To było w roku przeszłym. W Dahab. Blue Hole. Miejsce o wielkiej piękności i złej sławie, mekka nurków, cmentarz szaleńców i pechowców. Nurkowalismy po wschodniej stronie - mieliśmy zejść płytkim kanionem w dół, wyrównać na ca. 35 metrze i powoli wrócić wzdłuz zewnętrznej ściany Blue Hole do bazy.
Zamykałem grupę. Lubię pływać na końcu i mieć baczenie. Nie jakoś przesadnie, ale sie lepiej czuje, jak widzę, że reszta grupy jest OK. Po wyjściu z kanionu rozciągneliśmy sie nieco, nasza rosyjska przewodniczka próbowała nas zagonić bardziej do kupy. Sądząc ze sposobu, w jaki nas prowadziła, trenowała wcześniej w specnazie. Wszystko odbywało się jak w wojsku, zamordyzm i pełna kontrola. Dość powiedzieć, że w grupie z kilkoma Dive Masterami latała w te i wewte sprawdzając każdemu poziom gazów...
W tej samej grupie, w parze płynącej przede mną, nurkowała moja przyjaciółka, dla zmyłki nazwiemy ja Prawdziwą Góralka. Żeby zrozumieć wypadków przebieg dalszy, trzeba ją pokrótce scharakteryzować: dynamiczna, wesoła, rozgadana, z gatunku tych co to rządzą i wszędzie ich pełno. Dodatkowo pod woda dostaje ADHD, co do jej żywiołowatości powierzchniowej dodaje drobną nutkę szaleństwa. Jest wszędzie - i widzi wszystko. Trudno sie więc dziwić, że właśnie ona...
Ale po kolei.
Płyniemy sobie spokojnie, wynurzamy się do góry, a tu nagle Prawdziwa Góralka zapiernicza - tak naprawdę to „zapiernicza” nie oddaje właściwie tego, co PG robiła z płetwami i odnóżami, ale blog mam nieoflagowany - pod prąd, pracując pełną parą i macha do mnie czterokończynowo. Topi sie kto? Popatrzyłem za siebie, nikogo. Czyli ze mną coś nie tak? Jesteśmy gdzieś na ca. 20-25 metrze, próbuję odpuścić powietrze ze skrzydła - i czuje że idę do góry. Przyspieszajac. Popatrzyłem na końcówkę inflatora - nic nie leci, mimo wciśniętego sputstu. Wział sie gad zablokował. Obróciłem się głową w dół i sforsowałem do jakichś - 30? - 35 metrów. Stoję. A nawet przegłębiam. Prawdziwa Góralka nie certoląc się zbytnio obróciła mnie w wodzie i zaczęła majstrować przy skrzydle. Obcemu bym nie dał - ale swojakowi... niech ta grzebie. Sprawdziłem gaz - pół butli. W czasie próby zdziałania czegoś z moim skrzydłem podniosło nas do góry - i znowy włączyła się mi winda. Zaraza. Sforsowałem raz jeszcze i tym razem popłynąłem do rafy, gdzie ucapiłem się jakowegoś kawałka skały. W tym czasie nasza rosyjska przewodniczka dopłynęłą do nas, odsunęła Prawdziawą Góralkę i zaczęła szarpać za moje graty. Tum poczuł jak mnie krew zalewa - nie dość, że moje wygłaskane skrzydełko w rogi mnie wali, próbujac mnie utopić w lazurowych wodach Morza Czerwonego, to jeszcze ktoś obcy mi przy sprzęcie grzebie. Wytrzymałem parę minut tylko dlatego, żem wiedział, że jak by co to Prawdziwa Góralka octo ma w pogotowiu - alem w końcu łapami zamachał i skrzydełko sam obmacał. Jakiś pasztet nieprawdopodobny, worek skręcony, coś mi zza łba wystaje. Miałem już graty odpiąć, ale mnie ruska przystopowała. Pokazała, żebym się odwrócił - zawisnałem do góry nogami, coś tam szarpnęła, chrupnęło po czym obróciła mnie z powrotem i spuściła uwięzione powietrze. Moje wkurwienie osiągnęło stan maksymalny - nie dość, że teraz wiszę na stelażu przewodniczki, to jeszcze ta mi gazy sprawdziła - a miałem ci ja jeszcze z 70 barów - i dała mi swoją rezerwę!!!. Mordować!!! Cudem boskim nim dopłynęliśmy do pomostu to mi wkurwielina opadła. Nawet naszej Rosjance podziękowałem za uratowanie dupy.
I tak sobie myślę, że dobrze nurkowac z kimś, kto widzi dalej niż koniec własnego nosa. I mieć kogoś za plecami, kogo sie zna. Szczególnie, gdy trzeba coś naprawić właśnie na plecach.
A ustereczka była prozaiczna - musiałem mieć poluzowaną śrubę od adaptera, bo w wodzie odkręciła sie całkiem - dzięki czemu uwolniony worek wykręciło i akurat ten koniec, który nie miał zaworu spodniego, wywinęło do góry i skręciło, skutecznie uniemożliwiając odpuszczenie z tej cześci powietrza. Niby nic - ale od tej pory sprawdzam te cholerne śrubska po trzy razy.
środa, 8 grudnia 2010
wtorek, 7 grudnia 2010
Gimmick
Z racji zakończenia pierwszego miesiąca aprajzalowego, pielęgniarki anestezjologiczne ogłosiły grudzień miesiącem trzeźwych wieczorów. Nie, żeby pić miały przestać, tylko ucieszyły sie wielce, ze znów będa pamietać rano, co ogladały wieczorem. I nie zasypiać w trakcie wieczornych seansów filmowych.
Muszę przyznać, żem niespecjalnie wrażliwy na niskie stężenia gazów. W odległych czasach brałem udział w bronchoskopii dzieci, które to duszone były tlenem z halotanem. Ile tego halotanu naprawde szło w atmosferę, nie wie nikt - parowniki osiągnęły już wówczas status artefaktów. A analizatorów gazów nie było. I muszę przyznac, ze mimo pracy w układzie otwartym, z otwartym oknem w roli wyciągu, jakoś mnie nie brało na spanie. Natomiast podtlenek robił mi z mózgu marmoladę. Wystarczył jeden zabieg z układem Rees’a - a takie, niestety, stosowało się dla dzieci - żebym miał pamięć na kształ sera edamskiego.
Potem nadeszły czasy wyciągów nieco lepszych, po nich okres anestezji całkowicie dożylnej - i gdym już zapomniał, co to znaczy podyżurna śruba, mój aprajzalowiec wymyslił, ze mam mu wyważyć otwarte drzwi. Czyli zobaczyć, czy pacjenci to faktycznie od gazów rzygaja. Efekt, póki co, jest zgodny z oczekiwaniami. Pierwszy miesiąc zakończyliśmy czterema konkretnie pawiującymi klientami, mimo, iż każdy jeden otrzymał w indukcji dexaven i ondansetron. Pielęgniarki zdecydowanie potwierdziły przedłużony czas pobytu w wybudzalni, a pacjentów, którzy pojechali do domu z dziwnym wrażeniem, że ich mdli, pominiemy zupełnie. Tu ciekawostka. Efekty powyższe osiągnęliśmy mimo nieużywania podtlenku. Wszystko poszło na powietrzu wzbogaconym tlenem plus Desfluran. Jakie stężenia do tego są potrzebne i ile to kosztuje - nawet nie wspominam. Po co to ludzi wkurnerwiać. Niestetyż - dla mnie i wszystkich skupionych wokoło maszynki anestezjologicznej - styczeń będzie miesiącem gazów, ale tym razem pojedziemy na 2/3 N2O i Desfluranie.
Mam ochotę napisac nad drzwiami dantejskie hasło, coś w stylu:
„Rzygałes już dzisiaj? Tak? Nie? Nie denerwuj się. Nie ma to żadnego znaczenia...”
Albo: „Do każdego znieczulenia paw gratis”. Dobrze mi się to wpisuje w trend wszechobecnych gimmick’ów
Muszę przyznać, żem niespecjalnie wrażliwy na niskie stężenia gazów. W odległych czasach brałem udział w bronchoskopii dzieci, które to duszone były tlenem z halotanem. Ile tego halotanu naprawde szło w atmosferę, nie wie nikt - parowniki osiągnęły już wówczas status artefaktów. A analizatorów gazów nie było. I muszę przyznac, ze mimo pracy w układzie otwartym, z otwartym oknem w roli wyciągu, jakoś mnie nie brało na spanie. Natomiast podtlenek robił mi z mózgu marmoladę. Wystarczył jeden zabieg z układem Rees’a - a takie, niestety, stosowało się dla dzieci - żebym miał pamięć na kształ sera edamskiego.
