poniedziałek, 14 marca 2011
piątek, 11 marca 2011
Prawo i medycyna
czyli: „Panowie! Zdrada!! Jesteśmy w dupie!!!”
Jednym z wykładów w Szczyrku - narażając sie wszystkim Profesorom, zaryzykuję, ze chyba najciekawszym - był ten o odpowiedzialności prawnej lekarza. Pani Mecenas, specjalista zajmujący się ZLD*, barwnie i ze swadą opisała nasze prawa oraz obowiązki.
Polski prawodawca stworzył wiele aktów prawnych, regulujących stosunek - nomen omen - pacjenta do lekarza. Prawo to zawiera kilkanaście aktów mówiących o obowiązkach lekarza oraz mniej więcej tyleż samo traktujących o prawach pacjenta. W druga stronę niestety, ani dudu. Wynika z tego, że, uogólniając nieco, pacjent obowiązków nie ma tak samo, jak i lekarz praw.
Wśród licznych pułapek, jakie prawodawca zastawił na lekarza, kilka jest wręcz nieprawdopodobnych. Pierwsza z nich, to tak zwane wytyczne wszelkich gremiów naukowych, co to światło w ciemności niosąc, dziarsko drogę skołatanym lekarzynom wskazują. Przeciętny śmiertelnik się do nich stosuje - no bo do cholery, co niby ma robić. Jak w książce Pana Profesora stoi jak byk, ze tak należy, to tak należy i nie ma gadania. Co prawda może się okazać tak, że inny Pan Profesor napisze coś zupełnie innego i wtedy niestety jestesmy w wiadomym miejscu - vide podtytuł - bo nasz los na sali sądowej zależy już tylko i wyłacznie od ślepego losu, a dokładniej od tego, kogo Sąd poprosi na biegłego.
Żeby nie być gołosłownym: w trakcie studiów mieliśmy zajęcia z ortopedii zaraz po chirurgii. Pan Profesor Od Chirurgów złamania otwarte zespalał i zamykał, grzmiąc srodze na każdego, kto ośmielił by się takie coś pozostawić otwarte - a dwa piętra wyżej i dwie godziny później Pan Profesor Od Ortopedów złamanie takie zespalał i - tak jest! - leczył na otwarto, gromy spuszczając na każdego matoła, który odważył by sie takie śmierdzące gówno zaszyć.
Każdy lekarz wierzy w swoja szcześliwą gwiazdę - więc załóżmy, że otrzymaliśmy biegłego naszej drodze przychylnego. Czy to znaczy coś w ogóle? Nie. Sąd może taką ekspertyzę przyjąc - albo i nie. Może poprosić kogoś innego - a może powiedzieć żeby wszyscy spadali na drzewo - bo w Polsce Sąd jest niezawisły i żadna ekspertyza nie jest dla niego wiążąca. Wiażące jest tylko Prawo. W takim razie co z wytycznymi wszelki Rad, Gremiów, Profesorów Brodziatych i Ekspertów Znamienitych? Ano, według polskiego prawa są to takie sobie - bajania Starszych Panów. Ktoś se coś tam napisał, opublikował - i już. W świetle prawa nie ma to żadnego - najmniejszego - znaczenia. Sąd, owszem, może to wziąć pod uwagę - ale wcale nie musi...
Wiemy, gdzie jesteśmy?
Jednym z nielicznych dokumentów, które są obowiązujące w świetle prawa to Rejestr Produktu Leczniczego. W tymże rejestrze jest wyraźnie i jednoznacznie opisane komu, w jakim przypadku, w jakiej dawce, w jakiej postaci i w jakich interwałach czasowych można takowy lek podać. I tu coś, co powinno dać każdemu lekarzowi do myślenia:
Każde odstepstwo od RPL jest przestępstwem. To nie jest żart - na to jest oddzielny artykuł, wyrażający powyższe stwierdzenie.
Wyjątkiem jest jedynie:
- zgoda Komisji Etyki Lekarskiej na przeprowadzenie eksperymentu leczniczego oraz zgoda pacjenta na udział w taki eksperymencie, bądź;
-wyczerpanie wszystkich zarejestrowanych metod leczenia - co trzeba zawrzeć w dokumentacji leczenia pacjenta - i wdrożenie procedury importu celowego po uzyskaniu zgody pacjenta na takowe leczenie.
Wszystkie pozostałe odstępstwa, nawet, gdy pacjent został o nich wcześniej poinformowany i wyraził na nie zgodę, a w trakcie procesu leczniczego nie doznał uszczerbku na zdrowiu są, powtórzmy to jescze raz, PRZESTĘPSTWEM. Mozna za to zostać skazanym, a pacjent może dochodzić odszkodowania...
Na marginesiku mam pytanie do moich kolegów po fachu: używa się fentanylku do pp? A może morfinki? A może ktos z państwa zastosował przed zabiegiem operacyjnym antybiotyk w pojedynczeh dawce, który nie jest wyrażnie opisany jako lek do prewencji? Taak...
Gdyby ktoś miał jakiekolwiek wątpliwości, czy warto się trzymac litery RPL: otrzymalismy informacje, że matka 11 miesięcznego bobasa skarży pediatrę za podanie mu Zyrtecu. Bo tenże ma rejestrację od 1 roku życia. I domaga się sakramenckiego odszkodowania, co więcej - prawdopodobnie ten proces wygra...
I wreszcie trzecia i najważniejsza sprawa: zgoda na zabieg. Pacjent musi to zrobić świadomie, będąc w pełni poinformowany, w dodaku językiem zrozumiałym dla niego.
A każde odstępstwo...?
Taaaak....
--------------
*Zabezpieczenie Lekarskiej Dupy
Jednym z wykładów w Szczyrku - narażając sie wszystkim Profesorom, zaryzykuję, ze chyba najciekawszym - był ten o odpowiedzialności prawnej lekarza. Pani Mecenas, specjalista zajmujący się ZLD*, barwnie i ze swadą opisała nasze prawa oraz obowiązki.
Polski prawodawca stworzył wiele aktów prawnych, regulujących stosunek - nomen omen - pacjenta do lekarza. Prawo to zawiera kilkanaście aktów mówiących o obowiązkach lekarza oraz mniej więcej tyleż samo traktujących o prawach pacjenta. W druga stronę niestety, ani dudu. Wynika z tego, że, uogólniając nieco, pacjent obowiązków nie ma tak samo, jak i lekarz praw.
Wśród licznych pułapek, jakie prawodawca zastawił na lekarza, kilka jest wręcz nieprawdopodobnych. Pierwsza z nich, to tak zwane wytyczne wszelkich gremiów naukowych, co to światło w ciemności niosąc, dziarsko drogę skołatanym lekarzynom wskazują. Przeciętny śmiertelnik się do nich stosuje - no bo do cholery, co niby ma robić. Jak w książce Pana Profesora stoi jak byk, ze tak należy, to tak należy i nie ma gadania. Co prawda może się okazać tak, że inny Pan Profesor napisze coś zupełnie innego i wtedy niestety jestesmy w wiadomym miejscu - vide podtytuł - bo nasz los na sali sądowej zależy już tylko i wyłacznie od ślepego losu, a dokładniej od tego, kogo Sąd poprosi na biegłego.
Żeby nie być gołosłownym: w trakcie studiów mieliśmy zajęcia z ortopedii zaraz po chirurgii. Pan Profesor Od Chirurgów złamania otwarte zespalał i zamykał, grzmiąc srodze na każdego, kto ośmielił by się takie coś pozostawić otwarte - a dwa piętra wyżej i dwie godziny później Pan Profesor Od Ortopedów złamanie takie zespalał i - tak jest! - leczył na otwarto, gromy spuszczając na każdego matoła, który odważył by sie takie śmierdzące gówno zaszyć.
Każdy lekarz wierzy w swoja szcześliwą gwiazdę - więc załóżmy, że otrzymaliśmy biegłego naszej drodze przychylnego. Czy to znaczy coś w ogóle? Nie. Sąd może taką ekspertyzę przyjąc - albo i nie. Może poprosić kogoś innego - a może powiedzieć żeby wszyscy spadali na drzewo - bo w Polsce Sąd jest niezawisły i żadna ekspertyza nie jest dla niego wiążąca. Wiażące jest tylko Prawo. W takim razie co z wytycznymi wszelki Rad, Gremiów, Profesorów Brodziatych i Ekspertów Znamienitych? Ano, według polskiego prawa są to takie sobie - bajania Starszych Panów. Ktoś se coś tam napisał, opublikował - i już. W świetle prawa nie ma to żadnego - najmniejszego - znaczenia. Sąd, owszem, może to wziąć pod uwagę - ale wcale nie musi...
Wiemy, gdzie jesteśmy?
Jednym z nielicznych dokumentów, które są obowiązujące w świetle prawa to Rejestr Produktu Leczniczego. W tymże rejestrze jest wyraźnie i jednoznacznie opisane komu, w jakim przypadku, w jakiej dawce, w jakiej postaci i w jakich interwałach czasowych można takowy lek podać. I tu coś, co powinno dać każdemu lekarzowi do myślenia:
Każde odstepstwo od RPL jest przestępstwem. To nie jest żart - na to jest oddzielny artykuł, wyrażający powyższe stwierdzenie.
Wyjątkiem jest jedynie:
- zgoda Komisji Etyki Lekarskiej na przeprowadzenie eksperymentu leczniczego oraz zgoda pacjenta na udział w taki eksperymencie, bądź;
-wyczerpanie wszystkich zarejestrowanych metod leczenia - co trzeba zawrzeć w dokumentacji leczenia pacjenta - i wdrożenie procedury importu celowego po uzyskaniu zgody pacjenta na takowe leczenie.
Wszystkie pozostałe odstępstwa, nawet, gdy pacjent został o nich wcześniej poinformowany i wyraził na nie zgodę, a w trakcie procesu leczniczego nie doznał uszczerbku na zdrowiu są, powtórzmy to jescze raz, PRZESTĘPSTWEM. Mozna za to zostać skazanym, a pacjent może dochodzić odszkodowania...
Na marginesiku mam pytanie do moich kolegów po fachu: używa się fentanylku do pp? A może morfinki? A może ktos z państwa zastosował przed zabiegiem operacyjnym antybiotyk w pojedynczeh dawce, który nie jest wyrażnie opisany jako lek do prewencji? Taak...
Gdyby ktoś miał jakiekolwiek wątpliwości, czy warto się trzymac litery RPL: otrzymalismy informacje, że matka 11 miesięcznego bobasa skarży pediatrę za podanie mu Zyrtecu. Bo tenże ma rejestrację od 1 roku życia. I domaga się sakramenckiego odszkodowania, co więcej - prawdopodobnie ten proces wygra...
I wreszcie trzecia i najważniejsza sprawa: zgoda na zabieg. Pacjent musi to zrobić świadomie, będąc w pełni poinformowany, w dodaku językiem zrozumiałym dla niego.
A każde odstępstwo...?
Taaaak....
--------------
*Zabezpieczenie Lekarskiej Dupy
czwartek, 10 marca 2011
By sumienia nie zbrukać
W zasadzie nie interesuje mnie, jak się kto prowadzi. Fakt nobliwości Kowalskiego czy kurewstwa pospolitego Nowaka wisi mi kompletnie, póki jest to jego prywatna sprawa. Jednak co innego kurewstwo domowe - a co innego publiczne.
Jak wiadomo, Polskę zamieszkuje naród dziarski, prawy i w Boga wierzący. Każdy jeden stosuje sie do 10 przykazań, nie zabija, nie gwałci i brzydzi sie kradzieżą jak ostatnią zarazą. Jednak państwo zaczęło wpływać na naszą świętą, nietykalną strefę prywatną i nie bacząc na gówno, wleczone na swych butach, każe nam wykonywać czynności moralnie obrzydliwe.
Jak wiadomo, lekarze, po zdecydowanym proteście wspartym jedynie słuszna wiarą, mogą odmówić wykonania procedury medycznej jeżeli łamie ona jego prawy kręgosłup moralny. Może się zaprzeć, i powiedzieć że nie, nie wykona zabiegu aborcji. Bo to jest morderstwo. Może też odmówić wypisania tabletki poronnej, bo to jest zakatrupienie 16 komórek, czyli potencjalnego zdrowego członka naszej społeczności.
