środa, 8 lipca 2009

Zespół przedwakacyjny

- Baco, a co robicie w wolnym czasie?
- Jak mom woly cas to se siedze i myśle.
- A jak nie macie wolnego czasu?
- To wtedy ino siedze.


Chyba mnie dopadło. Zazwyczaj o tej porze roku pakowaliśmy walichy i jechali nad ciepłe morze. Niestety, z powodu przedziwnego systemu szkolenia dzieci i młodzieży w Królestwie, wakacje zaczynają się 19 lipca... Powariowali całkiem. Jak to potem zaplanować, nie mam pojęcia. Z jednej strony dusza do raju chce - z drugiej strony manager rwący włosy ze łba nad kilkoma tygodniami urlopu pod rząd a z trzeciej - jak człowiek gdzies fotonów nie nałapie to wiadomo- depresja, zespół metaboliczny i garbate dzieci. I wrzody na żołądku oraz zawał.

Przeglądnałem sobie kalendarzyk i w zasadzie mogę zacząć odliczać. Pozostało 37 dni... I wtedy nadejdzie 13 sierpnia - kiedy wszystkie abnegaty lecą na wakacje. Co robić, polecę i ja. Najpierw do Polski na chwileczkę a potem wio - na ciepłe kamole wygrzewać się do oporu. Taak... Fal szum, słonko praży, lodowaty drineczek sobie nabiera mocy...

Jak to pisał Mleczko, „Wybacz kochanie, ale przy mojej depresji Twoja jest doprawdy śmieszna”.

wtorek, 7 lipca 2009

9,99

Od czasu do czasu pójdę do Caritasu trzeba sobie bilet na samolot kupić (to bardzo dobry bilet, samolot wyleciał trzy dni temu i nawet jeszcze nie wrócił). Na szczęście jesteśmy zapisani do różnych niusletterów i innych spamowatych przeszkadzajek więc nie straszny nam wróg. Ponieważ akurat dopadła mnie konieczność popełnienia demolacji karty kredytowej, bez wahania wlazłem na stronę zaprzyjaźnionej lini lotniczej oferującej bilety całkowicie za darmo. Czyli za rzeczone 9,99 funta. W obie strony to będzie razemmm...19,98. Gut.
Przeszedłem jak burza przez pierwsze trzy strony serwisu oznajmiając radośnie gdzie i kiedy lecę po czym wyświetliła mi się cena ostateczna biletu. Po doliczeniu cła i podatku i CO2 footprint wyszło 78 stirlingów. Jest dobrze, choć nie beznadziejnie.
Zarezerwuj miejsce - zarezerwowałem. 90 stirlingów.
Podaj liczbę szuk bagażu - podałem. Jedną. 98.
Odprawa on-line czy na lotnisku?- na lotnisku. 104.
Ubezpieczenie? - dziękuję mam swoje. Ale u nas najtaniej!! - Ale ja już mam. Zostanów się co robisz!!! Twoje Ubezpieczenie zostanie anulowane!!!!! No i dobrze.
Dodatkowy legroom? - podkurczę sobie nogi pod siebie, wolę wydać 10 na piwo.
Executive longue? A po cholere?
In-flight meal? - Fuc...koffffhh...hrrrr
Bilet do Koziej Wólki, bez ubezpieczenia i żarcia - wydusił w końcu z najwyższym obrzydzeniem serwis - proceed?
YESSsss.

Uff.

I tak pięć dych za bilet to półdarmo jest. Kliknąłem w guziczek „Płacę” i zostałem poproszony o podanie czym płacić będe. Mastercard. 111. Noż kurtka na wacie - siedem funtów za obsługę karty??? Toż Robin Hood zdzierał mniej. Że się za to żaden Urząd Broniący Pospolitego Szaraka Przed Chamstwem i Skurwysyństwem nie weźmie...

Wpisałem wszystko, dane karty, CVV2 i juz miałem kliknąć że płacę gdy coś mi pikło w z wolna zalewanym wkurwieliną mózgu. Toż jeszcze muszę dojechać na lotnisko, bagatelka, 100 mil (15 funtów za benzynę) w obie strony oraz zapłacić za parking (20 dychy na bidę). Jak się do tego dołoży pociąg z lotniska do Lądynu Londynu (2x28)... Chwila moment...

Railway Booking System. Podaj godzinę. Podałem. Cena 156 stirlingów. Gdzie chcesz siedzieć? Tutaj. 156 stirlingów. Płatność kartą kredytową? Tak. 156 stirlingów. I bedzie.

No to teraz policzmy - 15 minut na stację + 3 godziny jazdy za 156.
Godzina na lotnisko, 15 minut na transfer z parkingu (tani więc daleko - na samym lotnisku dniówka 35), godzina na lotnisku, godzina lotu, godzina na pociąg z lotniska do City... to będzie razemmm....
Tak to właśnie 156 funtów za 3 godziny podróży jest taniej i szybciej niż 19,98 za 50 minut.

Jest to najnowsze zastosowanie teorii względności* przez linie lotnicze..
6+6=66
Z diabelskim pozdrowieniem.
Abnegat.

---------------------------
*Zasad względności mówi: jeżeli ktoś ci wsadzi palec do dupy to ty masz palec w dupie i on ma palec w dupie.

poniedziałek, 6 lipca 2009

Weekend

Pierwszy weekend na obczyźnie jest dziwny. Zasadniczo, prócz jednej polskiej koleżanki która zaprosiła mnie na objazd po mieście, nie miałem żadnych innych kontaktów prócz zawodowych. Nadszedł piątek i okazało się że nie bardzo mam co ze sobą zrobić. Chwała Skypowi - miałem kontakt z domem, choć po włączeniu wizji szlag trafiał głos zupełnie. W końcu przeszedłem na system dzwonienia telefonem i wizji w Skypie. W telewizji kończyły się mistrzostwa, więc zaparłem się rękami i nogami że się z motelu przed poniedziałkiem nie wyprowadzę. Co prawda Lily kręciła nosem że to drogo, a mieszkanie już mam, ale dopiero w piątek po południu dopięliśmy z moim landlordem sprawę przepisania gazu i prądu na moje nazwisko, telefon i net został zamówiony ale telefon dopiero miał być za tydzień a net za miesiąc... Toż ja tam jobla kwadratowego dostanę jak się przeprowadzę - ani telewizji, ani radio, komputerek malutki jedynie. Brr. Mowy nie ma - na weekend zostałem w motelu.

Do tego wszystkiego na mojej ostatniej karcie zapasy topniały jak śnieg na patelni - z niejakim przerażeniem sprawdzałem codziennie stan zasobów i przeliczałem to na możliwość przeżycia do pierwszej wypłaty. Tu kolejny stres - konto ledwie co otwarłem w piątek i co prawda natychmiast poleciałem do kadr z numerem żeby mi kasę tam właśnie przelali - ale powiedzieli że pewnie się to nie uda i tylko część pieniędzy mi wypłacą w postaci czeku... Który będę musiał spieniężyć w banku... A na to się czeka do 7 dni... Dodatkowo moje przerażenie wzrosło po mojej wizycie u największego pośrednika w sprzedaży telefonów komórkowych. Na moją prośbę o sprzedaż modułu GPRS do kompa dopowiedzieli wytrzeszczem oczu i odrzekli że owszem, w Nowym Jorku to może to jest, ale u nich nikt o takiej usłudze nie słyszał. Powiedziałem im tylko że w naszej ślicznej pszenno-żytniej Polsce na końcu świata wszystkie sieci mają taka usługę w ofercie. Nie uwierzyli.

Człowiek nie może pozwolić żeby problemy wlazły mu na głowę - bo od tego się zaczyna depresja, zawały, impotencja, psychoza i zespół metaboliczny. Ten ostatni pośrednio, od kilogramów zżeranej czekolady. Wzmocniony wewnętrznie przemyśleniami powyższego typu nalałem sobie drina, włączyłem mecz i wystawiłem wszystkim psychiczny środkowy palec. Kto da radę jak nie my.

niedziela, 5 lipca 2009

Mieszkanie

Zajechaliśmy z fasonem na salę operacyjną, podpiąłem gościa do maszyn i zapytałem o kartę obserwacyjną. Brown - zupełnie przypadkiem - tak sobie usiadł cobym mógł widzieć co pisze i pokazał mi jak to u nich wygląda. Jednak co kraj to obyczaj. Napisał absolutnie wszystko co się działo w anestezjologicznym - kto igłę wbił, co było monitorowane, co było podane i ile - to akurat mało dziwne - i wszystkie inne pierdółki których czasem się nawet nie rejestruje. Zredukowałem trochę gazy i poprosiłem o drugi fentanyl. Brown popatrzył spod oka i zaproponował że on tego pacjenta doprowadzi do końca a następny mój będzie. Cóż mam rzec - niech i tak będzie. Ku mojemu - kolejnemu - zdziwieniu Brown fentanyl odwołał, dał gościowi morfinę, perfalgan (czyli paracetamol w płynie) i diclofenac (znany i lubiany Voltarol) po czym spokojnie zabrał się za kończenie karty. To by tłumaczyło nieco dlaczego do indukcji dał facetowi cyclizynę z granisetronem. Znaczy - tłumaczyło by prewencję PONV (post operation nusea and vomiting), ale jakim cudem stać ich na HT3 blokery? I oni to standardowo dają do każdej operacji?? Cywilizacja...
Drugiego pacjenta zapuściłem sobie sam i pomny przykazania że moge robić całkowicie wszystko po swojemu zrobiłem po Brawnowemu. Powikłania i nieoczekiwane wypadki zdarzają się wszędzie - jak mnie facet kontroluje to lepiej żeby coś się wypieroniło po znieczuleniu które zna niż po jakiś dziwnych wynalazkach polskich. Na własną anestezję przyjdzie czas.

Dobiegliśmy szczęśliwie końca sesji, odmeldowałem się i pojechaliśmy z Lily szukać lokalu do wynajęcia. Home, sweet home Alabama.... Pierwszy domek był na przedmieściach. Ładna okolica. W środku wybuch jak po bombie atomowej - żeby domyć kuchenkę trzeba zainwestować w wysokociśnieniową maszynę do czyszczenia kadłubów statków. Wonności w powietrzu wskazujące na trolli. Mowy nie ma.
Drugi domek całkiem całkiem. 3 m2 ogródka, z tyłu widok na kubły na śmieci, z przodu na parking. Do tego całkiem miła linia wysokiego napięcia nad głową. To my już podziękujemy. Trzeci w tarasie - czyli w szeregówce. Powariowała całkiem? Nie, nie chcę oglądać, jedźmy może dalej.

Póki co możliwości się skończyły więc umówiliśmy się na 18 na oglądnięcie jeszcze jednego mieszkania i wróciliśmy do szpitala. Doktor Johns skrzywił się niemiłosiernie - jak ja będę sam pracował w przyszłym miesiącu jak ja nic nie wiem - bo cały czas mnie nie ma??? Tu mnie nieco szlag trafił i przywołując dożarty londyński akcent mojego nativa pierdolnąłem sobie 3 minuty na temat doktorów z zadupia oraz ustaleń z szefem - toż na jego polecenie latam jak kot z pęcherzem i załatwiam siedem rzeczy na raz. Po czym dodałem jeszcze że intubować potrafię nogami, uśmiechnąłem się szczerze i radośnie po czym polazłem w cholerę. Coraz śmieszniej. Trzeci dzień i pierwsza scysyjeczka. Całkiem europejski wynik.

