sobota, 13 marca 2010

Spotkanie (cz.II)

Siedzieli u Władka nad Sekwaną. Lipcowe powietrze miało tą niesamowitą nutkę lenistwa, rozgrzanej ziemi i nagich kobiecych ciał brązowiejących na słońcu. Echch... żyć nie umierać... Pół leżąc, pół siedząc sączyli niespiesznie Żywca, obserwując budzący się dzień. Spotkali się przypadkiem, Kovalik wracał z sześciodniowego ciągnika dyżurowego, Miro właśnie wrócił z zagramanicznych wojaży. Po krótkiej wymianie powitalnych poklepywań uzgodnili jedyną słuszną drogę spędzenia dnia i pojechali do starej piwiarni nad rzeka. Myśleli że będą pierwsi ale o dziwo przy stoliku najbardziej na uboczu siedział, wystawiając do słońca kaprawą gębę, stary dziad. Na szczęście szeroka, parkowa ławka była wolna, zakupili co trzeba i zajęli z góry upatrzone pozycje. Dyskusja w niezrozumiały sposób zboczyła z kobiet na temat zeszmacenia pokojowej nagrody Nobla. Kovalik leniwie wyciągnął butelkę i stuknął w szyjkę Mira.
- Ale klimat...
- No...
Pociągnęli. Smak piwa wymieszał się z zapachem powietrza.
- A co ci się w łeb stało?
Kovalik pomacał się po potylicy. Hm. W zasadzie to niby w futrynę przywalił, a przynajmniej tak Kazik twierdził.
- A kurrwa... - zawahał się.
- No, gadaj - Miro, zwietrzywszy sensację aż popatrzył w jego stronę. -Znowu wariatów goniłeś?
- Sam nie wiem...
- Co -że nie wariat był?
- Nnie... Widzisz, bo - ale się nie będziesz śmiał?
- A gdzie tam - echo walniętej pięścią klaty rozeszło się echem po górach i dolinach. -Jak ekche ekche rodzić pragnę, dam ci szansę do drzewa. Musisz tylko rozcapierzyć szeroko palce u nóg - zakasłał Miro, sprzedając stary gryps.
- No bo... kurwasz, sam nie wiem jak zacząć...
Miro zamienił się w znak zapytania.
- To ci od początku opowiem.
I nieco nieskładnie sklejając wydarzenia opowiedział mu wszystko. I o babie ze szponem i czerwonych oczach Franka i dzieweczce-wampirzycy.
- Potem mi mój ratownik powiedział żem biegnąc do poszkodowanego, tego chłopaka co leżał na schodach, pierdolnął łbem we framugę i mnie musieli wynieść... A ja to pamiętam jak bym w kinie widział...
- No, tego. - rzekł mądrze Miro. -Wiesz. Jak mnie żelazko pierdykło łońskiego roku w ciemię to widziałem prawdziwe rajskie ptaszki...
- Weź przestań... Jak to są wszystko zwidy pourazowe to skąd ja mam to? - Kovalik podciągnął rękaw. Na przedramieniu równym szlaczkiem rysowały się ślady zębów. -Sam żem się użarł?
Indywiduum siedzące przy stoliku na uboczu zazezowało na jego rękę. Już miał coś obcesowo powiedzieć ale napotkał szare, stalowe oczy starego i mu przeszło. Dziad przeniósł wzrok z powrotem na ślady zębów na jego przedramieniu, po czym niespiesznie wyciągnął zza cholewy gumofilca stary, poniemiecki bagnet, a zza pazuchy słoninę, cebulę, ćwiartkę chleba i zaczął to wszystko zamieniać w porannego sandwicha. Kovalikowi odebrało dech. Jasna pała - właśnie coś takiego próbował upolować na Allegro w zeszłym tygodniu ale cena poszybowała w rejony niedostępne zwykłym konowałom. Tyle że bagnet na Allegro był stary, zardzewiały i wyglądał jak ostatnie nieszczęście - a w ręce starego lśniła matowo czysta stal... Trącił Mira w bok.
- Zgłupiałeś? - udarł się, ścierając piwo z koszuli. -Toż ze dwa łyki się zmarnowały.
- Widziałeś to? - Kovalik zignorował całkowicie bóle egzystencjalne przyjaciela. -Toż to musi być warte majątek...
Stary niby sprawy sobie z zainteresowania jakie wywołał nie zdawał - ale zgrabnym ruchem nadgarstka wbił bagnet w stół tak akuratnie że promienie słońca uderzyły Kovalika prosto w oczy. Nie zastanawiając się specjalnie podszedł do stolika.
- Dzień dobry...
- Podoba się? - nie pozwolił mu dokończyć stary.
- Dzizzazzz... Skąd pan to ma?
- Oj synek, skąd ma, skąd ma. Jak mały byłem to w mojej wiosce kupa ścierwa łaziła z tym czymś przypiętym do broni. Wystarczyło ładnie poprosić...
- Ładnie? - nie bardzo zrozumiał Kovalik.
- No. Najlepiej cegłą - stary wykrzywił się szyderczo. -Ale dobra gaz rurka czy linka od roweru też mogła być. Tyle że do tego więcej siły trza mieć... - końcówkę zdania stary wypowiedział cichnącym głosem, masując się nieświadomie po lewym przedramieniu.
Kovalik przypatrzył się rozmówcy. Jaja se robi? Spokojny, wręcz ciepły wzrok szarych oczu przystopował kpinę którą miał na końcu języka. Stary grzebnął za pazuchą, tym razem w jego ręku zmaterializowała się wojskowa manierka - dla odmiany rosyjska - i dopełnił pustą do połowy szklankę. W powietrzu rozszedł się zapach mirabelek w zalewie drożdżowej. -Piwo dobre, ino strasznie słabe - skomentował zabieg.
- A to skąd?
- Przejazdem w Łącku byłem, dobrzy ludzie poczęstowali...
- Nnie, manierka skąd?
- Ci przyszli do wioski trochę po tamtych. Nieco twardsi ale głupsi - stary wyszczerzył się kpiąco. -Umówmy się tak: ty mi opowiesz ze szczegółami jeszcze raz jak żeś się tych śladów nabawił a ja przemyślę czy ci tego nie przehandlować - brodą wskazał lśniący w słońcu niemiecki bagnet.

Kovalik zakupił jeszcze cztery rozjaśniacze, żeby żadnego szczegółu nie opuścić, usiedli z Mirem przy starym i zaczął powtórnie sklejać porozrywane wspomnienia ubiegłej nocy. Stary nie przerywał, dolał tylko każdemu wedle zapotrzebowania mirabelkówki a sam popijał spokojnie płyn z kufla, który po czwartej dolewce zmienił barwę z żółtej na białą i zdecydowanie przestał śmierdzieć piwem. Od czasu do czasu dokrawał bagnetem słoninę, owijał w plaster cebulę i zmieniał wonności mirabelkowe na świńsko-cebulowe. Kiedy Kovalik skończył, stary pokiwał głową.
- Mówisz, synek, że miała taka niesymetryczną gębę? Szpony, czerwone oczy... To mógłby być każdy... - zamyślił się. -A ta co się na dole na ciebie rzuciła to inna była czy ta sama?
- Nie wiem. Młoda, strasznie szybka. Ale babka też nie najwolniejsza. Tyle że zaraz przed tym jak mi latarkę wytrąciła...
- Ta? - pogonił go stary.
- Miałem wrażenie że to stara... Tylko jakby młodsza... Sam już nie wiem...
- A ta młoda - nie miała na czole, dokładnie tu - stary wskazał brudnym paluchem miejsce - takiej blizny, trochę skosem w prawo idącej?
- A skąd pan wie? - zdumienie Kovalika zaczęło przeradzać się w zupełnie nieprzyjemne uczucie przerażenia.
- Ja na te k...- stary przełknął słoninę - ...obietę poluję czterdzieści lat. Tu się schowała, franca jedna. No nic. Dzięki synek. A powiedz ty mi - nie wiesz gdzie u was stoi ten budynek?
Zdjęcie było stare, czarno-białe, wielki napis nie pozostawiał żadnych wątpliwości.
- To taka restauracja - a raczej była. Od trzydziestu lat nieczynna. Jaja z tym są bo remontować nie ma komu a zburzyć się nie da bo konserwator zabytków uznał to kiedyś w pijanym widzie za dziedzictwo narodowe. Gnije sobie spokojnie z kilometr stąd - Kovalik wyciągnął rękę. - A czemu pytacie? - czuł że zna odpowiedź ale potrzebował potwierdzenia. Stary jeszcze raz popatrzył mu w oczy, Kovalikowi wydawało się że się uśmiechnął kącikiem ust.
- Kontrolę budowlaną trza mi tam przeprowadzić.
Po czym dopił resztkę z kufla, odwrócił się, wyciągnął spod ławki stary plecak i wszedł w zarośla. Krzaki zamknęły się z nim. Kovalik potrząsnął głową, starając się wrócić do rzeczywistości. Popatrzył na Mira. Siedział z przymkniętymi oczami wsłuchany w mirabelkową pieśń drożdżową.
- Miro!
- Aeeo? - rozglądnął się nieco nieprzytomnie. -Ale słoneczko świeci, widziałeś? Patrz, dwa piwa wystarczyło żeby mnie siekło na tym upale...
- Co on zamierza?
- Obama? Utrzymać pokój na świecie. Jebaniutki, ma se potencjał pokojowy w ilości siedmiu lotniskowców i sterty atomówek to se może...
- Ale stary!
- Bush? A skąd ci się stary Bush wziął? Zresztą młody też fajans...
- Miro, ja o starym mówię, tu z nami siedział...
Miro popatrzył z troska. -Może ty po urazie głowy nie powinieneś siedzieć na słońcu? Chodź, pójdziemy do mnie. Akurat drożdżówka na lizakach osiągnęła trzy tygodnie, czas to w rurki puścić. Przy okazji sprawdzimy nową chłodnicę, Dziki z laborki pożyczył. Mówię ci, cud, miód, ultramaryna.

piątek, 12 marca 2010

Siła farmacji (cz.I)

Schodził coraz niżej. Krok za krokiem powietrze robio sie coraz gęstesze, stęchlizna podbita zgnilizną coraz gęstsza. Malutka lekarska latarka rzucała żółty krąg słabego światła. Czuł jak przerażenie paralizuje mu mózg, jednak nie mógł zawrócić. Z dołu cały czas dochodził krzyk ni to bólu ni przerazenia.

Wyjazd zaczął się jak zwykle. Przerwany obiad, uczucie irytacji ocierające się o wściekłość, szybkie zbieranie gratów i wreszcie kłus do karetki. Sprawdził szybko kartę wyjazdową - złamana noga, traci przytomność. Nawet nie skomentował. Kiedy rykneły sygnały, poczuł że cała wścieklizna powoli z niego uchodzi. Zawsze tak miał. Kiedy inni opowiadali o narastajacym stresie, problemach z kompensacją czy problemami ze snem, wzruszał tylko ramionami. Dźwięk sygnałów kojarzył mu się z bezpieczeństwem i nadciagająca odsieczą a w czasie dyżuru potrafił zasnąć zawsze i wszędzie, w dodatku mary nocne nie straszyły go po nocach. Jechali do pobliskiego miasteczka, jednego z postkomunistycznych górskich kurortów które teraz odcięte od źródeł finansowania zdychały powolną choc nieubłaganą śmiercia. Dumne ośrodki wypoczynkowe i sanatoria obracały sie z wolna w ruiny strasząc nielicznych turystów fasadą z wybitymi oknami i zniszczonymi drzwiami, które na kształt czaszek obdartych ze skóry nabierały diabolicznego wyglądu po zmroku.

Przemkneli przez wymarły rynek i skręcili w strone doliny. Przy drodze, niedaleko DW Słoneczko, stała babina, na oko stoczterdziestoletnia. Wysiadł z karetki.
- Babciu, wy to czekacie na karetke?
Babka przekrzywiła głowę i z pooranej bruzdami maski staruchy łypnęło zaropiałe oko.
- O, nonono - prychnęła sliną i wykrzywiła się w upiornym grymasie. Pokiwala na niego palcem jak by chciała przywołać do porządku niesforne dziecko.
- Babko! - udarł się jeszcze raz -Nie wiecie kto karetke wzywał?
- Aaaaa - starucha ze zrozumieniem uniosła nieco głowę. - Tam idzie - paluch z kilkucentymetrowym czarnym od brudu szponem wskazał ruiny domu wypoczynkowego.
- Iść z wami? - Franek zawsze był do pomocy chętny, ale z drugiej strony zostawić karetkę na takim zadupiu...
- Nie. Grzej samochód. Zobaczymy co się dzieje i najwyżej damy znać. Słychać? - ostatnie słowo powiedział do przenośnej radiostacji, rozległo się głośno z samochodowego radia. -No to w imie Boże.
Starucha nieco się zachwiała i ruszyła za nimi.
- A wy tam na co, babciu? Jeszcze se coś złamiecie.
Odpowiedzi nie zrozumiał - mieszanka przekleństw, starczej twarzy i sliny. Nie zamierzał się wsłuchiwać.