Potem nadeszły czasy wyciągów nieco lepszych, po nich okres anestezji całkowicie dożylnej - i gdym już zapomniał, co to znaczy podyżurna śruba, mój aprajzalowiec wymyslił, ze mam mu wyważyć otwarte drzwi. Czyli zobaczyć, czy pacjenci to faktycznie od gazów rzygaja. Efekt, póki co, jest zgodny z oczekiwaniami. Pierwszy miesiąc zakończyliśmy czterema konkretnie pawiującymi klientami, mimo, iż każdy jeden otrzymał w indukcji dexaven i ondansetron. Pielęgniarki zdecydowanie potwierdziły przedłużony czas pobytu w wybudzalni, a pacjentów, którzy pojechali do domu z dziwnym wrażeniem, że ich mdli, pominiemy zupełnie. Tu ciekawostka. Efekty powyższe osiągnęliśmy mimo nieużywania podtlenku. Wszystko poszło na powietrzu wzbogaconym tlenem plus Desfluran. Jakie stężenia do tego są potrzebne i ile to kosztuje - nawet nie wspominam. Po co to ludzi w
Mam ochotę napisac nad drzwiami dantejskie hasło, coś w stylu:
„Rzygałes już dzisiaj? Tak? Nie? Nie denerwuj się. Nie ma to żadnego znaczenia...”
Albo: „Do każdego znieczulenia paw gratis”. Dobrze mi się to wpisuje w trend wszechobecnych gimmick’ów
poniedziałek, 6 grudnia 2010
Wszędzie dookoła
Wkroczylismy niechybnie w erę kretynów. Gdyby ktokolwiek miał watpliwości, wystarczy się rozglądnąć.
Reklamy mogę jeszcze przeżyć, stanowią one wartość samą w sobie, a to dzięki wysokiemu odsetkowi nagich kobiecych ciał, pokazywanych niezależnie od meritum - gołą babe zobaczymy zarówno w reklamie stroju plażowego, płynu pod prysznic, piwa czy traktora z lemieszem wieloskibowym. O politykach nie piszę, tak na marginesie tylko wspomnę szczery a szyderczy rechot jednego z nich, gdy po wygranych wyborach dziennikarze pytali, kiedy zabierze się za spełnianie obietnic wyborczych. Ale gdy mój wygłaskany naleśnik zaczyna mnie traktować jak debila, czuję żółć w mózgu. Przed czym już Pan Zagłoba szczerze ostrzegał - że przy złości wapory na mózg walą i go łacnio zadusić mogą.
Odkąd zostałem zrugany za publiczne wypowiedzenie się nieteges o Sienkiewiczu i „Trylogii”, wszystko co w naszej polskiej biblii patriotyzmu jest zawarte, traktuję na serio i z czcią należną.
Kierunkowskazy. Wydawać by się mogło, że nic prostszego być nie może. Ot, my robimy pstryk wajchą a one zaczynają mrugać. Ale przecież w samochodzie, co to kosztuje tyle co sztuczna nerka, nie może być migaczy jak w Syrence! Dzielni inzynierowie dołożyli więc mrygotnik-podtrzymywacz, co to działanie przez trzy mrugnięcia podtrzyma. Bosszsz, jak pięknie... Jedziemy sobie droga prostą, zbliżamy się do skrzyżowania, dotykamy przełącznika - i w tym momencie widzimy, że to nie tutaj. Chcemy jechać dalej prosto, ale nie możemy, bo ten censored migacz dalej mryga, a TIR z naprzeciwka, biorąc to miganie za chęć szczerą skrętu w lewo, przecina nam drogę.
Jak mnie to trzykrotne pomrygiwanie dopadło po raz pierwszy, małom do rowu nie wpadł: ja w prawo, migacz w prawo, ja chce wyłaczyć, ten mryga, to ja jeszcze bardziej w lewo, to on w lewo, ja na środek, on mryga, ja na prawo... A TIR coraz bliżej...
Wycieraczki. Tu jest jeszcze śmieszniej. Po każdorazowym naciśnięciu spryskiwacza to censored musi - MUSI - trzy razy zrobić bzzzyt-bzzzyt-bzzzzyt po szybie. Nawet, gdy po pierwszym szyb wytarciu mamy śliczną, czyściutką jak psie jajka szybkę, a trzy maźnięcia zostawiaja paskudne smugi. O sytuacji, gdy brakło nam wody w spryskiwaczu i sucha guma wraz z błotem piłuje nam szybę, nie wspominam - o nalesnika trza dbać, jak zapomnieliśmy o wodzie do spryskiwacza, musimy zostać ukarani porysowaną szybą.
Klima - to już jest szczyt. Jakiś debil, excuses moi, wymyslił, że włączenie klimatyzacji osusza powietrze... I za każdym razem, gdy właczam szybki nawiew na szybę, muszę się bić z przyciskami, żeby to wyłaczyć. Któren to mechanizm działa nawet przy próbie podgrzania zalodzonej szyby w środku zimy. Idąc dalej tym tropem, należało by mokre pranie wieszać w lodówce.
Owszem, jest taka sytuacja, gdy klima pomoże. Wilgotność względna musi być blisko 100%, a powietrze po początkowym oziębieniu zostanie podgrzane do wartości wyjściowych lub powyżej. Czyli mówimy tu o Chicago w lipcu. Po co ktoś każe się mojej klimatyzacji włączać przy -20C, nie mam bladego pojęcia.
ESP. To juz jest kurwiozum najwyższej jakości. W założeniu system ma nam pomóc na oblodzonych drogach, redukując moc silnika tak, by przednie koła się nie slizgały. Dzięki temu w moim naleśniku, dumnie poruszającym sie na letnich Dunlopach - które w zasadzie są slick’ami z kilkoma rowkami - przy każdorazowej próbie ruszenia na lodzie gaśnie mi silnik. Na początku myślałem, żem z wprawy wyszedł i po prawie 30 latach posiadania prawa jazdy zapomniałem, jak się używa sprzęgła. Dopiero po jakimś czasie mi zaskoczyło, że ESP po prostu dusi mi silnik do zera. Na szczęście, w odróżnieniu od wycieraczkowo-mrygaczowych wkurwiaczy, ten można wyłączyć. Co prawda działa to tylko do wyłaczenia stacyjki, alem się już odruchu nabawił: zapłon - nawiew na szybę - klima won - ESP won.
Jako, że mnie ostatni tydzień w pracy nie było, radość i szczęście współpracy ze Smerfetką przypadło w udziale mojej zastępczyni z kraju na Wełtawą. No i do deszrotyzacji kompleksowej wsadziła pacjentowi rurę - jak to w zwyczaju bywa. Na co Smerfetka zrobiła jej Critical Incidence - co sie na polski tłumaczy jako donos usankcjonowany - że ona rury nie chciała, a anestezjolog z dalekiego wschodu śmiał tą jebrure pacjentowi wsadzić...
I tak się zastanawiam, czy ta głupota, otaczająca nas zewsząd - to czy ona nie jest przypadkiem zaraźliwa.
Reklamy mogę jeszcze przeżyć, stanowią one wartość samą w sobie, a to dzięki wysokiemu odsetkowi nagich kobiecych ciał, pokazywanych niezależnie od meritum - gołą babe zobaczymy zarówno w reklamie stroju plażowego, płynu pod prysznic, piwa czy traktora z lemieszem wieloskibowym. O politykach nie piszę, tak na marginesie tylko wspomnę szczery a szyderczy rechot jednego z nich, gdy po wygranych wyborach dziennikarze pytali, kiedy zabierze się za spełnianie obietnic wyborczych. Ale gdy mój wygłaskany naleśnik zaczyna mnie traktować jak debila, czuję żółć w mózgu. Przed czym już Pan Zagłoba szczerze ostrzegał - że przy złości wapory na mózg walą i go łacnio zadusić mogą.
Odkąd zostałem zrugany za publiczne wypowiedzenie się nieteges o Sienkiewiczu i „Trylogii”, wszystko co w naszej polskiej biblii patriotyzmu jest zawarte, traktuję na serio i z czcią należną.