Jako że popołudniowa sesja z Johns’em rozwiązała się sama, polazłem na miasto. Mimo najszczerszych chęci nie udało mi się kupić nic ponad chlebek tostowy, jajka i cebulę. Niech mnie ktoś uratuje... Co oni tu jedzą? Same mięsa surowe, toż w motelu gotować nie będę, do tego wynalazki w torebkach i dziwactwa w puszkach. Grrrr...

W motelu nalałem sobie słusznego drina, poprawiłem drugim i poziom wkurwieliny nieco mi opadł. Na trzeciego się nie zdecydowałem, wieczorem mamy jechać oglądać jakoweś włościa do wynajęcia. Nie mogę wyglądać jak bum, bo faktycznie będę mieszkał pod mostem. Zrobiłem tym razem sadzone na boczku - bez cebuli za to double bacon. A na deser kanapeczka z dżemikiem miejscowej produkcji. Dzizzzazzz. Słony dżem? Szybka kontrola organoleptyczna nie potwierdziła pierwotnego rozpoznania - to nie dżem, to masło. Kkurcze, ten smak to pamiętam z ’81, jak nam wojskowe racje na sklepy rzucili. Nic nie rozumiem - na kryzys tu nic nie wygląda, to czemu oni słone masło wtranżalaja??

Popołudnie upłynęło pod znakiem „Bajki o dżemie i selerze” *, na wieczorny wyjazd byłem świeży jak gatki z whirpoola. Objechaliśmy miasteczko w kółko - znaczy, wtedy tego nie wiedziałem, potem się okazało że Lily nadjechała od tyłu, piękną zieloną aleją, wprost pod bramę pilotem otwieraną na prywatne podwórko posesji. Chciała mi zaoszczędzić księżycowych krajobrazów z drugiej strony, powstałych po wyburzeniu czegoś dużego. Przywitaliśmy się z landlordem, wszedłem do mieszkania - i mnie zatkało. Apartament na pierwszym piętrze, nóweczka, europejska łazienka (kto mył - lub myje nadal - zęby używając tych K.M.P.W** pod postacią oddzielnych kranów z wodą lodowatą i wrzącą, wie o czym mówię), a w salonie... Łomatko... Południowo zachodnia ściana salonu to jedno wielkie okno wychodzące na jezioro, za którym właśnie zachodziło słońce... Wiedział skurczybyk kiedy należy się umówić żeby mieszkanie pokazać... Podpisałem umowę nawet specjalnie nie patrząc na cenę. Dobrze że Lily coś zadziałała w temacie w czasie gdy oglądałem resztę mieszkania - bo bym podpisał choć co.

Popatrzyłem jeszcze raz na łąbadki i kaczuszki, uścisnąłem grabę landlordowi i wróciłem do hotelu. Taak. Blisko, coraz bliżej.

--------------------
*Ja se dżemie i se leże
**&$^%$# &^%, przy czym W stoi za wynalazek.

sobota, 4 lipca 2009

Dzień drugi

Cholera jasna - czego ten budzik nie zazdwonił? Drugi dzień - a ja zaliczam spóźnienie?? 5.50. Oż w morde. Ty sie budzik tak na mnie nie patrz, każdy by sie przejął. Co ja to dzisiaj mam na tapecie? Chyba mieszkania bedziemy szukać? A - i doktor. Mieszkania oglądać lubię, doktorów się w zasadzie nie boję, dzionek powinien być całkiem udany. Najpierw śniadanko. Wypatrzyłem jakis gruboziarnisty chlebek tostowy w zaprzyjaźnionym sklepiku, dokupiłem olej i zrobiłem sobie jaja na boczku. Muszę odkryć co oni tu jedzą prócz jaj, bo zemrę marnie na hipercholesterolemię. Jako że czasu było od cholery, poskąpiłem miejscowej przedsiębiorczości prywatnej 2,20 za transport i polazłem do szpitala piechotą. Aaależ tu jest pięęęknie... Sklepy i drogi... i pomnik z żołnierzem... i łabędzie... A na brzegu takie małe kaczuszki... Ciekawe czy ja coś mam w walizce na gorączkę...

- Good morninngg! - usmiechnął się radośnie znany mi z wczoraj doktor Johns, akcentując nieziemsko zgłoski wszelakie ku lepszej rozumialności. - Mam dla ciebie rotę - usmiechnł się dumnie i wręczył mi kawał pokratkowanego papieru formatu A4. Na którym Abnegat był wydrukowany na czerwono. Sprawdziłem rozkład jazdy - same dniówki, żadnych dyżurów, najwyraźniej pierwszy miesiąc jest traktowany jako rozbiegówka. Luknąłem na dzisiaj - o, idę do teatru. - A gdzie to jest? Johns wytłumaczył mi dokładnie, dobrze że w trakcie tłumaczenia jak iść wszyscy używaja języka migowego - i polazłem. Zamknięte. No jak to - toż to lista miała być, nie? Wróciłem na górę i okazało się ku mojemu bezbrzeżnemu zdziwieniu że wczorajsze moje przyjście na 9 nie było spowodowane chęcią oszczędzenia mi siedzenia na odprawie ale tym że praca w szpitalu zaczyna się o tej porze... Ale jaja... Gdzie herbatkę można zrobić? Johns sie przejął i zrobił. Z mlekiem i z cukrem. Stanąłem przed ciężkim dylematem: jak wypiję to nie dość że przyjmę te cholerne kalorie - wiadomo, cukier biała śmierć - to w dodatku za jakieś piętnaście minut zacznę się rozglądać za toaletą. A jak poproszę jednak z cytrynką to pomyśli że cham jakiś dziki... Hm. Kalorie może bym i przeżył, ale sraczka przeważyła szalę.
- Proszę wybaczyć, niestety nie moge pić mleka...
Musiałem strasznie namieszać z grzecznościowymi formami angielskimi bo odwzajemnił mi się tak zwanym „blank stare” - czyli czółkiem nie skażonym żadną myślą. Przeszedłem na prosty inglisz - alergia na mleko. Sory. Nie, nie, to jemu jest sorry, oczywiście juz robi kolejną. A z cytrynka mozna? Z czym?? ...no, z lemonem...? Popatrzył się dziwnie i powiedział że lemonów nie mają. Po czym zabrał się za jakąś robotę na kompie. Usiadłem grzecznie i zająłem sie PPH (pierwsza poranna herbatka). Bez cytrynki.

- Dzień dobry, Abnegat - szurnąłem nóżką w tea-roomie wszystkim siedzącym paniom i jednemu panu - Nowy anestezjolog. - dodałem, widząc 14 „blank starów”.
- A, dzień dobry - uśmiechneła się matrona. -Doktor dzisiaj pracuje z Dr Brownem?
- Tak jest - odparłem dziarsko. Ciekawe na cholere dwóch anestezjologów w jednej sali operacyjnej.
- Zaraz zaczniemy. Pacjent powinien byc za dziesięć minut.
No i gut. Wbiłem się w ostatnie wolne krzesełko i starałem się wyglądać na zamyślonego, wtedy ludzie człowieka pomijają w konwersacji.

Doktor Brown okazał się być duży, groźny i ogólnie postrachliwy. Zapytał o podróż, hotel, pochodzenie i doświadczenie, po czym zaproponował że pójdziemy, on sie mi przyglądnie w czasie pierwszego znieczulenia a potem sobie będę dłubał swoje a on zajmie się czym innym. W sumie ich rozumiem - przyjeżdża facet z dzikiego kraju i twierdzi że umie. Co wcale nie musi oznaczać że umie a jedynie że twierdzi. Pierwszy zabieg - pęcherzyk. Brown pokazał mi papierzyska, okazało się że pacjent nie jest oglądany przez anestezjologa, a przez pielęgniarkę w preassessmencie. Niech ta bedzie. Jak system działa, to czemu nie. Uśmiechnałem się miło do pacjenta i tu pierwszy dzonk. Otóż anestezjolog zakłada wkłucia do żyły - pielęgniarki tego robić nie umieja. Coś za dużo tych jaj... Dobrze że mam praktyke pogotowianą to sie człowiek nie zbłaźni. Żyły nie najgorsze, wbiłem zielonego szlaucha i zapytałem gdzie pielęgniarka. A po co? No jak to - a kto leki da? Brown juz wiedział od Polaków pracujących wcześniej że jest to nasze dziwactwo narodowe, więc wyjaśnił jedynie że tutaj sami nabieramy i podajemy leki. No masz - to na cholere mi pielęgniarka?
Nabrałem, sprawdziłem, zostałem odpytany z dawek, działania, wskazań i przeciwwskazań po czym zapuściłem pacjenta, przewntylowałem chwilke maska, wsadziłem rurę i zgłosiłem gotowość bojową.
- Widzę że robiłeś to wcześniej - mruknał Brown. Miło być docenionym. Szczególnie jak sie posiada dwójkę i dziesięć lat praktyki.

piątek, 3 lipca 2009

Pierwsze koty

Lily wykazała sie dobrym sercem - albo jej sie w pracy siedzieć nie chciało - i zabrała mnie na wycieczkę po mieście. Rach - ciachch, prawo, lewo, tu kościół, tam supermatket, tu policja, tam burmistrz. Plus dwa mosty. Nie wiem dlaczego miałem dziwne wrażenie że to miasto strasznie wielkie jest... Jako że przejeżdżaliśmy koło mojego o’telu, poprosiłem coby przytaneła na chwilę. Po przebraniu w cywilki człowiem czuje się o niebo lepiej. Poza tym po cholere czekać do jutra - toż dzisiaj możemy wszystkie ksera zrobić. Lily na mój pomysł kiwneła głową, zapytała o lunch i z fantazją ułańską zajechała przed McDonalda. Dżizzzzzazzzz. Wyłgałem się dietą od hamburgera, upchnałem zdrowe warzywa pod postacią smażonych frytek i wróciliśmy do szpitala.

Taki papierek, to tłumaczenie, inny papierek, kolejne tłumaczenie... Niby wysyłałem wszystko wcześniej ale chcieli jeszcze raz. W końcu doszliśmy do końca bulchalterii. To wróćmy do początku - co ja jeszcze muszę załatwić? No, w zasadzie to wszystko. A od czego zacząć? Najlepiej to od konta w banku. Popadłem w przydum. Toż konto w banku jakie jest każdy widzi - się idzie i się otwiera, nie? Sam se załatwie. O, a po co mi takie pismo? Że potrzebne? To dziękuję bardzo, rączkami pięknie całuję nadobną Panią i lece do banku - przynajmniej tą pierdółkę sobie dzisiaj załatwię.