- Halo, jest tu kto? - juz dawno temu się nauczyl że pogotowie ma wchodzić głosno i wyraźnie. Zabezpiecza to przed dostaniem w łeb, przynajmniej w pierwszym momencie, w dodatku od razu ustawia hierarchie wartości. -Halo?
W środku panowała ciemność, słabe światło zmierzchu zostało skromnie na zewnątrz. Wyciągnał latarkę z torby, najnowszy nabytek z Allegro zapłonął 30 diodami z siłą małego słońca. -Halo?
- Tutaj... - z oddali doszedł jęk. Skręcili w lewo i przciskając sie ostrożnie przez zasypany rozbitym szkłem i połamanymi mebalmi korytarz doszli do klatki schodowej.
- O, kurwa - wyrwało mu się. Na schodach, głową w dół, leżał młody, moze dwudziestoletni mężczyzna. Po szybie, sterczącej z jego brzucha, zwolna kapała krew. W fioletowym świetle latarki wydawała sie być czarna. Wyjał szybę i swoim Victorinoxem rozciął koszulę chłopaka.
- Dawaj opatrunek.
Przycisnął szmaty do brzucha. Z rany wypłyneło z pół litra czarnej cieczy.
- Wkłucie. Sól zmontuj. Oklejka.
Pracował jak automat, niepomny jęczenia tracącego przytomność chłopaka.
- Dawaj - podpiął kroplówkę. - Przyduś, potrzebujemy szybko pół litra. Franek, weź wózek i chodź tu szybko!
- Idę. Gdzie jesteście?
- Od wejścia w lewo, pierwszy korytarz w prawo, za załomem są schody, tam jesteśmy. Swiatło weź!
- ...dooktorze..
- Będzie wszystko dobrze - skłamał. -Leż spokojnie, zaraz przetransportujemy cię do szpitala. Kazik, daj więcej szmat, trza to jakoś ucisnąć...
- ...Agnieeszka...
- Nie, Kovalik - poprawił odruchowo.
- ...na dole... Agnieeszsz..
- Bredzi - skwitował Kazimierz.
Ostry, nieludzki wrzask zagłuszył uporządkowane dźwięki ich działalności. Kazikowi z wrażenia medpakiet wypadł z ręki.
- No, to mamy Agnieszkę - Kovalik rzucił okiem w dół. - Gdzie sierota polazła?
Jego skrzywiona geba wyrażała mieszankę dezaprobaty i irytacji spowodowanej koniecznością łażenia po ponurym gruzowisku. -Proszę się nie ruszać, już po panią idziemy!!!
- Franeek, do kurwy nędzy!!! - udarł się do radia.
- Idee! - z korytarza dobiegł głos.
- Zapakujcie go i do karetki - odwrócił się do Kazika. -Zostaniesz z nim a Franka wyślij z powrotem. Daj mi torbę...
Usłyszał rumor i zaświecił w głąb korytarza zza załomu wylazł Franek, osłaniając twarz przed światłem. Zgięty, niósł pomarańczowe krzesełko.
- Latarki żeś nie wziął? - wybałuszył się ze zdumienia Kovalik. Odwrócił sie do Kazika i katem oka dostrzegł że oczy Franka zalśniły purpurowo w ciemności. Szarpnął sie w jego stronę. Starucha, porzuciwszy krzesełko, ze szponami wyciągniętymi do przodu leciała w jego kierunku. Widząc zblizającą się twarz, nieruchomą maske z jarzącymi sie oczyma, odruchowo zszedł z osi uderzenia sekwencją Back Step Monkey. Usłuszał bojowy ryk, zdażył jeszcze uchwycić błysk aluminiowej walizki, którą Kazio próbował zaatakowac staruche i zaległa ciemność.

Słyszał świergot ptaków i huk fal. Na twarzy czuł ciepłe krople... Otworzył oczy. Ani morza, ani ptaków. Z zakamrków ciemności wychynęła gęba staruchy. A to ci dopiero... Co to było? Z jekiem pomacał się po potylicy. Ale mi zasunął, kurwadziad jeden... Gdzie on jest? Zaczał wodzić rękami dookoła, w końcu po prawej stronie wymacał znany kształt torby lekarskiej. Słuchawki, Pharmindex, saszetka z narkotykami... Kurwa mać, nastepnym razem trzeba będzie wziąć Magnum 44 - parsknał rozbawiony i momentalnie skrzywił sie z bólu. Trzeba pamiętać żeby się nie uśmiechać. Usłyszał jęk.
- Halo? Haloo?? - z ciemności wróciło jedynie stłumione echo jego okrzyków. Przegrzebał torbę i wyciągnał lekarską latareczkę. Ha, jest światło. Wyciągnał rekę jak najdalej od głowy i zapalił. Gdzie ja jetem - pomyslał, dalej oszołomiony. Ptaki ucichły za to szum fal przeszedł w miarowe łupanie. Gdzie Kazik? W tym momencie jęk powtórzył się. Cholera, gdzies z dołu. Wsparł się na balustradzie i niepewnie stanał na nogach. Łupanie w jego głowie zmieniło sympatyczne 4/3 na arytmiczne 7/8. Starając sie opanowac mdłości rozglądnął sie wokoło. Schody w górę - schody w dół. Miło. Znaczy, gdzieś w przyziemiach jestem? Na schodach widać było krwawe ślady, najwyraźniej ktoś - czy raczej coś - ciągneło go w dół. Broń, przemknęło mu przez myśl - potrzebuje czegokolwiek... kucnał ostrożnie przy torbie i przegrzebał ją jeszcze raz. Juz miał ją cisnąć w kąt gdy w świetle zalśniła apmułka z żółta nalepka. Skolina. Uważając na łupanie w czaszce skrzywił się mściwie. Niech mi to truchło podejdzie pod rękę... Nabral wszystkie pięć ampułek, popatrzył krytycznym wzrokiem, po czym podzielił dawke na dwie strzykawki. Jęk doszedł go znowu. No to - nie będzie Niemiec pluł nam w twarz. Chciał nawet zanucić „Rotę” ale z gardła wyszedł mu jedynie charkot. Ścisnął w pięści strzykawkę, kciuk na tłok, latarka w druga rękę i zaczał leźć w dół.

Jakieś dziesięć minut później był sześc pięter niżej. Co oni tu mieli, tajny lab? Plotka gminna głosiła że wojskowi zrobili sobie w ośrodku schron atomowy ale bylo to traktowane na równi z opowieściami Boćka o UFO co go wyruchało w zesżłym roku przy skupie butelek. Haloo! - udarł się jescze raz. Tuutaj - odezwał się słaby głosik. Wlazł w korytarz. Za załomem leżała dziewczyna, noga załmana, pełno krwi wokoło. Jak ja ją stąd wywleke na górę?
- Prszę się nie de...- nie dokończył, zupełnie nieludzkim ruchem dziewczę rzuciło sie na niego, wytrącajc mu latarke z rąk. Odruchowo zasłonił twarz, na przedramieniu poczuł zaciskajace sie zęby. Uderzył strzykawką, wcisnął tłok. Odpowiedział mu niski charkot, nacisk zębów wzmógł się, zaczął tłuc na ślepo wolną ręką. Cholera, musi na te pokurcze skolina nie działa - pomyślał w popłochu i w tym momencie poczuł jak żeby puszczaja. Wyrwał rękę i nieco na pamięc zaczął biec w stronę schodów. Gdy zawadził ręką o futrynę, przystanał. Cholera, toż sam się zabije. Ignorując łupanie w czaszce i ból w ręce szedł, najszybciej jak mógł, wzdłuż poręczy. W końcu zobaczyl szary prostokąt drzwi i słusznie domniemując że musiał dotrzeć do poziomu gruntu, wybiegł na zewnątrz. Z oddali widział jak w karetce trwa jakaś szamotanina. Przyspieszył. Adrenalina wykrzesała resztki agresji. Dobiegając, potknął sie o jakieś śmieci i runął jak długi.

- Doktor!
Piekna syrena, w która wpatrując się dumał czy ją zeżreć czy też się w niej zakochać, wydarła sie jeszcze raz. - Dooktooor!
No czego hołoto walisz mnie po pysku, rzekł Kovalik, a w zasadzie chciał rzec. Z gardła wyszedł mu cichy jęk.
- Leż spokojnie, kurwasz mać! - twarz pieknej syrenki pokryła sie zarostem i dorobiła sie pulchnego, czerwonego nosa.
- Kazimiera? Znaczy, tfu - Kaźmirz? - zapytał, nie bardzo kojarząc co się stało.
- No a kto. Leż doktor spokojnie bo ci opatrunki spadaja. Zaraz w szpitalu będziemy.
- W jakim szpitalu? A staruchę zatłukłeś?
- Doktor, co ty pierdolisz?- Kazio wytrzeszczył gałki zadając kłam biologom twierdzącym że oko gekona jest ufiksowane najbardziej na zewnątrz czaszki. -Dziewczyna ma złamaną nogę, chłopak trochę krwawi z brzucha, dałem mu Gelafundin, chirurdzy juz na niego w SOR czekają - ale dawno nie widziałem żeby ktoś tak ładnie łbem pierdolnął we framugę. Co cię podkusiło żeby w tych ruinach biegać?

czwartek, 11 marca 2010

Infinity bridge


Ciekawe czemu akurat tak go nazwali ;)

środa, 10 marca 2010

Tanie Linie Lotnicze

Wakacje. Znów będą wakacje. Co prawda człowiek jest starszy jakby o rok, ale za to po raz pierwszy od dłuższego czasu nie mogę napisać że jest również cięższy... Wiadomo, kochanego ciałka nigdy dość - ale z drugiej strony co za dużo to nie zdrowo. Jako że zębodół dzisiaj olał robotę i nie przylazł, wszystko co mi pozostało to zakładanie wnefloników dla kolorektali. Rano konsulent a po połedniu jego koleżanka co to jest pielęgniarka specjalistyczną. Tego akurat w Polsce nie ma, bo żeby człowiekowi wsadzić rurę do dupy trzeba najpierw skończyć sześć lat studiów - no, ale. Co kraj to obyczaj. Wszystko by było fajnie tylko że pielęgniarka mogąc decydować o diagnostyce - bo w końcu od tego co ona w tej - procedurze - wydłubie zależy żit abo neżit dłubanego - nie może przepisać żadnych leków. Jest to kolejny przykład schizofrenii tutejszego systemu który każe mi ordynować enemę i sedację dla pacjenta który w zasadzie kompletnie nie jest mój. Dziwy. Nasze wspólne ustalenia doprowadziły w końcu do tego że zrezygnowaliśmy z podawania fentanylu w ogóle, a Midanium ograniczyliśmy do 2 mg. I już. Resztę pacjent dostarcza sobie sam, dysząc przeraźliwie przez ustnik z podtlenkiem azotu.

Tu napotykamy na kolejną ciekawostkę - muszę przyznać że sam fakt grzebania jest dla mnie dziwny, ale gdybym się jeszcze do tego nawdychał podtlenku, umarł bym ze śmiechu.

Jako że podpisywanie kart zleceń i wbijanie wenflonów nie zajmuje więcej niż trzy minuty per capita, wliczając w to dojście do boksu, zająłem się logistyką wakacyjną. Co wydaje się niby proste - ot, znaleźć najbliższe lotnisko, kupić bilety i po sprawie.

Niby tak.

Jednak jedna dzidzia chce lecieć wcześniej a druga niekoniecznie, można na wczasy polecieć przez Polskę lub bezpośrednio, z najbliższego lotniska nie lata literalnie nic, z tych dalszych też nie, a do tego plany obejmują moje interludium wyspiarskie w połowie sierpnia. Sacrebleu, jak klął Jaśnie Pan z Jicina. W dodatku można lądować w Balicach lub Pyrzowicach. Znaczy, wszędzie można lądować, ale na Okęcie nie namówi mnie nikt a z innych lotnisk w Polsce będę jechał na swoje urocze zadupie trzy dni i trzy noce, często zmieniając konie. W końcu, patrząc z obrzydzeniem na popółnocny lot ŚwiszczącegoPowietrza do Katowic, sprawdziłem nowe połączeniu najtańszej firmy lotniczej UduśAir z Leeds. Połączenie co prawda nieco dupiate, wylot o świcie co przekłada się na odprawę w nocy i dojazd o północy, do tego plotka głosi że trza płacić za korzystanie z toalety na pokładzie ale bilety taniuśkie, 19.90 za sztukę. A lot nie taki długi znowu. Trzy godziny bez sikania da się przeżyć. Wskazałem dni w które chcę lecieć. System odpowiedział że musi dodać handling fee i podatki. Co robić. Zapytał mnie następnie o ilość toreb. Hm. Niby jedna, 15 kg torba, to trochę mało jak się leci na wakacje, ale pierwsza kosztuje 30 a druga już 70 funtów. Zdecydowałem się na jedną. Czym płacę? No jak to, mastercardem - uśmiechnąłem się od ucha do ucha i zauważyłem że system doliczył kolejne funty. Zaraz - toż handling już było? Tak, ale nie za kartę. Za kartę jest inny handling.

Long story short: wg. UduśAir 19.90 + 19.90 =143.80.