Zapatrzeni w siebie lekarze - tu czuję taki lekki niepokój: czy to aby nie jest jeden z siedmiu grzechów głównych, pycha? - nie zwrócili uwagi, że podczas, gdy oni sobie odmawiają na prawo i lewo, ich bracia farmaceuci jęczą pod jarzmem polskiego ustawodawcy. Który, nie bacząc na czyste ich intencje, zmusza nieszczęsnych do sprzedawania - czuję do siebie obrzydzenie za napisanie tego słowa - prezerwatyw!!!
Ale żółć się przelała. Nowa inicjatywa ustawodawcza zmierza w kierunku włączenia dobrej woli farmaceuty w proces prokreacji. Nikt - NIKT! nie ma prawa zmuszać pobożnego chrześcijanina do sprzedawania prezerwatyw, tabletek antykoncepcyjnych, spiral czy wkładek.
Aż mi po krzyżu ciarki z obrzydzenia idą na myśl o zboczeńcach, co wymyślili podobne perwersje.
Ale wszystko się zmieni. W końcu Dziesięć Przykazań jest dla Prawdziwego Katolika prawem najwyższym, Lex Superior, przez Boga danym, i żaden rząd niech się nie waży prokurować zapisy z Dekalogiem niezgodne!
Nadejdą czasy prawości. Nikt nie będzie się dupczył na prawo i lewo - jest to czyn morlny jedynie, gdy służy prokreacji! Pozostali zostaną wyłapani i sumiennie ukarani. Słowa takie jak antykoncepcja, aborcja, prezerwatywa i pochodne zostaną obłożone ekskomuniką, a ich używanie będzie wypalone Świętym Ogniem Inkwizycji! Lekarz będzie miał prawo - nie, o-bo-wią-zek! - odmówić wszystkiego co niezgodnym jest z Dziesięcioma Przykazaniami.
Nie będziemy wykonywać procedur, które moga mieć wpływ na życie poczęte! Nie dla aborcji! Nie dla in vitro! Nie dla prezerwatyw i tabletek! Nie pozwolimy zbijać bezbronnego płodu, stosując leki, które moga go uszkodzić! Jezeli matka jest chora - żadnego lecznia!!! Jej świętym obowiązkiem jest obrona życia a nie uporczywe trwanie w nędznej egzystencji.
Koniec z leczenim w ogóle!!! Jeżeli Dobry i Litościwy Pan Bóg zachorował kogoś to znaczy, że chce, by on był chory!!! Prawdziwy Katolik czerpie dumę i siłę z nieszczęść danych mu przez Pana - zdychać należy w pokorze a nie wzywać Pogotowie!!! Czy inny szpital. Próba leczenia to jawne naruszenie Pierwszego Przykazania - bezbożna próba nagięcia Woli Pana!!! Nie dla antybiotyków i tabletek przeciwbólowych!!! Nie po to Pan dał ból, żebyśmy mu pokazywali środkowy palec, łykając APAP!!!
I koniec z przychodzeniem do roboty w niedzielę.
Jak wiadomo, Polskę zamieszkuje naród dziarski, prawy i w Boga wierzący. Każdy jeden stosuje sie do 10 przykazań, nie zabija, nie gwałci i brzydzi sie kradzieżą jak ostatnią zarazą. Jednak państwo zaczęło wpływać na naszą świętą, nietykalną strefę prywatną i nie bacząc na gówno, wleczone na swych butach, każe nam wykonywać czynności moralnie obrzydliwe.
Jak wiadomo, lekarze, po zdecydowanym proteście wspartym jedynie słuszna wiarą, mogą odmówić wykonania procedury medycznej jeżeli łamie ona jego prawy kręgosłup moralny. Może się zaprzeć, i powiedzieć że nie, nie wykona zabiegu aborcji. Bo to jest morderstwo. Może też odmówić wypisania tabletki poronnej, bo to jest zakatrupienie 16 komórek, czyli potencjalnego zdrowego członka naszej społeczności.
Zapatrzeni w siebie lekarze - tu czuję taki lekki niepokój: czy to aby nie jest jeden z siedmiu grzechów głównych, pycha? - nie zwrócili uwagi, że podczas, gdy oni sobie odmawiają na prawo i lewo, ich bracia farmaceuci jęczą pod jarzmem polskiego ustawodawcy. Który, nie bacząc na czyste ich intencje, zmusza nieszczęsnych do sprzedawania - czuję do siebie obrzydzenie za napisanie tego słowa - prezerwatyw!!!
Ale żółć się przelała. Nowa inicjatywa ustawodawcza zmierza w kierunku włączenia dobrej woli farmaceuty w proces prokreacji. Nikt - NIKT! nie ma prawa zmuszać pobożnego chrześcijanina do sprzedawania prezerwatyw, tabletek antykoncepcyjnych, spiral czy wkładek.
Aż mi po krzyżu ciarki z obrzydzenia idą na myśl o zboczeńcach, co wymyślili podobne perwersje.
Ale wszystko się zmieni. W końcu Dziesięć Przykazań jest dla Prawdziwego Katolika prawem najwyższym, Lex Superior, przez Boga danym, i żaden rząd niech się nie waży prokurować zapisy z Dekalogiem niezgodne!
Nadejdą czasy prawości. Nikt nie będzie się dupczył na prawo i lewo - jest to czyn morlny jedynie, gdy służy prokreacji! Pozostali zostaną wyłapani i sumiennie ukarani. Słowa takie jak antykoncepcja, aborcja, prezerwatywa i pochodne zostaną obłożone ekskomuniką, a ich używanie będzie wypalone Świętym Ogniem Inkwizycji! Lekarz będzie miał prawo - nie, o-bo-wią-zek! - odmówić wszystkiego co niezgodnym jest z Dziesięcioma Przykazaniami.
Nie będziemy wykonywać procedur, które moga mieć wpływ na życie poczęte! Nie dla aborcji! Nie dla in vitro! Nie dla prezerwatyw i tabletek! Nie pozwolimy zbijać bezbronnego płodu, stosując leki, które moga go uszkodzić! Jezeli matka jest chora - żadnego lecznia!!! Jej świętym obowiązkiem jest obrona życia a nie uporczywe trwanie w nędznej egzystencji.
Koniec z leczenim w ogóle!!! Jeżeli Dobry i Litościwy Pan Bóg zachorował kogoś to znaczy, że chce, by on był chory!!! Prawdziwy Katolik czerpie dumę i siłę z nieszczęść danych mu przez Pana - zdychać należy w pokorze a nie wzywać Pogotowie!!! Czy inny szpital. Próba leczenia to jawne naruszenie Pierwszego Przykazania - bezbożna próba nagięcia Woli Pana!!! Nie dla antybiotyków i tabletek przeciwbólowych!!! Nie po to Pan dał ból, żebyśmy mu pokazywali środkowy palec, łykając APAP!!!
I koniec z przychodzeniem do roboty w niedzielę.
poniedziałek, 7 marca 2011
Jako ten Ślimak do roli
Spotkania naukowe - pożywka dla duszy, wiedza, ”nowiny, Panie Janie, nowiny!” i kamyk z Jeleniej Góry.
Pożywkę dla ciała pominiemy, wspomne jedynie o łososiu w sosie z kurek. Załapać w trzy dni plus trzy kilo - to mówi samo za siebie. O popitkach ani słowa bo jeszcze się nie daj Panie wyda.
W ciągu czterech dni wiedza buchała, prelekcje były ciekawsze mniej lub bardziej - ale musze się z wami podzielić jedną myślą Szamana. Mianowicie wśród prezentowanych prac nie było ani jednej własnej badawczej. Owszem, były prezentowane prace poglądowe, zrobione na własnym materiale lub tym zebranym z sieci - ale praktycznie nic o tym, co Polska Nauka robiła w ciągu ostatnich dwóch lat. Wniosek jest raczej smutny - albo nie robiła nic, albo nie ma się czym chwalić.
Jeżeli chodzi o Chirurgię Dnia Jedynego, to nie wiedzieć czemu w Polsce panuje nadal przywiązanie do rury. Mianowicie pacjent operowany ma mieć wrażoną rurę w krztoń i basta. Żadnych półśrodków. Stąd cała sesja poświęcona zwiotczaczom w kontekście super-leku, sugammadeksu bridionem zwanego, zdolnego przerwać pełny blok wywołany rocuronium w 90 sekund. Wysłuchałem z prawdziwa przyjemnością, jako że doświadczeń żadnych nie mam. Ale miast iść potem z Szamanem na espresso doblo, diabli mnie podkusili i poprosiłem o mikrofon. Coby zapytać, po co, w zasadzie, zwiotczać pacjenta operowanego w trybie chirurgii dnia jednego w ogóle. I tu odpowiedź Pana profesora mnie nieco zdumiała, gdyż odpowiedział, że gdybym znał realia pracy w DCU, to bym wiedział, że oni tam na zachodzie odchodzą od ogólnego na rzecz Regional Anaesthesia, z podpajęczynówka na czele.
Prosze zwrócic uwagę - w polskiej nomenklaturze znieczulenie ogólne jest tak ściśle związane z intubacją - a co za tym idzie, również ze zwiotczeniem - że się nie zrozumieliśmy całkowicie. Nasze narodowe przywiązanie do rury wykluczyło rozpatrzenie możliwości trzeciej - a mianowicie znieczulenia ogólnego bez zwiotczenia - i bez intubacji. Ostatecznie, dostarczając jakoweś 700 procedur tego typu rocznie wiem, ze to jest możliwe. Dlaczego więc nie u nas?
To „u nas” to mój dzięcielinopałowy patriotyzm i prędzej zrezygnuję z panieńskiego rumieńca, niż z niego.
Wszystko rozbija się o koszty. Paczka dziesięciu rurek intubacyjnych to 10,50. W funtach. Natomiast taka sama ilość masek krtaniowych, zwanych LMA I-Gel, kosztuje 44 funty.
Druga rzecz, która mnie uderzyła w trakcie wymiany doświadczeń, to traktowanie Poslki jak kraju 5 świata.
Trzeci wiadomo, Afryka, a czwarty to pingwiny na Antarktydzie.
Mianowicie cena najnowszego gazu, Desfluranu, w Jukeju to koszt 342 funtów za sześć butelek. A w Polsce ponoć(? - niech mnie ktoś poprawi, jeżeli się mylę) 650 złotych za jedną. Może ktoś z naszych wielkich, mam na mysli profesorów - a moze sama Pani Minister - miał(a)by na tyle siły, by zapytać firmy farmaceutyczne, czym oni transportuja leki do Polski? Może nie trzeba każdej butelki wysyłac oddzielnym kurierem, pod strażą, z zabezpieczeniem lotnictwa myśliwskiego? Toż najbardziej złodziejski bank nie zażąda więcej niż 350 złotych za 67 funtów. A to postawiło by Desflurane w całkiem innym miejscu w schowku na leki.
Tak na marginesie - Desflurane do krótkich zabiegów jest nieefektywny i drogi jak jasna cholera - by wysycić układ, trzeba ustawić parownik na co najmniej 7 vol% przy mieszaninie O2/N2O 2/4 l/min. Co zdecydowanie przekracza zalecany przez Baxtera współczynnik przepływ x stężenie 24 lVol%/min. Natomiast przy mieszaninie tlenu z powietrzem początkowo trzeba dać 10 vol%. Inaczej pacjent będzie wymagał dodatkowych dawek propofolu - albo ucieknie z sali. Jeżeli do tego się doda niebywałą skuteczność mieszanki desflurane/O2/N2O w uwalnianiu ptaka nielota, popularnie zwanego pawiem, łatwo zrozumiec, dlaczego jestem wyznawcą TIVA propofol/remifentanyl.
Muszę przyznać, że spotkanie było owocne - nawet jeżeli człowiek nie zgadza się z niektórymi tezami, w dalszym ciągu daje to wiele do myślenia. A do tego piękne góry, uzależniające jedzenie i wyjątkowy smak szkockiej zmieszanej z polskim powietrzem.