Ja tu chciałem - w wasz bank, yes, konto otworzyć dla my money, konto, fersztejen? No cóż, nie każdy ma farta jak Ochódzki. Panienka wybałuszyła sie nieco więc w akcie desperacji wyciągnąłem list od Lily na którym stało że ja, Abnegat, płci męskiej, rozmiaru dorodnego, jestem dochtorem co przyjechał do pięknego kraju leczyć ludzi. Co nie do końca była prawdą bo w zasadzie przyjechałem ich przytomności pozbawiać, ale tylko na chwilę i za ich zgodą. Panienka list przeczytała i zapytała kiedy możemy zrobić appointment. Panie ratuj. Jaki znowu appointment? Ja tu w wasz bank, konto, na maj many... fersztejen?? Fersztejen, fersztejen - uśmiechnęła sie wyrozumiale panienka. Wyraźnie nie byłem pierwszym jełopem co z dziczy przyjechał i chciał majmanyfersztejen. My wszystko fersztejen - to kiedy ten appoitment? A kiedy może być? To może w piątek? A wcześniej się nie da?? To jest wcześnie. Może być później. No to niech będzie, wezmę ten pieroński piątek. Zostawiłem podanie o otwarcie konta, papier ze szpitala zaświadczający że będą mi przelewać pieniądze i polazłem na miasto. Chodź co zobaczę, a może przy okazji się zorientuję jak do tego nieszczęsnego o’telu dojśc na piechotę.

Idę sobie, słonko świeci, na drogowskazach dziwne nazwy miast z odległościami w milach... Nabrałem głeboko powietrza - kkurcze, podoba mi się tu. Skończyły sie czasy mizerii, niewolnictwa i 600 godzin wypracowanych w miesiącu. Tak na marginesie: powiedział mi kiedyś jeden inteligient że dochtory to na dyżurach śpio abo sie ryćkajo z pielęgniarkami koniec cytatu. Najwyraźniej ulubionym okresem jego polonistki była twórczość wczesna z „Bogurodzicą „ na czele. Chodź tam chyba nic o pielęgniarkach nie stało. Zrobiłem dziesięciominutowy spacerek i dolazłem do szpitala. A to ci - wszystkie drogi prowadzą do Rzymu... No, jak tu już jestem to zaglądnę do Lily i zapytam co jeszcze można załatwić.
Już wrócił? - Lily wytrzesczyła się nieco. Na kiedy appointment? O skubana, wiedziała - a nie powiedziała. Zdusiłem w sobie szloch i z usmiechem przyznałem się że dopiero w piątek. A w który? No, w ten piątek. W TEN PIĄTEK??? Lily wpatrzyła się we mnie z podejrzliwością wielką i poprosiła czy ona jednak by mogła zobaczyć karteczkę. No pewnie że może. Sobie patrzy. W końcu powiedziała że musiałem trafić na jakiś dziwny tydzień i że może klientów nie mają i ogólnie to i tak ona nic z tego nie rozumie. Tym razem mi spadła żuchwa - to normalnie ile sie czeka? 4 do 6 tygodni. No masz. Na wszelki wypadek przestałem się pytać o bank i zahaczyłem o resztę załatwianek. Hm, zamyśliła się Lily. Chce iść załatwiać WRS czy oglądać mieszkania? Ooo - jak miło, to mieszkania też mi pomogą szukać? Poczułem się lepiej. Lily, zróbmy tak - ja się rzucę załatwić WRS a po południu możemy jechać oglądać mieszkania. Lily wytrzeszczyła się nieszczęśliwie - to może jutro te mieszkania? Może być jutro.

Worker Registration Scheme nie udało mi sie załatwić. Zapomniałem że zaświadczenie o pracy zostawiłem w Banku a kontraktu ze soba nie miałem. Nic to - zabukowałem appointment na najbliższy wolny termin - czyli za tydzień - i wróciłem na oddział. Szef popatrzył się na mnie nieszczęśliwie nieco i powiedział że ten miesiąc to ja mam na zagospodarowanie wszystkiego i lepiej żebym się za to zabrał bo potem to będzie praca, płacz i zgrzytanie zębów a nie latanie po biurach. Tionku aluzju poniałem natychmiast - grzecznie się odmeldowawszy poszedłem sobie życie układać w motelu. Zacząłem od mycia tej pierońskiej patelni, potem skonfigurowanie kompa, podłączenie go do hotelowego wi-fi (20 stirlingów za tydzień), czacik z rodziną i wreszcie maluśki drineczek w trakcie meczu o mistrzostwo. O ile dobrze pamiętam. Niemcy kogos kopali po nogach. I oczywicie obowiązkowo piekny zachód słońca chwilke przed północą. Kkurcze - naprawdę mi się tu zaczyna podobać.

czwartek, 2 lipca 2009

Apnidżat

- Apnidżat?
A co to za język jest? Ponoć tubylcy mówią w swoich własnych narzeczach, ci zorientowani republikańsko używają gaeilge [gelik] a ci którym bliżej do monarchii mają przedziwną odmianę szkocko-angielskiego. Ani jednych ani drugich nie idzie zrozumieć. Ponieważ wiadomo - Polak ze wsi nie jest, więc patrzę sobie spokojnie przez okno, a tu mój szef raz jeszcze wykrzykuje indiańskie powitanie. Apnidżat.
- Abnegat - poprawiłem odruchowo i wyciągnąłem grabulę. Szef na grabulę spojrzał, uścisnął z niejakim niepokojem i zaprosił mnie do dyżurki.

Usiedliśmy. Przywitałem się ładnie z jednym dochtorem autochtonem - po anglijsku - oraz jedną doktorką przyjezdną - po polsku - po czym zapadłem się w fotelik. Łojezu. Ciężko będzie. Szef zapowiedział że tylko sprawdzi co ma do roboty i zaraz mi szpital pokaże po czym pognał. Polska koleżanka machnęła mi papa-tymczasem i zostałem na łasce tubylca.
...ratunku...
Dostałem jedno pytanie - ponieważ było coś w ciągu fonemów jak ”dżerń” więc odważnie nabrałem powietrza, zamknąłem oczy i dżampnałem do basenu coby sprawdzić czy wody nalali.
- Podróż w porządku, lot ok, taksówka też czekała.
Nastąpił słynny o’tell - wiedziałem już że to nie zaproszenie do powiedzenia czegokolwiek a pytanie o kwaterunek.
- A dziękuję, bardzo dobry.
W sumie nie skłamałem - karaluchów niedużo, kuchnia całkiem miła - jakoś wytrzymam. Mój interlokutor zachwycony mojąż nieprawdopodobną znajomością tubylczego wpadł w zachwyt szczery. Czy w szkole mnie nauczyli tak gadać? Siur, pewnie. 30 uczniów, 45 minut tygodniowo to i efekt jak widać. A skąd jestem? Hm, o Krakowie słyszał? Aaa, to niedaleko polish camp of death? Nonononono. Polskich campów nie było. A że Ozwjentcin to nie w Polsce? Niby tak - ale on niemiecki. Ładny szpital tu macie - taki nowoczesny i w ogóle - zmieniłem temat na nieco mniej drażliwy. Ze w Polsce takich nie ma? No, nie. Takich baraków nie mamy. Chyba Sanepid by tego nie dał otworzyć. Choć jak sobie przypomnę jak Niemcy latali z kamerami i aparatami po moim najsampierwszym szpitalu fotografując obsrane muszle klozetowe i spłuczki „Niagara” to całkiem pewien nie jestem.
- Ooo - ucieszył się mój szef - widzę że poznaliście się z doktorem Johns'em.
No tak jakby. Nawet otarliśmy się o polityczny incydencik na temat faszystowskich obozów zagłady. Fajnie tu bedzie, nie ma bata...
- So, let’s go. I’ll show you o’spita.
Trzeba się będzie chyba gdzie na jakie lekcje zapisać bo ten ich angielski dziwny jest.
Na korytarzu szef mnie delikatnie wziął pod boczek i konspiracyjnym szeptem wytłumaczył że w garniturze i pod krawatem chodzą dupki z chirurgi oraz inni zboczeńcy - a my jesteśmy kawaleria i możemy sobie chodzić bez. To w czym mam chodzić? A w czym chce. A to ci dopiero... Bez większej żenady zdjąłem krawat, marynarkę i wciepnąłem wszystko apiat’ do dyżurki. Jako że pod spodem miałem koszulkę z krótkim rękawem, upodobniłem sie górnopołowicznie do tubylców.

Zaczęliśmy obchód szpitala. Matko jedyna, nie wiem co projektant palił, ale to było potwornie niezdrowe. Dobrze że na każdej ścianie są drogwskazy, jakoś się trafi. Tu pracownia CT, tu blok, tu to, tu śmamto. Doctor - doctor i takie tam. Po piętnastu minutach miałem zawrót głowy. Szef z ulgą podrzucił mnie w końcu do nieszczęśnicy zajmującej się innostrańcami i dał dyla. Zaufaliśmy sobie wzajemnie - to znaczy on zrobił uff i ja też - po czym rozpocząłem dyskusję z Lily.
...ooostworzycieeluswiataprzyjdźźźź...
Póki wymienialiśmy grzeczności, jakoś szło. Ale jak zaczęliśmy o szczegółach, koncie w banku, wynajęciu mieszkania, WRS, dokumentach, pozwoleniach...
...ja chce do mamy...
W końcu Lily doszła do wniosku że na jeden dzień wystarczy, umówiliśmy się że przywlekę wszystkie oryginały na jutro to kopie zrobi, umówi mnie do doktora coby sprawdził czym zdrowy jest a na koniec dała mi na wszelki wypadek swoją komórkę. Znaczy - numer na komórke mi dała.
...oudablsevenyjetnajn...
A nie mogła by napisać? Mogła by. I nawet napisała. Jak to zdolnośc pisania zbliża ludzi.

środa, 1 lipca 2009

Dzień pierwszy

Kto pamięta swój pierwszy dzień w pracy? Zazwyczaj każdy. Nie żeby to był jakowys wyjątkowy event. Raczej dlatego że poziom adrenaliny biczuje naszą leniwą narośl neocortex’ową, zmuszając ją do wytężonej pracy - stąd w stresie myślimy szybciej, pamiętamy lepiej. Szczególnie te pytania z egzaminu na które się nie odpowiedziało...

Co prawda z informacji przekazanych mi przez pośrednika wynikało że mam się spotkać z Dr Smith’em o 9.00, ale nie jest to proste - tak wziąć i przestawić wewnętrzny budzik. Jak zwykle zbudziłem sie przed siódmą, co na tubylczym zegarku oznaczało 6 rano. Trzy godziny. No, chyba jajo zniose...

A’propos jaj - zjadł bym coś. Zazwyczaj rano nie jem nic, ale nie znając zwyczajów tubylczych głupio tak ryzykować. Jeszcze padnę gdzieś z głodu. Prysznic, dwa zęby i ruszyłem na Pierwszą Wyprawę Exploracyjną. Na szczęście przypomniało mi się o kluczu i w ostatniej chwili wsadziłem noge w drzwi. Pewnie mają jakiś uniwersalny - albo zapasowe - ale tak w pierwszy poranek się błaźnić? Bez przesady. Po krótkiej konwersacji z Panienką z Okienka oblazłem Hotel dookoła i wszedłem do sklepiku przy stacji benzynowej. Jest dobrze. Boczek, jajka, bułeczka z masełkiem - i zaraz mi stresik minie. Oblazłem wszystki półki i wróciłem do kasy. Wysilając wszelakie komórki szare zapytałem grzecznie o chlebek. A, o - pokazał mi kasjer - tam leży, na półce. Patrze po wskazanej półce, zarazzza... To chyba bedzie tostowy? Ponieważ za cholere nie szło się nam doporozumieć co w moim słowniku oznacza „normalny” chleb, poprzestałem na waciaku. Jajka znaleźć nie problem, ale boczek? Okazało się że jest - nazywa sie bacon, nie ma tłuszczu prawie wcale i jest pokrojony na plasterki przez które widać Babią Górę. Z Gruszowca.