Ciekawostka matematyczna. W związku z powyższym sprawdziłem ŁatwyWtrysk - co prawda latają z drugiego brzegu, bo aż z Liverpool'u, ale godziny bardziej dla ludzi. Wstukałem dane lotu i zamarłem - zwariowali? 60 dych na dzień dobry razy dwa to da w sumie ze dwie i pół stówki od łeba za bilet... Cholera, może prom jednak? Zanim wpadłem w desperację, doprowadziłem proces do końca.

I tu zagadka - ile to jest 59.90 + 49.90 wg. ŁatwegoWtrysku? 124.90

Tak to, według nowej Matematyki Ekonomicznej Tanich Lini Lotniczych 60+50 to o dwie dychy mniej niż 20+20.

Zgodnie z którąś tam dyrektywą europejską przewoźnicy mieli nakaz publikowania rzeczywistych cen przelotu. Jak widać na powyższym przykładzie maja to mniej lub bardziej wytwornie w dupie. Co jest jeszcze bardziej wpierniczające - czy oni naprawdę myślą że ja nie sprawdzę rzeczywistej ceny biletu u konkurencji zanim kliknę magiczny guziczek CONFIRM? I druga, jeszcze bardziej wpierdalająca rzecz - zaczęło się jakieś dwa lata temu od wprowadzenia opłaty za obsługę karty kredytowej. Ot, funcisz od transakcji. Teraz firma KLM potrafi zabrać 10 funtów. Od jednej osoby. W jedną stronę dodajmy - co podnosi cenę biletu dla czterech osób o 80 funtów. I to niezależnie czy te bilety kupujemy razem czy oddzielnie. Czy ktoś by się temu złodziejstwu nie mógł przyglądnąć z bliska? Wiem ze to nie ma żadnego znaczenia, jak się im zabroni powyższego procederu to podniosą ceny biletów i tyle - nikt latał za frajer nie będzie. Ale ta zgaduj-zgadula pt.: „Za co jeszcze możemy cię obciążyć” zaczyna mi grac na nerwach.

Tak na marginesie - National Express właśnie wprowadził opłaty za korzystanie z kart kredytowych w ich serwisie...

- A ile waży syn?
- 12 kilo, przecież mówię panu.
- 12 kilo... Słuszną linię ma nasza partia...

wtorek, 9 marca 2010

Auć

Będzie znowu Abnegat do Szamana. Ale i przy okazji do Cre(w)master’a ;)

Racje Szaman wczoraj pisał że jak się wątróbka komu przyzwyczai do morfiny i innych opiatów to mu potem mało i mało. Ile by się nie dało - można więcej. W zasadzie każdy pogotowiarz zna jak nie osobiście to z opowieści pacjentów chorych co to doszli do dawek dziennych 1000 mg i wyższych. Nawet jak się przyjmie że dostępność biologiczna morfiny po podaniu doustnym wynosi ca. 35% to i tak daje to oszałamiające przeliczeniowe 35 ampułek podanych dożylnie na dobę.

Z drugiej strony człowiek nieuzależniony rzadko potrzebuje więcej niż 10 mg w żyłę. Rzecz jasna zależy to od typu urazu i wrażliwości osobniczej - tu męska połowa ludzkości stoi zdecydowanie na przegranej pozycji - ale 0,1 mg/kg.m.c jest dawką wystarczającą do opanowania bólu ostrego. Stąd owszem, bać się nie ma co, jak pacjent z bólu wyje to należy mu dać tyle by przestał, nie przejmując się specjalnie podaną dawką - i tu rację Szaman ma - ale też nie ma co szaleć i zaczynać leczenie od ampułki podskórnie dla szczapowatego chłopa - co z kolei Cre(w)master słusznie chce sobie wymiareczkować. W sumie leczenie przeciwbólowe ma pacjentowi zapewnić ograniczenie bólu ostrego do wartości akceptowalnych przez niego a nie wyprodukować rozmemłanego jegomościa na skraju niewydolności oddechowej.

Problem się robi nieco większy w przypadku bólu przewlekłego czy neuropatycznego. Tutaj pacjent musi być pod kontrola specjalisty co to mu wszystko ładnie dobierze, zgodnie z zasadami sztuki. A sztuka leczenia bólu wygląda w zasadzie tak:
- stopień pierwszy: nieopioidowy lek p. bólowy + ew. lek wspomagający;
- stopień drugi: słaby opioid + ew. lek nieopioidowy + ew. lek wspomagający;
- stopień trzeci: silny opioid + ew. lek nieopioidowy + ew. lek wspomagający.
Żeby nieco przybliżyć temat, ale tylko troszeczkę, parę przykładów:
- nieopioidowe leki p.bólowe: diclofenac, naproxen, paracetamol;
- słabe opioidy: tramadol, codeina;
- silne opioidy: morfina, fentanyl;
- leki wspomagające: leki p.depresyjne, leki p.drgawkowe, sterydy.
W zasadach stoi jak byk żeby nie mieszać leków z tej samej grupy lub o tym samym punkcie uchwytu, z kilkoma wyjątkami:
- powszechne jest mieszanie diclofenacu, naproxenu, ketonalu czy innych NLPZ (niesterydowych leków p.zapalnych) z paracetamolem;
- nie należy mieszać słabych opiatów ze słabymi ale przejść na silne;
- nie mieszać słabych opiatów z silnymi;
- w zasadzie nie mieszać silnych - ale tutaj dopuszcza się dołożenie np. morfiny doustnie gdy plaster z fentanylem nie pokrywa całkowicie zapotrzebowania - np. w czasie toalety chorego.

A skąd się mi wzięło na wywody dziwne? Ano, przyszła pani co to sobie chciała nózię zoperować. Tu muszę przyznać że mnie ciekawość nieco zdjęła - prawą połamała w drzazgi na nartach tak dokładnie że jej enhaes zafundował pełna protezę stawu kolanowego. A w lewej zachciało jej się operować buniona (kto ciekaw jest jak to wygląda tym razem musi sobie sam góglnać w obrazki; proszę nie jeść jak przed operacją - sześc godzin) niewielkiego, ot coby nózie lewą mieć pod szpileczkę. Z racji tej swoje nózi prawej i bóli neuropatycznych, które do leczenia są zupełnie niewdzięczne, pani miała zapisaną morfinkę wolno uwalniającą się w ilości 60 mg na dobę, tabletki z morfiną, które dożerała sobie w czasie dnia - zazwyczaj jedna dawka 60 mg, ale czasem dwie, plus plasterek Duragesic (czyli fentanyl, kolejny silny opiat) i Cocodamol (czyli mieszanka paracetamolu z kodeiną) „na wszelki wypadek. Plus dwa psychotropy. I tum popadł w przydum - bo albo ja mam guza mózgu - albo się coś specjaliści od terapii bólu poluzowało w czaszcze ( w odróżnieniu od czaszki są jeszcze czaszcze - i o tę właśnie tutaj chodzi). Bo wygląda to na ideę ciągłego updatowania Łindozy przez Microsoft...

Jak wiadomo uśpić nie sztuka - to potrafi każdy, obudzić też można się nauczyć jak to robić (wiadomo, zakręcamy krany, wyłączamy parowniki i walimy po pyszczydle do skutku, vide Pamela Anderson w Słonecznym Patrolu) - ale potem trzeba jeszcze zalekować pacjenta tak żeby do domu poszedł uśmiechnięty. Albo przynajmniej - w wersji minimalistycznej - nie wyjący z bólu... I tutaj dżip na spółkę z bólowym specjalista przygotowali mi tak zwany dzonk w wersji klasycznej.

Pani mianowicie ma wpisaną notkę, cytuę: „nie może brać diklofenaku, tramadolu i tylexu” - ale równocześnie je sobie ibuprofen i cocodamol. Gdyby ktoś chciał wiedzieć czemu mi żuchwa zwisnęła - tylex i cocodamol to to samo jest. A jak ktoś ma problem z reakcja alergiczną na enelpezety - to zazwyczaj na wszystkie. Choć tu akurat ibuprofen jest uważany za najbezpieczniejszy.

Zasadniczo nie jestem tak odważny jak Szaman i się morfiny boję - ale jak trza dać to daję. Tyle że klucze od CD’s (nie, to nie srebrne krążki z piratami - to controlled drugs) trzyma nurs. I musi mi szafkę otworzyć i morfinke podać. A ciężko jest nursa przekonać, co to drugą ampułkę fentanylu w czasie zabiegu uważa za próbę zabicia pacjenta a trzecią za morderstwo dokonane, żeby wydał trzy ampułeczki morfiny dla tego samego pacjenta...

Na szczęście pani wyła przekonywująco więc leki dostała ciupasem. I już dwie godziny później zgłosiła że znów jej ból narasta. Co było robić- spakowaliśmy jej gratki i wysłali do domu gdzie ma swoje własne leki. Uprzedzając wszelkie nocne telefony kazałem jej skonsultować się odnośnie dalszego leczenia z jej specjalistą od bólu. Może jej teraz tramadol dołoży? Kto wie. Czasem mam wrażenie że myśmy się jednak zupełnie innej medycyny uczyli.

poniedziałek, 8 marca 2010

Wytrzymałość materiału

Człowiek to stworzenie słabowite. Materiał był byle jaki to i efekt końcowy nie najlepszy. Ot, wiadomo - z prochu powstałeś. Znaczy, tu źródła nie są zgodne bo w innym miejscu jest że to była glina, ale nie ma się co czepiać szczegółów.

Jak to powiedział Osioł do Shreka: "To zadziwiające co można osiągnąć przy tak skromnym budżecie!"

Pojechaliśmy do tego wezwania na sygnałach. Ot, niby tylko napad padaczki, ale dla postronnych wygląda to fatalnie, w dodatku zawsze coś się stać może. Pacjent się zachłyśnie. Albo jakiś czerstwy przedstawiciel rodzaju ludzkiego wsadzi takiemu coś w krztoń - łyżkę na przykład - i go uszkodzi.

Zajechaliśmy więc z hukiem i rozmachem, wyskoczyłem z karetki z fasonem - bo okrutnie drażnią mnie doktory namaszczone i opieszałe więc kreowałem takiego co to dorwie i duszę wydrze - i pognałem w kierunku który wskazywał jegomość bezstresowo wyluzowany.

W pokoju na łóżeczku leżała sobie kobieta. Wielka to nie jest odpowiednie słowo. Wielkie to są słowa uznania dla osobnika mogącego się napaść do tego stopnia. Kobieta była - była - była największą kobietą jaka widziałem w swoim życiu. I drgała sobie miarowo. Sino-szara, co nie było dziwne biorąc pod uwagę drgawki i masę tłuszczu przygniatającego klatkę. Obróciłem na bok, tlen, wkłucie, leki - i babka drgać przestała, oddech głęboki wzięła i zmieniła barwę na nieśmiały lila-róż. Potoczyłem dumnie wzrokiem jakim-to-fachowiec-od-podawania-relanium-w-żyłę-nie-jest, dumny z szybkiej akcji co kobiecie życie uratowała - i zapytałem czy się na padaczkę leczy? Leczy. A leki bierze? Bierze. A często napady ma? Co trzy miesiące. A ostatni kiedy? 3 miesiące temu. A tego dawno dostała? A z sześć godzin temu.

Może i to prawda że Pan Bóg człowieka stworzył z gliny. Ale góralski appendix mówi że jak Pon Bók kcioł zmajstrować Ewe, to wyciongnoł Adamowi ziobro z boku. I wtedy to ziobro capnął pies i zacuł łuciekać. Pon Bók go dognił, ucapił za łogon - ale ze pies był ześtrachany to sie mu ten łogon wzion i urwoł - a pies posed w cholere. No i Pon Bók popatzał za psem, na ten jego łogon co sie mu w ręku łostoł, zaś za psem, podrapoł się po głowie i pedzioł:
- A, moze być.

niedziela, 7 marca 2010

Najszybszy Indianin



Jako że znajomy tubylec w ramach wymiany podrzucił mi "The World's Fastest Indian", nie mając nic lepszego do roboty wieczorem zasiedliśmy do telewizora. Opowieść w zasadzie dość wiernie rekonstruuje podróż Burt'a Munro z Nowej Zelandii do USA w celu pobicia rekordu szybkości na swoim, przerobionym do granic możliwości, motorze 1920 Indian Scout.

W zasadzie historia jak każda, która opowiada o pasji, marzeniu, drodze i osiągnięciu celu. Tyle że współczesne filmy przyzwyczaiły nas do oglądania - a może wręcz ją wykreowały - postaci bohatera-twardziela, co to za każdy złamany ząb wybija cztery a zasadę "Shoot first, ask question later" wyssał z mlekiem matki. Burt Munro - w tej roli rewelacyjny (oklaski!) Anthony Hopkins - pokonuje wszystkie przeciwności losu z usmiechem na ustach i tym wewnętrznym przekonaniem że skoro on nie widzi problemu - to znaczy że go nie ma.

Film jest pewnym uproszczeniem. W rzeczywistości Burt Munroe jeżdził do Boneville w Utah kilkukrotnie, nigdy nie ustanowił oficjalnego rekordu powyżej 200 mil na godzinę, choć ma taka prędkośc zmierzoną w nieklasyfikowanym przejeździe - i nigdy nie sikał pod swoje cytrynowe drzewko - ale to są szczegóły technicze które w żaden sposób nie wpływaja na wymowę filmu.