Kierunkowskazy. Wydawać by się mogło, że nic prostszego być nie może. Ot, my robimy pstryk wajchą a one zaczynają mrugać. Ale przecież w samochodzie, co to kosztuje tyle co sztuczna nerka, nie może być migaczy jak w Syrence! Dzielni inzynierowie dołożyli więc mrygotnik-podtrzymywacz, co to działanie przez trzy mrugnięcia podtrzyma. Bosszsz, jak pięknie... Jedziemy sobie droga prostą, zbliżamy się do skrzyżowania, dotykamy przełącznika - i w tym momencie widzimy, że to nie tutaj. Chcemy jechać dalej prosto, ale nie możemy, bo ten censored migacz dalej mryga, a TIR z naprzeciwka, biorąc to miganie za chęć szczerą skrętu w lewo, przecina nam drogę.
Jak mnie to trzykrotne pomrygiwanie dopadło po raz pierwszy, małom do rowu nie wpadł: ja w prawo, migacz w prawo, ja chce wyłaczyć, ten mryga, to ja jeszcze bardziej w lewo, to on w lewo, ja na środek, on mryga, ja na prawo... A TIR coraz bliżej...
Wycieraczki. Tu jest jeszcze śmieszniej. Po każdorazowym naciśnięciu spryskiwacza to censored musi - MUSI - trzy razy zrobić bzzzyt-bzzzyt-bzzzzyt po szybie. Nawet, gdy po pierwszym szyb wytarciu mamy śliczną, czyściutką jak psie jajka szybkę, a trzy maźnięcia zostawiaja paskudne smugi. O sytuacji, gdy brakło nam wody w spryskiwaczu i sucha guma wraz z błotem piłuje nam szybę, nie wspominam - o nalesnika trza dbać, jak zapomnieliśmy o wodzie do spryskiwacza, musimy zostać ukarani porysowaną szybą.
Klima - to już jest szczyt. Jakiś debil, excuses moi, wymyslił, że włączenie klimatyzacji osusza powietrze... I za każdym razem, gdy właczam szybki nawiew na szybę, muszę się bić z przyciskami, żeby to wyłaczyć. Któren to mechanizm działa nawet przy próbie podgrzania zalodzonej szyby w środku zimy. Idąc dalej tym tropem, należało by mokre pranie wieszać w lodówce.
Owszem, jest taka sytuacja, gdy klima pomoże. Wilgotność względna musi być blisko 100%, a powietrze po początkowym oziębieniu zostanie podgrzane do wartości wyjściowych lub powyżej. Czyli mówimy tu o Chicago w lipcu. Po co ktoś każe się mojej klimatyzacji włączać przy -20C, nie mam bladego pojęcia.
ESP. To juz jest kurwiozum najwyższej jakości. W założeniu system ma nam pomóc na oblodzonych drogach, redukując moc silnika tak, by przednie koła się nie slizgały. Dzięki temu w moim naleśniku, dumnie poruszającym sie na letnich Dunlopach - które w zasadzie są slick’ami z kilkoma rowkami - przy każdorazowej próbie ruszenia na lodzie gaśnie mi silnik. Na początku myślałem, żem z wprawy wyszedł i po prawie 30 latach posiadania prawa jazdy zapomniałem, jak się używa sprzęgła. Dopiero po jakimś czasie mi zaskoczyło, że ESP po prostu dusi mi silnik do zera. Na szczęście, w odróżnieniu od wycieraczkowo-mrygaczowych wkurwiaczy, ten można wyłączyć. Co prawda działa to tylko do wyłaczenia stacyjki, alem się już odruchu nabawił: zapłon - nawiew na szybę - klima won - ESP won.
Jako, że mnie ostatni tydzień w pracy nie było, radość i szczęście współpracy ze Smerfetką przypadło w udziale mojej zastępczyni z kraju na Wełtawą. No i do deszrotyzacji kompleksowej wsadziła pacjentowi rurę - jak to w zwyczaju bywa. Na co Smerfetka zrobiła jej Critical Incidence - co sie na polski tłumaczy jako donos usankcjonowany - że ona rury nie chciała, a anestezjolog z dalekiego wschodu śmiał tą jebrure pacjentowi wsadzić...
I tak się zastanawiam, czy ta głupota, otaczająca nas zewsząd - to czy ona nie jest przypadkiem zaraźliwa.
środa, 1 grudnia 2010
Srodurlopowo
Teatrzyk AspAT & AlAT maja zaszczyt przedstawic sztuke w jednym akcie.
Wystepuja:
AspAT
AlAT
Miejsce: przytulny materacyk na poddaszu.
AlAT wstaje z lozka, jeczy bohatersko i lapie sie za co tylko moze.
AspAT(nie unoszac wzroku znad ksiazki): -Co jest?
AlAT: -Myslalem, ze od uprawiania sportu czlowiek powinien czuc sie lepiej...
AspAR (nadal czyta): A co ci jest?
AlAT (czolga sie w kierunku lazienki, wydajac dzwieki podkreslajace meznosc, dzielnosc i ogolna samozapartosc): -A wszytko mnie censored...
AspAT (nadal czyta): -A, to w porzadku...
Kurtyna
Wystepuja:
AspAT
AlAT
Miejsce: przytulny materacyk na poddaszu.
AlAT wstaje z lozka, jeczy bohatersko i lapie sie za co tylko moze.
AspAT(nie unoszac wzroku znad ksiazki): -Co jest?
AlAT: -Myslalem, ze od uprawiania sportu czlowiek powinien czuc sie lepiej...
AspAR (nadal czyta): A co ci jest?
AlAT (czolga sie w kierunku lazienki, wydajac dzwieki podkreslajace meznosc, dzielnosc i ogolna samozapartosc): -A wszytko mnie censored...
AspAT (nadal czyta): -A, to w porzadku...
Kurtyna
niedziela, 28 listopada 2010
Trevor, part 3
Kovalik zastygł. Z jednej strony historia opowiedziana przez jego tajemniczą nieznajomą kusiła, by natychmiast wypróbować działanie dziwnego artefaktu na sobie, z drugiej poczuł głęboki niepokój.
- To co mam robić?
- Na odległość nie dam rady. Przynieś to, trzeba sprawdzić, co też milusińska przygotowała za niespodziankę.
Kovalik narzucił polar, w ostatniej chwili wymienił trampki na Scarpy i wybiegł z domu. Na widok ciemnego lasu nakładała się projekcja Trevora, nie miał żadnych wątpliwości gdzie i którędy biec. Po piętnastu minutach poczuł, że wypluje płuca.
- Daleko jeszcze?
- Fizycznie tez jesteś lebiega? - szyderczo rzucił Trevor. -Nie ma uproś! Wielkie cele wymagają wielkich poświęceń!
Kovalik przystanął. Nagle zdał sobie sprawę, że z uśmiechem na ustach leci w ciemna noc na spotkanie czegoś, co opisało się jako dobry znajomy miłośnika ludziny. Poczuł, że zalewa go miłość do Trevora, toż ktoś tak miły nie może być zły - i resztką woli wsunął na palec pierścień. Ryk w jego głowie zabrzmiał tym razem wyjątkowo słabo.
- Ośle jeden! A by tak was wszystkich zaraza wybiła! Było was zeżreć stulecia temu nie bacząc na smak parszywy... - piekleniu Trevora towarzyszył psychiczny bat, przy którym poprzedni przymus wydawał się być przyjacielska pogawędką. Powietrze pojaśniało. Dostał w łeb czymś masywnym i zboczywszy z dobrze wytyczonej drogi wyrżnął w mijany pień.
- Dzięki, Słyszący. Teraz my się nim zajmiemy.
Ucisk w jego głowie zelżał, rozglądnął się dookoła. Koło niego stał zawodnik sumo klasy przepiórczej, metr dwadzieścia w kapeluszu, metr czterdzieści w obwodzie.
- A pan kto?
- Jam jest... - zaczął dumnie grubas i nagle miotnęło nim o ziemię, jakby zderzył się z niewidzialnym workiem cegieł.
- Ty pomiocie jaszczurczy... - jęknął i z mściwym uśmiechem wyciągnął przed siebie przedmiot, który Kovalikowi przywiódł na myśl góralską ciupagę z termometrem. -Najbardziej lubię te gadziny z grilla...
Wydał z siebie ryk żywcem przypominający misia z Tatrzańskiego parku, który na parkingu zeżarł Kovalikowi kanapki w zeszłym roku. Razem z połową drzwi dziadkowego Trabanta.
- Ale - że - bo , ten tego - Kovalik nie zdążył dokończyć pytania, bo tłuścioch, dzierżąc oburącz ciupagopodobną broń masowej zagłady pognał przez chaszcze.