Ponieważ nie wpadło mi do łba że boczek może być nietłusty, więc jaja trochę się przyzoliły na patelni. Trudno, po południu się kupi coś do mycia i olej. A póki co domyć resztę ząbków, gajer i idziemy. Jakoś z mapki mi wyglądało niedaleko, ale na wszelki wypadek zapytałem raz jeszcze Panienkę z Okienka gdzie iść. Po trzech minutach, gdy była przy butiku z takimi czerwonymi sukieneczkami przerwałem jej grzecznie pytając ile kosztuje taryfa i czy może ją dla mnie zamówić. 2,20 i może. No to niech zamawia...

Przyjechał mój wczorajszy driver. A to ci - jedna taksówkę mają w mieście? Podałem mu adres i pojechaliśmy. Cholera, ale okolica. Matko jedyna, wygląda to jak nie przymierzając miasteczko do prób jądrowych w Nevadzie... Potem się okazało że chciał ominąć poranne korki i wiózł mnie straszliwymi opłotkami, z przejazdem przez plac budowy włącznie, ale mogł chociaż uprzedzić. Z drugiej strony, patrząc na nasze wczorajsze próby komunikacji, może lepiej że jednak nic nie powiedział.

Taryfa zajechała z fasonem pod barak, złotówa ... ten, tego - kierowca skasował rzeczone 2,20 i wysiadłem. Rozglądnąłem się wokoło. Cież w morde, tu spędzę resztę swego życia. Podoba mi się ten głaz. To naprawdę ładny głaz. Z niejakim niepokojem wewnętrznym zapytałem o mojego szefa w recepcji. Niepokój okazał się słuszny - gdyby nie jednoznaczny gest zapraszający do skorzystania z krzesełek pewnie bym się znowy dogadywał na migi. Hm. Czyli 2:1 dla „No Comprende Team”. Kul. Zasiadłem i oddałem się ponurym rozważaniom.

wtorek, 30 czerwca 2009

Odrębności polskiego lotnictwa cywilnego

Można sobie pomyśleć że polskocentryzm objawia się tylko w niezrozumieniu zasad współżycia nacji ościennych. Ha. Nic bardziej błędnego. W zasadzie w każdej dziedzinie życia odróżniamy się - oczywiście na plus - od naszych sąsiadów, o plemionach innych nie wspominając. Nie inaczej jest w polskim lotnictwie cywilnym. Już na dworcu - z niezrozumiałych dla mnie przyczyn zwanym portem lotniczym - możemy zobaczyć i usłyszeć pierwsze różnice. Porównajmy.
- Pasażerowie lotu WizzAir do Pierdziszewa Górnego zgłoszą się natychmiast do stanowiska odprawy bagażowej.
Dingggg-donggggg.
- Pasengers flying with WizzAir to Pierdziszszów Górny are kindly requested to check-in.
Ciekawe czy wynika to z zaprzestania używania sformułowań typu proszę- całuj pan psa w nos czy też po prostu jak się do nas nie powie "natychmiast" to nikt czterech liter nie ruszy.

Wsiadamy do samolotu. W trakcie zapowiedzi o procedurach bezpieczeństwa, w tym o nieużywaniu urządzeń elektronicznych w trakcie startu i lądowania, samolot rozświetlony jest błękitną poświatą. Następnie stewardesa używając lenguidża i języka natywnego przypomina o paleniu papierosów - po angielsku raz, po polsku trzy razy, dokładając do przypomnienia straszliwe groźby nt. rozstrzeliwywania opornych i wrzucaniu zwłok wprost do kanału. O szczególikach jak słuchanie muzyki w trakcie startu, upychaniu bagażu w przejściach awaryjnych czy pijanych rozważaniach filozoficznych typu (...) i kurwa, kurwa, on mi kurwa nie będzie tu kurwa do kurwy nedzy kurwa jego mać(...) szkoda w ogóle wspominać.

W trakcie lotu możemy być świadkami walki stewardessy z pijakami różnej maści począwszy od nagrzmoconego piwem jegomościa który w momencie oderwania się kół zaryczał jak bawół że albo on (kurwa) natychmiast pójdzie do toalety, albo się zleje na fotel aż po walkę z panami którzy szeptlawiąc niemiłosiernie z przekonaniem twierdzili że piją czystą coca-colę.

Chwała Panu, po wejściu na kilka tysięcy metrów pilot obniżył ciśnienie w kabinie i wszystkie zaprawione neurotoksynami mózgi wyłączyły się jak jeden mąż. Jeden chyba zdążył zdjąć buty przed kolapsem bo nie podejrzewam że ktoś wozi w podręcznym przejrzały Camembert. Za to odhamowały się wszystkie zestresowane istoty. Niestety, za mną akurat siedziała świeżo upieczona panna młoda, która ze szczegółami przez ponad dwie godziny opowiadała o swoich przygotowaniach, sukienkach, bucikach, problemach z gośćmi, spowiedzią - ze szczególnym uwzględnieniem podejścia kapelana do poszczególnych problemów życiowych szczęsnej białogłowy, torcikiem, oczepinami, toastami, pierwszym walcem, drugim tangiem. Łomatko. Co jest w sprawie najgorsze, gdy zaczęła się w swych wynurzeniach zbliżać do najciekawszej części opowieści, pilot podniósł ciśnienie - od razu obudziła się banda trzeźwych inaczej która przystąpiła do szturmu toalety - i zabrał się do lądowania. Cholera jasna, dwie godziny męki na nic.

W końcu pilot sprawnie pacnął kółkami w pas startowy i tu wyszła nasza kolejna - zupełnie nieprawdopodobna - odmienność narodowa. Mianowicie Polacy klaskają po wylądowaniu. Jeżeli ktokolwiek jest mi w stanie wytłumaczyć skąd to się wzięło, będę wdzięczny. Aż się siedzący obok Angol biedny wzdrygnął nerwowo. Wytłumaczyłem jak umiałem że nie jest to atak terrorystyczny tylko specyficzny rodzaj sygnalizacji plemiennej. Nie wiem czy uwierzył, ale przestał się panicznie rozglądać.

Na sam koniec należy jeszcze wyrwać swoja torbę z karuzeli ściśle otoczonej murem ludzi i można jechać do domu.

Łomatko.

poniedziałek, 29 czerwca 2009

Kongres

To jest jednakowoż bardzo miło posłuchać sobie wykładów w normalnym języku. Niby niewiele, a cieszy. I w mózgu potem nic nie piszczy. Kongres był very posh. Stany najwyższe zjechały sie gremialnie, stany średnie tłumnie, przedstawiciele firm różnych próbujący reklamować sprzęta dziwne, do tego przedstawiciele organizacji europejskich, minister, a nawet był jeden wykładowca używający lenguidża. Najwyraźniej idzie nowe.

Odnośnie referentów to mi się stworzyła czteropolowa klasyfikacja w zależności od stylu i jakości wykładu. Najwyżej stoją oczywiście ci którzy nie dość że mówią o ciekawych rzeczach, to jeszcze potrafią zrobić z wykładu mały szoł. Potem mamy stany różne i wreszcie na samym końcu są ludzie którzy nie dość że ględzą, to w dodatku o niczym. Niestety, tacy też byli. Można by się pokusić o drobniutkie uproszczenie - młodzi gniewni mieli wykłady naukowe, wąskotematyczne, byli szybcy, sprawni i dożarci. Profesorstwo było nieco bardziej ogólne, a wykłady miały tak zwany aspekt szerszy.

Po trzech dniach zarysował się jeszcze jeden trendzik. W wypowiedzi starszyzny cały czas powracał motyw chirurga - który niestety musi zrezygnować z pozycji głównodowodzącego, który niestety nie jest najważniejszy na sali operacyjnej, któremu niestety - dla niego niestety - nie możemy ulegać tylko robić swoje... Jak pragnę rodzić, myślałem że ten typ myślenia umarł dawno temu. No ale. Młodzież za to (post-czterdziestoletnia, ale jednak) traktuje chirurga jako partnera przy stole, a w takim przypadku nikt sobie dupy nie będzie zawracał prezentacji własnego ego. Zastanawiałem się skąd się to wzięło - i wymyśliło mi się takie cóś. Pierwsi anestezjolodzy, ci najsampierwsi wyewoluowali z chirurgów. Ktoś to robić musiał, więc na kogo wypadło - na tego bęc. I potem do końca życia taki anestezjolog ma zespół wydupczonego chirurga. Natomiast młódź z chirurgią kontaktu żadnego nie miała. Decydując się na tą specjalizację wiedzieli dokładnie co i gdzie będą robić. Może dlatego młodzi są dumni z tego co robią a starsi - dumni z tego kim są? A może mam jet lag’a.

W przerwie kawusia, cukiereczki wyżerane przedstawicielom, oglądanie przedziwnych maszyn i wynalazków, w tym na przykład pompy do TIVA z TCI (wystarczy podać takiemu urządzonkowi wagę, wzrost, wiek i płeć pacjenta oraz nastawić pożądane stężenie we krwi, a toto samo dostosuje prędkość infuzji do danego osobnika). I w dodatku cena którą podał mi miły pan zupełnie przyzwoita - za te pieniądze kilka lat temu kupiłem sobie pompę jednostrzykawkową. Zdecydowanie idzie nowe. I tańsze.

Wieczory spędzone na pętaniu się po Krakowie, podziwianiu Rynku, fluid neurotoxines uptake i graniu na gitarze pana co przyszedł sobie pozarobkować śpiewem. Wszyscy byli zadowoleni - ja wyłem głośniej niż zarobkowicz, a tenże z kolei mógł zająć się nieskrępowanym kasowaniem klientów. Ech, życie. Piwo na Kazimierzu też ma swój urok. Muszę przyznać że okolice Rynku ładne są, ale Kazimierz z tymi uliczkami wąskimi i poczuciem że można w ryj dostać - nie mówiąc o kiełbasce z grilla o pierwszej w nocy pod Halą - ma coś w sobie.

Kiedy tak siedziałem w piątkowy wieczór nad lampeczką i wsłuchiwałem sie we wszechobecny polski, zrozumiałem dlaczego ludzie mimo jakichkolwiek racjonalnych powodów wracają tutaj. Ilość endorfin produkowana z samego faktu bycia tu-i-teraz jest niesłychana i spowija wszystko różową mgiełką. I jeżeli ktoś sobie nie zdaje sprawy że właśnie ma Świerzop-Dzięcielina Syndrome, ŚDP to faktycznie spakować się gotów i gościnne progi Królowej porzucić. A potem zgrzytanie zębów i obgryzione paznokcie.

A - i ludzie na ulicy nie uśmiechają się do siebie. Dziwne.

niedziela, 28 czerwca 2009

I się zbyło

O rrany. Cztery dni na 140% obrotach, wykłady, imprezy, rodzina, krewni i znajomi królika, zakupy, wreszcie powrót....