Miła, ciepła opowieść o człowieku który parł do celu, nie zważając na przeciwności losu.

I go osiagnał.

Pełna antonówka.

Dla ciekawych:
Burt Munro w Wikipedii
The World's Fastest Indian
Burt Munro w Motorcycle Hall Of Fame


sobota, 6 marca 2010

Rodzaj pacjenta

Jako że o wizerunek firmy trza dbać, by atrakcyjne w treści ogłoszenie przyciągnęło jak najwięcej ludzi - nasza firma rozpoczęła program frontem do klienta. Czyli innymi słowy, ekspozycja ekshibicjonisty.

Wiadomo - u kapitalisty pacjent dzieli się na państwowego - czyli z NFZetu (zwanego tu dla niepoznaki enhaesem, ale to ta sama banda) oraz prywatnego. Któren to może bulić bezpośredni z własnego konta, lub pośrednio, z firmy ubezpieczeniowej. Nie wiem skąd się wziął pomysł by tych pacjentów różnicować, w sumie na miejscu enefzetu bym się regularnie wpierniczył, toż kasa za procedurę taka sama idzie - a pacjent jednak się na super-hiper opiekę nie łapie. Najwyraźniej nie tylko u nas panuje przekonanie że jak coś jest darmowe i ogólnie dostepne to musi to być dziadostwo czwartej kategorii.

Najpierw manago zlikwidowała jeden pokój dla klerków coby premiowany nie musiał leżeć na tej samej kozetce co reszta hołoty. Potem dokupiła telewizor, wielki, będzie z 42 cale. Co w pokoiku o wymiarach 3x4 pozwala dostrzec nie tyle każdy pixel co każda jego podstawową składową. A następnie w pokoiku wylądowały foteliki - niech je jasna cholera, czekałem kiedyś dziesięć minut i momentalnie mnie kręgosłup rozbolał - bo na łóżku przecież oglądać telewizji się nie da.

W końcu po zabiegu premiowany dostaje zamiast ciasteczka zwykłego - ciasteczko niezwykłe. Musze się tu przyznać że kiedyś z łakomstwa zeżarłem jedną paczkę - smakuje toto jak otręby w lanym cieście. Ponoć jest hiper-zdrowe, co poniekąd tłumaczy wrażenia organoleptyczne.

I tak sobie myślę - po jasną cholerę prywatnie się leczyć. Ten sam chirurg zerżnie, ten sam anestezjolog do snu utuli (anielski orszak nucąc z cicha - ale chwała Panu oni tu tego nie znają), a na foteliku tra siedzieć zamiast kozetkę mieć wygodną. I w dodatku potem napasa człowieka otrębami...

Może słuszną linię ma nasza partia - coby prywatnych ubezpieczycieli trzymać za płotem pod wysokim napięciem?

-------------

PS. Miało być zdjęcie gołego chłopa, alem się jednak nad tą prezydenturą zadumał...

piątek, 5 marca 2010

Niesamowity pech

- Abneeegaaat!!! - rozległ sie bojowy okrzyk na korytarzu.
- Czeggo?
- Gdzieś jest??!?
- Nno ttuu...
- To wyłaź - pilne mamy!!!
I to jest właśnie słodkie życie pogotowiarza na służbie. Nawet się nie dadzą... w ogóle nic nie można zaplanować. Klnąc jak szewc pognałem do karetki. Kurtała w jednej ręce, torba w drugiej. Ostatnio wynalazłem metode na bieganie w niezawiązanych butach tak żeby sobie zębów nie wybić - trzeba po prostu sznurówki do butów wrzucić. Proste.
- Co mamy?
- Spadł z dachu.
- A cos wiecej wiemy?
- Nie, ale Pucia wpadła w panike. Strasznie się na nią darli - aż na polu bylo słychać.
- No to kul. Weź tam przygotuj dwie wersje - jedna że żyje - a druga że nie, oki?
- Wszystko pod ręka. Co bedziesz chciał to masz.
Taki ratownik to skarb jest. Kto robił raz z takim co skarbem nie jest, wie o czym mówię.

Opony zaszurały na podjeździe, Szybki gracko zaciągnał ręczny i wyskoczyliśmy z karetki. Na samym przedzie woźnica jedzie. Czyli doktor poloneza prowadzi a reszta za nim jako te pary w łańcuchu. Co prawda łańcuch krótki - ale zgrabny. Czerwone kurteczki, białe emblemaciki i w ogóle cud, miód, ultramaryna.
- Tu, szybko, bo umiera!
Dopadamy, leży se chłopisko, nos siny nieco - najwyraźniej od landrynek - i wyje. Co jest zazwyczaj prognostykiem dobrym. Jak kto umiera, na wycie nie ma ani czasu ani siły. Nawet jak by znalazł ochotę.
- Co sie stało?
- UUUUUuuuu! TUUUUuuuuu!
Płuca są jednak doskonałym narządem. Z racji tego że powietrze sie musi skończyć i pacjent czy chce czy nie chce - musi przestać sie drzeć. Co daje czas na zadanie kolejnych celnych pytań.
- U tu czy tu?
- TUUUuuuu!
- A tu?
- Tu nie - wystekał chłop. -Tylko TUUUUUuuuu!
Podudzie pieknie złamane, nózia w pozycji nieco dziwnej... Sprawdziłem resztę poszkodowanego - żadnych nowych ubytków. I gucio. Zacząłem przymierzać szyny Kramera.
- Doktor, a może wyciąg zamontujemy?
- Zwariowałeś? - zaoponowałem słabo -Toż on nam w trakcie ręce odgryzie...
Przemyslałem jeszcze raz konieczność wysłuchiwania sie w miarowe UUUUuuuu w karetce i zdecydowanie kiwnałem głową.
- Racja absolutna. Dawaj wyciąg.
Łatwo powiedzieć - potem trzeba zrobić. Toz złamanej nózi sie nie naciągnie na wyciąg tak o... Daliśmy chłopu dyche Morfiny w żyłę, ot żeby przestał wydziwiać i zadumałem się nad techniką. W końcu problem rozwiązaliśmy na ladujący samolot - „o tam, tam - leci ptaszek!” - chłop sie odwrócił, pociągnałem nózię i ustawiłem wszystko w osi. Gucio. Chłop co prawda chciał gryźć ale tu ostatnie szkolenie „Jak się ustawić bezpiecznie poza zasięgiem kończyn i zębów pacjenta” dało nam zdcydowaną przewagę. Założyliśmy wszystko nie zważając że chłop z UUUuuu przeszedł na UUUAAAAUUU i naciagneliśmy wyciąg. Chłop sie zamknął.
- I jak teraz, nie boli?
Chłop pokiwal głową że nie.
- A tak strasznie bolało?
Chłop pokiwal głową że nie. Czyli po raz kolejny potwierdziło sie że wrzask uwalnia endorfiny. I dobrze. Czekając na nosze przyglądnąłem sie pobojowisku.
- A coś to pan na dachu w zimie robił? Życie panu zbrzydło?
- Panie doktorze, jo nie taki głupi! Po dachu, w zimie - prychnął z oburzeniem chłop. -Śnieg chciałem zrzucić, wlazłem na drabinę i zaczałem nad głową łopatą śturać. Nawet na początku dobrze szło, ale potem to co wyżej było to naraz spadło mi prościutko na łeb - i mnie z drabiny zmiotło. No jaki pech...

czwartek, 4 marca 2010

Objawy gorączki

Tym razem Crewmaster natchnął mnie, jak widać mamy natchnienia na krzyż. Zaczyna to byc niepokojące ;)

Kasia siedział na brzegu łóżka i z obrzydzeniem wpatrywała sie w plecak szkolny. Cholera jasna, cała klasa ma jechać na wycieczkę żeby nie przeszkadzać maturzystom a ona akurat musi przyjść do budy żeby ćwiczyć rzuty do kosza... Sama chciała należeć do drużyny koszykowej, kosztowało ją to niemało zachodu - zreszta gra sparawiała jej duzo przyjemności - ale żeby zwołać zgrupowanie w czasie wycieczki? Chamstwo i drobnomieszczaństwo. Ze złościa kopnęła w plecak i stwierdziła że nigdzie nie idzie. Załatwi sobie zwolnienie od ośrodkowej lekarki a potem połazi po mieście. Sprawdziła czy dowód ma w kieszonce - nowiutka, pachnąca farbą zielona książeczka leżała grzecznie na swoim miejscu. No to - do boju.

- Gabinet nr 4, numerek 14 - pani z okienka nie wdawała sie w zbędne dyskusje. Rozgladneła sie po drzwiach i znalazła właściwe. godnie z prawem Murphy’ego kolejka akurat do tego gabinetu była najdłuzsza. Usiadła koło starszej pani, przedkładając zapach maści nad siwy nos dżentelmena z naprzeciwka. Z nudów zaczęła się przyglądać tablicy ogłoszeń. „Studenci są proszeni o przychodzenie w fartuchach i obówiu...” - matko jedyna, a kto to pisał...

- Czternasty proszę!
Kasia przepuściła starszą panią wychodząca z gabinetu i weszła do srodka.
- Siadaj, drogie dziecko - pani doktor była miła starsza kobietą. Siedziała od strony drzwi przy długim stole, za którym siedziało pięciu studentów. Kkurcze, przystojni nawet. Kasia poczuła że oblewa sie rumieńcem więc czym prędzej usiadła i wypaliła:
- Gardło mnie boli i kaszlę. I chyba temperaturę mam.
- Pokaż gardełko... dobrze - powiedz: aaaa... dobrze - pani doktor szybko sprawdziła szyję, zaglądneła w oczy. Pięć par oczu zza stołu w milczeniu i skupieniu śledziło każdy ruch.
- Zdejmij sweterek.
Kasia poczuła że ziemia nieco sie jej chwieje... Było wziać biustonosz - jasna cholera - kto mógł przewidzieć że trafi na zajęcia studentów...
-...ale..
- ...no, szybciutko - głos pani doktor, nadal miękki, strzelił jak bicz - mam tam kolejkę aż za drzwi, do północy sie nie obrobię...
Szlag trafił - przecież nie wyjdę, potrzebuję tego cholernego zwolnienia - pomyślała nieco spanikowana Kasia i sweterek zdjęła. Na wszelki wypadek zamknęła oczy. W wyobraźni widziała wiszące ozory pięciu samców po drugiej stronie... na pewno sie patrzą właśnie tam...
Pani doktor przyłożyła słuchawke - oddychać głeboko..., nie oddychać..., oddychać normalnie... - na gorącej skórze Kasi słuchawki wydawały się byc lodowate.
- Ach, kochanie, faktycznie musisz mieć jakąś infekcję - powiedziala pani doktor zabierając się za wypisywanie papierów. -Tak ci serduszko szybko bije...

środa, 3 marca 2010

Wieża Babel

Człowiek to sobie zawsze biedy napyta. I to niezależnie od intencji. Było mu dobrze? Mógł się dogadać? Mógł. No to wziął się za wieżę Babel i co z tego wynikło każdy jeden wie. Bramborowe hrynolki na ten przykład. Które to u naszych sąsiadów robią za frytki, ale za to brzmią radośniej jakby. Szczególnie dla polskiego ucha. Albo parek w rohliku.

Ponieważ dobry Pan Bóg wpierniczony ludzkim chciejstwem pomieszał im we łbach, każdy teraz gada jak chce. Tu akurat mam wrażenie że na wyspie mieszał bardziej niż gdzie indziej, bo żeby tak każda wioska miała swój dialekt? Przedziwne. Szczególnie że teraz na świecie można spotkać ludzi co to są spikerami natywnymi j.angielskiego - a dogadać się nie mogą. Na przykład Australijczyk z Północnoirlandianinem.

Stąd rola tłumacza ważna jest. Może taki przyjść i jedne dźwięki bełkotliwe przełożyć na inne. Co prawda równie bełkotliwe ale innego rodzaju. Dzisiaj trafił mi się Czech. Wielkie chłopisko z popsuta nogą i niewielka znajomością angielskiego. Z dawnych czasów pamiętam że ze Słowakami jakoś prościej było. Nawet przekleństwa mieli podobne. Wiem, bom im sprzedał Janosika za Wołodyjowskiego. Jak by się nad tym dobrze zastanowić to interes dziwny, ale po bliższym przyjrzeniu się tak na prawdę uratowałem Ikonę Polskiej Martyrologii.

Idziemy sobie kiedyś przez Demianovskie Jaskinie a tu miła dzieweczka,z buzi całkiem ładna - o biuście dzisiaj nawet się nie zająknę - mówi że „to je homnata vielikiego Slovackiego bohatyra, Janosika”. Mowę nam odebrało. Przecisnęliśmy się do przodu i ja pytamy cegój ona nam tego Janosika zabrała. A ta nic. Druh mój serdeczny w piersi się bijąc zaklinał że z jego młodsza siostra chodził do jednej klasy, ale kobieta była nieubłagana. Olała nas totalnie dyskusji nie podejmując.