Nagle Kovalik poczuł się śmiertelnie zmęczony. Dotarło do niego, że rzęzi, a serce chce mu wyskoczyć z klatki.
- Gdzież przyjaciel mój, szlachetna ozdoba wszelkich trawników? - głos w głowie nałożył się na niezrozumiałe słowa, wypowiedziane dumnym, nie znoszącym sprzeciwu głosem. Przed Kovalikiem zmaterializował się wysoki, szpetny szlachetnie, brodziaty facet. Kovalik wskazał ręką kierunek w którym pokłusował grubas. Brodziaty kiwnął mu po królewsku głową i z co najmniej dwumetrowym żelastwem w dłoni biegiem podążył śladem, którego nie powstydził by się nosorożec. Przy tym wszystkim darł się przeraźliwie w nieznanym języku, co mentalna projekcja w głowie Kovalika usłużnie zastąpiła "Bogurodzicą". Po chwili sine światło zamieniło las przerażający w upiorny. Rozległ się huk i nagle Kovalik poczuł się jak młody bóg.
- Gdzieś zabłądził, mój miły? - głos Trevora koił zmysły.
Kovalik za głowę się złapał - to jego przyjaciel tam czeka, a on tu sobie pod drzewem poleguje? Zerwał się i ruszył z kopyta. Gdzieś na granicy świadomości czuł, że robi mu się ciemno przed oczami, ale w jego głowie trasa była prosta jak w pysk strzelił, w dodatku oświetlona jak Krupówki w Nowy Rok. Po kilkunastu minutach wbiegł na małą polanę i upadł. Przed jego nosem pojawiła się kilkucentymetrowa jaszczurka.
- To ja się tu na walkę nastawiam, a ty zdychasz po krótkiej przebieżce? - Trevor wlazł na jego bezwładną dłoń i zapierając się łbem zaczął zsuwać tylnymi łapkami pierścień z jego palca. - Musze przyznać, żem dawno nie miał tak durnego interlokutora. Toż to można wpaść w załamanie nerwowe. Trevor zsunął w końcu pierścień i wsunął przez niego głowę. Kovalik miał dziwne wrażenie, że ktoś go nadmuchał od środka. Nawet łapki miał grubsze.
- No to - adios, dwunożny tłumoku. Bogu swojemu podziękuj, że twój świat jest spolaryzowany o prawie 180 stopni w stosunku do naszego... Inaczej miał bym Cię czym zeżreć. - Trevor zataczając się z lekka pod ciężarem na dwóch łapach pobiegł w kierunku brzegu polany. Ucisk w głowie Kovalika zelżał, próbował wstać, ale póki co energii wystarczało jedynie na nabieranie powietrza. A i to nie za bardzo.
- Zabrał pierścień? - beznamiętny głos Arleny mógł walczyć o lepsze z szarym lodem jej oczu. Kovalik kiwnął głową. -A te dwa pajace gdzie?
- Gruby pobiegł pierwszy, a potem taki szpetny pognał za nim - znalazł ponadplanowe kilka procent powietrza w płucach Kovalik. Arlena odwróciała się do stojącego za nim szpakowatego mężczyzny.
- Uciekł.
- No to musimy wygenerować trochę energii... - uśmiechnął się stary obleśnie i wymownie popatrzył na swoją towarzyszkę.
- Spadaj, dziadu parchaty... Wolała bym seks z tym obślizgłym gadem - z kieszeni wyjęła komórkę, po chwili lekka poświata oświetliła jej profil.
- Potrzebuję 4 F22A ze zbiornikami N1. Koordynaty... - tu popłynęła litania cyfr. Arlena wysłuchała potwierdzenie i wyłączyła komórkę. - Spadamy. Otwieraj portal.
- A ten? - obleśny wskazał na Kovalika. -Może go odniosę do domu?
Kovalik niejasno poczuł ból w miejscu, gdzie plecy tracą swoją szlachetna nazwę.
- Powiedziałam, portal! - ryknęła dziewczyna, powietrze zmieniło nieco odcień, Arlena nie certoląc sie zbytnio pchnęła szpakowatego w tamtym kierunku. W ostatniej chwili wyhamował na granicy cienia.
- Oż, ty k... - celny kopniak dokończył akt teleportacji.
Arlena odwróciła się w stronę Kovalika.
- Przepraszam, że zostałeś w to wszystko wplątany. Nie miałam innego wyjścia. Radziła bym stąd zniknąć.
- A niby jak - Kovalik powoli wracał do świata żywych. -Toż zaraz tu mają być ognie sztuczne...
- Żadnych widowisk. Trochę popada i przez najbliższe lata będzie trudno spotkać jaszczurkę w lesie - Arlena popatrzyła na czarne niebo, owinęła się szczelnie płaszczem, spojrzała raz jeszcze na Kovalika i uśmiechnęła się lekko. -W sumie chyba jestem ci to winna - poruszyła dłonią, powietrze zawirowało i Kovalik, z paskudnym uczuciem znanym z najgorszych snów, zaczął spadać.
Leżał rano w promieniach słońca i sączył zimnego Żywca. Zbudził się w łóżku, jak Pan Bóg przykazał, nawet ząbki miał umyte. Wydarzenia z dnia blakły, stając się wytworem wyobraźni.
- Może faktycznie tu jakie grzyby rosną... Głosy w głowie, sodomici, zawodnicy sumo... Dzizzazzz... - w głębi duszy powziął głębokie postanowienie o odbyciu tygodniowej kuracji detoksykującej. W sumie miał jeszcze dwa tygodnie urlopu a kasy na koncie powinno wystarczyć na kilka kratek oczyszczacza. -I jeszcze ten pokurcz jaszczurczy...
- Sam jesteś pokurcz. Mówiłem, nie wkładaj na palec? Capie jeden... w jego głowie rozległo się nikłe echo potężnego, królewskiego głosu Trevora. Kovalik zakrztusił się piwem. Przecież czarodziejkowata zamówiła pestycydy? W jego głowie rozległ się mentalny odpowiednik parsknięcia Trevora. Radio na półce włączyło się samo.
"W dniu dzisiejszym Korea Północna otwarła ogień artyleryjski do oddziałów stacjonujących na wyspie Yeonpyeong. Cały świat potępił niczym nie sprowokowany atak. Jednakże w specjalnym oświadczeniu Korea Północna obarczyła winą za kolejna eskalację napięcia na półwyspie samoloty Stanów Zjednoczonych, które rozpyliły trujące substancje, mające na celu zniszczenie głównych zakładów przetwórstwa mięsnego w stolicy."
Radio zgasło.
- Ja bym sobie zniknął, ty byś miał święty spokój... Echch... A teraz - utknąłem tu na amen. Jak pomyślę, że jesteś jedynym słyszącym w moim zasięgu, to mi się dupa marszczy...
- To co mam robić?
- Na odległość nie dam rady. Przynieś to, trzeba sprawdzić, co też milusińska przygotowała za niespodziankę.
Kovalik narzucił polar, w ostatniej chwili wymienił trampki na Scarpy i wybiegł z domu. Na widok ciemnego lasu nakładała się projekcja Trevora, nie miał żadnych wątpliwości gdzie i którędy biec. Po piętnastu minutach poczuł, że wypluje płuca.
- Daleko jeszcze?
- Fizycznie tez jesteś lebiega? - szyderczo rzucił Trevor. -Nie ma uproś! Wielkie cele wymagają wielkich poświęceń!
Kovalik przystanął. Nagle zdał sobie sprawę, że z uśmiechem na ustach leci w ciemna noc na spotkanie czegoś, co opisało się jako dobry znajomy miłośnika ludziny. Poczuł, że zalewa go miłość do Trevora, toż ktoś tak miły nie może być zły - i resztką woli wsunął na palec pierścień. Ryk w jego głowie zabrzmiał tym razem wyjątkowo słabo.
- Ośle jeden! A by tak was wszystkich zaraza wybiła! Było was zeżreć stulecia temu nie bacząc na smak parszywy... - piekleniu Trevora towarzyszył psychiczny bat, przy którym poprzedni przymus wydawał się być przyjacielska pogawędką. Powietrze pojaśniało. Dostał w łeb czymś masywnym i zboczywszy z dobrze wytyczonej drogi wyrżnął w mijany pień.
- Dzięki, Słyszący. Teraz my się nim zajmiemy.