Miło jest się wybrać w rodzinne strony.

Ale chyba jeszcze milej jest wrócić do domu.

Jako że godzina późna, pozdrawiam wszystkich, dokładna relacja nieco później, teraz czas do łóżeczka.

abnegat.ltd

sobota, 27 czerwca 2009

I komu to przeszkadzalo




Ale tu jest pieknie. To niesamowite co mozna uzyskac przy tak skromnym budzecie...

piątek, 26 czerwca 2009

Bliskie spotkanie trzeciego stopnia

Nauka angielskiego, nauka pisania CV, stopniowe nabywanie zdolności sprzedania siebie - to procesy które przypominają nakręcenie sprężyny. Pomalutku, prawie niezauważalnie w srodku nakręca się oczekiwanie. Jesteśmy zarejestrowani w coraz większej ilości firm headhunterskich, otrzymujemy coraz więcej telefonów z ofertami, w końcu jedziemy na konkurs piękności i zaczyna się nerwowe oczekiwanie. Mija tydzień w czasie którego stress nam narasta. Mija drugi, zaczyna nas trafiać. Mija trzeci - szlag jasny trafił - nie tym razem. Nic to, uda się następnym. Telefon. „I’d like to confirm that we offer you this position. When could you start?” I to niesamowite uczucie - sprężyna w srodku dokręca się jeszcze bardziej, sami jej w tym pomagamy bo w końcu okres marazmu się skończył. Zaczynamy zamykać dotychczasowe życie i otwierać zupełnie nowy rozdział. Coś co daje tonę energii (zgodnie z E=mc2) i zwalnia upływ czasu.

Całość organizacyjno-przygotowawcza daje w efekcie nerwowe rozglądanie się po lotnisku w poszukiwaniu oczekiwanego transportu. Przeleciałem wzrokiem po karteczkach i tabliczkach - i w końcu wylądowałem na parkingu. Nikogo. No to wracamy... Sprawdziłem jeszcze raz. Cholera jasna, gdzie ja mam numer do tej babki? A, jest.
- Dzień dobry, Abnegat...
- Aaa, dzień dobry - ucieszyła się moja rozmówczyni - Doleciał Pan?
- Doleciałem. Ale nikt nie czeka...
- Zaraz zadzwonię do pracodawcy i sprawdzę.
Po dziesięciu minutach dostałem wiadomośc że na lotnisku ma czekać taksówkarz z moim nazwiskiem na tabliczce. No to nazad...

Jako że się trochę przeludniło, bez trudu wykukałem jedyna pozostała tabliczką z odręcznie napisanym czymś co można by uznać za Apnejt. Podrapałem się po łbie. Jak jest szansa że facet czeka na innego A-coś wysiadającego z Polski który się nie zgłosił? Przełamując opory podszedłem bliżej.
- Good morning. - Facet popatrzył się dziwnie. Nie moja wina że w Polsce nie używa się sformułowanie „Dobre popołudnie”...- Me Abnegat. Ich bin der... - zaschło mi z wrażenie w gardle.
- Good aft’oon, sir - rozpromienił się w uśmiechu mój rozmówca. - R’u goin’ t’o’tel?
Chyba o hotel pyta - przemknęło mi przez spanikowany mózg. Na wszelki wypadek wyciągnąłem karteczkę i napisałem nazwę miasta. Popatrzył z obrzydzeniem i kiwnął głową. Przyjechał innostraniec i szpanuje że pisać umie, szlag by go trafił...

Skrzyżowałem palce i wsiadłem do taryfy. Rzecz jasna chciałem siąść za kierownicę ale kierowca grzecznie pokazał mi przednie lewe siedzenie. Nno tak. Może lepiej jak z tyłu siądę. Toż nie wiadomo jak przeżyć jazdę po tej stronie auta, nie mając na czym rąk położyć...

Droga spokojnie mijała nam na przyjacielskiej pogawędce. Mój współtowarzysz chcąc uprzyjemnić mi podróż opowiadał historię swojego kraju oraz sytuacje geopolityczną - a przynajmniej tak by wynikało z zaangażowania, bo rozumiałem jedynie „and”, „or” „you” oraz „I”. Tego ostatniego nie jestem pewien. Żeby nie wyjść na ostatniego chama odpowiadałem grzecznie „A”, z wyczuciem dodając zabarwienie a to potwierdzające - a to pytające. W końcu zapadłem w udawany sen a kierowca zajął się słuchaniem radia. Panie, ratuj.

- Sir, it’s ya o’tel.
Że co mam mówić? Wybałuszyłem się na kierwowce który prawidłowo odczytał mój wyraz twarzy i pokazał palcem hotel. A - jesteśmu na miejscu. Matko jedyna, przyjechałem leczyć ludzi do kraju których języka kompletnie nie rozumiem... Uścisnałem grzecznie grabę na dowidzenia i polazłem do hotelu.
- Good evening, are you booked in? - zapytała panienka z okienka. Łomatko - to oni tu jednak lenguidżem gadają...

Pół godziny później siedziałem sobie przy oknie oglądając zachód słońca - chwilę pred północą - i w końcu do mnie dotarło że jestem kilka tysięcy kilometrów od domu, a jutro idę po raz pierwszy do pracy w zupełnie nowym szpitalu, gdzie ludzie uzywają dziwnego dialektu. Daj Panie żeby był bliższy temu mojej recepcjonistki, bo jak się okaże że oni są znajomymi i krewnymi drivera to nawet walizek nie rozpakuję tylko wracam do domu...

czwartek, 25 czerwca 2009

Aprajzal

W czasach prehistorycznych, inaczej zwanych przedwyjazdowymi - czyli jakieś 4 lata temu - pojechałem sobie na interview (zwane dla zmyłki interwju). Wśród całej masy podchwytliwych pytań, których wyłapanie i omijanie Polakowi nie sprawia najmniejszych problemów, sunąc sprawnie i bezszelestnie jak Pirelli po gładkiej nawierzchni, nagle trafiłem na gwoździk (czternastocalowy). Mój interlokutor zapytał o apraisal. Odpowiedziałem grzecznie że w życiu sie z takową porcedurą nie spotkałem. Interlokutor wybałuszył się na mnie nieco - znaczy że nie podlegamy żadnemu systemowi ocen? Podziękowałem w duchu Najwyższemu żem nie przypomniał sobie na czas jak powiedzieć ładnie po angielsku „procedura medyczna” i poprzestałem na „procedurze” po czym ze swadą opisałem ostatnią połajankę (z góralska zjebką zwaną) którą otrzymałem od szefa swego jedynego, niech mu Bozia da zdrowie i długie życie, a wszystkie zasługi w dzieciach wynagrodzi, amen. Czy raczej we wnukach.

Mój interlokutor podrapał się po głowie - wyraźnie nie był moja odpowiedzią zachwycony. Ja jego pytaniem też nie więc zasadniczo byliśmy square. Porozmawialiśmy jeszcze na kilka innych problemów - m.in na temat audytu - ale że nie byłem zorientowany w ich zwyczajach kulinarnych, dośc szybko skończyliśmy miła (i darmową) konwersację. Dwa tygodndnie poźniej dostałem potwierdzenie że jestem bardzo dobry - ale że byli lepsi i niestety nie jadę. Bardzo po angielsku powiedziane „zadzwonimy do Pana”.

Na kolejne rozmowy byłem już lepiej przygotowany. Toż należy umieć wyciągać wnioski z własnej błazenady. Ale prawdziwe znaczenie słowa aprajzal poznałem dopier po przyjeździe do Królestwa.

Dzielą się one na zawodowe i pracownicze.
Zawodowy jest przeprowadzany przez zainteresowanego i jego kolege po fachu, zwykle w zakładzie pracy jest taki jeden oddelegowany do - bądź co niebądź - paskudnej roboty. Ta jest prosta. Siedzisz sobie z kolegą anestezjologiem i szczerze oraz otwarcie dyskutujecie o o swoich problemach. Co robimy, co nam dobrze wychodzi a co mniej dobrze. Co trzeba zrobić żeby to poprawić. Co chcielibyśmy robić poza naszymi obowiązkami - jak się rozwijać i co nam mogło by w tym pomóc. W teorii piekna sprawa, w praktyce należy się dobrze przygotować merytorycznie do uzasadnienia dlaczego nasz pracodawca musi pokryć nam lot do Bagdadu (NYSORA 2010) oraz tygodniowy pobyt narciarski w Grindelwaldzie (Winter Meeting ESRA 2010). Reszta jest psu na budę. Jednak papiery koniecznie należy przechowywać w personal files ponieważ będzie to podstawa do rewalidacji. Boże chroń Królową.

Pracowniczy natomiast faktycznie ma wiele wspólnego z gastronomią, pod warunkiem że używamy dużej ilości piany. Chwalimy organizację i naszą w niej nieodzowną i wyjątkowo pożyteczną rolę, wskazujemy na nasze zasługi oraz wytykamy autobiczem błędy*, dziękujemy naszemu przełożonemu za to że dostrzega nasze problemy i próbujemy wytargować nowe kapcie czy inne fajny gadżet w postaci obrotowego krzesła na kółkach z opcją bujanego fotela (jest to niezbędne - można bez słowa powiedzieć komuś: „bujaj się”).

Czasem mam wrażenie że my jednak nie przystajemy do tej rzeczywistości.

-------------
*Bardzoważnym jest żeby przygotować sobie kilka straszliwych błędów i zachowań jakich się dopuszczamy. Najlepiej widziane są:
- przychodzę za wcześnie do pracy;
- nie mogę przestać myśleć o pracy, nawet w sobotę;
- zagoniłem ostatnio zespół tak że aż dostali zadyszki;
- jestem zbyt wymagający wobec podwładnych - cały czas ich szkolę i uczę nowych rzeczy;
- zamiast jeść bukę w czasie darmowej przerwy - sprawdzam sprzęt przed popołudniową sesją.
I tak dalej. Można mnożyć
ad mortam defecatam.

środa, 24 czerwca 2009

Australia

Przechodząc ostatnio koło półek z DVD zauważyłem „Australię”. I popadłem w przydum. Ja rozumiem - marketing. Biznez. A nawet busines. Ale żeby próbować sprzedać ten badziew wszeteczny za 9.95 i w dodatku pisać że to promocja? To jest próba sprzedania nieboszczyka... W zasadzie kopać trupa nie należy - chyba że o zakopywaniu mowa - ale być może uratuję komuś kilka zetów. Czy też stirlingów.

Film jest straszny. Wręcz potworny. W roli głownej występuje Nicole Kidman, którą jakoś tak - lubię. Ale tego badziewia nie uratuje nawet zmartchwychwstała Wenus z Milo. Zaczyna się niewinnie. Nicole dowiaduje się że jej mąż szlaja się w Australi i przepuszcza majątek, rusza więc z Anglii coby dopilnować biznesu. Zagrane wszystko w stylu „ach jaka to ja jestem higher class idiotka”. W Australii jej kierowcą, przewodnikiem a w końcu aniołem stróżem i kochankiem zostaje Hugh Jackman. Po mojemu przyjmując tę rolę upadł na głowę. Póki on jest okrutnie autralijski a ona essex blondie, film trąca nieco Krokodylem Dundee. Który może też arcydziełem nie był, ale do półlitra w piątek jak znalazł. Początek z kilkoma pięknymi scenami dawał nawet pewną nadzieję: kwicząca ze szczęścia Kidman na widok pięknego kangurka, strzał z dwurury i w nastepnej scenie widzimy jak po przedniej szybie ciezarowki kapie sobie cos czerwonego, a nasza urocza bohaterka wpatruje się w to coś wzrokiem zahipnotyzowanego królika. Ale im dalej w las...