Ze zgryzoty że wszystko cośmy w telewizji widzieli to jedna wielka bujda, zakupiliśmy dużą ilość rozważacza - o ile pamiętam to był Urquel i Zlaty Bażant - i zaczęliśmy rozważać. Po pierwsze primo to Janosik po polskiemu gadał. Więc on ci nasz. Po drugie - primo - Maryna to była nowotarżanka. Bo tylko tam się takie dziouchy rodzo, ludzkiej mowy nie ma żeby ona była z Płocka. Po trzecie - Dymna. No jak Dymna jest słowacka księżniczka to ja jestem Hortensja Bizantyjska. Sam słyszałem jak wywalała na pysk zbity durnych chłopów, co to się im zbójować zachciało, mówiąc „Do widzenia” a nie żadne „Na Shledanou”. W końcu policzyliśmy wszystkie za i przeciw - co było łatwe bo przeciw nie było wcale - i stwierdziliśmy że trza to naprawić. Akurat okazja się trafiła bo dookoła palili ogniska sami Słowacy - -jako że to słowacki camping był. Tak wiec wzięliśmy rozważacze i poszliśmy do sąsiadów coby im we łbie rozjaśnić. Siedliśmy, wymieniliśmy dary - my im słowackiego Bażanta, oni nam polska Śliwowicę - i zaczęliśmy dyskusję. Im dalej w las - tym mniej było miło bo nasi oponenci za cholerę nie mogli zrozumieć naszych argumentów tylko wytaczali swoje. Nie trzeba nadmieniać że zupełnie bez sensu. W końcu, gdy dyskusja osiągnęła stan zbarażowsko-podbipięcki, jeden ze Słowaków wstał, dziubnął mnie paluchem i mówi tak:
- A Wołodyjowski to niby kogo - nasz czy wasz?
Zdrętwiałem. Gore! Jeszcze nam Michała wezmą - inna rzecz że akurat on mi specjalnie nie leżał, mały taki jakiś i ogólnie nieseksowny - ale pewnikiem z Hajduczkiem beda chcieli brac. Tum zagotował szczerze i pokazując zgubione arbuzy powiedziałem spod wątroby basem grobowym:
- Wo.Ło.Dy.Jo.Wski.Nasz.
- No - zgodził się mój interlokutor. -A Janosik nasz.

Musiał to być polityk pierwszej kategorii bo nie dość żem Janosika oddał bez walki to jeszczem się cieszył ze zwycięstwa. Dopiero mi rano kumple uświadomili że wyzułem nas z narodowego dziedzictwa.

Tak wiec siedzę sobie dzisiaj a tu ostatni pacjent na liście okazuje się być Czechem. Hm. Czeskiego to ja poza wymienionymi wcześniej przykładami rozumiem raczej niespecjalnie. Wiec będziemy gadać przez tłumacza. Pytam się czy miał jakie znieczulenia - tłumacz się pyta czy miał jakie operacje. On mówi ze miał jak był mały ale nie pamięta. Tłumacz mi na to że on nie miał. Pytam się czy ma jakie alergie. Tłumacz się pyta czy on brał kiedy cosik co mu zaszkodziło. Gościu na to że on tego co mu szkodzi - to nie je. Na co tłumacz mi mówi że on alergii nie ma. Taak. Przeszedłem na polski i zapytałem się grzecznie czy on naszą mowę rozumie. Że trochę tak. Na co ja mu że czeski i owszem - ale musi pomalutku gadać. Po czym żeśmy se pogadali szczerze i od serca, pośmialiśmy się z rzeczy różnych a na koniec tłumacz podał mi grabę, skasował 120 funciszów za przysłuchiwanie się rozmówkom czesko-polskim i polazł w cholerę. Era samoobsługi. Jak se przypomnę babkę co ostatnio przyszła z tłumaczem suahili to mi się dupa marszczy na myśl samą co też tak naprawdę myśmy się dowiedzieli o sobie...

Istnieje teoria że Diabeł zawsze robi Panu Bogu wbrew.
Pan Bóg wymyślił zdrowy tryb życia - Diabeł wymyślił pilota do telewizora.
Pan Bóg wymyślił zdrowe odżywianie i warzywa - Diabeł popcorn i frytki.
Idąc tym tropem, skoro to Pan Bóg pomieszał języki, tłumacz musi być pomiotem sił nieczystych.

wtorek, 2 marca 2010

Noc Kupały

Kowalik siedział w dyżurce i cholery jasnej dostawał. Jak trzeba coś komuś wziąć - to do Kowalika. A jak Kowalikowi coś jest to nie ma nikogo żeby przyleźć na zastępstwo. W sumie nic ważnego nie miał, ot spotkanie z kumplami. Jego ex zabrała dzieci do kochanej mamusi stąd nieoczekiwanie zrobił mu się wolny weekend. Dusił w sobie to cholerstwo przez cały wieczór aż w końcu dotarło do niego że go w końcu wścieklizna zabije. Dość tego, trzeba się gdzieś przejść. Wygrzebał z plecaka portfel i pognał do sklepu. Już mu się raz trafiło że przespał porę otwarcia paśnika i potem wtranżalał całą noc hotdogi z pobliskiej stacji benzynowej. Nie żeby coś miał przeciwko parówkom w bułce ale jego podniebienie z trudnością tolerowało papier toaletowy pomieszany z psiną w czwartym gatunku.

- Panie Kaziu, do kiosku idę.
- Dobrze doktorze. Póki co spokój, może tak do rana będzie? - Kowalik skrzyżował palce i wyszedł na zewnątrz. Zapadał zmierzch. Gorące powietrze czerwca nabierało ciekawej barwy - zaciągnął się głęboko, przed oczami stanął mu widok egipskiego lata. Zupełnie jak tam, rozmarzył się. Ech, trzeba będzie polecieć...
- Co dla pana, doktorze? - głos pani Krysi, żartobliwie zwanej jedyna żywicielka, ekspresem przeniósł go z Egipskiej plaży do kraju nad Wisłą.
- A co dzisiaj szef zakładu poleca?
- Mam klopsiki w occie... - zawiesiła głos Krysia.
- A próbowała to pani?
- No nie, myślałam że to na panu przetestuje.
Szczerość w naszej firmie to norma, zamisiowało się Kowalikowi. Popatrzył podejrzliwie na zawartość słoika i po chwili zastanowienia go oddał. -Jakoś nie bardzo jestem dzisiaj nastawiony na eksperymenty. Żółtego wezmę, chleb i - o, rolmopsiki pani ma? A kielecki też?
Zapakował wszystko i wrócił na stacje. Nie ma to jak śledzik na kolacje. W dodatku z wsiowym chlebkiem - od razu poprawił się mu humor.

- I jak było?
- A jak miało być? - Kowalik wyjątkowo nie był w nastroju konwersacyjnym. -Zadupie na końcu świata, cała banda pijana, nikogo na drodze - jasnej kurwicy idzie dostać. Idę spać, póki mnie szlag nie trafi. Tylko łapnę świeżego powietrza. Gdzie motorolka?
Pogotowie dostało ostatnio w ramach poprawy łączności dwie przenośne radiostacje, używane teraz głównie przy wypadach do sklepu. Ot, zamiast się drzeć przez podwórko, wystarczyło zapodać „eRRR do wyjazdu!”. A jaki szpan w sklepie...

Kowalik wspiął się po drabince p.poż. i ostrożnie uniósł klapę. Miejsce to wynalazł kilka tygodni temu, można było spokojnie i bez nerwów zaciągnąć się dymem nie będąc automatycznie w obowiązku konwersacyjnym. Co w zasadzie mu nie przeszkadzało, ten obowiązek, ale czasem potrzebował samotności. Zapalił i zapatrzył się w noc. Mrugające światełko samolotu przesuwał się wolno na południe. Szczęśliwcy. Pewnie gdzieś na wczasy lecą... A gdzie Wielki Wóz? O tu jest. Orion? Zaraz, powinien być gdzieś tam... Starając się znaleźć odpowiednie miejsce zlazł z dachu na mały daszek i obszedł budynek. Nagle w pokoju który minął zapaliło się światło. Kowalik odwrócił się i zamarł. Do pokoju weszła młoda - lekarka chyba? Toż w naszych ciuchach jest. Ale że tu jest dyżurka? Może coś nowego przygotowali dla czwartego składu. Dziewczyna zdjęła kurtkę, buty, przeglądnęła się lustrze i zaczęła się rozbierać. Kowalik chciał iść - i nie mógł odwrócić wzroku. Stojąc w samej bieliźnie nieznajoma przyglądnęła się swojemu odbiciu raz jeszcze, nieznacznie przechylając głowę i rozpięła biustonosz. Po czym, jak gdyby zdając sobie sprawę z obecności obserwatora, powoli obróciła się do okna. Nie wykonał żadnego ruchu. Patrzył jak zahipnotyzowany. Dziewczyna zamarła na chwilę po czym powolnym, miękkim, wręcz kocim ruchem zsunęła ramiączka, biustonosz osunął się na ziemię, wsunęła palce pod gumkę majtek i kontynuując ruch stanęła przed nim naga. Kowalik przestał oddychać, doświadczał obcowania z apoteozą piękna na najbardziej podstawowym dla mężczyzny poziomie. Nie odwracając wzroku, w tym samym zwolnionym tempie, dziewczyna wyciągnęła rękę do wyłącznika i w pokoju zapadła ciemność.

Gdy Kowalik doszedł do siebie, bezszelestnie wrócił na dach, uniósł pokrywę i mało nie skręcając karku zlazł na dół. Cholera, kto to był?

- Ale nam w dupę dali, nie doktorze? - zagadał przyjaźnie Kazimierz odbierając wypełnione karty wyjazdowe od Kowalika.
- Masakra. Osiem wyjazdów w nocy, tego chyba jeszcze nie miałem. A inne składy jak?
- Też jeździli. „W” nawet dwa wasze wyjazdy zrobiła.
- A jak ta nowa? Dała sobie radę na czwartym? - Kowalik z miną pokerzysty rozpoczął wywiad.
- Jaka nowa? - pan Kazimierz wytrzeszczył oczy. -Na czwartym jeździł Porawny, powiedział dzisiaj rano że ma dość i na emeryturę wraca. A trójką Zalewski pojechał do Krakowa, dzwonili przed chwilą że jeszcze czekają na przyjecie...

poniedziałek, 1 marca 2010

Historia Wielkanocna

Janek stał z boku, starając się nie przeszkadzać. Wokół łóżka pacjentki rozgrywał się chaotyczny na pierwszy rzut oka taniec personelu. Gruby masował pacjentkę, co jakis czas przerywał, padał komenda „Odsunąć się!”, Bodzio przykładał łyżki defibrylatora do klatki, padał strzał i Gruby wracał do masażu. Juz kilka razy odmówił zmiany. Dożarty skurczybyk - pomyslał Janek. Bedzie juz ze czterdzieści minut. Janek poprawił zwisającą rękę pacjentki. Wokoło nadgarstka zawiązana była wąska opaska - indiański talizman na szczęście, identyczny jak ten co go sobie przywiózł zeszłego roku z Peru.

- Kończymy - Gruby otarł pot z czoła i zastygł na chwile, wpatrując sie w twarz pacjentki. -Tym razem przegraliśmy. Gdzie papiery?
Pielęgniarka pokazała mu stolik gdzie Bodzio właśnie kończył buchalterię.
- Dokończysz? - Bodzio potwierdził głową i wskazał żuchwą telefon. -Zadzwoń tylko do Płaszowskiego że sekcję potrzebujemy.
Gruby wystukał numer i przytłumionym głosem zaczał rozmowę.
- A ty co tak stoisz! - Zocha bezlitośnie wypatrzyła deklującego sie w kącie Janka. -Szmata i do roboty. Trzeba podłoge pościerać, jasna cholera, zawsz tek napapraja jak nieboskie stworzenia... - jej gderliwy głos zanikł w korytarzu. Nie czekajac na dalsze słowa zachęty Janek rzucił sie do schowka i przygotował mopa. Ścierając podłoge kątem oka widział jak pielęgniarki odklejają elektrody i zasłaniają ciało kobiety białym prześcieradłem.
- Pani Krysiu?
- A ty tu czego!
- A bo tam rurke zostawili, intubacyjną, tej po reanimacji...
- To nawet tego nie wiesz? - wydarła się Krycha. -Na sekcje jedzie to wszystko na miejscu zostaje. Rury, wkłucia, cewniki. No, nie przejmuj sie tak - dodała, widząc minę Janka. -Każdy kiedyś umrze. Ty, ja. Widać tak miała pisane. Pierwszy zgon?
Janek kiwnął głową i wziął się za swoja robote. Jak w szkole stary doktor o tym mówił to sie wszyscy chichrali bo smiesznym sie wydawało mówić o nieboszczyku „zimne nóżki”. Nikt go nie przygotował na radzenie sobie z uczuciem jakie szarpało nim od srodka. Matko boska, młoda babka, świeżo po porodzie... I ciach - nie ma. I nigdy nie będzie. Zamyślony ponuro wykonywał magiczny taniec mopem pomiędzy łóżkami, niepomny zarówno lśniących niklem maszyn, z których większość była dla niego kompletną tajemnicą, jak i wielogłosowego pikania dochodzącego z kolorowych monitorów.