Aż się chciało zaspiewać - Góralu, wracaj do hal.
Czegom nie uczynił.
Pożywkę dla ciała pominiemy, wspomne jedynie o łososiu w sosie z kurek. Załapać w trzy dni plus trzy kilo - to mówi samo za siebie. O popitkach ani słowa bo jeszcze się nie daj Panie wyda.
W ciągu czterech dni wiedza buchała, prelekcje były ciekawsze mniej lub bardziej - ale musze się z wami podzielić jedną myślą Szamana. Mianowicie wśród prezentowanych prac nie było ani jednej własnej badawczej. Owszem, były prezentowane prace poglądowe, zrobione na własnym materiale lub tym zebranym z sieci - ale praktycznie nic o tym, co Polska Nauka robiła w ciągu ostatnich dwóch lat. Wniosek jest raczej smutny - albo nie robiła nic, albo nie ma się czym chwalić.
Jeżeli chodzi o Chirurgię Dnia Jedynego, to nie wiedzieć czemu w Polsce panuje nadal przywiązanie do rury. Mianowicie pacjent operowany ma mieć wrażoną rurę w krztoń i basta. Żadnych półśrodków. Stąd cała sesja poświęcona zwiotczaczom w kontekście super-leku, sugammadeksu bridionem zwanego, zdolnego przerwać pełny blok wywołany rocuronium w 90 sekund. Wysłuchałem z prawdziwa przyjemnością, jako że doświadczeń żadnych nie mam. Ale miast iść potem z Szamanem na espresso doblo, diabli mnie podkusili i poprosiłem o mikrofon. Coby zapytać, po co, w zasadzie, zwiotczać pacjenta operowanego w trybie chirurgii dnia jednego w ogóle. I tu odpowiedź Pana profesora mnie nieco zdumiała, gdyż odpowiedział, że gdybym znał realia pracy w DCU, to bym wiedział, że oni tam na zachodzie odchodzą od ogólnego na rzecz Regional Anaesthesia, z podpajęczynówka na czele.
Prosze zwrócic uwagę - w polskiej nomenklaturze znieczulenie ogólne jest tak ściśle związane z intubacją - a co za tym idzie, również ze zwiotczeniem - że się nie zrozumieliśmy całkowicie. Nasze narodowe przywiązanie do rury wykluczyło rozpatrzenie możliwości trzeciej - a mianowicie znieczulenia ogólnego bez zwiotczenia - i bez intubacji. Ostatecznie, dostarczając jakoweś 700 procedur tego typu rocznie wiem, ze to jest możliwe. Dlaczego więc nie u nas?
To „u nas” to mój dzięcielinopałowy patriotyzm i prędzej zrezygnuję z panieńskiego rumieńca, niż z niego.
Wszystko rozbija się o koszty. Paczka dziesięciu rurek intubacyjnych to 10,50. W funtach. Natomiast taka sama ilość masek krtaniowych, zwanych LMA I-Gel, kosztuje 44 funty.
Druga rzecz, która mnie uderzyła w trakcie wymiany doświadczeń, to traktowanie Poslki jak kraju 5 świata.
Trzeci wiadomo, Afryka, a czwarty to pingwiny na Antarktydzie.
Mianowicie cena najnowszego gazu, Desfluranu, w Jukeju to koszt 342 funtów za sześć butelek. A w Polsce ponoć(? - niech mnie ktoś poprawi, jeżeli się mylę) 650 złotych za jedną. Może ktoś z naszych wielkich, mam na mysli profesorów - a moze sama Pani Minister - miał(a)by na tyle siły, by zapytać firmy farmaceutyczne, czym oni transportuja leki do Polski? Może nie trzeba każdej butelki wysyłac oddzielnym kurierem, pod strażą, z zabezpieczeniem lotnictwa myśliwskiego? Toż najbardziej złodziejski bank nie zażąda więcej niż 350 złotych za 67 funtów. A to postawiło by Desflurane w całkiem innym miejscu w schowku na leki.
Tak na marginesie - Desflurane do krótkich zabiegów jest nieefektywny i drogi jak jasna cholera - by wysycić układ, trzeba ustawić parownik na co najmniej 7 vol% przy mieszaninie O2/N2O 2/4 l/min. Co zdecydowanie przekracza zalecany przez Baxtera współczynnik przepływ x stężenie 24 lVol%/min. Natomiast przy mieszaninie tlenu z powietrzem początkowo trzeba dać 10 vol%. Inaczej pacjent będzie wymagał dodatkowych dawek propofolu - albo ucieknie z sali. Jeżeli do tego się doda niebywałą skuteczność mieszanki desflurane/O2/N2O w uwalnianiu ptaka nielota, popularnie zwanego pawiem, łatwo zrozumiec, dlaczego jestem wyznawcą TIVA propofol/remifentanyl.
Muszę przyznać, że spotkanie było owocne - nawet jeżeli człowiek nie zgadza się z niektórymi tezami, w dalszym ciągu daje to wiele do myślenia. A do tego piękne góry, uzależniające jedzenie i wyjątkowy smak szkockiej zmieszanej z polskim powietrzem.
Aż się chciało zaspiewać - Góralu, wracaj do hal.
Czegom nie uczynił.
czwartek, 3 marca 2011
Continuous Proffesional Development
Tylko "Krywania" nie znaja.
Orkiestra w gorach - i spiewa szanty. To jest moralnie wyuzdane. Albo nie nadążam.
wtorek, 1 marca 2011
niedziela, 27 lutego 2011
piątek, 25 lutego 2011
Sztuka parzenia
- Abnegat?
- Hm?
- Zdanego zaliczenia nie można tak - o... - pokojowo zagaił Don Gregorio.
- Znaczy - że do sklepu idziemy?
- Nie do sklepu tylko na cegielnię. Południa jeszcze nie ma.
Koło akademików stała stara cegielnia, nieużywana od lat, której wizytówką był ponury, lekko pochylony komin.
Z tym kominem wiązał się uczelniany przesąd - miał mianowicie stać, póki pierwsza dziewica nie ukończy AM. No i - legł w gruzach...
Jedyny z jego mieszkańców, stary stróż, zajmujący służbową norę, dobrze rozumiał potrzeby studentów medycyny. Którzy z wielbłądami nie mieli nic wspólnego*. A ponieważ Najszczęśliwszy z Ustrojów dbał o dobrobyt i zdrowie obywatela, sprzedaż alkoholu w sklepie zaczynała się od godziny trzynastej. I własnie tą lukę aprowizacyjną wykorzystał rzeczony cieć.
Trzynasta wybiła, wstaje nowy dzień!
Kolejka ruszyła - wszystkim lżej!
Odliczona forsę lekko w ręku mnę
Poprosze trzy flaszki... Nie!!! Siedem!!!
Podeszliśmy do drzwi i zapukali, po czym ustawilismy się twarzą do okienka celem dokonania identyfikacji organometrycznej. Głównie chodziło o brak czapki z daszkiem i białej pałki u boku. Po chwili drzwi uchyliły się. Don Gregorio, jako ten prestidigitator, wsunął w szparę dłoń z pieniedzmi i w cudowny sposób zamienił ją w flaszkę wódki. Popatrzyliśmy ciekawie. Żytnia. Chwała Panu. Ostatnio cieć próbował żenić Baltonę, ale była to łupieżówka stuprocentowa - po wypiciu banieczki łbem trzepało tak okrutnie, że nawet ci ze zdrowymi włosami sypali wokoło białymi płatkami.
- To co, gdzie idziemy?
- U mnie nie da rady - pokiwałem głową. -Albo u ciebie, albo ławeczka.
Popatrzyliśmy na niebo i zatrzęsło nami synchronicznie.
- To u mnie. Tylko Willy robi to zaliczenie jutro, więc musimy być cicho.
- Ja tam gulgotam bezszelestnie...
Weszliśmy i Don Gregorio się rozjaśnił.
- Poszedł! Pewnie trening ma. No to - do boju.
Nie czekając na nic polalismy - jak mężczyznom, w sklanki** - huknęli pierwszą banię i wtedy dotarło do mnie, że żytnia jakos tak bardziej Baltoną zajeżdża... Dzizzzz...
- Mamy szym popiś?
- Tutaj. Hechbatka. Tylko zostaw tchoche - Gregoriem zatrzęsło ekstatycznie.
Przełknałem mały łyczek. Coż to za wóda paskudna... Brrr. Nawet herbata, na oko całkiem słabiuśka, miała gorzki smak.
- Co on, nie słodzi?
- A, bo nam cukru wczoraj brakło...
- To ona - niedzisiejsza ta herbatka?
- Poczekaj, pożyczę cukier.
Korzystając z chwilowej nieobecności gospodarza, polałem druga kolejkę. Wrócił, herbatkę posłodził, sprawdziliśmy - idzie wypić, choć dalej gorzka jak piołun - i strzeliliśmy na druga nóżke. Świat zwolnił i zdecydowanie stał sie miejscem bardziej przyjaznym.
Herbatka się skończyła, ale, jako że flaszka też chyliła sie ku upadkowi, nikomu nie chciało się robić nowej.
- Hej chłpaki! - Willy zawsze był pozytywnie nastawiony do świata, niezaleznie czy przed zaliczeniam czy po. -Ale miałem pecha na treningu! - pokazał nam wargę, ślicznie i solidnie opuchniętą, zasłoniętą do tej pory przez zakrwawiony wacik. Przywitał się i nerwowo rozglądnął po pokoju.
- Zrobiłem sobie Rivanol, był tu, na oknie, żeby wystygł. Nie widzieliście go gdzieś?
-----------
*Gdyż jak wiadomo, człowiek nie wielbłąd i napić się musi.
**Copyright: "Testosteron"
- Hm?
- Zdanego zaliczenia nie można tak - o... - pokojowo zagaił Don Gregorio.
- Znaczy - że do sklepu idziemy?
- Nie do sklepu tylko na cegielnię. Południa jeszcze nie ma.
Koło akademików stała stara cegielnia, nieużywana od lat, której wizytówką był ponury, lekko pochylony komin.
Z tym kominem wiązał się uczelniany przesąd - miał mianowicie stać, póki pierwsza dziewica nie ukończy AM. No i - legł w gruzach...
Jedyny z jego mieszkańców, stary stróż, zajmujący służbową norę, dobrze rozumiał potrzeby studentów medycyny. Którzy z wielbłądami nie mieli nic wspólnego*. A ponieważ Najszczęśliwszy z Ustrojów dbał o dobrobyt i zdrowie obywatela, sprzedaż alkoholu w sklepie zaczynała się od godziny trzynastej. I własnie tą lukę aprowizacyjną wykorzystał rzeczony cieć.
Trzynasta wybiła, wstaje nowy dzień!
Kolejka ruszyła - wszystkim lżej!
Odliczona forsę lekko w ręku mnę
Poprosze trzy flaszki... Nie!!! Siedem!!!
Podeszliśmy do drzwi i zapukali, po czym ustawilismy się twarzą do okienka celem dokonania identyfikacji organometrycznej. Głównie chodziło o brak czapki z daszkiem i białej pałki u boku. Po chwili drzwi uchyliły się. Don Gregorio, jako ten prestidigitator, wsunął w szparę dłoń z pieniedzmi i w cudowny sposób zamienił ją w flaszkę wódki. Popatrzyliśmy ciekawie. Żytnia. Chwała Panu. Ostatnio cieć próbował żenić Baltonę, ale była to łupieżówka stuprocentowa - po wypiciu banieczki łbem trzepało tak okrutnie, że nawet ci ze zdrowymi włosami sypali wokoło białymi płatkami.
- To co, gdzie idziemy?
- U mnie nie da rady - pokiwałem głową. -Albo u ciebie, albo ławeczka.
Popatrzyliśmy na niebo i zatrzęsło nami synchronicznie.
- To u mnie. Tylko Willy robi to zaliczenie jutro, więc musimy być cicho.
- Ja tam gulgotam bezszelestnie...
Weszliśmy i Don Gregorio się rozjaśnił.
- Poszedł! Pewnie trening ma. No to - do boju.