Ucisk w jego głowie zelżał, rozglądnął się dookoła. Koło niego stał zawodnik sumo klasy przepiórczej, metr dwadzieścia w kapeluszu, metr czterdzieści w obwodzie.
- A pan kto?
- Jam jest... - zaczął dumnie grubas i nagle miotnęło nim o ziemię, jakby zderzył się z niewidzialnym workiem cegieł.
- Ty pomiocie jaszczurczy... - jęknął i z mściwym uśmiechem wyciągnął przed siebie przedmiot, który Kovalikowi przywiódł na myśl góralską ciupagę z termometrem. -Najbardziej lubię te gadziny z grilla...
Wydał z siebie ryk żywcem przypominający misia z Tatrzańskiego parku, który na parkingu zeżarł Kovalikowi kanapki w zeszłym roku. Razem z połową drzwi dziadkowego Trabanta.
- Ale - że - bo , ten tego - Kovalik nie zdążył dokończyć pytania, bo tłuścioch, dzierżąc oburącz ciupagopodobną broń masowej zagłady pognał przez chaszcze.
Nagle Kovalik poczuł się śmiertelnie zmęczony. Dotarło do niego, że rzęzi, a serce chce mu wyskoczyć z klatki.
- Gdzież przyjaciel mój, szlachetna ozdoba wszelkich trawników? - głos w głowie nałożył się na niezrozumiałe słowa, wypowiedziane dumnym, nie znoszącym sprzeciwu głosem. Przed Kovalikiem zmaterializował się wysoki, szpetny szlachetnie, brodziaty facet. Kovalik wskazał ręką kierunek w którym pokłusował grubas. Brodziaty kiwnął mu po królewsku głową i z co najmniej dwumetrowym żelastwem w dłoni biegiem podążył śladem, którego nie powstydził by się nosorożec. Przy tym wszystkim darł się przeraźliwie w nieznanym języku, co mentalna projekcja w głowie Kovalika usłużnie zastąpiła "Bogurodzicą". Po chwili sine światło zamieniło las przerażający w upiorny. Rozległ się huk i nagle Kovalik poczuł się jak młody bóg.
- Gdzieś zabłądził, mój miły? - głos Trevora koił zmysły.
Kovalik za głowę się złapał - to jego przyjaciel tam czeka, a on tu sobie pod drzewem poleguje? Zerwał się i ruszył z kopyta. Gdzieś na granicy świadomości czuł, że robi mu się ciemno przed oczami, ale w jego głowie trasa była prosta jak w pysk strzelił, w dodatku oświetlona jak Krupówki w Nowy Rok. Po kilkunastu minutach wbiegł na małą polanę i upadł. Przed jego nosem pojawiła się kilkucentymetrowa jaszczurka.
- To ja się tu na walkę nastawiam, a ty zdychasz po krótkiej przebieżce? - Trevor wlazł na jego bezwładną dłoń i zapierając się łbem zaczął zsuwać tylnymi łapkami pierścień z jego palca. - Musze przyznać, żem dawno nie miał tak durnego interlokutora. Toż to można wpaść w załamanie nerwowe. Trevor zsunął w końcu pierścień i wsunął przez niego głowę. Kovalik miał dziwne wrażenie, że ktoś go nadmuchał od środka. Nawet łapki miał grubsze.
- No to - adios, dwunożny tłumoku. Bogu swojemu podziękuj, że twój świat jest spolaryzowany o prawie 180 stopni w stosunku do naszego... Inaczej miał bym Cię czym zeżreć. - Trevor zataczając się z lekka pod ciężarem na dwóch łapach pobiegł w kierunku brzegu polany. Ucisk w głowie Kovalika zelżał, próbował wstać, ale póki co energii wystarczało jedynie na nabieranie powietrza. A i to nie za bardzo.
- Zabrał pierścień? - beznamiętny głos Arleny mógł walczyć o lepsze z szarym lodem jej oczu. Kovalik kiwnął głową. -A te dwa pajace gdzie?
- Gruby pobiegł pierwszy, a potem taki szpetny pognał za nim - znalazł ponadplanowe kilka procent powietrza w płucach Kovalik. Arlena odwróciała się do stojącego za nim szpakowatego mężczyzny.
- Uciekł.
- No to musimy wygenerować trochę energii... - uśmiechnął się stary obleśnie i wymownie popatrzył na swoją towarzyszkę.
- Spadaj, dziadu parchaty... Wolała bym seks z tym obślizgłym gadem - z kieszeni wyjęła komórkę, po chwili lekka poświata oświetliła jej profil.
- Potrzebuję 4 F22A ze zbiornikami N1. Koordynaty... - tu popłynęła litania cyfr. Arlena wysłuchała potwierdzenie i wyłączyła komórkę. - Spadamy. Otwieraj portal.
- A ten? - obleśny wskazał na Kovalika. -Może go odniosę do domu?
Kovalik niejasno poczuł ból w miejscu, gdzie plecy tracą swoją szlachetna nazwę.
- Powiedziałam, portal! - ryknęła dziewczyna, powietrze zmieniło nieco odcień, Arlena nie certoląc sie zbytnio pchnęła szpakowatego w tamtym kierunku. W ostatniej chwili wyhamował na granicy cienia.
- Oż, ty k... - celny kopniak dokończył akt teleportacji.
Arlena odwróciła się w stronę Kovalika.
- Przepraszam, że zostałeś w to wszystko wplątany. Nie miałam innego wyjścia. Radziła bym stąd zniknąć.
- A niby jak - Kovalik powoli wracał do świata żywych. -Toż zaraz tu mają być ognie sztuczne...
- Żadnych widowisk. Trochę popada i przez najbliższe lata będzie trudno spotkać jaszczurkę w lesie - Arlena popatrzyła na czarne niebo, owinęła się szczelnie płaszczem, spojrzała raz jeszcze na Kovalika i uśmiechnęła się lekko. -W sumie chyba jestem ci to winna - poruszyła dłonią, powietrze zawirowało i Kovalik, z paskudnym uczuciem znanym z najgorszych snów, zaczął spadać.
Leżał rano w promieniach słońca i sączył zimnego Żywca. Zbudził się w łóżku, jak Pan Bóg przykazał, nawet ząbki miał umyte. Wydarzenia z dnia blakły, stając się wytworem wyobraźni.
- Może faktycznie tu jakie grzyby rosną... Głosy w głowie, sodomici, zawodnicy sumo... Dzizzazzz... - w głębi duszy powziął głębokie postanowienie o odbyciu tygodniowej kuracji detoksykującej. W sumie miał jeszcze dwa tygodnie urlopu a kasy na koncie powinno wystarczyć na kilka kratek oczyszczacza. -I jeszcze ten pokurcz jaszczurczy...
- Sam jesteś pokurcz. Mówiłem, nie wkładaj na palec? Capie jeden... w jego głowie rozległo się nikłe echo potężnego, królewskiego głosu Trevora. Kovalik zakrztusił się piwem. Przecież czarodziejkowata zamówiła pestycydy? W jego głowie rozległ się mentalny odpowiednik parsknięcia Trevora. Radio na półce włączyło się samo.
"W dniu dzisiejszym Korea Północna otwarła ogień artyleryjski do oddziałów stacjonujących na wyspie Yeonpyeong. Cały świat potępił niczym nie sprowokowany atak. Jednakże w specjalnym oświadczeniu Korea Północna obarczyła winą za kolejna eskalację napięcia na półwyspie samoloty Stanów Zjednoczonych, które rozpyliły trujące substancje, mające na celu zniszczenie głównych zakładów przetwórstwa mięsnego w stolicy."
Radio zgasło.
- Ja bym sobie zniknął, ty byś miał święty spokój... Echch... A teraz - utknąłem tu na amen. Jak pomyślę, że jesteś jedynym słyszącym w moim zasięgu, to mi się dupa marszczy...
piątek, 26 listopada 2010
Trevor, part 2
Kovalik otworzył drzwi.
- Dobry wieczór - miłemu usmiechowi dziewczęcia towarzyszył zmasowany atak, baba bezczelnie wpychała się Kovalikowi do głowy.
- Dobry wieczór - zamknał całkowicie połączenie, tą sztuczke odkrył przez przypadek, na początku znajomości z Trevorem.
- Można?
- W czym mogę pomóc? - Kovalik dłonią zaprosił ją do środka. Skąd ona się wzięła na tym zadupiu? I kto to niby jest? Twarz trudno było nazwać piekną, choć zdecydowanie interesująca, czarne, proste włosy spięte w kok z tyłu głowy, skąd kaskada spływały jej na plecy, ubrana w szary, przetykany srebrna nicia płaszcz. Dłonie schowane w rękawach. Szare oczy wpatrywały sie w niego beznamiętnie.