- Przyjecie mamy! - ostry głos Bodzia wytrącil go z transu. -Pani Basiu, musimy przygotować czwórkę, wiozą nam zawał po reanimacji.
- Doktorze, ale co z nią? - Barbara wskazała ręką zmarła. -Toz dwie godziny musi tu leżeć...
- To co mam zrobić? Wysłać tamtego na ginekologię? - zeźlił sie Bodzio. -Te przepisy mnie kiedys doprowadzą do szaleństwa. A mozemy ja postawić na korytarzu?
- Przełożyć na wózek?
- Przełóżmy. Jakiś sądny dzień dzisiaj, wolę mieć wszystko gotowe. - Bodzio znany był z ciężkich dyżurów.
- Janek, chodź tu, pomozesz mi!
Barbara przysunęła wózek, złapała za prześcieradło - Czekaj, nie tak, tu złap, o - i teraz popchnij lekko - Janek zrobił jak mu kazała i poczul ze ktos go łapie za rękę. Krycha? Spojrzał w dół i serce zgubiło swój rytm - zmarła kobieta trzymała go za nadgarstek.
- Noż w morde jeża - nie wytrzymała Barbara - też nam dziwicę orleańska przysłali! Przecież Cię nie zje. Popchnij lekko, mówię - pociągnęła za prześcieradło, Janek, czując że podłoga osuwa mu się spod nóg, popchnał z drugiej strony i nieboszczka zgrabnie spoczęła na wózku.
- Wywieź na korytarz, od strony okna. A - czekaj. - Barbara wyszła z sali, wyprosiła czekających na odwiedziny i wstawiła głowę - Teraz.
Starajac sie nie patrzeć w miejsce gdzie pod prześcieradłem widać było zarys twarzy, Janek wyjechał na korytarz, postawił wózek pod oknem i nie czekając na kolejne Ważne Zadanie uciekł do gipsowni. Byt ostatniej ostoi palaczy był co prawda zagrożony odkąd nowe regulacje antynikotynowe zaczęły histeryczni zdobywać popularnośc, ale póki co ordynator sam tam chodził na jednego koło południa. Janek wyciągnął mocnego, przypalił i ze zdumieniem zauważyl że mu drżą palce. Pewnie od ściskania mopa - odsunał od siebie mysl ze ostatnie wydarzenia wywarły na nim tak duży wpływ.

- Janek!
Znowu ta jedza? Co tym razem...
- Taak?
- Z pogotowia za toba dzwonili. Pytali czy możesz przyjść wcześniej, ktoś tam potrzebuje zastepstwa.
- A mogę?
- No toż się pytam - chcesz zostać u nas czy lecieć do karetki? - Jankowi szczęka spadła. Wcale nie taka zła ta Kryska...
- Jak mogę to polezę na pogotowie. Kumpel jedzie do matki, prosił żebym przyszedł jak dam rade.
- To do zobaczenia jutro - Krycha pomachała mu przez ramie i wróciła do papierów.

- Słyszałem żeś ostra akcję miał dzisiaj? - z niejaka zazdrością zapytał Krzysiek. Kończyli szkołę razem, złożyli papiery do tego samego szpitala i robili teraz praktyki na różnych oddziałach. Z tym że Krzysiek jeździł mopem na internie.
- Spoksik - Janek z lekceważącą miną wydmuchał dym w stronę ciemniejącego nieba. Powietrze jeszcze nie było ciepłe, w dalszym ciągu snieg bielił sie tu i ówdzie po okolicznych sczytach ale czuć było zapach ziemi, pierwszy objaw nadchodzącej wiosny. -Biedna dziewczyna. Mordowaliśmy się z nią ponad godzine. Nic sie nie dało zrobić...
- Masowałeś? - w głosie Krzyśka zabrzmiało zdumienie i podziw.
- N-nie - niechtnie przyznał Janek. -Wiesz, dwóch anestezjologów, pieć pielęgniarek...
- To co robiłeś?
- No, organizacja, wiesz, strzykawki podawałem i w ogóle...
- Kurcze, tobie to dobrze. Ja tylko mam kupy w basenach i siki w kaczce - wyznał z wyjątkową jak na niego szczerością Krzysiek.
- Przesrane.
- Przesrane.
Zacięgnęli się raz jeszce po osklepki. Wchodząc na stację napotkali Jadwigę. Sekretarka pogotowia, prawa ręka pierwszego po Bogu a jak niektórzy złośliwi twierdzili w rzeczywistości rządząca pogotowiem. Jak zawsze nienagannie ubrana, z delikatnym makijażem. Połowa chłopów w szpitalu ukręcała sobie na jej widok łeb, druga połowa się do tego nie przyznawała uprawiając zezing zakamuflowany.
- Panie Janku, mam prośbe...
- Co moge dla Pani zrobić? - prośbom Jadwigi się nie odmawiało, chyba że ktoś chciał mieć Wielkiego Szlema w jednym roku. Czyli spędzić Wielka Niedziele, Lany Poniedziałek, Wigilię i Sylwestra na dyżurze.
- Potrzebuję z archiwum historie choroby - tu pan ma numery. Dzwoniłam juz do archiwistki, jedzie z domu, powinna być za pare minut - gdyby był pan tak dobry i przyniósł to dla mnie?
- Alez oczywiście - usmiechnał sie promiennie. -A gdzie to jest?
- Nie był pan tam jeszcze? Hm. Najprościej to schodami od głównego przejścia zejść na -2, w lewo za strzałkami do prosektorium i jak pan je minie, to drugie drzwi po lewo. Zresztą, jest tam duża tabliczka, znajdzie pan.

Janek zbiegł szybko klatka na -1 i zwolnił - cholera jasna, światło szlag trafił. Nacisnał guzik pare razy ale niewiele to zmieniło - schody idące w dół skryte były w gestniejącym półmroku. Zaraz se tu kulasy połamie - pomyślał i strając sie wymacywać drogę przed sobą schodził krok za krokiem w dół. Z góry dochodził słabnący coraz bardziej odgłos wieczornej krzątaniny szpitala. Janek doszedł w końcu do drzwi na -2 i zaczał szukać klamki. Zaraza... Wyciągnął pudełko i potarł zapałke. Suchy trzask zabrzmiał wyjątkowo głośno. A - po drugiej stronie - zorientował sie że próbował otworzyć drzwi od strony zawiasów. Nacisnął klamkę i wszedł do korytarza. Wielka strzałka z napisem prosektorium zakołysała sie w migotliwym świetle. Janek zdążył jeszcze wypatrzeć kontakt i przeciąg zgasił przypalającą palce resztkę zapałki. Auć - podmuchał i w ciemności ruszył w kierunku wyłącznika. O - jest. Nacisnął, przez chwile nic sie nie działo po czym w oddali kliknał przekaźnik i w korytarzu zapaliły się dwie żarówki. Mdłe światło dwudziestek piątek odepchnęło ciemność. Janek, pogwizdując, ruszył w stronę zaproponowaną przez prosektoryjny drogowskaz. W korytarzu rozeszło się echo jego kroków wymieszane z dziarskim marszem Pierwszej Brygady. Na końcu korytarza zamajaczyła ściana, Janek rozglądnał sie po okolicznych drzwiach i nie widząc Prosektorium doszedł do końca. A - to dalej tu się idzie. Popatrzył wstecz. Nieruchomy korytarz czaił sie za nim więc nie zastanawiając sie zbytnio skręcił w lewo. Tu paliło sie tylko jedno światło. Żarówka na odległym końcu chwiała sie nieznacznie w przeciągu. Janek przyspieszył. Weźnie tą cholerną historie choroby i wraca. Co za miejsce ponure... Minał wózki koło prosektorium i stanał w świetle pod samymi drzwiami archiwum. Usmiechnał się zawczasu, nacisnął klamkę i omalże nie zaklął. Zamknięte. Jescze nie przyjechała. No nic, poczeka. Oparał się o ściane, wyciągnął papierosa, przypalił. Wydmuchujac dym popatrzył w ciemny korytarz. Powidok zapalonej zapałki zatańczył zielonym cieniem. Co to sie człowiekowi zwiduje... Zaciągnał sie jeszcze raz i zauważył że na jednym z wózków poruszyło sie prześcieradło. Czując że krew odpływa mu do nóg przypatrzył się dokładniej - a, to przeciąg tak rusza prześcieradłem... i przesuwa go na bok... spod którego wystaje drobna dłoń... Z uczuciem narastającej paniki Janek poznał charakterystyczną opaskę. Przeciąg wzmógł sie, żarówka zatańczyła pod sufitem a przeciąg zaczał zsuwać prześcieradło z twarzy nieboszczyka, odsłaniając pół czoła i dochodząc do brwi. Wystający spod prześcieradła wskazujacy palec zgiął sie nieznacznie wzywając do podejścia... Janek, czując jak paraliżująca panika obezwładnia mu nogi, wydał z siebie skrzek przerażenia i runał w ciemny korytarz.

- Jak to - nikt nie czeka? - Jadwiga z oburzeniem rzuciała do słuchawki. - Zaraz tam przyjdę.
Niech no tylko mi w łapy wpadnie ten obibok - Święta Wielkanocne ida, zaraz mu znajde zajęcie...

niedziela, 28 lutego 2010

Odpowiedź


Powyzsze zdjecie jest proba odpowiedzi dlaczego Murray jest 4 na liscie ATP, a gdyby nie Kubot - chwala mu za to co robi pod polska bandera - ktory jezdzac do Czech i USA nauczyl sie gry - nie bylo by nikogo w meskim deblu w pierwszej 100.

Pozdrowienia potreningowe.
Ide jesc
Ide sie odzywiac.

sobota, 27 lutego 2010

Szum wentylatora

Krycha siedziała na izbie wściekła na cały świat. Co za małpa! Krew zalewała jej mózg. Przed oczami widziała sceny godne Markiza de Sade z przełożoną w roli głównej. Wielokrotnie przełożoną - pomyślała mściwie. Ostatecznie ja dupy na prawo i lewo nie daje. Żeby mi w piątek dowalić czwartą dwunastkę... Czując że ją za chwile wścieklizna zadusi, wyciągnęła papierocha z paczki i wyszła na podwórko. Najchętniej walnęła by kielicha, ale odkąd przyszedł Nawiedzony strach było ręce spirytusem myć. Zaraz z alkomatem gotowym do dmuchania leciał.

- Zimno dzisiaj, nie? - dopóki się nie odezwał nie zdawała sobie sprawy że nie jest sama.
- Zimno - wzruszyła ramionami. -Kwiecień ledwie co...
- Strasznie długo zima trzyma... - Franek był świeżym nabytkiem, prosto po szkole. Miły i do roboty chętny. Jak popracuje dwadzieścia lat to mu przejdzie - Krycha zdecydowanie nie nadawał się do konwersacji. Kurzyli niespiesznie, dym uchodził w stronę zimnego, kwietniowego nieba. Z oddali dochodziły dźwięki dyskoteki. Miarowe dudnienie skojarzyło się jej z jakimś tajemniczym obrządkiem dzikich plemion. Tańce nagich ludzi przy ognisku... Potrząsnęła głową - co to też jej po łbie chodzi. Gdzieś z daleka doszły do niej dźwięki syreny. Pogotowie? Policja? Na izbie rozdzwonił się telefon. Cholera jasna, nawet dopalić nie pozwolą. Przydeptała połówkę dobrego klubowego i przyspieszyła. Długi, straszący zgniłą zielenią spotęgowaną trupio bladym światłem jarzeniówek korytarz zadudnił echem kroków. Lepiej wiedzieć kogo diabli niosą. Zdyszana podniosła słuchawkę.
- Izba.
- Krysiu, wiozą wam poród. Namolny prosił żeby zawiadomić ginekologów.
- Ten to zawsze ma zwieracze napięte - Krycha kliknęła w widełki. -Zosia? Ponoć gotową do rodzenia wiozą. Zestaw mamy.
W sumie mogła dopalić tego klubowego. Na izbie cisza jak nigdy, w poczekalni nikogo, doktory drzemią w dyżurkach. Ech, może tak do rana dotrzyma... Jej myślom towarzyszyło ciche whumm whumm whumm obracającego się wolno wentylatora pod sufitem.

