chodzą, do obłupania gotowi. Ci od ptaków widza bociany a od ryb pstrągi czy inne leszcze. Anestezjolog też ma takie znaki - mianowicie wszyscy i na wyprzódki chca sie zoperować na święta. Najwyraźniej działa tu obciecie stawki godzinowej za L4.

Od rana szaleństwo. Najpierw przylazł artroskopista i zaczął na wyścigi wsadzać ostre narzędzia w kolana. Ciekawe. Zaczęliśmy o 9:15 - a skończyli o 11:15. Czyli jak by nie liczyć, w dwie godziny zaorał pieć kolan. I tak sie zastanawiam jaka jest wartość terapeutyczna takiej procedury. Czy to pomaga? Ortopedzie na stan konta na sto procent, wpadły mi kiedyś w oko listy i mi szczęka spadła. Ale pacjentowi? Ciekawym bardzo. Fakt faktem, nikt tu nie wraca - ale tez dawno temu zostało udowodnione ze chirurg ma dlatego takie wysokie mniemanie o sobie bo nigdy nie reoperuje wlasnych burakow. Z wyjatkiem ostrych, niech bedzie... Z prostego względu - nikt jeszcze nie jest tak głupi zeby iść sie naprawiać do tego samego rzeźnika co sprawę pokpił poprzednim razem.

Po południu przyszedł ortopeda inny, mianowicie od ręki. Bo tu specjalizacja bardzo jest wysoka, jak kto robi kolana to sie łokci nie chyta. Niedługo faktycvznie dojdzie do wyodrębnienia na Wyspach Specjalisty Od Płucka Prawego Dziecka Małego. I tu zaczyna byc dość istotnym pytanie: po ka k.ichę przez sześć lat wpier.naumiać się różnych rzeczy z wszystkich gałęzi medycyny skoro w przyszłej pracy wykorzystuje taki jedynie anatomię jednej kończyny... Toż naumieć go tej anatomii można w rok - niech będzie że z technikami operacyjnymi trzy, do tego farmakologia, żeby pacjenta nie otruł na śmierć lignokainą i do roboty. Co że śmieszne? Przecież juz taki jeden wydział mamy. Stomatologia dokładnie i jedynie naucza jak sie leczy zęby. Pozostałe przedmioty dołożono żeby było trudniej. To czemu nie zrobić Extremitologii? Z rozbiciem na kończyne górną i dolną? Czy innej, wycinkowej, ale specjalistycznej dziedziny?

Najciekawsze jest na Wyspach to, że raz straconych umiejętności nie można odzyskać. Znaczy - teoretycznie niby tak - ale praktycznie za cholerę. Jak to działa? Wyobraźmy sobie chirurga. Który to jest świetnym, wyoperowanym chirurgiem i robił przeróżne zabiegi w brzuchu. Z dobrym skutkiem. Po czym za chlebem wyjechał do Jukeja i zaczął robic przepukliny i obrzynać ciasne napletki. Juz po roku, starając się o inny post, dowie sie że nie ma wystarczającego doświadczenia bo w ostatnich 12 miesiącach nie naprawił nic ponad worki i fiuty. Co prawda może udowodnić że to nieprawda, ale musi dostać się na taki post gdzie będzie to mógł robić. I kwadratowe koło się zamyka. W tym samym czasie przedsiębiorczy dżentelmeni, z zaświadczeniami drukowanymi na Xeroxach w ilościach masowych, dostają najbardziej wymagające pozycje bez mrugnięcia oka. Że co, że po paru miesiącach okazało się że w rzeczy samej jest niewykwalifikowanym matołem? A kogo to obchodzi... Najważniejsze że pensja na konto spływa, a w międzyczasie udało się wykonać kilka operacji, zwiększających szansę na wygranie kolejnego konkursu pieknośći...

Idą Święta. Jak by to powiedziała Galadriela:
I feel it in the air... I feel it in the water... I see it on the theatre’ lists...

wtorek, 30 marca 2010

Kara boska

Jako że więzi rodzinne trza podtrzymywać, zadzwoniłem ostatnio do ancestora celem zebrania wywiadu podstawowego. Co słychać, co widać i jak mu whisky smakowała. Gawędząc sobie leniwie a niezobowiązująco doszliśmy do single malt whisky, po czym padło pytanie co ja teraz preferuję. Odrzekłem zgodnie z prawda że w zasadzie jedyny płyn jaki spożywam to woda mineralna, głównie z bąbelkami. Chwycił się za głowę wstępny (z pierwszej linii) mój i przytoczył pracę wskazującą że trzeźwi umierają wcześniej, w bólach straszliwych - i w dodatku pozbawiają się tej odrobiny przyjemności jaką daje lampeczka na dobranoc. Wytoczyłem działa ostrej trzustki, wątroby marskiej i ogólnego zdziadolenia, alem trafił źle, bo do tej pory w ping-pong'a mnie obija. Coś tam jeszcze marudziłem na temat wpływu zgubnego na wydolność na treningach i w końcu niechętnie przyznałem rację. Impregnacja rzecz podstawowa. O dekalcyfikacji nie wspominając.