Nie czekając na nic polalismy - jak mężczyznom, w sklanki** - huknęli pierwszą banię i wtedy dotarło do mnie, że żytnia jakos tak bardziej Baltoną zajeżdża... Dzizzzz...
- Mamy szym popiś?
- Tutaj. Hechbatka. Tylko zostaw tchoche - Gregoriem zatrzęsło ekstatycznie.
Przełknałem mały łyczek. Coż to za wóda paskudna... Brrr. Nawet herbata, na oko całkiem słabiuśka, miała gorzki smak.
- Co on, nie słodzi?
- A, bo nam cukru wczoraj brakło...
- To ona - niedzisiejsza ta herbatka?
- Poczekaj, pożyczę cukier.
Korzystając z chwilowej nieobecności gospodarza, polałem druga kolejkę. Wrócił, herbatkę posłodził, sprawdziliśmy - idzie wypić, choć dalej gorzka jak piołun - i strzeliliśmy na druga nóżke. Świat zwolnił i zdecydowanie stał sie miejscem bardziej przyjaznym.
Herbatka się skończyła, ale, jako że flaszka też chyliła sie ku upadkowi, nikomu nie chciało się robić nowej.
- Hej chłpaki! - Willy zawsze był pozytywnie nastawiony do świata, niezaleznie czy przed zaliczeniam czy po. -Ale miałem pecha na treningu! - pokazał nam wargę, ślicznie i solidnie opuchniętą, zasłoniętą do tej pory przez zakrwawiony wacik. Przywitał się i nerwowo rozglądnął po pokoju.
- Zrobiłem sobie Rivanol, był tu, na oknie, żeby wystygł. Nie widzieliście go gdzieś?
-----------
*Gdyż jak wiadomo, człowiek nie wielbłąd i napić się musi.
**Copyright: "Testosteron"
czwartek, 24 lutego 2011
Anna
Kochani
Luty zbliża sie nieubłaganie do końca, a my ku jednej z dwóch rzeczy, które są w życiu nieuniknione.
Ponoc płacenie podatków jest bardziej upierdliwe od umierania, bo to ostatnie musimy zrobić tylko raz w życiu - i w dodatku nikt nie ukarze nas za źle wypełniony PIT.
Ustawodawca zapewnił nam możliwość wskazania, gdzie nasze podatki maja trafić. No, nie wszystkie, rzecz jasna, ale osławiony jeden procent.
Na świecie wiele jest celów szczytnych - chore dzieci, ginące gatunki, ludzie umierający z powodu głodu i chorób. Jeżeli jednak do tej pory nie zdecydowaliście, na co przekazać swój jeden procent, uśmiecham się do was.
Od kilku lat aktywnie - pasywnie - jak kto może - wspieramy Annę, znaną w internecie jako Anna Black. Linek do jej blogu jest po lewej stronie, w linkowni. Walczy ze Sclerosis Mutiplex, Stwardnieniem Rozsianym. Chorobą, która degenerując nerwy, doprowadza dotkniętego nią człowieka do kalectwa i ostatecznie do śmierci.
Dwa lata temu wynaleziono nowy lek, Tysabri. Jest drogi, pojedyncza dawka, którą należy przyjmować co miesiąc, to na chwilę obecną około 7000 pln. Stosowany jest u pacjentów, którym nie pomógł interferon, a ich SM przebiega pod postacią nawrotową.
Takim pacjentem jest Anna. Przeszła leczenie zarówno cytostatykami jak i interferonem i było to leczenie bezskuteczne. Już teraz wiadomo, że Tysabri w jej przypadku działa, od dwóch lat z własnych środków, w tym również tych uzyskanych z „jednego procenta”, finansuje sobie leczenie, a efekty są, powiedzmy to wprost - wręcz niesamowite. Niestety - każda historia ma swoje niestety - Anna nie została zakwalifikowana przez NFZ do refundacji leku.
Jeżeli możecie przekazać jej swój jeden procent, numer konta PTSR znajduje się u niej na stronie, wraz z opisem jak wypełnic PIT. PTSR to Polskie Towarzystwo Stwardnienia Rozsianego, zajmujące się dystrybucją środków dla swoich członków, a finansującym jedynie procedury medyczne i leki.
Zaglądnijcie do Ani i jeżeli możecie, pomóżcie.
Pozdrawiam wszystkich serdecznie
abnegat.ltd
Luty zbliża sie nieubłaganie do końca, a my ku jednej z dwóch rzeczy, które są w życiu nieuniknione.
Ponoc płacenie podatków jest bardziej upierdliwe od umierania, bo to ostatnie musimy zrobić tylko raz w życiu - i w dodatku nikt nie ukarze nas za źle wypełniony PIT.
Ustawodawca zapewnił nam możliwość wskazania, gdzie nasze podatki maja trafić. No, nie wszystkie, rzecz jasna, ale osławiony jeden procent.
Na świecie wiele jest celów szczytnych - chore dzieci, ginące gatunki, ludzie umierający z powodu głodu i chorób. Jeżeli jednak do tej pory nie zdecydowaliście, na co przekazać swój jeden procent, uśmiecham się do was.
Od kilku lat aktywnie - pasywnie - jak kto może - wspieramy Annę, znaną w internecie jako Anna Black. Linek do jej blogu jest po lewej stronie, w linkowni. Walczy ze Sclerosis Mutiplex, Stwardnieniem Rozsianym. Chorobą, która degenerując nerwy, doprowadza dotkniętego nią człowieka do kalectwa i ostatecznie do śmierci.
Dwa lata temu wynaleziono nowy lek, Tysabri. Jest drogi, pojedyncza dawka, którą należy przyjmować co miesiąc, to na chwilę obecną około 7000 pln. Stosowany jest u pacjentów, którym nie pomógł interferon, a ich SM przebiega pod postacią nawrotową.
Takim pacjentem jest Anna. Przeszła leczenie zarówno cytostatykami jak i interferonem i było to leczenie bezskuteczne. Już teraz wiadomo, że Tysabri w jej przypadku działa, od dwóch lat z własnych środków, w tym również tych uzyskanych z „jednego procenta”, finansuje sobie leczenie, a efekty są, powiedzmy to wprost - wręcz niesamowite. Niestety - każda historia ma swoje niestety - Anna nie została zakwalifikowana przez NFZ do refundacji leku.
Jeżeli możecie przekazać jej swój jeden procent, numer konta PTSR znajduje się u niej na stronie, wraz z opisem jak wypełnic PIT. PTSR to Polskie Towarzystwo Stwardnienia Rozsianego, zajmujące się dystrybucją środków dla swoich członków, a finansującym jedynie procedury medyczne i leki.
Zaglądnijcie do Ani i jeżeli możecie, pomóżcie.
Pozdrawiam wszystkich serdecznie
abnegat.ltd
środa, 23 lutego 2011
Bodźce podprogowe
Przyszedł dupolog z problemem w postaci nowej procedury. Mianowicie uczeni doszli do wniosku, że najlepszą metodą walki z żylakami odbytu jest znalezienie i podwiązanie zaopatrujących je tętnic.
Proszę sie nie pytać, ja jestem anestezjologiem i wkładam rury. A żylaki mam zrobione z żył.
W związku z powyższym wymyślono nową metodę: tętnicę znajduje się za pomocą dopplera, następnie podkłuwa, wypadającą śluzówkę składa, podszywa - i dupka jak nowa. Tadammm!
Problem wynikł z konieczności totalnej pacyfikacji klienta. Zaproponowałem, ze może w takim razie dołożę zwiotczenie? Dobrze. Pomny pięciominutowych sesji wykonywanych za pomoca starej metody grzecznie pytam, ile mu czasu trzeba. A co? No, z dawką mivacronu 0,15 mg/kg da to 16 minut. Nieee, dłużej mu trzeba... No to - pełna dawka intubacyjna da 21 minut. Niee... Trzeba mu z pół godziny... Hm. Odkurzyłem Esmeron, zapuściłem klienta, transport, monitoring i wio. Poszły konie po betonie.
Siedzę, a na pik-pik-pik z mojego pulsoksymetru nakłada się dźwięk jego urządzonka do znajdowania żył. Wypisz - wymaluj jak z KTG*. Siedzę - i czuję, że mi adrenalina zaczyna prostować włosy na plecach. Cholera jasna, co jest? Sprawdziłem po raz kolejny - pacjent różowy, wentylator działa, objętości dobre, dwutlenek dobry, saturacja oki, tętno w porządku, ciśnienie też... A ja dalej czuje, że coś jest dramatycznie nie tak... Cholera jasna... pacjent-wentylacja-krażenie... Za dużo kawy wypiłem, czy co do cholery... Toż niemożliwe, żeby użycie rocuronium tak mnie wzruszyło... A w tle cały czas słychać dźwięk tętna z głośniczka...
...i w końcu do mnie dotarło...
...tętno z głośniczka powinno mieć 160 uderzeń na minutę. No, 140 ujdzie. Ale na pewno nie powinno mieć 55 - bo to znaczy, że trzeba natychmiast zapierdzielać na salę operacyjną i zrobić pilne cięcie cesarskie!!!
--------------------
*KardioTokoGraf - mierzy tętno płodu i przedstawia je graficznie nałożone na czysnność skurczowa macicy. Dźwięk przetworzonego tętna przypomina skrzyżowanie świstu wiatru z wymiotami ósmego, obcego pasażera Nostromo.
Proszę sie nie pytać, ja jestem anestezjologiem i wkładam rury. A żylaki mam zrobione z żył.
W związku z powyższym wymyślono nową metodę: tętnicę znajduje się za pomocą dopplera, następnie podkłuwa, wypadającą śluzówkę składa, podszywa - i dupka jak nowa. Tadammm!
Problem wynikł z konieczności totalnej pacyfikacji klienta. Zaproponowałem, ze może w takim razie dołożę zwiotczenie? Dobrze. Pomny pięciominutowych sesji wykonywanych za pomoca starej metody grzecznie pytam, ile mu czasu trzeba. A co? No, z dawką mivacronu 0,15 mg/kg da to 16 minut. Nieee, dłużej mu trzeba... No to - pełna dawka intubacyjna da 21 minut. Niee... Trzeba mu z pół godziny... Hm. Odkurzyłem Esmeron, zapuściłem klienta, transport, monitoring i wio. Poszły konie po betonie.
Siedzę, a na pik-pik-pik z mojego pulsoksymetru nakłada się dźwięk jego urządzonka do znajdowania żył. Wypisz - wymaluj jak z KTG*. Siedzę - i czuję, że mi adrenalina zaczyna prostować włosy na plecach. Cholera jasna, co jest? Sprawdziłem po raz kolejny - pacjent różowy, wentylator działa, objętości dobre, dwutlenek dobry, saturacja oki, tętno w porządku, ciśnienie też... A ja dalej czuje, że coś jest dramatycznie nie tak... Cholera jasna... pacjent-wentylacja-krażenie... Za dużo kawy wypiłem, czy co do cholery... Toż niemożliwe, żeby użycie rocuronium tak mnie wzruszyło... A w tle cały czas słychać dźwięk tętna z głośniczka...
...i w końcu do mnie dotarło...
...tętno z głośniczka powinno mieć 160 uderzeń na minutę. No, 140 ujdzie. Ale na pewno nie powinno mieć 55 - bo to znaczy, że trzeba natychmiast zapierdzielać na salę operacyjną i zrobić pilne cięcie cesarskie!!!
--------------------
*KardioTokoGraf - mierzy tętno płodu i przedstawia je graficznie nałożone na czysnność skurczowa macicy. Dźwięk przetworzonego tętna przypomina skrzyżowanie świstu wiatru z wymiotami ósmego, obcego pasażera Nostromo.
wtorek, 22 lutego 2011
Resident Evil 1/2
Czytając ostatnie perypetie Doro ze swoimi studentami, przypomniała mi sie Pani Docent...