- Będziemy rozmawiac w przedpokoju?
Rozmawiać? Kovalika zatkało. Ładuje ci się babsko do chałupy w środku nocy i jeszcze bedzie fochy stroić? Już miał coś powiedzieć, gdy nieznajoma uśmiechnęła się i wyciągneła do niego dłoń.
- Nazywam się Arlena. Mam do pana sprawę, ale to zajmie chwilę. A nie ukrywam, że z chęcią napiła bym sie czegoś ciepłego.
Para z Kovalika uszła tak szybko, jak narosła.
- Kovalik - nie przyszło mu do głowy nic mądrzejszego. -Zapraszam na górę.
Wchodząc do pokoju szybko zebrał walające się po podłodze części garderoby, kopnął za komin plecak, puszki po piwie i wskazał Arlenie fotel.
- Herbata? Ginger-tea?
- Z przyjemnością.
I nieznajoma zapatrzyła się w ciemność za oknem.
- Reprezentuję grupę ludzi posiadających mozliwości psi. Pańska działalność zaciekawiła nas, w szczególności kreatywność w eliminacji tworów pośrednich - wymawiając te słowa skrzywiła się nieznacznie. -Mamy dla pana propozycje. Moglibyśmy pomóc rozwinąć pańskie zdolności w zamian za współpracę. O, prosze się nie obawiać - widząc minę Kovalika, podniosła dłoń - nie wymagamy dostawy krwi dziewic czy mlecznych ząbków pierworodnych. Będzie nas pan po prostu informował o swoich znaleziskach.
- A co was interesuje?
- Pańskie odkrycia, mówię przecież - popatrzyła na niego jak na półgłówka. -Jeżeli znajdzie pan coś szczególnego, twór nie przystający do pańskiego świata, da nam pan znać. To wszystko.
Kovalik patrzył w jej szare oczy i powstrzymywał sie przed jakąkolwiek próbą sondowania jej umysłu. Toż sama jest psionikiem, wyczuje natychmiast. A jakoś nie mial ochoty zdradzać się ze swoja nową, trenowaną wytrwale od czasu spotkania Trevora, umiejetnością. Dziewczyna wzięła jego milczenie za zgodę.
- Polecono mi, bym to panu przekazała.
Podała mu dużą, szara koperta formatu A4. Zważyl ją w dłoni, jeżeli coś zawierała, to nie więcej niz jedną strone. Otworzyl ja ostrożnie i zajrzał do srodka. Na dnie leżała mała, złota obrączka. Parsknął śmiechem.
- Co to ma być? Pierścień mocy? The One to bind them all? - wyszczerzył się szyderczo. -Czy też obrączkujecie się na wypadek gdyby ktos się zgubił w lunaparku?
- To wzmacniacz psioniczny. Działa tylko na nas, w dodatku proporcjonalnie do naszych mozliwości. W pańskim przypadku zwiększy nieco szybkość i zapewni większy przepływ psi. Nie ma wielkiej mocy, można by go nazwać generatorem dystorsji wydarzeń losowych, jeżeli pan wie o czym mówię.
- Zarabiacie oszukując w kasynach? - spróbowal zakpić Kovalik.
- Można go do tego użyć. Choc to nie działa tak, jak pan mysli. On nie spowoduje, że w kazdym rozdaniu dostanie pan pokera. Ale gdy na stole znajdą się wszystkie pieniądze, wtedy statystyka zacznie pracować dla pana.
- I tak - dajecie mi to cudo bo mnie lubicie?
- W tym rejonie nie ma nikogo, kto mógłby zająć się tym, co zaczął pan uprawiać w ramach, nazwijmy to, przypadkowo odkrytego hobby. A zagrożenie ze strony pośrednich, choć nieduże, chcemy wyeliminować całkowicie.
- Hm. Hojny dar... Jak miałbym sie kontaktowac z wami? Mogę wiedziec coś więcej o waszej... organizacji?
- Nie ma żadnej organizacji. Bardziej sieć znajomych po fachu. Mamy swojego Mistrza, ale to raczej funkcja koordynacyjna. Nie wchodzimy sobie w drogę, spotykamy się tylko w przypadku poważnych zagrożeń. A kontakt - ja będę pańskim kontaktem. W przypadku, gdyby znalazł pan coś ciekawego, prosze o sms na ten numer - wpisała ciąg cyfr na brzegu koperty i oddała mu ją z powrotem. Kovalika wytrzeszczyło. Psionicy, generatory - i smsy?
- Tak jest szybciej - wyjasniła, jak by zgadując jego myśli. Wstała, dając do zrozumienia, że czas na nią. Uścisnęli dłonie, zszedł za nią na dół i otworzył drzwi. Uśmiechnęła się raz jeszce, przekroczyła próg i - najzwyczajniej w świecie jej nie było. Kovalik aż wyjrzał na zewnątrz, by się upewnić. A to ci dopiero. Wszedł na górę i popatrzył na pierścień. Żadnych błysków, dziwnego światła czy tajemniczych napisów. Ot, obrączka, tyle że złota. Wyciągnał rękę.
- Uważał bym - spiżowo zahuczało mu w głowie.
- Czemu? A tak w ogóle, skąd żeś się nagle znalazł z powrotem?
- Cały czas byłem na nasłuchu. Jaki to babsztyl wredny jest... - doznania Trevora znowu zatrzęsły Kovalikiem.
- Po pierwsze, to ona całkiem milusio wyglądała. Może tobie podobni za długo obżerali się takimi? - zakpił, wystawiając mentalnie język. - A tak w ogóle - jak to, „podsłuchiwałem”? Mnie podsłuchiwałeś? Jakim cudem, jak nie czułem nic?
- Łoboziu - westchnął Trevor - a na rowerze umiesz jeździć?
- A co to ma... A. - pojął Kovalik.
- No właśnie. Niby wiesz - a wytłumaczyc nie ma jak. Z tym pierścionkiem uważaj. To stara matryca nano. Gdy się ja nosi wystarczająco długo, nanoboty zaczynają nadzorować funkcje i stabilność struktur biologicznych.
Kovalika zatkało.
- Czy ty mi chcesz powiedzieć...
- Taa... - niechętnie rzucił Trevor. -Tu akurat ten Dziamdziak dobrze przyuważył. Nanoboty potrafia naprawić uszkodzenia wzorca biologicznego w czasie rzeczywistym. Posiadacz matrycy staje się tak jakby, no, nieśmiertelny...
- ?
- ... wyszedl z tego nielichy problem. Nie możesz wykonać zapisu i ustabilizować wszystkiego, bo nie pozwoli ci to dokonać zmian w pamięci. Pierwsze próby skończyły sie wyprodukowaniem dość przerażających istot. Utrwalone kilka myśli, zapętlone na milenia w jednym zadaniu. Masakra. Taki sfinks na przykład. Przez tysiąclecia opowiadał tą sama zagadkę. A mówiłem jak komu dobremu, siedź na dupie...
- A ten?
- Ten to co innego. Nie tyle utrwala, ile protezuje. Wynik i tak jest oszałamiający, potrafi przedłużyć życie o kilkaset dobrych lat nawet takiemu biologicznemu złomowi jak wasz gatunek.
- No to w czym problem.
- Ja bym tej - Trevor najwyraźniej splunął -nie wierzył ani na grosz.
- A znasz ją? Kto to był?
- Szary płaszczyk, szare oczka, nawet ta srebrna nić, to kim toto może być... Tak jej się utrwaliło eony temu to i tak się nosi. Jedna z Zielonych. Zaraza na nich wszystkich.
Kovalik wyciągnął dłoń w kierunku pierścienia.
- Poczekaj! - Trevor krzyknął. Kovalik przysiadł. -Sorry, zapomniałem, że z ciebie taka lebiega... To ścierwo mnie szuka, musiała przy tej cholernej matrycy grzebać. Jeżeli włożysz to na palec, za chwilę tu się zjawi kolejna, wesoła drużyna pajaców...
- Dobry wieczór - miłemu usmiechowi dziewczęcia towarzyszył zmasowany atak, baba bezczelnie wpychała się Kovalikowi do głowy.
- Dobry wieczór - zamknał całkowicie połączenie, tą sztuczke odkrył przez przypadek, na początku znajomości z Trevorem.