Usłyszała pisk hamulców, trzask drzwi. Doszły do niej przekleństwa i odgłosy szamotaniny. Już są z porodem? I czego tak klną?
- Franeeek! - rozdarła się na cały regulator. -Chodź na Izbeee!
Do pomieszczenia weszło dwoje ludzi ciągnąc słaniającego się na nogach chłopaka. Oż w mordę. Bladozielony, z plamą krwi na koszuli. Jasna cholera.
- Tu go dajcie! - wskazała wózek. Klepnęła go po twarzy, nie zareagował. Ambu - jest, tlen, szybciej - gdzie ten nierób pieprzony - A, jesteś - dzwoń po chirurga i anestezjologa - szybko!
Sprawdziła tętno, jest - ucieszyła się i zaczęła wentylację. Na schodach usłyszała tupot nóg. Jest to tętno czy nie ma? Do sali wpadł Gruby z depczącym mu po piętach Szybkim.
- Doktorze, przywieźli tracącego przytomność, nie reaguje.
- Kiedy?
- Może dwie minuty.
- Bierz się za masaż - zwrócił się Gruby do Szybkiego - a dla mnie rura i laryngoskop.
Krycha z ulgą oddała ambu i rzuciła się do wózka. Podała zapalony laryngoskop Grubemu i odpakowała rurkę intubacyjną..
- Misiu...
- Kurważ, nie teraz - daj prowadnicę - drugą część zdania Gruby rzucił do Krychy.
- Misiu!
- A? - do Grubego najwyraźniej dotarł niepokój w głosie Szybkiego. - Czego?
- A, o - Szybki wsadził dwa palce ułożone jak do badania ginekologicznego w klatkę piersiową chłopaka. Weszły po nadgarstek. Gruby zaniemówił. Z wyrazem szoku na twarzy założył rękawiczkę, odsunął Szybkiego i powtórzył badanie.
- O kurwa.
- O kurwa.
- O kurwa.
Potrójne przekleństwo rozeszło się po izbie. Gruby spojrzał bezradnie na Szybkiego. -Rób że coś!
- A niby co... Toż on ma dziurę w sercu na wylot... Pani Krysiu, skąd on się wziął?
- A, oni przywieźli - Krycha pokazała ręką w stronę korytarza.
Gruby wyjrzał przez drzwi. Pozostała trójka wyglądnęła za nim. Na korytarzu nikogo. Na podwórku nikogo. Cisza.
- Jacy oni? Tu nikogo nie ma... - powiedział bezradnie Szybki.
Czworo ludzi jak na komendę obróciło się w stronę noszy. Na wózku leżało bladozielone ciało z plamą krwi na brzuchu i spodniach. Z czubków palców zwisającej ręki kapały pojedyncze krople krwi. Wrażenie całkowitego bezruchu psuł jedynie wolno obracający się wentylator.
- O kurwa.
Tym razem w powietrzu cztery głosy zabrzmiały jednocześnie.

piątek, 26 lutego 2010

Estetyka gruczołu

UWAGA. POST NIE JEST DLA DZIECI, MŁODZIEŻY I OSÓB WRAŻLIWYCH NA SŁOWO „CYCKI” TAKOŻ W LICZBIE POJEDYNCZEJ JAKO I W MNOGIEJ. WW. ZAPRASZAM NA JUTRO.

Kobiety maja przerąbane. W zasadzie każdy ma - a taki anestezjolog na ten przykład to w szczególności - ale kobiety zdecydowanie łatwego życia nie maja. Chłop jak ma zmarszczki to się mówi że dodają mu uroku. Kobiecie zmarszczki przydają zmarszczek. Jak chłop siwieje to się cieszy że nie łysieje. Kobieta lata za farbami i się biedaczka truje w oparach amoniaku coby se zrobić burgunda albo inna śliwkę. Jak chłop ma cellulitis to musi spotkać się z kobietą coby mu to a/. wypatrzyła, b/. pokazała i wreszcie c/. wytłumaczyła osochozi. Ale to wszystko blednie jak z białej jabłoni dym w porównaniu z problemem biustu. Znaczy, w górach cycki się mówiło ale ponoć teraz jest to kompletnie passe.

Jak są małe - to są za małe. Jak są duże - to są za duże. Jak sterczą - to niedobrze, idzie taka bidula po ulicy i się garbi bo ma wielkie i sterczące. Jak nie sterczą- rozpacz straszliwa dusze ogarnia bo co z bimbołami robić?!? Ech... Chłop, wiadomo - może nie mieć rąk i nóg byleby nie był kaleką. Na szczęście przemysł farmaceutyczny wyprodukował ostatnio - jakieś dziesięć lat temu - blokery fosfodiesterazy 5 co rozwiązało problem wszystkim nieszczęśnikom mającym uwiąd stresogenny raz na zawsze. Do lamusa odeszły metody chińskiej medycyny czy teoria prawidłowego oświetlenia pokoju w trakcie barabara Doktora Pasikonika. Znaczy, barabara Paiskonika a nie Barabara Pasikonik, bo on na imię miał Zenon chyba. Nie pomne. Ale na pewni nie Barabara.

Na wyspach problem cycków małych przeważa nad problemem cycków innych - a to z powodu uwarunkowań genetycznych dzięki który tubylczynie w większości są wyposażone w cycuchy wielkie. W sklepie łatwo spotkać biustonosz EE, natomiast B w zasadzie wisi sobie na półkach dla trzynastolatek. O czym pisać nie wolno bo ma to kontekst seksualny i podpada pod pedofilię. Tubylczyniom nie grozi więc syndrom Pameli A., która zniesmaczona swoim turbobiustem oberżnęła sobie operacyjnie cycki do wartości ogólnie pojmowanych jako rozsądne, natomiast gnębi ich niewymownie wszystko co ma rozmiar niemelonowaty. I ścierpieć tego nie mogą.

Coś w tym jest - po ulicy chodzi masa samotnych, ładnych kobiet z małym biustem które patrzą z zazdrością na potwory szpetne lecz cycate, co walkę o samca zdobyły ekspozycją gruczołów mlecznych ponadnormatywnej wielkości. Stąd od czasu do czasu trafia się nieszczęśnica co swoje śliczności chce powiększyć ile tylko da radę. Musze przyznać że jest w tym jakieś oszustwo - toż samiec, oceniający samicę pod kątem możliwości wykarmienia młodych, nie bierze pod uwagę silikonu napchanego pod gruczoł. Przecież dziecka silikonu żreć nie będą - mleka im trzeba. Co prawda historia zna przypadek Kazia, jednego z trojaczków, który wyrósł na dźwięczny bas bo mu do karmienia cycka zabrakło i ojciec poił fuksiarza piwem, ale o ile można zastąpić mleko pełnowartościowym napojem spożywczym, o tyle trudno sobie wyobrazić zdrowe dziecko wypasione cyckiem z silikonu. Dlatego też samiec prawdziwy woli cycka małego a naturalnego od silikonów bimbających sobie szyderczo z jego rozrodczej estetyki.

W zasadzie, z samczego punktu widzenia, mając ciężarówkę jabłek nie szukamy amatorów arbuzów, czy - gdyby aluzja była zbyt zawoalowana - melonów tylko raczej jabłkofilii, ale jak widać można odwrotnie. Napompować jabłuszka silikonem i sprzedać je melonmanom.

O tempora...

czwartek, 25 lutego 2010

Chlop do obrazu

Nurs jest zjawiskiem dziwnym. Z jednej strony potrafi, trzymajac gajdlans w ręku, stanąć doktorowi a nawet logice wbrew, z drugiej z tym samym gajdlansem przyłazi nie wiadomo po co i sie upewnia czy aby to my na pewno gajdlansujemy pacjenta czy nie. Zaraza.

Odnośnie gajdlansowania bezdyskusyjnego przyszła ostatnio dzieweczka zęby rwać w ogólnym. I wszystko by było kul jak by nie wygrzebanie faktu żucia gumy (do żucia rzecz jasna, nie wiem czy można żuć inne gumy, nie próbowałem). Dzięki temu panna poszła z kompletem uzębienia coby przemyśleć istotę problemu czyli kogo tu posrało. Jak juz pisałem kiedyś, z gajdlansa wynika że pacjent może jeść co chce sześć godzin przed zabiegiem ale nie wolno mu żuć gumy w dniu zabiegu. W związku z powyższym pacjent operowany o 14 może wtranżolić parnik ziemniaków z otrebami o 7 rano, ale jak sobie o szóstej, sypiac te otreby, żuł gume - to idzie precz.

Kolejny gajdlans którym się bezlitośnie wywija to nadciśnienie. Tu gadka jest prosta i w zasadzie bezdyskusyjna. Wartościa graniczną jest 180/105 mmHg i nie ma znaczenia czy to pomiar był jednorazowy czy też nie. Ma za wysokie - idzie precz. Niezależnie od standardów pisania gajdlansów ten jest wręcz lakoniczny. I tu dochodzimy do sedna. Wpada wczoraj nurs przedzabiegowy żeby mnie poinformować o pacjencie zabukowanym na dzisiaj co to wyprodukował na jej widok 190/110. Czyli - że się wygajdlansował z zabiegu. No to ossochoźi? No bo on jest przedsiebiorcą i musi pracować a nie może bo ma przepuklinę. And? No i chce byc operowany jutro. Iiii...? - zawiesiłem głos bom nie bardzo skumał czaczę. Toż gajdlans nie rozróżnia etatowych od selfemplojmentowych. No bo on jest na liście na rano, zapodał nurs. To go skreśl. Przyjdzie jutro i będzie miał 200/120. Szkoda jego i naszego czasu. Wyslij go do dżipa, poje tabletek przez tydzień i się go zoperuje.

Przylazłem rano i się dowiedziałem że moj pacjent do dżipa poszedł - ten mu zmierzył ciśnienie, stwierdził że 159/95 do żadnego leczenia się nie kwalifikuje i przysłał go z powrotem. Napisałem mu list w którym wyjaśniłem bardzo grzecznie i miło że jak kto ma 210/125 w chwili przyjęcia to się może zoperowac na cokolwiek ale beze mnie - bo ja go nie zamierzam tknąć małym palcem. Początkowo pacjent był nieco wkur zdenerwowany, alem mu poiedział że jego wellbeing jest zaraz po jego safety, które to jest absolutnym paramount. Pokiwał głową i poszedł. Dżipowi na wszelki wypadek napisałm formułkę że jeżeli uważa że to jest nadciśnienie indukowane stresem to niech go wyśle do szpitala gdzie go poczestuja Głupim Jasiem na gudmyrning. Ja tu warunków na to nie mam.

Poniewaz jak się dzień zacznie - tak sie i kończy, następny przylazł miły i sympatyczny jegomość żrący sobie poprawiacz nastroju. Fajne lekarstwo, człowiek jakis taki mniej ponury chodzi. Problem w tym że to się żre zarówno z niesterydowymi lekami p.zapalnymi - jako że wzrasta ryzyko krwawienia - jak i z tramadolem któren to może wpływać toksycznie na mózg. Czyli innymi słowy uspić nie problem - problem leki tak dobrać żeby się pół ulicy nie zleciało słysząc ryki rozpaczliwe. Pooperacyjnie dostał morfinę ale jak on noc przetrzyma na cocodamolu - mieszanka kodeiny z paracetamolem - i diclofenacu - cos trza dać, ryzyko krwawienia po przepuklinie duże nie jest - nie mam pojecia.

środa, 24 lutego 2010

Jak na Zawiszy

Człowiek w życiu to przesrane ma. Nieszczęścia i stresy się sypia wokoło, napięcie wzrasta, na palcach maleje. Anestezjolog ma przesrane podwójnie. Z jednej strony mianowicie musi się zajmować pacjentem - który to jest bonum superiorum - a z drugiej musi dogadzać chirurgowi. Ten wiadomo - czasem humor ma dobry ale najczęściej nie. Pod tym względem Brytole są dziwni. Przyjdzie taki i przez cały dzień raz burknie do instrumentalnej - która tu z niewiadomych powodów nazywa się scrub nurse - że mu się igła nie podoba... I klops. A raczej pasztet z gęsiej wątróbki na truflach. Potem biedny nurs trzęsącym się głosem opowiada jaki to gbur okropny przychodzi pracować. Wyraziłem nieśmiało pogląd że każda nursa brytyjska powinna pojechać na trzy tygodnie do dowolnego polskiego szpitala i poasystować urazowcom - ortopedom. Po powrocie sławić będzie niebiańską kulturę tutejszych chamów i po dupie ich całować.

Człowiek w życiu przesrane ma. Dlatego tak ważne jest by mieć jakiś stały punkt, coś co w otaczającym nas zewsząd chaosie przyniesie poczucie pewności, skała i opoka, niezmienna wczoraj, dziś i jutro. W przypadku anestezjologa takim dobrym duchem jest jego brat w utrapieniu. Czyli chirurg.

Można na niego zawsze liczyć. Jak zabukuje listę na 8:30, nigdy się nie zdarzy by przyszedł przed 8:30. Co prawda w tej pewności jest pewna niewiadoma, mianowicie ile się spóźni - więc nie wiadomo czy wystarczy zaplanować sobie rano kawusię i prasówkę znajomych blogów czy też bułeczka się jednak zmieści - ale że tak się stanie jest pewne jak upadek imperium uesańskiego. Może jeszcze nie teraz, ale w końcu to nastąpi. Ostatecznie żadne imperium nie przetrwało to czemu akurat to miałoby przetrwać. Zresztą Chińczycy juz doły kopia pod dolarem a ci wiadomo - jak się za coś wezma, to z prostej gimnastyki zrobia układ choreograficzny co to sie normalny człowiek pół roku uczy.

Gdyby ktoś myślał że chirurg jest pracownikiem złym, mylił by się grubo. Gdyż niezależnie od tego ile się spóźni - listę skończy przynajmniej z godzinnym obsuwem. Chyba że mu podstępnie anestezjolog wyharata pół listy używając podstępów z wkurwianiem nadciśnieniowców, zwalaniu gum do żucia oraz częstowaniu lizakami cukrzyków bez porannych tabletek.

Tutaj ma zastosowanie zmodyfikowane prawo Murphy'ego które mówi że waga spadającego przedmiotu jest wprost proporcjonalna do ceny urządzenia na które spada. Modyfikację nazwę sobie abnegatową, jako żem jej jeszcze nie słyszał. Roszczenia przyjmuję w zawitym 7 dniowym terminie i odrzucam na pniu. Zasada brzmi następująco:

Czas spóźnienia chirurga na zabieg jest wprost proporcjonalny do iloczynu ciężkości stanu pacjenta i jego wkurwienia spowodowanego poranną głodówką a całościowe spóźnienie listy jest wprost proporcjonalne do kwadratu współczynnika ważności spraw zaplanowanych przez anestezjologa.