Zderzenie maturzysty z prawdziwą nauką na medycynie jest szczególnie bolesne na anatomii. Pozostałe przedmioty pierwszego roku nie były całkowicie nowe - biologia, chemia czy biofizyka, choć miały swoisty wymiar szkolnictwa wyższego, głównie pod postacią upierdliwych asystentów, nie były czymś całkowicie nowym. Natomiast anatomia stanowiła coś na kształ zapory Hoover’a, oglądanej od strony rzeki. Potężna, pionowa ściana, dająca niewielką mozliwość zaczepienia palców.
Wystarczy powiedzieć, że podstawowym podręcznikiem matki - czy raczej babki - wszelkich stricte medycznych przedmiotów była Anatomia niejakiego Bochenka. W moich czasach tomów było siedem, w dzisiejszych zostały one połączone, w wyniku czego student medycyny otrzymał cztery doskonałe narzędzia mordu - każdy jest wystarczająco ciężki, by utłuc jednym strzałem dorodne zwierzę.
Asystenci są różni - jak dobrze wiadomo z giełdy, niektórych można podejść, niektórzy są wrażliwi na gołe biusty, inni na umierające babki. Ale są też tacy, których sam dźwięk imienia ścina krew, zamraża wodę i petryfikuje wszystkie przedmioty żywe.
Jak mówi starogóralskie przysłowie pszczół:
Kot ma w zyciu pecha
Ten ma nieszcześć kupe
Może złamać palec
Wycierając i tak dalej.
Wiadomo, na kogo trafilem...
Postrachów anatomicznych mało nie było. W zasadzie wszyscy byli straszni - ale co innego spotkać w zamku Damę w Bieli, co to z Sunących Odrzwi Chylących się w Bok Płynie Ku Nam W Diamentowej Mgle - a zupełnie co innego osobnika, który ogryzając z mięsa zakrwawiona kończynę poprzedniego nieszczęśnika, zwraca się w naszą stronę z jednoznacznymi zamiarami.
- Dzień dobry, drogie dzieci! - zakrzyknęła słodko nasza Pani Docent. -Mam nadzieję, że wszyscy wszystko łądnie umieją, tak?
Nadzieja zaświtała na horyzoncie. Może tym razem uboju nie będzie? Nadziei towarzyszył pełen pewności i pozytywnego nastawienia pomruk dziesięciu gardeł.
- To bardzo dobrze. Ponieważ nie mam dzisiaj czasu - oczekiwania wzrosły kilkukrotnie - napiszemy kartkóweczkę, a oceny podam wam w piątek.
W powietrzu wyraźnie czuć było zapach kurzu, wzniesiony przez walącą się w gruzy matkę głupców. Każdy z rezygnacją wziął od Pani Docent karteczkę i zaczał mozolnie wypacać z siebie wiedzę.
- Dzień dobry, kochani! Śliczny dzień mamy, nieprawdzaż? Jak się dzisiaj macie?
- Dzień dobry, Pani Docent... - echo grobowej krypty wytłumiło tym razem jakiekolwiek pozytywne emocje. Toż dostać dwie pały na jednych zajęciach miło nie jest.
- Sprawdziłam wasze kartkóweczki. Diabeł mnie kusił, ale ...-
...zamarliśmy...
- ...ale się pomodliłam i nie uległam.
Popatrzyliśmy z nadzieją po sobie. Pani Docent rozdała karteczki i zapatrzyliśmy się w wyniki. Usmiechy gasnęły jeden po drugim. Sliczne - cudowne! - trójeczki z minusem - i bez - zostały bez wyjątku starannie przekreślone dwa razy, a obok pyszniły się dopisane pięknym, zamaszystym pismem, ndst.
Życie studenta słodkie jest.
Głównie gdy się studiuje Organizację i zarządzanie.
Zderzenie maturzysty z prawdziwą nauką na medycynie jest szczególnie bolesne na anatomii. Pozostałe przedmioty pierwszego roku nie były całkowicie nowe - biologia, chemia czy biofizyka, choć miały swoisty wymiar szkolnictwa wyższego, głównie pod postacią upierdliwych asystentów, nie były czymś całkowicie nowym. Natomiast anatomia stanowiła coś na kształ zapory Hoover’a, oglądanej od strony rzeki. Potężna, pionowa ściana, dająca niewielką mozliwość zaczepienia palców.
Wystarczy powiedzieć, że podstawowym podręcznikiem matki - czy raczej babki - wszelkich stricte medycznych przedmiotów była Anatomia niejakiego Bochenka. W moich czasach tomów było siedem, w dzisiejszych zostały one połączone, w wyniku czego student medycyny otrzymał cztery doskonałe narzędzia mordu - każdy jest wystarczająco ciężki, by utłuc jednym strzałem dorodne zwierzę.
Asystenci są różni - jak dobrze wiadomo z giełdy, niektórych można podejść, niektórzy są wrażliwi na gołe biusty, inni na umierające babki. Ale są też tacy, których sam dźwięk imienia ścina krew, zamraża wodę i petryfikuje wszystkie przedmioty żywe.
Kot ma w zyciu pecha
Ten ma nieszcześć kupe
Może złamać palec
Wycierając i tak dalej.
Wiadomo, na kogo trafilem...
Postrachów anatomicznych mało nie było. W zasadzie wszyscy byli straszni - ale co innego spotkać w zamku Damę w Bieli, co to z Sunących Odrzwi Chylących się w Bok Płynie Ku Nam W Diamentowej Mgle - a zupełnie co innego osobnika, który ogryzając z mięsa zakrwawiona kończynę poprzedniego nieszczęśnika, zwraca się w naszą stronę z jednoznacznymi zamiarami.
- Dzień dobry, drogie dzieci! - zakrzyknęła słodko nasza Pani Docent. -Mam nadzieję, że wszyscy wszystko łądnie umieją, tak?
Nadzieja zaświtała na horyzoncie. Może tym razem uboju nie będzie? Nadziei towarzyszył pełen pewności i pozytywnego nastawienia pomruk dziesięciu gardeł.
- To bardzo dobrze. Ponieważ nie mam dzisiaj czasu - oczekiwania wzrosły kilkukrotnie - napiszemy kartkóweczkę, a oceny podam wam w piątek.
W powietrzu wyraźnie czuć było zapach kurzu, wzniesiony przez walącą się w gruzy matkę głupców. Każdy z rezygnacją wziął od Pani Docent karteczkę i zaczał mozolnie wypacać z siebie wiedzę.
- Dzień dobry, kochani! Śliczny dzień mamy, nieprawdzaż? Jak się dzisiaj macie?
- Dzień dobry, Pani Docent... - echo grobowej krypty wytłumiło tym razem jakiekolwiek pozytywne emocje. Toż dostać dwie pały na jednych zajęciach miło nie jest.
- Sprawdziłam wasze kartkóweczki. Diabeł mnie kusił, ale ...-
...zamarliśmy...
- ...ale się pomodliłam i nie uległam.
Popatrzyliśmy z nadzieją po sobie. Pani Docent rozdała karteczki i zapatrzyliśmy się w wyniki. Usmiechy gasnęły jeden po drugim. Sliczne - cudowne! - trójeczki z minusem - i bez - zostały bez wyjątku starannie przekreślone dwa razy, a obok pyszniły się dopisane pięknym, zamaszystym pismem, ndst.
Życie studenta słodkie jest.
Głównie gdy się studiuje Organizację i zarządzanie.
poniedziałek, 21 lutego 2011
Dobre chęci niedźwiedzia
Do czego się przydają dobre chęci, wiadomo od dawna. Cieszą się z nich głównie ekipy remontowe piekła, mające świeżą i konkretną dostawę budulca do brukowania ulic.
Nie wiem dlaczego Darwin się zaparł, że człowiek pochodzi od małpy. Owszem, mamy kilka cech wspólnych, jak na ten przykład miłość bliźniego. No, i może jeszcze wtranżalanie bananów u coponiektórych - ale cała reszta? O ogonie litościwie nie wspominając.
Po mojemu czlowiekowi bliżej do niedźwiedzia. Przynajmniej w moim przypadku. Zespół „najeść się i spać” może nie jest jakoś bardzo charakterystyczny dla tych przemiłych gryzoni, ale już pilnowanie własnego terytorium, szczególnie jeżeli chodzi o wyżeranie z miski, czy zapadanie w letarg zimowy sprawia, że łatiej mi przechodzi nazwać go bratem w naturze niz dyndającego na ogonie pawiana.
O ile wyżeranie z mojej miski budzi we mnie sprzeciw i chęć odgryzienia głowy wyżerającemu całorocznie, o tyle letarg zimowy łapie mnie tuż po równonocy jesiennej. Dzień robi się coraz krótszy, ranki ciemne i ciemne wieczory, a do tego poduszka nabierająca przedziwnych mocy, przypisywanym jedynie telepatom, drąca się niemiłosiernie „tutaj jestem, tutaj!” - wszystko do kupy sprawia, że człowiekowi się spać jedynie chce, chwile wolne obżarstwem wypełniając.
Czy posiadanie wyczerpanych bateryjek może być niebezpieczne dla zdrowia? Zależy. Bateryjka w pilocie do telewizora w zasadzie nie jst groźna, ot, w najgorszym razie nadwyrężymy sobie mieśnie brzucha, wołając gromko dziecko z sąsiedniego pokoju, by zmieniło nam kanał, ale padnięcie wagi łazienkowej... Niby nic - a jednak. Znalazłem w końcu cholerne CR3206, wymieniłem - i małom zawału nie dostał. Dobrze, że nerw wzrokowy ma kilka zakrętów, bo by mi się od wytrzeszczu urwał. Mikra nadzieja, że może kalibracja padła, szybko została rozwiana i musiałem spojrzeć prawdzie w oczy. A były one złote i nieco gadzie...
Nic to - jak zakrzyknał jeden rycerz mały - toż przecie nic straconego! Wystarczy na koń siąść i szabli dobyć!
No tom dobył. Okazało się, że zimowe obiboctwo wyszło mi bokiem i to dosłownie - juz po kilkunastu minutach na bieżni poczułem, że o zwykłym dystansie mowy nie ma, a szabli to może się i łatwo dobywa, ale nie w sytuacji, gdy przed oczami robi się ciemno - a w płucach rzęzi z zadęciem tłum pijanych flecistów-piccolinistów.
Z konia.
Pomaluśku, coby się nie przemęczyć, wykonaliśmy z ASP rozruch wiosenny. Stopniowo wracam do wydolnośc gdzieś z poprzedniej wiosny. I tak sobie myślę, że tak własnie wygląda cała prawda o człowieku. Perfekcyjne planowanie, założenia krótko, średnio i długodystansowe - a potem do głosu dochodzi niedźwiedź, co to tylko żreć i spać by chciał.
I tylko diabli się cieszą.
Nie wiem dlaczego Darwin się zaparł, że człowiek pochodzi od małpy. Owszem, mamy kilka cech wspólnych, jak na ten przykład miłość bliźniego. No, i może jeszcze wtranżalanie bananów u coponiektórych - ale cała reszta? O ogonie litościwie nie wspominając.
Po mojemu czlowiekowi bliżej do niedźwiedzia. Przynajmniej w moim przypadku. Zespół „najeść się i spać” może nie jest jakoś bardzo charakterystyczny dla tych przemiłych gryzoni, ale już pilnowanie własnego terytorium, szczególnie jeżeli chodzi o wyżeranie z miski, czy zapadanie w letarg zimowy sprawia, że łatiej mi przechodzi nazwać go bratem w naturze niz dyndającego na ogonie pawiana.
O ile wyżeranie z mojej miski budzi we mnie sprzeciw i chęć odgryzienia głowy wyżerającemu całorocznie, o tyle letarg zimowy łapie mnie tuż po równonocy jesiennej. Dzień robi się coraz krótszy, ranki ciemne i ciemne wieczory, a do tego poduszka nabierająca przedziwnych mocy, przypisywanym jedynie telepatom, drąca się niemiłosiernie „tutaj jestem, tutaj!” - wszystko do kupy sprawia, że człowiekowi się spać jedynie chce, chwile wolne obżarstwem wypełniając.