Skoro się rzekło a...

Cos nas nosiło na ekstrawagancję kulinarną. Może chińczyk? Albo kuri-tonduri?? Kurczaki z KFC??? W końcu stanęło na krewetkach. W Tesco akurat promocja, worek ćwierć kilowy za 2 funcisze king-size'ów kusił z półki, wiec w koszyczku pięć się znalazło nie wiedzieć kiedy. Zadumaliśmy się nad postacią - wykwintna czy dla ubogich? W końcu stanęło na tej pierwszej, czyli a'la Greg. Pomidorki, bazylia... I tu pojawił mi się przed oczami ancestor mój, z nagana patrząc w oczy - tyle cholesterolu chcesz pan zeżreć? Niczym go nie spłukując?? Toż żyły się zatkają, tętnice takoż - i będziesz waszmość srał pod siebie w kwiecie wieku!!!

Uległem.

Podstępnie wysyłając ASP po białe pieczywo, pognałem do Flacha Bay - co w sumie można by ze słuchu nie tyle przetłumaczyć jako "zatoka flaszkowa" ile "flaszke se kup". Zamarłem. Niestety, wychowanie w PeeReLu lat osiemdziesiątych pozostawiło mi w mózgu skarlały ośrodek decyzyjny. Mianowicie potrafię podjąć decyzję kupić - nie kupić, na przykład jak widzę kostkę masła solonego czy dziesięć rolek papieru toaletowego, to natychmiast kupuję, ale gdy pole wyboru rozszerza się na decyzję "którąż to flaszeczkę z zaprezentowanych tu czterystu dwudziestu chciałbyś kupić, piękny kawalerze?" - głupieję zupełnie.

W końcu sięgnąłem po Pinot'a Grigio, włoskie, bo jakoś mi się dobrze kojarzą i zamarłem nad drugą flaszką. Brać taka samą? A może inną? I - szlag jasny trafił - skusiłem się na Appellation Bordeaux Controlee, co ją jakis matoł wrzucił do win włoskich. Piękna buteleczka, śliczny kolor...

A w środku 13% roztwór wodny alkoholu, zaprawiony cukrem i żółta farbką.

Kara boska za grzechy i kupowanie wina w Tesco...

niedziela, 28 marca 2010

Przerwane objęcia



Almodovar jest dziwny. Dziwność mianowicie polega na opisywaniu historii. Nie ma tu patetycznego rozpoczęcia - rozwinięcia - zakończenia rodem z Hoolywoodoo, nie ma prawd objawionych czy morałów o stylu życia związanego z Coca Cola i gumą do zucia, wspartych nadętą gębą Nikosia Kejdża. Widać wyraźnie że facet w Europie tworzy.

Film opowiada historię miłości - prawdziwej, wielkiej, jedynej. Historię cudu metabolicznego mózgu - gdzie widok drugiej osoby nagle uwalnia w nas kilogramy endorfin, zwalając nas z nóg. Świat się chwieje, w głowie mamy popcorn a w brzuchu motyle. Opisał to bardzo ładnie Mario Puzzo, bodajże w I części "Ojca Chrzestnego": uderzenie pioruna. Niech i tak będzie.

Rolę kochanki gra Penelopa Cruz, ulubiona, jak sam przyznał, aktorka Almodovara. Przyznam się że ma facet gust. Dla obowiązku odnotujmy że jej partnerem jest Lluis Homar. On jest reżyserem, ona kochanką multimilionera, której zamarzyło się zagrać w filmie. Po pierwszym spotkaniu nie maja wątpliwości, są dla siebie stworzeni. Jej kochanek stary sfinansuje jej film. Kochanek nowy da szczęście. Jak łatwo przewidzieć, tarcia i konflikty doprowadzą do la grande finale, którego nie opowiem.

Żeby było śmieszniej, filmem który w filmie Almodovara kręci reżyser-kochanek jest - film Almodovara... Motywy są wyjęte z "Kobiet na skraju załamania nerwowego". Musze przyznać że na trop naprowadziło mnie gazpacho zaprawione tabletkami nasennymi. Ot, jeden ze smaczków filmu.

Więcej nie napiszę - bo się niestety akcja wyda, a szkoda psuć misterną konstrukcję. Lepiej ją zobaczyć.

Zdecydowanie polecam.
Szarlotka z lodami waniliowymi.