Po wykonaniu wszystkich T-studentów, współczynników chi i określeniu współczynnika pewności p można wysunąć następujące aproksymacje:
- anestezjolog umówił się z małżonka na wspólne popołudnie - chirurg przychodzi z godzinnym opóźnieniem i pier..oląc się niemożebnie przeciąga wszystko do czasu zamknięcia sklepów;
- robimy przegląd samochodu - wiadomo, będziemy musieli wstać na drugi dzień rano i piechotą zasuwać po odbiór do mechanika;
- ślub przyjaciela - 12 godzin (zabezpiecza to również wesele i poprawiny)
- własny ślub - prócz spóźnienia i pier..olenia chirurg oddaje pacjenta w stanie tragicznie beznadziejnym, po czym idzie do domu w przelocie informując rodzinę że "operacja się udała". Co jest najlepszym dowodem że chirurg nie Pinokio - z takim nosem nie byłby w stanie wejść do windy. Ani zejść po schodach.

Na szczęście dzisiaj, korzystając z krótkiego dnia który wg. listy powinien skończyć się o jedenastej, zaplanowałem sobie jedynie dżima. Dzięki temu chirurg spóźnił się tylko godzinę, o jedenastej skończył pierwszy zabieg miast czwartego a łącznie jego seksualny stosunek do swoich obowiązków, pacjenta i personelu pozwolił mi na wyjście z roboty o 14:30. Czyli jakby trzy i pół godziny po czasie.

Zupełnie nie rozumiem skąd mi się potem wzięło tyle energii: 5 kilometrów zrobiłem zupełnie bezwysiłkowo w 29'45'', pół godziny na wiośle to 7,2 km, w kolejne pół godziny na stepperze wyorałem 525 kcal a rowerek potem świszczał i skrzypiał. Dwie godziny. Chyba jednak wystartuje w jakimś półmaratonie jeszcze na tą jesień. Jak mi tylko łupanie w stawie przejdzie, tym samym com go złamał u Oreoranów na zasikanych schodach.

wtorek, 23 lutego 2010

Memento mori

DNR. Black corner of modern intensive care. Przeczytałem sobie dawno temu artykuł o tym przedziwnym stanie który dzięki zdobyczom nauki udało się nam wyhodować. DNR - Do Not Resuscitate. I wszystko bylo jasne - jak kto umarł, to nie żyje. Wszytko jest jasne dopóki nie trzeba samemu podjąć takiej decyzji. I wziąć udział w pobraniu narządów.

W założeniach jest bardzo prosto. Osiągnęliśmy kres naszych możliwości leczniczych. Mimo naszych wysiłków pacjent nie wrócił do życia. Na łóżku leży ciało w którym nic nie mieszka. Stan wegetatywny - czy w ponurej gwarze intensywistów, warzywo. Ponieważ pacjentowi pomóc się nie da - a nasze działania nie pozwalają mu umrzeć, zaprzestajemy intensywnej terapii. Karmimy, poimy, leczymy infekcję - ale nie wdrażamy jakiegokolwiek leczenia wspierającego układ krążenia. Jeżeli uda się pacjenta uwolnić od pomocy respiratora - nie wspieramy również układu oddechowego. Czekanie na śmierć.

W tym czasie wykonuje się próbę czy pacjent rzeczywiście nie umarł. Sprawdza się funkcje pnia mózgu i w przypadku stwierdzenia braku takowych stwierdza się zgon. Dla ciekawych na dole strony znajduje sie procedura którą wykonuje sie w takim przypadku. Po stwierdzeniu zgonu do respiratora nie jest podpięty ktoś - lecz ciało zmarłego.

Następnie zawiadamiamy Poltransplant. W zależności od możliwości i zapotrzebowania pobiera się różne narządy. Znieczulenie nie różni się w zasadzie od znieczulenia żywego człowieka - w dalszym ciągu mogą funkcjonować odruchy z rdzenia kręgowego które sugerować mogą że pacjent nadal żyje.

Następuje taki dziwny moment.

Chirurg zakłada klemy na naczynia serca - i nagle ciało żywe zamienia się w martwe.

Wiem że to tylko ciało.

Ale uczucie które temu towarzyszy trudno nazwać przyjemnym.

------------------------
Procedura stwierdzenia śmierci pnia mózgu:

Etap I : Wysunięcie podejrzenia śmierci pnia mózgu.
Etap II : Wykonanie badań potwierdzających śmierć pnia mózgowego.

Spełnienie wszystkich wymogów Etapu I warunkuje przejście do Etapu II.

Etap I obejmuje dokonanie u chorych następujących stwierdzeń i wykluczeń:
1. S t w i e r d z e n i a:
a) chory jest w śpiączce,
b) sztucznie wentylowany,
c) rozpoznano przyczynę śpiączki,
d) wykazano strukturalne uszkodzenie mózgu,
e) uszkodzenie strukturalne mózgu jest nieodwracalne wobec wyczerpania możliwości terapeutycznych i upływu czasu.

2. W y k l u c z e n i a:
a) chorych zatrutych i pod wpływem niektórych środków farmakologicznych (narkotyki, neuroleptyki, środki nasenne, usypiające, zwiotczające m.m. poprzecznie prążkowane),
b) w stanie hipotermii wywołanej przyczynami zewnętrznymi,
c) z zaburzeniami metabolicznymi i endokrynologicznymi,
d) z drgawkami i prężeniami,
e) noworodki donoszone poniżej 7 dnia życia.

Spełnienie warunków zawartych w „Stwierdzeniach” i „Wykluczeniach” zezwala na wysunięcie podejrzenia śmierci pnia mózgu i przejścia do Etapu II.

Etap II obejmuje wykonanie przez ordynatora oddziału/ kliniki w odstępach 3-godzinnych następujących badań:
1. nieobecność odruchów pniowych,
2. bezdech.
Badanie odruchów pniowych wykazuje:
1. brak reakcji źrenic na światło,
2. brak odruchu rogówkowego,
3. brak ruchów gałek ocznych spontanicznych, brak ruchów gałek ocznych przy próbie kalorycznej,
4. brak jakichkolwiek reakcji ruchowych na bodziec bólowy w zakresie unerwienia nerwów czaszkowych,
5. brak odruchów wymiotnych i kaszlowych,
6. brak odruchu oczno-mózgowego.
Badanie bezdechu wykazuje brak reaktywności ośrodka oddechowego.

Wytyczne techniczne do sposobu badań:
Badanie reakcji na światło:
a. przed próbą należy przez 30 sekund utrzymać zamknięte powieki,
b. następnie odsłonić równocześnie obie źrenice oświetlając je światłem z silnego źródła (latarka lekarska, zwykła latarka, laryngoskop),
c. badanie przeprowadzić trzykrotnie w odstępach około 30 sekundowych,
d. w czasie badania obserwować średnicę źrenic przez około 5 sekund.

Badanie odruchu rogówkowego:
a. unieść powiekę i odsłonić gałkę oczną,
b. dotknąć rogówki 3-krotnie w około 5-sekundowych odstępach sterylnym wacikiem,
c. badania wykonać obustronnie,
d. obserwować zachowanie się powiek podczas próby.

Próba kaloryczna:
a. przed wykonaniem próby sprawdzić wziernikiem pełną drożność przewodów słuchowych zewnętrznych (brak woskowiny),
b. skierować strumień z 20 ml lodowatej wody (temp. 3-10 C) na błonę bębenkową,
c. obserwować zachowanie się gałek ocznych.

Sprawdzanie reakcji bólowych:
a. w zakresie nerwów czaszkowych: nacisk opuszką palca na okolicę wyjścia nerwu nadoczodołowego (obustronnie),
b. w zakresie nerwów obwodowych: ucisk płytki paznokciowej w okolicy wzrostowej krawędzią paznokcia (obustronnie),
c. obserwować zachowanie się mięśni mimicznych twarzy i innych grup mięśniowych. Sprawdzanie odruchów wymiotnych i kaszlowych:
a. wprowadzenie zgłębnika do gardła i początkowego odcinka przełyku oraz ruchy osiowe zgłębnikiem nie wywołują odruchu wymiotnego,
b. wprowadzenie zgłębnika do tchawicy i oskrzeli oraz osiowe poruszanie nim nie wywołuje odruchu kaszlowego,
c. obserwować zachowanie się mięśni mimicznych twarzy, mięśni klatki piersiowej i brzucha.

Badanie odruchu oczno-mózgowego:
a. stanąć za głową badanego i ująć ją obiema rękami z boków,
b. odsłonić gałki oczne odsuwając kciukami powieki ku górze,
c. obrócić głowę badanego najpierw w jedną stronę i zatrzymać 3-5 sekund w tej pozycji,
d. obrócić głowę badanego w przeciwną stronę i zatrzymać ją przez 3-5 sekund w tej pozycji,
e. obserwować zachowanie się gałek ocznych.

Badanie bezdechu:
a. przez 10 minut wentylować badanego 100% tlenem w układzie bezzwrotnym,
b. następnie przed wykonaniem próby bezdechu tak wentylować płuca 100% tlenem, aby zawartość wydechowa CO2 rejestrowana kapnograficznie ustabilizowała się na poziomie 5+0,5%,
c. po uzyskaniu ww. stabilizacji pobrać krew z tętnicy i oznaczyć PaCO2,
d. natychmiast po pobraniu krwi odłączyć badanego od wentylatora płucnego (respiratora) rozpoczynając równocześnie insuflację tlenu z przepływem 6 l. min. Przez założony cewnik do tchawicy zgłębnik z wylotem w pobliżu rozwidlenia tchawicy,
e. od chwili odłączenia wentylatora płucnego obserwować pilnie zachowanie się klatki piersiowej i nadbrzusza przez kolejne 10 minut,
f. z chwilą upływu 10 minut pobrać krew z tętnicy celem oznaczenia PaCO2 i natychmiast po pobraniu krwi podłączyć badanego do wentylatora płucnego,
Uwaga: próba jest wykonana prawidłowo, jeśli w początkowym oznaczeniu PaCO2 uzyskano wartość co najmniej 40 mm Hg (5,3 kPa), a przyrost PaCO2 po 10 minutach próby wyniósł co najmniej 15 mm Hg (1,9 kPa).
Jeżeli w oznaczeniu początkowym uzyskano wartość PaCO2 poniżej 40 mm (5,3 kPa) należy po ½ godziny wykonać powyższą próbę ponownie po odpowiednim zmniejszeniu wentylacji płuc 100% tlenem.
Przy prawidłowo wykonanej próbie brak jakiejkolwiek reakcji ze strony mięśni biorących udział w oddychaniu świadczy o trwałości bezdechu.
Wszystkie badania potwierdzające należy powtórzyć po trzech godzinach od chwili zakończenia pierwszej serii badań.
Spełnione wszystkie kryteria i właściwe, dwukrotne wykonanie prób zezwalają komisji złożonej z trzech lekarzy, w tym co najmniej jednego specjalisty w dziedzinie anestezjologii i intensywnej terapii oraz jednego specjalisty w dziedzinie neurologii lub neurochirurgii na uznanie badanego za zmarłego w wyniku śmierci mózgowej.

> III. Wskazówki i uwagi dla Komisji ds. orzekania śmierci osobniczej
Komisja bada chorego i przedstawioną dokumentację, kontrolując czy:
1. dokonano wymaganych wstępnych stwierdzeń (etap I) ?
2. dokonano wymaganych wstępnych wykluczeń (etap II)?
3. stwierdzono strukturalne uszkodzenie mózgu?
4. stwierdzono nieodwracalność strukturalnego uszkodzenia mózgu wyczerpania możliwości terapeutycznych i upływu czasu ?
5. stwierdzono brak odruchów pniowych?
6. stwierdzono stały bezdech?

Jeśli tak, to:
1. chorego można uznać za zmarłego, mimo jeszcze utrzymującej się czynności serca,
2. uznanie za zmarłego leży w kompetencji Komisji,
3. z chwilą uznania chorego za zmarłego respirator wentyluje zwłoki,
4. chory jest zmarłym, kiedy pień mózgu został uznany za martwy, a więc nie wtedy, kiedy odłączono wentylator płucny (respirator) i czynność serca uległa zatrzymaniu,
5. obowiązek terapeutyczny ustaje z chwilą komisyjnego potwierdzenia zgonu,
6. badania elektroencefalograficzne i badania angiograficzne mózgu nie są potrzebne do rozpoznania śmierci pnia mózgu,
7. w przypadku jakiejkolwiek wątpliwości dotyczącej śmierci pnia mózgu Komisja oddala wniosek.

poniedziałek, 22 lutego 2010

Raport specjalny

North East: znowu pada śnieg. Nie jakieś tam śnieżynki ale prawdziwa śnieżyca co w pół godziny zasypała wszystko na biało.
Drogi białe, miłośnicy opon letnich rozwijają zawrotne 30 mil/godzinę. Na autostradzie, bo w mieście mniej.

Gdzie jest moje globalne ocieplenie!!?!