Czy posiadanie wyczerpanych bateryjek może być niebezpieczne dla zdrowia? Zależy. Bateryjka w pilocie do telewizora w zasadzie nie jst groźna, ot, w najgorszym razie nadwyrężymy sobie mieśnie brzucha, wołając gromko dziecko z sąsiedniego pokoju, by zmieniło nam kanał, ale padnięcie wagi łazienkowej... Niby nic - a jednak. Znalazłem w końcu cholerne CR3206, wymieniłem - i małom zawału nie dostał. Dobrze, że nerw wzrokowy ma kilka zakrętów, bo by mi się od wytrzeszczu urwał. Mikra nadzieja, że może kalibracja padła, szybko została rozwiana i musiałem spojrzeć prawdzie w oczy. A były one złote i nieco gadzie...
Nic to - jak zakrzyknał jeden rycerz mały - toż przecie nic straconego! Wystarczy na koń siąść i szabli dobyć!
No tom dobył. Okazało się, że zimowe obiboctwo wyszło mi bokiem i to dosłownie - juz po kilkunastu minutach na bieżni poczułem, że o zwykłym dystansie mowy nie ma, a szabli to może się i łatwo dobywa, ale nie w sytuacji, gdy przed oczami robi się ciemno - a w płucach rzęzi z zadęciem tłum pijanych flecistów-piccolinistów.
Z konia.
Pomaluśku, coby się nie przemęczyć, wykonaliśmy z ASP rozruch wiosenny. Stopniowo wracam do wydolnośc gdzieś z poprzedniej wiosny. I tak sobie myślę, że tak własnie wygląda cała prawda o człowieku. Perfekcyjne planowanie, założenia krótko, średnio i długodystansowe - a potem do głosu dochodzi niedźwiedź, co to tylko żreć i spać by chciał.
I tylko diabli się cieszą.
wtorek, 15 lutego 2011
Frereżaków ciag dalszy
Znowu stomatolog - i znowu dziwolągi. Tym razem obyło sie bez piosenek, ale com przeżył, to moje. Najpierw dowiedziałem się, że muszę bardzo ostrożnie i grzecznie, bo pacjentka nam ucieknie. Mając nadzieję na rychłe a bezzabiegowe rozwiązanie problemu, z grubej rury - a wręcz ze swadą - opowiedziałem o procedurze, komplikacjach i ryzyku. Roztrzęsiona się uśmiechneła, powiedziała żem jest fajny chłop i zapytała o akcent. Polski, a co? A bo ja mam chłopa Węgra, i nawet podobnie zaciąga. No coś podobnego...
Jako, że plan spalił na panewce, przystąpiliśmy do działania. I tum już sie naumiał - jak kto jest zesrany, to mu w anestezjologicznym sraczka się nasila a nie ustepuje. W związku z powyższym kluczowe jest szybkie wbicie igły i podanie leków. Zdążyłem, zanim Zuzia przylepiła elektrody EKG. I dobrze, bo pacjent zaczał się zastanawiać, czy może jednak uciec, ale jak mu w strone mózgu zmierza 150 mg Propofolu, to sobie akurat może poziewać. A i to niedługo.
Zastanawiałem się, skąd takie zróżnicowanie pacjentów. Bo, powiedzmy sobie szczerze, ortopedyczni są normalni, chirurgiczni też, a stomatologiczni co jeden to większy korkociąg. I w końcu do mnie dotarło - toż normalni idą do stomatologa rwać w miejscowym... A w grupie tych co do ogólnego, prócz zwykłych strachajłów oraz technicznie problematycznych łapią się rónież wszyscy normalni inaczej.
Drugi też był zestresowany jak jasna cholera, ale kompensował wzmożone parcie na stolec gadaniem. Jak katarynka. Łomatko... Ciekawie to wygląda w ostatniej fazie indukcji, bo mózg wyraźnie zwalnia, człowiek zaczyna robić się taki - rozmazany - aż w końcu zamiera w połowie wyrazu. Te historie nazywamy „I nigdy się nie dowiemy”. Bo po pobudce nikt nie pamięta, co się prze zabiegiem działo. A przynajmniej nie okres, w którym był pod wpływem usypiaczy.
Ostatni na liście dzisiaj to smerfetkowy niedorób, co to mu powiedziała, ze nie będzie jego życia narażać dla jednego zęba. Dzięki czemu bede potem kwitł do bądź-wie-której. No, ale. trza frontem do klienta - co rozumiem, tylko czemu ja - bo tego nie rozumiem wcale. Toż niech Smerfetka wystawia w jego kierunku częsci frontowe.
...całkiem spokojnie wypiję piątą kawę...
Muszę sobie coś znaleźć w zamian, bo od hyperkofeinizacji mam herckletkoty i wściekliznę (magnez), skurcze łydek (potas) - i moczówkę prostą.
Jako, że plan spalił na panewce, przystąpiliśmy do działania. I tum już sie naumiał - jak kto jest zesrany, to mu w anestezjologicznym sraczka się nasila a nie ustepuje. W związku z powyższym kluczowe jest szybkie wbicie igły i podanie leków. Zdążyłem, zanim Zuzia przylepiła elektrody EKG. I dobrze, bo pacjent zaczał się zastanawiać, czy może jednak uciec, ale jak mu w strone mózgu zmierza 150 mg Propofolu, to sobie akurat może poziewać. A i to niedługo.
Zastanawiałem się, skąd takie zróżnicowanie pacjentów. Bo, powiedzmy sobie szczerze, ortopedyczni są normalni, chirurgiczni też, a stomatologiczni co jeden to większy korkociąg. I w końcu do mnie dotarło - toż normalni idą do stomatologa rwać w miejscowym... A w grupie tych co do ogólnego, prócz zwykłych strachajłów oraz technicznie problematycznych łapią się rónież wszyscy normalni inaczej.
Drugi też był zestresowany jak jasna cholera, ale kompensował wzmożone parcie na stolec gadaniem. Jak katarynka. Łomatko... Ciekawie to wygląda w ostatniej fazie indukcji, bo mózg wyraźnie zwalnia, człowiek zaczyna robić się taki - rozmazany - aż w końcu zamiera w połowie wyrazu. Te historie nazywamy „I nigdy się nie dowiemy”. Bo po pobudce nikt nie pamięta, co się prze zabiegiem działo. A przynajmniej nie okres, w którym był pod wpływem usypiaczy.
Ostatni na liście dzisiaj to smerfetkowy niedorób, co to mu powiedziała, ze nie będzie jego życia narażać dla jednego zęba. Dzięki czemu bede potem kwitł do bądź-wie-której. No, ale. trza frontem do klienta - co rozumiem, tylko czemu ja - bo tego nie rozumiem wcale. Toż niech Smerfetka wystawia w jego kierunku częsci frontowe.
...całkiem spokojnie wypiję piątą kawę...
Muszę sobie coś znaleźć w zamian, bo od hyperkofeinizacji mam herckletkoty i wściekliznę (magnez), skurcze łydek (potas) - i moczówkę prostą.
poniedziałek, 14 lutego 2011
Sztuka bigoszenia
Kusiło mnie, by napisać o „Dr Parnassus’ie”. Ale - po kilku próbach zebrania do kupy wrażeń i wyobrażeń - nie odważę się. W zasadzie powiem tylko tyle, że film zobaczyć należy w spokoju i bezstresowo.
Piątkowa sesja zakończyła się wcześniej - mianowicie odebrałem Lorenzowi przyjemność dźgania pacjentów po pachwinie. Wyniki od razu widac. Po pierwsze, nikogo nienap boli, a po drugie - nikt nie ma nerwu udowego porażonego na kilkanaście godzin. Dzięki czemu byłem w domu o trzeciej...
Mając czasu tak wiele, zabrałem się za gotowanie. Jak wygląda męska kuchnia, wiadomo. Już po kilku godzinach wszystkie chałupy wokoło miały zamknięte okna - ach, ta cudowna bigosu woń - a w lodówce brakło alkoholu. Na szczęście ASP wykazał się dobrym sercem i podrzucił Havana Club. Ciekawostka jest, że zawsze pod koniec - a ostatnio nawet wcześniej - zaczyna mi brakować noży, widelców, łyżek, a blat i podłoga wyglądaja jak po przejściu tornado. Tym razem byłem twrdy, odkryłem tajny skład w zlewozmywaku. Kto to tam wszystko przetransportował z szuflady - nie mam pojęcia. Umyłem, wysuszyłem - a na koniec i tak wszystko znowu było w zlewie.
Nowy gar jest boski, wchodzi do niego 10 słoików kapusty plus odpowiednia ilość mięsa. Wystarczy na jakie trzy dni dla pułku ułanów.
Bigos wyszedł dziwny, bom sie nie zorientował, że pomyliłem dżem i miast niskosłodkiego, wrzuciłem jakiś pieroński ulepek. Dzięki czemu na talerzu kwaśne walczyło o lepsze ze słodkim, a dodatkowej grozy dostarczyły rodzynki, którem sypnął całkiem szerokim gestem. Te wylądowały w garze zamiast brusznic, jedno czerwone, drugie brązowe, a oba maluśkie i nie do odróżnienia. Ale to było już po wykończeniu drugiego rumu. Jak by nie było, ASP chwalił a chłopaki wydziwiały. Najlepszy przykład, że wszystkim nie dogodzi. Pompon towarzyszył mi dzielnie, zamordował myszkę-pluszankę i taki śmieszny kwiatek, który był metrowy a teraz ma 20 centymetrów. ASP sprawdza na nim zdolności regeneracji flory po traumie faunopochodnej. A dzidź starszy odkrył w sobie talenta do pieczenia - po raz pierwszy siedzieliśmy sobie w dwa chłopa w kuchni i każdy pichcił swoje.
W sumie dobrze, że nie mam czekolady w bigosie, bo piekł Murzynka.
Muszę pomyśleć nad czymś nowym, bigos boski jest, ale ile można wtranżalać kapustę...
Piątkowa sesja zakończyła się wcześniej - mianowicie odebrałem Lorenzowi przyjemność dźgania pacjentów po pachwinie. Wyniki od razu widac. Po pierwsze, nikogo nie
Mając czasu tak wiele, zabrałem się za gotowanie. Jak wygląda męska kuchnia, wiadomo. Już po kilku godzinach wszystkie chałupy wokoło miały zamknięte okna - ach, ta cudowna bigosu woń - a w lodówce brakło alkoholu. Na szczęście ASP wykazał się dobrym sercem i podrzucił Havana Club. Ciekawostka jest, że zawsze pod koniec - a ostatnio nawet wcześniej - zaczyna mi brakować noży, widelców, łyżek, a blat i podłoga wyglądaja jak po przejściu tornado. Tym razem byłem twrdy, odkryłem tajny skład w zlewozmywaku. Kto to tam wszystko przetransportował z szuflady - nie mam pojęcia. Umyłem, wysuszyłem - a na koniec i tak wszystko znowu było w zlewie.
Nowy gar jest boski, wchodzi do niego 10 słoików kapusty plus odpowiednia ilość mięsa. Wystarczy na jakie trzy dni dla pułku ułanów.
Bigos wyszedł dziwny, bom sie nie zorientował, że pomyliłem dżem i miast niskosłodkiego, wrzuciłem jakiś pieroński ulepek. Dzięki czemu na talerzu kwaśne walczyło o lepsze ze słodkim, a dodatkowej grozy dostarczyły rodzynki, którem sypnął całkiem szerokim gestem. Te wylądowały w garze zamiast brusznic, jedno czerwone, drugie brązowe, a oba maluśkie i nie do odróżnienia. Ale to było już po wykończeniu drugiego rumu. Jak by nie było, ASP chwalił a chłopaki wydziwiały. Najlepszy przykład, że wszystkim nie dogodzi. Pompon towarzyszył mi dzielnie, zamordował myszkę-pluszankę i taki śmieszny kwiatek, który był metrowy a teraz ma 20 centymetrów. ASP sprawdza na nim zdolności regeneracji flory po traumie faunopochodnej. A dzidź starszy odkrył w sobie talenta do pieczenia - po raz pierwszy siedzieliśmy sobie w dwa chłopa w kuchni i każdy pichcił swoje.
W sumie dobrze, że nie mam czekolady w bigosie, bo piekł Murzynka.