Najpierw w idiotce budzi się Świadoma Praw i Obowiązków Kobieta Walcząca O Zachowanie Majątku Nikczemnie Zabitego Męża. To trochę przywodzi na myśl piszczącą dramatycznie Keirę w III części Piratów. Człowiek ma ochotę iśc po paluszki słone żeby nie oglądać żenady. ŚPOK mianowicie musi dostarczyć bydło na alianckie statki, żeby dostać kupę kasy i odnieść moralne zwycięstwo nad szwarc-charakterami. I robi to w sposób heroiczy - czego znieśc nie potrafię. Rzecz jasna cudowna przemiana idiotki w ŚPOKa umyka jakoś Grantowi który jak to każdy chłop mózg ma zlokalizowany z dala od czaszki. Zaczyna się wyścig z czasem, przeciwnościami losu, oj-ty-ty niedobrymi ludźmi którzy też chcą sprzedać bydło ale nie stodują się do fair play... Łomatko. W końcu ZŁO zostaje pokonane. Za morderstwa i ich próby, podstępy i świństwa zostają przykładnie ukarani - tracą kontrakt i muszą cierpieć meki oglądając zwycięski triumf na twarzy ŚPOKa. I może dało by się to uratować jako pseudo-western australijski, ale... to nie koniec filma.... Okazuje się że producent musiał mieć straszliwe nadwyżki bo nagle, bez mrugnięcia okiem Kidman ze ŚPOKa przeistaca się w Heroiczną Kobietę Broniącą Aborygenów (przed Australijczykami), Dzieci (przed Aborygenami), i Australię (nie, nie przed dziecmi - przed faszystami). Wkraczamy w skrzyżowanie Pearl Harbour z Wichrowymi Wzgórzami. HKBADiA jest również nostalgicznie tęskniąca i heroicznie nostalgiczna i tęskliwie heroiczna....
...łomatko.
Zrzygać się idzie.
Minus 4 gwiazdki.
----------------
Tak mi się pomyślało - jak w restauracji dadzą nam ścierwo do zjedzenia to możemy zażądać zwrotu kasy. A za bilet do kina płacimy w ciemno - i potem całuj pan psa w nos...

wtorek, 23 czerwca 2009

Konkurs piękności

Przyjeżdżając na wyspę przywozimy ze sobą bardzo silny choć praktycznie nieuświadamiany polskocentryzm. Te najłatwiejsze do wyłapania zderzenia z angielską rzeczywistością jak brak kabanosa czy wszechobecne "Are you happy" dość szybko zostają zaakceptowane czy naumiane. Jednak prawdziwa różnica leże gdzie indziej. Można ich określić jako społeczeństwo oparte na zaufaniu.

W Polsce kandydat na pracownika - znajomego - przyjaciela - współpracownika czy jeszcze innego wspólnika musi przejść chrzest bojowy w ogniu prób godnych G.I Joe. Czy G.I.Jane (najdurniejszy film jaki w życiu widziałem - głupszy nawet od Ripley'a). W zasadzie najpierw nie ufamy - a dopiero w trakcie procesu oswajania zaczynamy ufać coraz bardziej. Tutaj działa to zupełnie inaczej. Najpierw zostajemy obdarzeni zaufaniem - a dopiero w trakcie prób bojowych, jeżeli nie spełnimy warunków, to zaufanie zostaje zredukowane. Ja tu nie chcę broń Panie napisać że tubylcy są bandą naiwnych idiotów - ostatecznie wielowiekowy najazd różnorakich kultur mających nieco inne podejście do życia nauczył ich sporo. Jednak w dalszym ciągu najważniejsze w procesie nawiązywania znajomości czy starań o pracę odgrywa rozmowa i test pt. "Dziś pytanie - dziś odpowiedź".

Dlaczego nie mamy szans w starciu z kulturą blisko- i dalekowschodnią? Wystarczy popatrzeć na standardową odpowiedź przedstawiciela rasy białej na pytanie o kompetencję. Mniej więcej brzmi ona że owszem, wszystko - ale dopiero w Lądynie (nie ma takiego miasta...). Zasadniczo się w temacie orientujemy, można by powiedzieć że dobrze (choć bez przesady, Polak nie zaryzykuje błazenady), ale doświadczenie mamy nie największe, chętnie się douczymy, nie wiemy czy znajomość języka jest wystarczająca itepe itede. Co robi użytkownik urdu, malajalam czy brahui? Na każde pytanie oświadcza jasno, czysto i z wewnętrznym przekonaniem, że na świecie jest może kilku ludzi którzy są w stanie docenić jego klasę (choć do pięt mu nie dorastają) a procedurę o której mowa wykonywał dzieckiem będąc. W kołysce. Bo miał w niej hydrę na której trenował. Co jest najśmieszniejsze - w Polsce liczy się papier, potwierdzenie umiejętności - bo bujać to my a nie nas. A tutaj - przyszedł dżentelmen i jak mówi to znaczy że wie. Nie wiedzą biedaki że istnieje jeszcze jedna możliwość - że rzeczony specjalista jak mówi to mówi. I tyle. Referencje? Jeżeli oszust potrzebuje referencji to je znajdzie. Jego własna ciocia stanie się na moment Specjalistą Najwyższej Klasy i z niezachwianą pewnością potwierdzi co trzeba.

Widziałem specjalistę od operacji laparoskopowych który wygrał z naszym doskonałym chirurgiem bo podle tego co zaprezentował w czasie interview był na świecie najlepszy i do tego stanowiska jedyny. Potem co prawda się okazało na sali operacyjnej że nie miał on bladego pojęcia o tym co robił - ale zanim go wywalili na zbity pysk zdążył zrobić kilkanaście operacji (połowa zakonczyła sie konwersją, czyli wyciągnieciem kamerki i rozpłataniem brzucha). Załapie jeszcze kilka postów tego typu i faktycznie naumie się operować...

Do tego systemu trzeba zmienić nasze przekonania i nastawienie do świata. W innym przypadku kobieta znowu zostanie służącą przy stole na którym ucztuje mężczyzna.

poniedziałek, 22 czerwca 2009

Strach

- Doktor, wyjazd do Podlasia.
- Jak zwykle?
- Jak zwykle. Czego dzwonią? Toż wiedzą że nic się nie da zrobić.
- Też byś dzwonił. Jedźmy.

Dojazd długi więc zająłem się uzupełnianiem niedoborów spania. Ostatecznie nie wiadomo jak się noc ułoży.
- Dzień dobry, pogotowie - wszedłem do pokoju za prowadzącym starszym panem. -Co tym razem?
- Strasznie ją telepało i wtedy tak krzyczy...
Pani na oko sześćdziesięcioletnia leży na łóżku i nieco nieprzytomnie patrzy wokoło. Zbadałem co miałem - w zasadzie niewiele się zmieniło od ostatniego przyjazdu tutaj. Wczoraj? Sprawdziłem karty - nie, przedwczoraj.
- Jak się pani czuje?
Pacjentka popatrzyła na mnie nieco zdziwiona i spróbowała się uśmiechnąć. Taak.
- Jak się czuła po ostatniej interwencji? Lepiej co? - zwróciłem się do starszego pana.
- Przez jakiś czas był spokój. A dziś od rana taka spięta była i jakieś pół godziny temu ją znowu chwyciło.
- Na ból się skarży?
- Nie, te plastry co jej doktorka przepisuje to dobre są.
Taak. I co niby człowiek ma zrobić jak nic nie ma do zrobienia. Podałem domięśniowo Relanium - wchłania się wolniuśko, do rana powinno ja zabezpieczyć - i sterydy. Niby na mózg przeciwobrzękowo nie działają ale w chorobie nowotworowej i owszem.
- Kiedy doktorka z ośrodka będzie?
- Jutro obiecała że zaglądnie.
- Zostawię tu krtę dla niej - koniecznie przekażcie, dobrze?
W karcie prócz standardowych informacji z wyjazdu wpisałem grzeczne pytanie czy można by pani dać sterydy doustnie - albo zapewnić pielęgniarkę coby zastrzyk zrobiła. Jednak od nas daleko, najmniej pół godziny się jedzie...

Wylazłem na pole*, poczęstowałem gospodarza, przypaliłem.
- Wiecie, że to jest choroba która ja zabije?
- Żadnego ratunku?
- Żadnego. Nikt z wami nie rozmawiał?
- Nikt. Można jej jako ulżyć?
- Przeciwbólowe plastry ma, jak nie wystarczają to idźcie do doktorki, przepisze silniejsze. Takie ataki jak dzisiaj będą się powtarzać, rady na to nie ma. Jedno co możecie zrobić to ją na bok położyć. I dzwońcie po nas.

Więcej już tam nie jeździłem, ale moi zmiennicy jeszcze kilkakrotnie udzielali jej pomocy. Jakieś dwa miesiące później dowiedziałem się że zmarła.
Praca w pogotowiu czasem jest śmieszna. Czasem irytująca. A czasem po prostu - beznadziejna.
---------------
*to samo co dwór w Warszawie czy dwórz w Radomiu.

niedziela, 21 czerwca 2009

Horrorek codzienny

Do zbioru milusińskich łapie się jeszcze jeden oreore. O ile jednak uzależniony od kłucia w gluteus maximus był mały i cwany - o tyle dzisiejszy przypadek był typu obeliksowego. Znaczy bardziej wiedział jak używać płytki motorycznej niż synaps.

Nasz pech polegał na fatalnej lokalizacji stacji pogotowia - do rzeczonego obeliksowatego mieliśmy raptem kilkaset metrów. Dodatkowo poświęcił on całe swe życie utylizacji toksyn, jego wątroba pracowała niestrudzenie dla dobra ludzkości przerabiając w pierwszym rzędzie grupy hydroksylowe ale nie obcy jej był metabolizm fenoli, ketonów, estrów, epoksydów, amonów, związków nitrowych, o prostym glikolu* nie wspominając.

Łatwo wyobrazić sobie konflikt tkankowy - o ile istotą wątroby jest detoksykacja organizmu (choć bez przesady - kupa innych funkcji działa niejako w tle najbardziej znanej czynności) - o tyle mózg wykazuje się niską tolerancją dla pożywnych inaczej związków znanych z kursu chemii organicznej.

Z mózgiem żartów nie ma. Dyskusji też nie. Jak mu zbrzydnie - przechodzi w tryb reset wywołany zsynchronizowaną czynnością elektryczną mózgu - co dla postronnych obserwatorów objawia się malowniczym waleniem łbem w posadzkę, nieprzytomnością ogólną oraz bezwiednym oddaniem cesarzowi co cesarskie.