- Można?
- W czym mogę pomóc? - Kovalik dłonią zaprosił ją do środka. Skąd ona się wzięła na tym zadupiu? I kto to niby jest? Twarz trudno było nazwać piekną, choć zdecydowanie interesująca, czarne, proste włosy spięte w kok z tyłu głowy, skąd kaskada spływały jej na plecy, ubrana w szary, przetykany srebrna nicia płaszcz. Dłonie schowane w rękawach. Szare oczy wpatrywały sie w niego beznamiętnie.
- Będziemy rozmawiac w przedpokoju?
Rozmawiać? Kovalika zatkało. Ładuje ci się babsko do chałupy w środku nocy i jeszcze bedzie fochy stroić? Już miał coś powiedzieć, gdy nieznajoma uśmiechnęła się i wyciągneła do niego dłoń.
- Nazywam się Arlena. Mam do pana sprawę, ale to zajmie chwilę. A nie ukrywam, że z chęcią napiła bym sie czegoś ciepłego.
Para z Kovalika uszła tak szybko, jak narosła.
- Kovalik - nie przyszło mu do głowy nic mądrzejszego. -Zapraszam na górę.
Wchodząc do pokoju szybko zebrał walające się po podłodze części garderoby, kopnął za komin plecak, puszki po piwie i wskazał Arlenie fotel.
- Herbata? Ginger-tea?
- Z przyjemnością.
I nieznajoma zapatrzyła się w ciemność za oknem.
- Reprezentuję grupę ludzi posiadających mozliwości psi. Pańska działalność zaciekawiła nas, w szczególności kreatywność w eliminacji tworów pośrednich - wymawiając te słowa skrzywiła się nieznacznie. -Mamy dla pana propozycje. Moglibyśmy pomóc rozwinąć pańskie zdolności w zamian za współpracę. O, prosze się nie obawiać - widząc minę Kovalika, podniosła dłoń - nie wymagamy dostawy krwi dziewic czy mlecznych ząbków pierworodnych. Będzie nas pan po prostu informował o swoich znaleziskach.
- A co was interesuje?
- Pańskie odkrycia, mówię przecież - popatrzyła na niego jak na półgłówka. -Jeżeli znajdzie pan coś szczególnego, twór nie przystający do pańskiego świata, da nam pan znać. To wszystko.
Kovalik patrzył w jej szare oczy i powstrzymywał sie przed jakąkolwiek próbą sondowania jej umysłu. Toż sama jest psionikiem, wyczuje natychmiast. A jakoś nie mial ochoty zdradzać się ze swoja nową, trenowaną wytrwale od czasu spotkania Trevora, umiejetnością. Dziewczyna wzięła jego milczenie za zgodę.
- Polecono mi, bym to panu przekazała.
Podała mu dużą, szara koperta formatu A4. Zważyl ją w dłoni, jeżeli coś zawierała, to nie więcej niz jedną strone. Otworzyl ja ostrożnie i zajrzał do srodka. Na dnie leżała mała, złota obrączka. Parsknął śmiechem.
- Co to ma być? Pierścień mocy? The One to bind them all? - wyszczerzył się szyderczo. -Czy też obrączkujecie się na wypadek gdyby ktos się zgubił w lunaparku?
- To wzmacniacz psioniczny. Działa tylko na nas, w dodatku proporcjonalnie do naszych mozliwości. W pańskim przypadku zwiększy nieco szybkość i zapewni większy przepływ psi. Nie ma wielkiej mocy, można by go nazwać generatorem dystorsji wydarzeń losowych, jeżeli pan wie o czym mówię.
- Zarabiacie oszukując w kasynach? - spróbowal zakpić Kovalik.
- Można go do tego użyć. Choc to nie działa tak, jak pan mysli. On nie spowoduje, że w kazdym rozdaniu dostanie pan pokera. Ale gdy na stole znajdą się wszystkie pieniądze, wtedy statystyka zacznie pracować dla pana.
- I tak - dajecie mi to cudo bo mnie lubicie?
- W tym rejonie nie ma nikogo, kto mógłby zająć się tym, co zaczął pan uprawiać w ramach, nazwijmy to, przypadkowo odkrytego hobby. A zagrożenie ze strony pośrednich, choć nieduże, chcemy wyeliminować całkowicie.
- Hm. Hojny dar... Jak miałbym sie kontaktowac z wami? Mogę wiedziec coś więcej o waszej... organizacji?
- Nie ma żadnej organizacji. Bardziej sieć znajomych po fachu. Mamy swojego Mistrza, ale to raczej funkcja koordynacyjna. Nie wchodzimy sobie w drogę, spotykamy się tylko w przypadku poważnych zagrożeń. A kontakt - ja będę pańskim kontaktem. W przypadku, gdyby znalazł pan coś ciekawego, prosze o sms na ten numer - wpisała ciąg cyfr na brzegu koperty i oddała mu ją z powrotem. Kovalika wytrzeszczyło. Psionicy, generatory - i smsy?
- Tak jest szybciej - wyjasniła, jak by zgadując jego myśli. Wstała, dając do zrozumienia, że czas na nią. Uścisnęli dłonie, zszedł za nią na dół i otworzył drzwi. Uśmiechnęła się raz jeszce, przekroczyła próg i - najzwyczajniej w świecie jej nie było. Kovalik aż wyjrzał na zewnątrz, by się upewnić. A to ci dopiero. Wszedł na górę i popatrzył na pierścień. Żadnych błysków, dziwnego światła czy tajemniczych napisów. Ot, obrączka, tyle że złota. Wyciągnał rękę.
- Uważał bym - spiżowo zahuczało mu w głowie.
- Czemu? A tak w ogóle, skąd żeś się nagle znalazł z powrotem?
- Cały czas byłem na nasłuchu. Jaki to babsztyl wredny jest... - doznania Trevora znowu zatrzęsły Kovalikiem.
- Po pierwsze, to ona całkiem milusio wyglądała. Może tobie podobni za długo obżerali się takimi? - zakpił, wystawiając mentalnie język. - A tak w ogóle - jak to, „podsłuchiwałem”? Mnie podsłuchiwałeś? Jakim cudem, jak nie czułem nic?
- Łoboziu - westchnął Trevor - a na rowerze umiesz jeździć?
- A co to ma... A. - pojął Kovalik.
- No właśnie. Niby wiesz - a wytłumaczyc nie ma jak. Z tym pierścionkiem uważaj. To stara matryca nano. Gdy się ja nosi wystarczająco długo, nanoboty zaczynają nadzorować funkcje i stabilność struktur biologicznych.
Kovalika zatkało.
- Czy ty mi chcesz powiedzieć...
- Taa... - niechętnie rzucił Trevor. -Tu akurat ten Dziamdziak dobrze przyuważył. Nanoboty potrafia naprawić uszkodzenia wzorca biologicznego w czasie rzeczywistym. Posiadacz matrycy staje się tak jakby, no, nieśmiertelny...
- ?
- ... wyszedl z tego nielichy problem. Nie możesz wykonać zapisu i ustabilizować wszystkiego, bo nie pozwoli ci to dokonać zmian w pamięci. Pierwsze próby skończyły sie wyprodukowaniem dość przerażających istot. Utrwalone kilka myśli, zapętlone na milenia w jednym zadaniu. Masakra. Taki sfinks na przykład. Przez tysiąclecia opowiadał tą sama zagadkę. A mówiłem jak komu dobremu, siedź na dupie...
- A ten?
- Ten to co innego. Nie tyle utrwala, ile protezuje. Wynik i tak jest oszałamiający, potrafi przedłużyć życie o kilkaset dobrych lat nawet takiemu biologicznemu złomowi jak wasz gatunek.
- No to w czym problem.
- Ja bym tej - Trevor najwyraźniej splunął -nie wierzył ani na grosz.
- A znasz ją? Kto to był?
- Szary płaszczyk, szare oczka, nawet ta srebrna nić, to kim toto może być... Tak jej się utrwaliło eony temu to i tak się nosi. Jedna z Zielonych. Zaraza na nich wszystkich.
Kovalik wyciągnął dłoń w kierunku pierścienia.