Muszę pomyśleć nad czymś nowym, bigos boski jest, ale ile można wtranżalać kapustę...
piątek, 11 lutego 2011
Proste pytanie
Dla potrzeb niniejszego opowiadania stworzymy postać całkowicie fikcyjną. Nazwiemy go... Wielebny. Jest studentem medycyny, człowiekiem miłym, swoistym erudytą, mającym poczucie humoru rodem z Muppet Show. Myślę tu bardziej o tych dwóch starych dziadkach, dożerających wszystkim z balkonu, niż o Misiu Fuzzy. Ma konkretnego zeza rozbieżnego, stąd w naszej poczatkowej fazie znajomości nie bardzo wiedziałem jak się zachować. Zdawał sobie z tego sprawę i darł ze mnie łacha niemiłosiernie.
Na pierwszym roku studiów, prócz kobył wszelakich, mieliśmy również łacinę. Nasza Lektor była kobieta miłą choć surową, jej wada wzroku była podobna do Wielebnego, choć nieco mniejsza, a najbardziej ze wszystkiego nie lubiła spóźnialskich...
- Wielebny, idziesz na pożarskiego?
- Nie, jadłem kanapki. Poza tym łacina za dziesięć minut...
- Wiem. Już się ostatnio wściekła za spóźnienie. Ale czy to moja wina, że plan jest dla niewolników? Kiedy ja mam obiad zeżreć? - rzuciłem przez ramię, przyspieszajc w kierunku Baru Centralnego.
- Sześć - nie! - pięć razy ziemniaki, mielony, kefir i kiszona.
- 12 złotych
Pochłonięty pierwszą deklinacją i równomierną dystrybucją sznycla na pięć porcji, straciłem poczucie czasu...
- Najmocniej... panią... magister... przepraszam.... - wyrzęziłem w progu ostatnim tchem. Mielony w moim żołądku walczył z ziemniakami o miejsce w kolejce do wyjścia.
Nim nasza urocza wykładowczyni zdołała mnie zrugać, Wielebny odchylił sie na krześle energicznie do tyłu i popatrzył na mnie z niesmakiem, następnie obróciwszy się, w milczącej grozie wbił swojego zeza w twarz Pani Lektor, aż wreszcie, obracając sie z powrotem ku mnie, purpurowy na twarzy, wykrzyczał swoje oburzenie:
- I jak ty teraz, łachudro, spojrzysz Pani Magister prosto w oczy??!?
Na pierwszym roku studiów, prócz kobył wszelakich, mieliśmy również łacinę. Nasza Lektor była kobieta miłą choć surową, jej wada wzroku była podobna do Wielebnego, choć nieco mniejsza, a najbardziej ze wszystkiego nie lubiła spóźnialskich...
- Wielebny, idziesz na pożarskiego?
- Nie, jadłem kanapki. Poza tym łacina za dziesięć minut...
- Wiem. Już się ostatnio wściekła za spóźnienie. Ale czy to moja wina, że plan jest dla niewolników? Kiedy ja mam obiad zeżreć? - rzuciłem przez ramię, przyspieszajc w kierunku Baru Centralnego.
- Sześć - nie! - pięć razy ziemniaki, mielony, kefir i kiszona.
- 12 złotych
Pochłonięty pierwszą deklinacją i równomierną dystrybucją sznycla na pięć porcji, straciłem poczucie czasu...
- Najmocniej... panią... magister... przepraszam.... - wyrzęziłem w progu ostatnim tchem. Mielony w moim żołądku walczył z ziemniakami o miejsce w kolejce do wyjścia.
Nim nasza urocza wykładowczyni zdołała mnie zrugać, Wielebny odchylił sie na krześle energicznie do tyłu i popatrzył na mnie z niesmakiem, następnie obróciwszy się, w milczącej grozie wbił swojego zeza w twarz Pani Lektor, aż wreszcie, obracając sie z powrotem ku mnie, purpurowy na twarzy, wykrzyczał swoje oburzenie:
- I jak ty teraz, łachudro, spojrzysz Pani Magister prosto w oczy??!?
czwartek, 10 lutego 2011
Brytyjska pogoda
Jakos zawsze mi sie udawalo. Londyn kojarzyl mi sie z ladna pogoda. A tu dzonk. Wygwizd - jak w kieleckim na dworcu... Raz tylko bylem, ale wiem.
A East Cost zaserwowal wszystkim pasazerom dobrej roboty niespodzianke - skasowal 4 pociagi i wpakowal wszystkie rezerwacje do jednego...
Burdel w PKP to jest maluski Pikus w porownaniu z 7 kregiem piekla angielskiej kultury.
Moze nie zjedza konduktorki - wyglada na mila dziewczyne.
środa, 9 lutego 2011
Zawód czy charakter
Coraz cześciej dochodze do wniosku, że gdyby nie stomatolodzy, zanudził bym sie w robocie na śmierć. A tak człowiek ma godziwą, bezalkoholową rozrywke zupełnie za darmo.
To sie wzięło z prehistorii. Mianowicie za młodu straszliwie grałem w brydża. Straszliwie w sensie zarówno robienia kaszany, jak i uprawiania tegoż bezboznego zajęcia 7 razy w tygodniu. No i pewnego razu pojechalismy na turniej w Makowie Podhalańskim, bo nas zanęciły wysokie nagrody. Grajac, wszyscy, prócz kierowców, pociagali ochoczo z piersiówek - o ile można tak nazwac flachachy 0,7 l - a nad głowanmi pysznił się nam potężny baner: „Brydż sportowy sposobem na godziwą, bezalkoholowa rozrywkę!”
Do tej pory, umawiając sie na doporanne umartwianie, stosujemy powyższy zamiennik.
Ale - ad rem. Jeszcze nie prebrzmiały grzmoty semrfetkowej poruty, a tu przyszedł jej kolega, którego z racji pewnych cech charakteru nazwiemy Marudą. Przylazł, pomarudził i zaczęliśmy. Pierwszy pacjent zwalił się sam, generując w stresie zupełnie wyuzdane ciśnienie, drugi się zoperował, patrzę ci ja na listę, a tam - na pozycji nomen omen trzeciej - usunięcie trójeczki górnej w ogólnym. Zapytałem grzecznie, czy moge ją skonwertować przymusem dobrowolnym, czy też z racji trudności technicznych zamówił sobie ogólne? Strasznie się zasumitował, ze on przecież do byle czego ogólnego nie woła - zamachałem łapami, żeby go uspokoić. Toz nie ma sprawy. Jak trza - to mus.
Tak na kolejnym marginesie: z racji przeróżnych do prostych zabiegów jego kolega nie wymaga rury, tylko pracuje z LMA. Czyli maska krtaniową. Dla niewtajemniczonych oznacza to mniej pracy dla anestezjologa, mniej leków dla pacjenta, ale tez nieco wyższe ryzyko zachłyśnięcia się owegoż. Co w przypadku przestrzegania postu ścisłego i drobnej procedury jest na tyle marginalne, że opłaca się ominąć wszelkie komplikacje związane ze zwiotczeniem i intubacją.
Jednakowoż Marudny wziął był i zgubił razu pewnego zęba - jak, nie mam pojęcia. Z rura sprawa jest prosta - jak nie ma zęba w paszczy ani poza nią - to jest w przełyku lub niżej. Ale przy LMA zawsze istnieje taki drobny szmerek niepokoju, że jednak ząbek zalega w oskrzelach. Od tego czasu Maruda życzy sobie intubacje przez nos do każdej pierdółki.
Wziąłem pacjentkę na warsztat, ululałem i - dzonk. Nie wsadzi jej rury przez nos za jasna cholerę. W końcu wsadziłem zbrojona przez dziób i powiozłem do sali. Marudny wlazł, ustawił światełka i powiedział, że on tak nie może pracować. Wykazałem szczere zainteresowanie i zapytałem dlaczego. Ano, bo mu rura wyje w polu operacyjnym i on rady nie da, choćby się wściekł. Założyłem rękawiczki, przesunąłem rurę bokiem za zębami. A teraz? Okazało się że nadal nic z tego. Poinformowałem więc grzecznie, że nos rozkrwawiony już mamy a rury i tak wrazić się nie da - więc albo to zrobi, albo budzimy. Aaa - to co innego. W takim wypadku da radę.
Tym razem bez komentarza.
To sie wzięło z prehistorii. Mianowicie za młodu straszliwie grałem w brydża. Straszliwie w sensie zarówno robienia kaszany, jak i uprawiania tegoż bezboznego zajęcia 7 razy w tygodniu. No i pewnego razu pojechalismy na turniej w Makowie Podhalańskim, bo nas zanęciły wysokie nagrody. Grajac, wszyscy, prócz kierowców, pociagali ochoczo z piersiówek - o ile można tak nazwac flachachy 0,7 l - a nad głowanmi pysznił się nam potężny baner: „Brydż sportowy sposobem na godziwą, bezalkoholowa rozrywkę!”
Do tej pory, umawiając sie na doporanne umartwianie, stosujemy powyższy zamiennik.
Ale - ad rem. Jeszcze nie prebrzmiały grzmoty semrfetkowej poruty, a tu przyszedł jej kolega, którego z racji pewnych cech charakteru nazwiemy Marudą. Przylazł, pomarudził i zaczęliśmy. Pierwszy pacjent zwalił się sam, generując w stresie zupełnie wyuzdane ciśnienie, drugi się zoperował, patrzę ci ja na listę, a tam - na pozycji nomen omen trzeciej - usunięcie trójeczki górnej w ogólnym. Zapytałem grzecznie, czy moge ją skonwertować przymusem dobrowolnym, czy też z racji trudności technicznych zamówił sobie ogólne? Strasznie się zasumitował, ze on przecież do byle czego ogólnego nie woła - zamachałem łapami, żeby go uspokoić. Toz nie ma sprawy. Jak trza - to mus.
Tak na kolejnym marginesie: z racji przeróżnych do prostych zabiegów jego kolega nie wymaga rury, tylko pracuje z LMA. Czyli maska krtaniową. Dla niewtajemniczonych oznacza to mniej pracy dla anestezjologa, mniej leków dla pacjenta, ale tez nieco wyższe ryzyko zachłyśnięcia się owegoż. Co w przypadku przestrzegania postu ścisłego i drobnej procedury jest na tyle marginalne, że opłaca się ominąć wszelkie komplikacje związane ze zwiotczeniem i intubacją.
Jednakowoż Marudny wziął był i zgubił razu pewnego zęba - jak, nie mam pojęcia. Z rura sprawa jest prosta - jak nie ma zęba w paszczy ani poza nią - to jest w przełyku lub niżej. Ale przy LMA zawsze istnieje taki drobny szmerek niepokoju, że jednak ząbek zalega w oskrzelach. Od tego czasu Maruda życzy sobie intubacje przez nos do każdej pierdółki.
Wziąłem pacjentkę na warsztat, ululałem i - dzonk. Nie wsadzi jej rury przez nos za jasna cholerę. W końcu wsadziłem zbrojona przez dziób i powiozłem do sali. Marudny wlazł, ustawił światełka i powiedział, że on tak nie może pracować. Wykazałem szczere zainteresowanie i zapytałem dlaczego. Ano, bo mu rura wyje w polu operacyjnym i on rady nie da, choćby się wściekł. Założyłem rękawiczki, przesunąłem rurę bokiem za zębami. A teraz? Okazało się że nadal nic z tego. Poinformowałem więc grzecznie, że nos rozkrwawiony już mamy a rury i tak wrazić się nie da - więc albo to zrobi, albo budzimy. Aaa - to co innego. W takim wypadku da radę.
Tym razem bez komentarza.
wtorek, 8 lutego 2011
Złota patelnia
czyli "Widok z mojego okna"
Wiadomo, wuzetka i kawa są obowiązkowe dla każdego. Szatnia też. Kto by się nie napatoczył, dostarczymy kompletu niezapomnianych wrażeń. Pan sobie życzy przepuklinke? Pani żylaczki? A pan - aaa, przycinamy paznokietki? W ogólnym? Ale ryzyko pan zna, tak? No to ja może opowiem...