Obeliksowaty zazwyczaj drgał jak mu spadało stężenie środków powszechnie uważanych za szkodliwe. I jest to często spotykane w zaawansowanej fazie uzależnienia alkoholowego. Czy raczej - zgodnie ze staropolską zasadą "Po borygo sie nie rzygo" - glikolowego*. Jednak dobry Pan Bóg ma jeszcze jedno - tym razem ostatnie - ostrzeżenie. Nazwa jest o tyle dobra że "Ostatnie Ostrzeżenie" dobrze się rymuje z "Ostatnim Namaszczeniem" - mianowicie gdy pijaczysko zaczyna drgać po wypiciu alkoholu znaczy to że do trumny ma już bliżej niż dalej.

- Abi, Obelix! Nieprzytomy, pilny wyjazd!
- Przecież on jest cały czas nieprzytomny tylko raz mniej a raz bardziej... Kto siedzi na dyspozytorni?
- Gucia.
- Powariowała. Reszta gdzie?
- Idą.
- No to gnajmy życie ludzkie ratować... - westchnęło mi się do Pasztetu Podhalańskiego z Ogóreczkiem Kiszonym co to się został na talerzyku. Zjem jak wrócę.

- Kurwa, chuje, nieroby, ile kurwa mozna czekać...!!!
- Do widzenia - odwróciłem się na pięcie i polazłem do karetki. Zespół stanął w pół drogi. -Wracamy. Pogotowie nie ma obowiązku życia narażać.
Zespól nawrócił do karetki, oreore ruszyli do ofensywy.
- Szybki, weź ty karetkę wyprowadź stąd bo ci auto zniszczą.
- To nie idziemy do środka?
- Po moim trupie. Wyjeżdżaj.
Stanęliśmy w stosownej odległości i poprosiłem stację o wsparcie niebieskich.
- Marlboro? - zanęciłem.
- Może być.
Stanęliśmy na poboczu i oddali się zaangażowanej rozmowie dotyczącej piłki nożnej, pogody i zadniej części Maryny.

- Dobry, z kim macie problem? - wyskakując z nyski nasz anioł stróż bez jakiegokolwiek certolenia przeszedł do rzeczy.
- Obelix.
- To on jeszcze żyje? - w głosie zadźwięczał podziw. -Niesamowite. A mówią że alkohol szkodzi.
- Alkohol szkodzi na mózg głównie... - mruknęło mi się filozoficznie choć nie do końca zgodnie z prawdą. -Muszę go zabrać. Chodźmy.

W domu przeszliśmy klasyczną walkę na rubieży, na szczęście niebiescy użyli środków przymusu bezpośredniego pośrednio i bezpośrednio - i mogliśmy naszego nieprzytomnego zabrać do karetki. Przy okazji zauważyłem że strasznie się przyspieszenia dostaje gdy gaz szczypie w oczy.

- Otwórz oczy, piękny kawalerze - zagaiłem pokojowo. Odpowiedział mi charkot i przewracanie oczami. -Rura! - zadysponowałem, pomny intubacji na żywca którą na Obeliksie uskutecznił mój kolega, a który to manewr jednoznacznie przekonał obeliksowatego do porzucenia paskudnego zwyczaju symulowania objawów.
- Tylko nie rura - wybełkotał kawaler i usiadł na noszach.
- No to leżymy grzecznie i zajmujemy się oddychaniem, tak?
No i proszę - nie ma to jak pozytywna indukcja behawioralna. Obeliks padł był plackiem i spokojnie dojechał do izby.

Kocham te pracę. Podjeżdżasz pod szpital, naciskasz guzik, paka idzie do góry i już - po wykiprowaniu ładunku można udać się na zasłużony odpoczynek. Czyli na pasztecik z kiszonym.
--------------------
Jeszcze raz przypominam że ja tu sobie jaja robię. Glikol jest trucizną, ca. 1 ml/kg.m.c. wystarcza do uśmiercenia człowieka. Jak by ktoś chciał wiedzieć coś więcej to TUTAJ jest stronka Toksykologi PAM-u.

sobota, 20 czerwca 2009

Przysługa według doktora Daneeka

”- Kto smaruje ten jedzie. Ręka rękę myje. Rozumiesz? Ty mnie podrapiesz w plecy to i ja ciebie podrapię w plecy.
Yossarian zrozumiał.
- Nie zrozumiałeś mnie - powiedział doktor Daneeka, kiedy Yossarian zaczął go drapać po plecach. - Mam na myśli współpracę. Przysługa za przysługę. Ty zrobisz coś dla mnie, ja zrobię coś dla ciebie. Rozumiesz?
- Zrób coś dla mnie - zażądał Yossarian.
- Nie da rady - odparł doktor Daneeka”


Jako że tritmentcentre jest w potrzebie, mój personalny manadżer przytaszczył się był kiedyś coby przedyskutować nadgodziny. Pewnikiem nawet by okiem nie mrugnął - ale dyrektywa Unii niestety zmusiła go do rozciągnięcia twarzy w uśmiechu i przylezienia po prośbie. Wraz z gotowcem opt-out. Dodatkowy pieniądz zawsze się przyda - więc zgodnie kiwnąłem głową. Tym bardziej że menadżer szczerze i od serca powiedział że jeżeli mi zbrzydnie - to przestanie płacić i będę sobie mógł odebrać nadpracowany czas.

Patrząc ostatnio na mój plan wakacyjny, który z różnych przyczyn zaczyna się od czwartku, pomyślałem że miło by było rozpocząć go w poprzedzający piątek - wykorzystam nadpracowane 24 godziny i sobie prezent zrobię.

Biedny menadżer mój - kompletnie przestał rozumieć angielski. Za skurwysyna jasnego pojąć nie mógł - co ja od niego chcę? W końcu narysowałem mu na karteczce diagram. Najwyraźniej doszedł do wniosku że dłużej debila robić z siebie się nie da.
- Sorry, Abi. Nie da rady.

- Powiedzcie, jak wy się, u diabła, nazywacie??
- Popinjay, panie pułkowniku!
(...)
- Czy wasz ojciec jest milionerem albo senatorem?
- Nie, panie pułkowniku.
- No to wpadliście jak śliwka w gówno, Popinjay. A może wasz ojciec jest generałem albo wyższym urzędnikiem państwowym?
- Nie panie pułkowniku.
To dobrze. A co robi wasz ojciec?
- Nie żyje, panie pułkowniku.
- To bardzo dobrze. W takim razie wpadliście naprawdę(...)

piątek, 19 czerwca 2009

Wydało się



Skoro się wydało to nie ma sensu dalej ukrywać. Moim drugim misiem z urwanym oczkiem jest „Astrix i Obelix - misja Kleopatra”. To jest taki mój odskocznik poststresowy - gdy chce się odmóżdżyć przy szklaneczce whisky, zapuszczam dzielnych wojów i rżę z durnych dowcipów. Film nie jest światowym kinem, nie jest dziełem zaangażowanym i w zasadzie - nie mam bladego pojęcia dlaczego go lubię. Może po kolei.

Produkcja jest dziwna - mianowicie filmowi wyszło by na zdrowie gdyby z Asterixa i Obelixa wyrzucić kilka postaci. Po pierwsze - Asterixa i Obelixa. W najlepszym przypadku są obojętni, a szczerze powiedziawszy są irytujący. Idąc tym tropem należy również wywalić Cezara oraz Panoramixa (to taki droid) i Idefixa czyli w zasadzie całą hołotę z Galii. Kleopatrę też można by wywalić, ale jako że wcięcie na plecach sukni Moniki Belucci sięga wdzięku podstawowego, jako rasowy samiec ulegam prymitywnym popędom.






- Ty rozumiesz co do ciebie mówię czy nie rozumiesz co do ciebie mówię??

Natomiast całość brawurowo broni się nieprawdopodobnym Jamel’em Debouzze w roli Numernabisa, wspartym postacią jego przybocznego skryby (to taki facet od skrybania) - czyli Gerard’em Darmon’em w roli Otisa plus szwarc-charaktery: Edward Bauer jako Marnypopis i jego szujowaty pomocnik Nikosix (Edward Montoute, kolega-gliniarz Emiliana z wszystkich Taksówek).


-Teraz JA - będę twoja plagą egipską!


- A bez pałacu ... nie ma pałacu.


- Dwóch ich było więc mieli zdecydowana przewagę.


- Zaatakowane - Imperium Kontratakuje!

Do jasnych punktów dodać należy prawą rękę cezara - Gajusza CE+’a który jako Dark Lord zawsze wywołuje u mnie uśmiech na twarzy.



- (...)wygrałem milion sestercji. I kupiłem sobie za nie buty - za duże i brzydkie w dodatku...


WEŹ PRZESTAŃ...

Do tego wszystkiego Debouzze w polskiej wersji został zdubingowany przez Cezarego Pazurę którego głos jest - jak to mówia w lengłidżu - perfect match.




Nie będę się bronił żadnymi argumentami ani też merytorycznych dział w obronie nie wyciągnę. Ale jak mnie znowu dopadnie zmęczenie ogólne z akcentami szczegółowymi to zasiądę ze szklaneczką i pośmieje się z wygłupów tandemu Debouzze/Pazura.


- A te drzwi pod sufitem? Co to jest??
- Panie Szczękościsk! W przyszłość patrzę!! Zechcesz pan dobudować pięterko - nie ma sprawy, bo drzwiczki już przewidziane!





...a to skądś znam... "Zatopienie Mary Celeste"?... czy jakoś tak...
-------------------------------
Dzięki za podpowiedź ;)
Poniżej oryginał.


czwartek, 18 czerwca 2009

Piąty Element



Zastanawiałem się kiedyś który film jest moim ulubionym. Takim którego mogę oglądać w kółko. Który bawi mnie niezależnie od tego ile razy go widziałem. I miałem zgryz, bo w szrankach stoi „Miś”, „Czerwony Pażdziernik”, „Królestwo Niebieskie” (to akurat ku mojemu zdziwieniu...), „Piraci” (biję się w piersi...), komedie Chavy Chase’a - a szczególnie „Christmas Vacation” (jak by co to się wyprę), Monty Python z „Meaning of life” oraz „Life of Brian”, „Blade Runner” - a jak jesteśmy przy Fordzie to lubie zrobić sobie maraton z „Gwiezdnych Wojen” jak i „Indiana Jones’a” - i cała masa innych, lepszych, gorszych, długich, krótkich, smiesznych i nie tylko filmów. Jedyne czego nie oglądam to horrory, a szczególnie te sadystyczno - psychopatyczne. Piły zwykłe czy teksańskie odrzucaja mnie z założenia.




Po przeglądnięciu wszystkich pudełek na półce - a jest tego ze 400 tytułów - ogłaszam co następuje: w moim prywatnym konkursie wygrywa „Piąty Element”.




Akcja jest prosta jak przysłowiowy metr sznurka w kieszeni. Na świecie w XXXIII wieku pojawia się zło. Ale nie jakieś takie byle jakie -jest to solidny kawał złych zamiarów mający na celu eksterminację życia w całości.




Rozpoczyna się wyścig z czasem. Rząd wysyła super-hiper-macho-hero-taxi-driver-ex-komando w jednym czyli Bruc’a Willis’a




by przygotował jedyną broń zdolną zrobić szatkowana kapustę z marchewką z przeciwnika - starożytny artefakt, składający się z pięciu części.




Cztery żywioły w kamień zaklęte i Piąty Element właśnie – okazuje się nim być śliczna i powabna Mila Jovovich. Która zagrała klasycznie jovoviczowo, co w sobie mieści nie tylko Joannę D’Arc ale również zbuntowany produkt eksperymentu militarno-genetycznego. I paru innych zakapiorów płci żeńskiej.





Film jest cudny. Nie jest to opowieść „Jak dzielny Willis uratował Świat przed Złem z Laską przy Boku”, ale wielowątkowa komedia, gdzie każdy, najdrobniejszy element jest doszlifowany do połysku. Do boju z siłami zła rusza poczciwy ksiądz (Ian Holm),





spadkobierca wielowiekowej tajemnicy, jedyny ziemski kontakt tajemniczej cywilizacji Monochiwan’ow. Z drugiej strony rusza ekipa złego i cynicznego multimilionera Zorg’a,





handlarza bronią, posiadacza połowy Universum i konkretnej armii przyjemniaczków - w tej roli kapitalny i jedyny w swoim rodzaju Gary Oldman. Dołóżmy do tego paskudnych i wrednych Banglorów




którzy „są brzydcy jak noc i śmierdzą” i próbują bruździć gdzie i jak się da, oraz zbieraninę inteligentnych inaczej wojskowych w otoczeniu prezydenta - a będziemy mieli zarys całokształtu. Oliweczką do drineczka jest Chris „Szrokie Usta” Tucker, który latając w nieprawdopodobnych babskich wdziankach trzęsie światem jako bezczelne skrzyżowanie D-J’a i radiowego showmena - transwestyty.

Tak na marginesie - jak by ktoś potrzebował inspiracji do postrzyżyn to polecam poniższą rurkę z kremem. Kiedyś sobie taką zrobię.





It has to be green, ok? OK??

Film zrobił Besson, którego kocham za manierę przeplatania scen. Ktoś zadaje pytanie - i odpowiedź pada natychmiast, ale tylko dla widza. Bo dzieje się to zupełnie gdzie indziej, wypowiadane przez zupełnie kogo innego. Co prawda słyszałem gdzieś że Besson jest be i przyznawać się do niego jest passe ale - chwała Panu - wisi mi to kompletnie. Lubię zarówno Taksówkę (choć przyznam się że jedynie 2 część wraca mi na ekran od czasu do czasu) jak i Minimki. I Leona. I parę innych jego wynalazków.

Masa drobiazgów upiększająca życie: Holm wyrzuca Oldmanowi że jest potworem, na co ten ostatni odpowiada z niejakim zawstydzeniem - „I know”.





Holm, który starając się uspokoić pije w barze, i pomiędzy łykami ze szklaneczki mówi do robota - „Ona jest taka ludzka, rozumiesz?”






Dowódca krążownika który ustala plan walki z prezydentem stwierdza: „Moja maksyma, Panie prezydencie to strzelać najpierw, później pytać” - po czym kamera znajduje trzech wojskowych doradców prezydenta którzy z zaangażowaniem potakują głowami.





Policjant który kończy zdanie instruujące Milę co ma robić pytaniem „Do you understand me?” i widząc jak znika za załomem muru odpowiada sam sobie: „She doesn’t”.





Profesor odpowiadający wojskowemu który nazwał kosmitkę „dziwolągiem” jest oświetlony ultrafioletem i ze swoją facjatą i pryszczami wygląda jak ultradziwoląg - w zasadzie każda scena ma swój klimacik i żarcik.




Do tego każdy gra tak jak gra - Willis jest desperacyjno-brawurowy, Tucker histeryczno - transwestyczny, Holms przejęto - misyjny, Jovovicz nadobnie bohaterska, prezydent grający rolę prezydenta... Cud, miód, ultramaryna.

Są filmy lepsze i gorsze - ale każdy z nas ma takie cudo które może oglądać w kółko. Wiem, człowiek powinien być zachwycony offowym kinem niezależnym albo inną kawą czy papieroochem (strasznie mi to badziewie za skórę zalazło), a przynajmniej jakowąś epopeją w stylu Nad Niemnem albo innym Panem Tadeuszem (do tej pory nie moge wyjśc ze wstrząsu po Robaku co to zamiast kląć jak szewc i mieć wszystko wytwornie w dupie - ojczyznę wskrzeszał, mówiąc wierszem). Ale kto powiedział że mają się nam podobać jedynie rzeczy wyrafinowane? Parek w rohliku też lubię - szczególnie z horcicą...

A może ten film to jest taki mój miś-pluszak czterdziestolatka, trzymany skrycie pod poduszką? Zresztą - tłumaczą się winni.

Pięć i pół gwiazdki.

środa, 17 czerwca 2009

Presummed innocent

- Abnegacik, przestań sie lenić i rusz się na blok – zapodał mój szef możliwie łagodnym głosem.
- Ale – bo mnie tu zupę nalewają! – zza drzwi doszedł głos mojego przyjaciela. Cholera jasna, żeby sobie jeszcze jaja z człowieka robić.
- A co się wykluło?
- Jakieś jaja. Kobieta postrzelona z broni służbowej – chyba żona policjanta. Trzy razy do niej strzelał – ale na szczęście trafił tylko raz.
Zdrętwiałem. – A gdzie ja trafił?
- Rana postrzałowa jest na klatce – a wylotowa na szczycie głowy.
- Że co? – wybałuszyłem sie na szefa – To jakim cudem ona jeszcze żyje??
- Abi, k.wa, czy ja do niej strzelałem?? – odbałuszył się szef. –Rusz dupę bo już z nią jadą. Krew zamówiłem – cztery wory zero minus, więcej nie ma, grupa i krzyżówka się robi.
- A urażeni? – odwróciłem się w drzwiach. – I kto ja pilnuje?
- Obrażeni są już na izbie. A obrabia ją Anielka – ale musi lecieć do dzieci. No, idźże wreszcie! – machnął w moją stronę pilotem i włączył Discovery. Co on w tych krokodylach widzi?

- Szykujcie urazową salę – krzyknąłem z przebieralni wbijając się w zielone szmaty.
- Wiemy, dochtor. Wszystko gotowe, Krysia umyta.
- Gucio. Krew przyszła?
- Z izby dzwonili że ją na krwi wiozą.
No i dobrze. Polazłem sprawdzić złoma – jeszcze dwadzieścia lat i dostaniemy od Draegera wyposażenie całego szpitala za ten eksponat. Obsługa wymaga znajomości fizyki, metalurgii, kowalstwa i dudziarstwa. Żaróweczka? – świeci. Miło. Nabrałem dragów i kazałem przygotować płyny na podorędziu i presory w pompie.

Wpadli urazowcy. Oż kurwa – nie ma żartów. Kobieta biała jak prześcieradło, krew się toczy, z głowy krwawi – a płuco? – nic nie furczy. Kurwasz mać – jakoś dziwnie te dziury...
- Sie kurwa nie przyglądaj – zagaił pokojowo mój ulubiony ortopeda – tylko zapierdalaj bo się skrwawia.
- Od czego zaczynacie? – wydarłem się przez plecy gnając na salę.
- Głowa! - dobiegło z oddali.
---------------------
Nie uratowaliśmy jej. Krwawiła tak masywnie że po kilkunastu minutach doszło do zatrzymania krążenia. Postrzały były dwa - ten w klatkę przeszedł niegroźnie przez mięsień naramienny. Rana w głowie została spowodowana przez wlatująca kule - chirurg znalazł ja w środku.

Siedziałem potem w kurzalni i przewijałem całą tą sekwencje do zatrzymania krążenia - bo potem oczywiście reanimacja, krew, leki, ale zdało się to na nic - i nic nie wymyśliłem.

O postrzeleniu nic więcej nie było. Ani w prasie, ani w innej telewizji. Podobno ukręcili sprawie łeb. A może nie? Nie wiem.

Nawet teraz jak to pisze - to mam to uczucie w głowie. Wjechaliśmy, leki, krew poszła, chirurg zaczął, ciśnienie coraz niższe, płyny turbo na dwie żyły, bradykardia, atropina, adrenalina, bradyasystolia i asystolia wreszcie.

I znowu - może tak a może tak. Tylko jak.

Przecież kurwa mać nie ja strzelałem.

wtorek, 16 czerwca 2009

Skala odniesienia

Wezwanie było do reanimacji. To jest to co kocham najbardziej – siódma rano, organizm pozbywa sie adrenaliny wpadając w stupor poranny, a tu wyjazd. Nie wiem dlaczego, ale uderzenie stresu jest wtedy podwójne.

Po przyjeździe na miejsce zastaliśmy zwłoki kobiety – zmarła we śnie, w środku nocy. Wokoło kilkoro dzieci patrzących na mnie jak na zbawce – z przerażeniem i nadzieją. Nie miałem serca (dodane: stwierdzić zgon po badaniu). Zabraliśmy się do – nazwijmy to reanimacją. Z defibrylatorem, masażem i całą reszta przedstawienia. Odpuściłem po pół godzinie.

Kobieta samotnie wychowywała swoje dzieci. Dzień wcześniej źle się czuła, była nawet u lekarza ale odmówiła czegokolwiek – szpitala, zwolnienia. Musiała iść do pracy bo bała sie redukcji.

Własne problemy jakoś blakną w obliczu pustych oczu dzieci.

poniedziałek, 15 czerwca 2009

Wot, technika...

"Dumnie Franek jedzie
Na samiuśkim przedzie
Do starego złoma
Wsadził se Tom Toma"


Matko jedyna. Gość jest niesamowity. Zawsze znajdzie drogę nie tą co trzeba, brakuje mu kilku skrzyżowań a w dodatku okrutnie lubi się powtarzać. To daje do myślenia. Funkcja trzykrotnego instruowania kierowcy nie wzięła się znikąd. Czyli że według producenta standardowy homo erectus automobilofilus jest przygłuchym matołem... Przerażające. Muszę grzebnąć w ustawieniach, toto gdzieś się pewnikiem reguluje.

Z racji przetestowania nowego nabytku spaliłem kilka litrów benzyny. Ogólnie potwierdziły się moje spostrzeżenia z przeszłości, kiedy to mój przyjaciel, przerażony faktem konieczności podróżowania w obcym terenie, bez pilota, pożyczył mi swojego tip-top dżipiesa. Pomijając fakt próby rozjechania staruszki na pasach, zabłądziłem kilka razy, z czego przynajmniej dwa były spowodowane przez tą cholerną szczekaczkę, bo mówiła m/w coś takiego: trzymaj się lewej i zjeżdżając prawą nitką skręć w lewo. Mowy nie ma żeby w samochodzie zrozumieć gdzie należy jechać. A wystarczyło by - zamiast wsłuchiwać się w sepleniący głos panienki z OZN (patrz blog Emili(Green)) - patrzeć po znakach.
Wrażenia z jazdy kontrolnej mam takie same - muszę go ściszyć, wyłączyć wszystkie mrugajki-przeszkadzajki, a najlepiej włączyć go pod koniec trasy żeby mnie doprowadził na parking.

Będę się musiał nauczyć jak z tym jeździć.