Czasem się klient na wuzetkę załapie - a czasem z niej zrezygnuje. Ale nie ma mowy, żeby jej nie podać, jak zamówiona została. Toż Złota Patelnia rulez.
Do wyrwania ósemeczki przyszedł sobie był młodzian, wiadomo w co odzian. Próbowałem go przekonać do miejscowego, ale rzekł był nad wyraz pewnie, że on żadnego żelastwa w ustach znieść nie może - od dziecka tak ma i nawet próbować nie będzie. Tak więc obiecałem mu wuzetke z kawą i zameldowałem Karolinie, coby ładowała torpedy. Skrzyżowaliśmy współrzędne, i już-żem miał strzelać, gdy napatoczyła sie Smerfetka. Że ona go przekona. Ponieważ odpornośc mam ograniczoną a dodatku za zszarganie aksonów nie dostaję, polazłem na salę sprawdzić swoje sprzęta.
Albowiem jak stare przysłowie pszczół mówi: "Im mniej widzisz, tym krócej zeznajesz".
W końcu wlazłem z powrotem do anestezjologicznego, bo mi tak jakoś dziwnie byo pół godziny siedzieć w pustej sali operacyjnej i trafiłem na ostateczną wymianę zdań pomiędzy Metalofobem a Smerfetka. Która to mniej więcej brzmiała tak: w tym roku juz mi trzech na stole zmarło, a ja dla jednego zęba znieczulać nikogo nie będę (zawszem myslał że to ja znieczulam, ale niech że ta bedzie zwalone na lost in translation). Na co Metalofobowy pokraśniał na licu jeszcze bardziej i zażądał ogólnego. Na to Smerfetka mu zapowiedziała, że jak on chce w ogólnym, to se musi innego chirurga znaleźć, i strzeliła zadem...
Opadła mi żuchwa.
Do pasa.
Smerfetka poszła w tego no- w wiadomo co poszła - a mi pozostał wpier.wowany pacjent, który zapowiedział, że jej łeb urwie. W przenośni rzecz jasna, ale jednak.
Staszniem ciekaw dalszego ciągu. Póki co moja manago stara się załatwić sprawę polubownie, znaczy namówić innego zębodoła, żeby obsłużył klienta, jego samego do powtórnego podjęcia ryzyka kooperacji z naszym dejkejscentrem - a ja mam napisać oficjalne pismo na temat zajścia.
Na szczęście będzie krótkie: „Dobry Pan Bóg nie odebrał mi całkowicie rozumu, dlatego w trakcie dyskusji pomiędzy chirurgiem a pacjentem spier.ciekam tak daleko i tak szybko, jak to tylko jest możliwe”.
Co daję wszystkim adeptom sztuki odwracalnego trucia ludzi pod rozwagę.
Z mojego okna nic nie widać, bo zasłania go wielkie drzwewo.
Wiadomo, wuzetka i kawa są obowiązkowe dla każdego. Szatnia też. Kto by się nie napatoczył, dostarczymy kompletu niezapomnianych wrażeń. Pan sobie życzy przepuklinke? Pani żylaczki? A pan - aaa, przycinamy paznokietki? W ogólnym? Ale ryzyko pan zna, tak? No to ja może opowiem...
Czasem się klient na wuzetkę załapie - a czasem z niej zrezygnuje. Ale nie ma mowy, żeby jej nie podać, jak zamówiona została. Toż Złota Patelnia rulez.
Do wyrwania ósemeczki przyszedł sobie był młodzian, wiadomo w co odzian. Próbowałem go przekonać do miejscowego, ale rzekł był nad wyraz pewnie, że on żadnego żelastwa w ustach znieść nie może - od dziecka tak ma i nawet próbować nie będzie. Tak więc obiecałem mu wuzetke z kawą i zameldowałem Karolinie, coby ładowała torpedy. Skrzyżowaliśmy współrzędne, i już-żem miał strzelać, gdy napatoczyła sie Smerfetka. Że ona go przekona. Ponieważ odpornośc mam ograniczoną a dodatku za zszarganie aksonów nie dostaję, polazłem na salę sprawdzić swoje sprzęta.
Albowiem jak stare przysłowie pszczół mówi: "Im mniej widzisz, tym krócej zeznajesz".
W końcu wlazłem z powrotem do anestezjologicznego, bo mi tak jakoś dziwnie byo pół godziny siedzieć w pustej sali operacyjnej i trafiłem na ostateczną wymianę zdań pomiędzy Metalofobem a Smerfetka. Która to mniej więcej brzmiała tak: w tym roku juz mi trzech na stole zmarło, a ja dla jednego zęba znieczulać nikogo nie będę (zawszem myslał że to ja znieczulam, ale niech że ta bedzie zwalone na lost in translation). Na co Metalofobowy pokraśniał na licu jeszcze bardziej i zażądał ogólnego. Na to Smerfetka mu zapowiedziała, że jak on chce w ogólnym, to se musi innego chirurga znaleźć, i strzeliła zadem...
Opadła mi żuchwa.
Do pasa.
Smerfetka poszła w tego no- w wiadomo co poszła - a mi pozostał wpier.wowany pacjent, który zapowiedział, że jej łeb urwie. W przenośni rzecz jasna, ale jednak.
Staszniem ciekaw dalszego ciągu. Póki co moja manago stara się załatwić sprawę polubownie, znaczy namówić innego zębodoła, żeby obsłużył klienta, jego samego do powtórnego podjęcia ryzyka kooperacji z naszym dejkejscentrem - a ja mam napisać oficjalne pismo na temat zajścia.
Na szczęście będzie krótkie: „Dobry Pan Bóg nie odebrał mi całkowicie rozumu, dlatego w trakcie dyskusji pomiędzy chirurgiem a pacjentem spier.ciekam tak daleko i tak szybko, jak to tylko jest możliwe”.
Co daję wszystkim adeptom sztuki odwracalnego trucia ludzi pod rozwagę.
Z mojego okna nic nie widać, bo zasłania go wielkie drzwewo.
poniedziałek, 7 lutego 2011
Ależ w dupe mam ogonek!
Pod względem chwalenia się ogonkami ludziom bliżej do ptaków niz ssaków. Cecha ta dotyczy każdego zawodu i każdego osobnika rodzaju ludzkiego - ale niektóre są narazone na pliszkizm nieco bardziej niż pozostałe. Jednak, o ile pliszki swój ogonek chwala, ludzie raczej wynoszą swój pośrednio, depcząc po cudzych.
Budowlańcy. Tu sytuacja jest klasyczna. Jeszcze się w historii nie zdarzyło, by tynkarz powiedział dobre słowo o murarzu. Murarz zawsze robi ściany krzywe, kąty wyja, proste się uginają a biedny tynkarz musi poprawiać - choc wiadomo z góry, że przegra. Następnie przychodzi kafelkarz - zwany dla zmyły fliziarzem - i włosy z głowy rwie nad tynkami. Dostaniemy szczegółowe dossier na temat proweniencji murarza oraz jego chorób oczu. Kafelkarza zrąbia na sztuki specjaliści od białego montażu, usprawiedliwiając tym samym kiwające się toalety i picassowato zamontowane umywalki.
Kierowcy - no, tu w ogóle nie trzeba nic komentować. Wiadomo bowiem wszem i wobec, że dzielą się oni na wybrańców bożych, perfekcjonistów wręcz i nieodpowiedzialnych matołów, co to prawo jazdy dostali za worek buraków. Do grupy pierwszej należymy my sami, do grupy drugiej wszyscy nie należący do zbioru pierwszego.
Stomoatolodzy - to są kompletne jaja. Jeszczem w życiu nie usłyszał, żeby któremuś przez gardło przeszło coś na kształt „Ależ perfekcyjnie wykonano pańskie wypełnienie!” Podejrzewam, że sekundę po tej frazie świat się skończy, jak po faustowskim „Chwilo, trwaj wiecznie”.
W ramach rozwoju personalnego - jako, że człowiek powienien sobie zapewniać takowy - umówiłem się z niejakim Tonym na dwusetówkę. Więcej nie chciałem, bo głupio zabić na korcie 120 kilogramowego grubasa o kształecie zbliżonym do idealnego*, który w trakcie wysiłku wydaje dżwięki świadczące o głebokiej dekompensacji podstawowych funkcji życiowych.
Tony sklepał mi dupę koncertowo i poszedł na następny mecz. W czym mu przeraźliwe sapanie wcale nie przeszkadzało. Zawrzała mi krew nieco - to mi ten mój trener przy każdej piłce mówi, jak ja to bosko rakietką macham, jak żeż postępy robię - a obija mnie kandynat na respirator??!? Przypatrzyłem się, kto grubego trenuje i polazłem do Phila, coby też mnie uczył. I co się dowiedziałem na pierwszym spotkaniu? Że mój forhand, z którego byłem dumny azaliż, to jest kompletny crap, nie dający szansy na nic - a backhand co prawda mam japoński (jakotaki), ale wymaga ciężkiej pracy, by był skuteczny. No i że serwy mam do dupy - alem o tym wiedział i bez niego. Ale żebym sie nic a nic nie martwił - bo on to wszystko wyprostuje. Choc wymagac to będzie tytanicznej pracy - i nadludzkich wręcz zdolności.
Jak to dobrze mieć ładny ogonek.
-----------
*kula
Budowlańcy. Tu sytuacja jest klasyczna. Jeszcze się w historii nie zdarzyło, by tynkarz powiedział dobre słowo o murarzu. Murarz zawsze robi ściany krzywe, kąty wyja, proste się uginają a biedny tynkarz musi poprawiać - choc wiadomo z góry, że przegra. Następnie przychodzi kafelkarz - zwany dla zmyły fliziarzem - i włosy z głowy rwie nad tynkami. Dostaniemy szczegółowe dossier na temat proweniencji murarza oraz jego chorób oczu. Kafelkarza zrąbia na sztuki specjaliści od białego montażu, usprawiedliwiając tym samym kiwające się toalety i picassowato zamontowane umywalki.
Kierowcy - no, tu w ogóle nie trzeba nic komentować. Wiadomo bowiem wszem i wobec, że dzielą się oni na wybrańców bożych, perfekcjonistów wręcz i nieodpowiedzialnych matołów, co to prawo jazdy dostali za worek buraków. Do grupy pierwszej należymy my sami, do grupy drugiej wszyscy nie należący do zbioru pierwszego.
Stomoatolodzy - to są kompletne jaja. Jeszczem w życiu nie usłyszał, żeby któremuś przez gardło przeszło coś na kształt „Ależ perfekcyjnie wykonano pańskie wypełnienie!” Podejrzewam, że sekundę po tej frazie świat się skończy, jak po faustowskim „Chwilo, trwaj wiecznie”.
W ramach rozwoju personalnego - jako, że człowiek powienien sobie zapewniać takowy - umówiłem się z niejakim Tonym na dwusetówkę. Więcej nie chciałem, bo głupio zabić na korcie 120 kilogramowego grubasa o kształecie zbliżonym do idealnego*, który w trakcie wysiłku wydaje dżwięki świadczące o głebokiej dekompensacji podstawowych funkcji życiowych.
Tony sklepał mi dupę koncertowo i poszedł na następny mecz. W czym mu przeraźliwe sapanie wcale nie przeszkadzało. Zawrzała mi krew nieco - to mi ten mój trener przy każdej piłce mówi, jak ja to bosko rakietką macham, jak żeż postępy robię - a obija mnie kandynat na respirator??!? Przypatrzyłem się, kto grubego trenuje i polazłem do Phila, coby też mnie uczył. I co się dowiedziałem na pierwszym spotkaniu? Że mój forhand, z którego byłem dumny azaliż, to jest kompletny crap, nie dający szansy na nic - a backhand co prawda mam japoński (jakotaki), ale wymaga ciężkiej pracy, by był skuteczny. No i że serwy mam do dupy - alem o tym wiedział i bez niego. Ale żebym sie nic a nic nie martwił - bo on to wszystko wyprostuje. Choc wymagac to będzie tytanicznej pracy - i nadludzkich wręcz zdolności.
Jak to dobrze mieć ładny ogonek.
-----------
*kula
niedziela, 6 lutego 2011
Subskrybuj:
Posty (Atom)