- Poczekaj! - Trevor krzyknął. Kovalik przysiadł. -Sorry, zapomniałem, że z ciebie taka lebiega... To ścierwo mnie szuka, musiała przy tej cholernej matrycy grzebać. Jeżeli włożysz to na palec, za chwilę tu się zjawi kolejna, wesoła drużyna pajaców...
czwartek, 25 listopada 2010
Trevor, part 1
Weekend. Kovalik lubił te pojedyncze weekendy w roku, gdy programowo nie brał dyżurów. W piątek po pracy wyłączał komórkę, kupował kratkę piwa, żarcie i jechał do swojej daczy w górach. A przynajmniej tak ta rudera była nazywana przez nielicznych, którzy z nim w niej byli. Domek odziedziczył po bezdzietnym stryjku ojca, początkowo chciał to sprzedać, ale proces targowania niebezpiecznie zbliżył się do momentu, w którym Kovalik musiał by jeszcze dopłacić. Jednoznacznie zniechęcony, zerwał negocjacje. Tu doszło do sytuacji klasycznej - właściciel przylegającego pola, gdy usłyszał o wycofaniu oferty, zaczął podnosić cenę, szybko przebijając cene wywoławczą. Ale w tym momencie z Kovalika wyszła jego chłopska natura - nie chciałeś, gamoniu, zapłacić jak było na sprzedaż, to się goń w szmaty. Zresztą, w ciągu tych kilku miesięcy zdążył polubić swój ponury zakątek. Chatka stała na dużej polanie, wbita w górny lewy róg - cała lewa strona była jego - a z okien nie bylo widać włości sąsiada. Na szczęście drogę dojazdową miał z drugiej strony, więc ich krótka znajomość zdechła zanim sie jeszcze na dobre narodziła. Nie stać go było na wielkie remonty, parter zostawił praktycznie nietknięty, poza spaleniem wszystkich gratów w trakcie szalonych sobótek, ale na strychu urządził sobie swój kąt tak jak lubił. Wymienił słomianą strzechę na blachę, wstawił kilka okien dachowych z Fakro i kupił uzywane meble, w tym stary, wielki fotel, który ustawił na przeciwko okien. Ponad drzewami dolnej granicy polany widział przy dobrej pogodzie odległe Tatry.
Czasami zabierał kogoś ze sobą, ale najczęściej wyjeżdżał sam. Nie musiał dbać o konwenanse, zastanawiać się czy gość jest zadowolony, czy nie. Przy dobrej pogodzie wylegiwał się w słońcu na trawie za chałupą, gdy padało, oglądał swoją potężną kolekcję filmów lub gapił się w okno. Tym raze było za zimno, by sie opalać. Mimo 5 po południu na zewnątrz zrobiło sie szaro, temperatura spadła dobrze poniżej zera. Spędził dłuższy czas paląc w wielkim, kuchennym piecu, w którego komin wstawił płaszcz wodny i przerobił na grzejnik. Dzięki czemu na strychu zawsze miał ciepło, a na dole mógł gotować, czasem całkiem egzotyczne, wynalazki. Dzisiaj poszedł na łatwiznę, na dole pyrkał sobie 50 litrowy gar z kiszoną kapustą, obok, na patelni wielkości młyńskiego koła smażyły sie wszystkie możliwe ścinki, jakie miała Pani Zosia pod koniec tygodnia. Tak na oko powinno mu wystarczyć na cały następny tydzień.
Siedział przy kominie i w miekkim świetle lampy naftowej czytał Dwie Wieże. Doszedł do momentu, gdy na niebie ponure widmo Nazgula zabiło wszelka nadzieję i zarechotał szczerze a od serca.
- No i czego rżysz? - miekki bas łagodnie rozległ sie w jego głowie. Od jakiegoś czasu Trevor trenowal swoje umiejętności, dzięki czemu kontakt z nim nie powodowały już u Kovalika palpitacji.
- A bo - jak to czytam - to ręce opadają. Co on do cholery żarł, jak to pisał? I ten język, niech go jasna cholera. Jak by tworzył dla upośledzonych dzieci.
- Ale on tak wyglądał - głos nabrał nieco bardziej spizowego odcienia.
- Nie denerwuj się... - odparł Kovalik pojednawczo. Głos wnerwionego Trevora potrafił wypchnąc oczy z głowy. -Ja tylko mówie, że taki Nazgul, nie dośc że wyglądałby jak zużyty mop, to jeszcze musiałby mieć wrotki, żeby się poruszać. Toż to fizyce wbrew...
- Sam jesteś fizyce wbrew. On tak wyglądał. Ten dziad napasł go jakimiś psychodelikami, żeby był spolegliwy. No i dostał od tego parchów na skórze, potem takie czarne dziadostwo z niego złaziło. Ale latać potrafił jak mało kto.
- Znaczy - że tyś go znał? - dopiero teraz dotarło do Kovalika. Rozmawiali już kilka razy, Kovalik przeszedł przez wszystkie fazy począwszy od choroby psychicznej, ale nigdy nie zadal sobie pytania o wiek swojego interlokutora. Przez chwilę nie wiedział co powiedzieć. W końcu implikacja tego faktu zawróciała mu w głowie.
- Czy Ty mi chcesz powiedzieć, że to wszystko wydarzyło się naprawdę? Przecież smoków... użarł sie w mentalny jęzor tak skutecznie, że aż zabolało.
..nie ma - dokończył Trevor. -No to mam dla ciebie fatalną wiadomość. Właśnie teraz gadasz do głosu głowie, którego nie ma. Mało tego, gadasz już od jakiegoś czasu, co powinno ten twój ockhamowski łeb zaprowdzaić do najbbliższego psychiattry! - głos w głowie Kovalika zaczynał rozszadzać czaszke.
- Tego. Jak by to rzec. Ciężko jest w moim wieku wyrzucić z czaszki aksjomat o bajkowatości Twojego rodzaju - Kovalik próbował załagodzić sprawę. Nie chciał zamykac połączenia, Trevor był bardzo wrażliwy i potrafił potem boczyć się przez kilka tygodni, ale łomot przyprawiał go o ból.
- Ha! W twoim wieku! Tevor zarechotał ponuro. Przypominało to dźwięk z dziurawej rury wydechowej.
- A ten Nazgul - to znajomek jakis? - Kovalik podstepnie zmienił temat.
- Niee.. Słyszałem o gościu. Ponoć gdzieś na antypodach siedzi i żre owce. Ale to nic pewnego. Inni twierdzą, że go wtedy te pierońskie ksylocypki dobiły.
- To jak to było? Z ta wojną?
Kovalik myślał już, że Trevor zapadł w drzemke, jesienią często mu się to zdarzało, ale po dłuższej chwili jednak odezwał się z wahaniem.
- Ale musisz mi coś obiecać...
- ?
- Nikomu nic nie powiesz - ani nie napiszesz.
- Też masz problem... Toż mnie wsadzą do czubków, albo do pudła, za plagiat Tolkiena...
- Oni się tam wtedy wszyscy tłukli na potęgę. Miejsca im zaczynało brakować i każdy chciał kontynent dla siebie.
- Ludzie?
- Nie tylko. Frakcja Zielonych to byli głównie ludzie, nieprawdopodobie zaawansowani w opanowaniu psi. Nawet nie macie pojęcia, co ten wasz mózg jest zdolny robic po odpowiednim treningu. Strach było nad tym ich lasem latać. Umieli tak z mańki przyłożyć, ze sie aż ciemno robiło. Ale mieli też krzyżówki intergatunkowe. Te mówiące drzewa na przykład. Co prawda Tolkien wszystko pomieszał, one nigdy nie były w stanie chodzić, ale w swoim lesie były potęgą. Zresztą, do tej pory trochę się tego dziadostwa pęta. Te wszytkie twoje strzygi i wilkołaki to zdegenerowane pokłosie ich eksperymentów. Przeżyli, bo mogli sie krzyzować z ludźmi...
- No a Sauron?
- A, ten to był siła. Psychol, to prawda, ale siła. Ale doprowadził wszystko do ruiny. primo, nie ufał nikomu, taki wódz, co to wszystkich myslących inaczej wywalał na zbity pysk. Dosłownie. I potem brakło mu ludzi, którzy byli w stanie mysleć samodzielnie. A dobili go Zieloni, zmutowali mu las, więc wytłukł wszystko do ostatniego chwasta. Przeszli potem na czyste syntetyki, zaczęły sie problemy z efektami ubocznymi... Idziecie podobna drogą. Jeżeli utrzymacie obecne tempo rozwoju, jest szansa, że doczekam.
- ? - nie zrozumiał Kovalik.
- No, że osiągniecie mniej więcej ten sam poziom rozwoju co oni. Jakieś 30-40 tysięcy lat.
- Żartujesz... To on...?
- Oni tam poszli w dwóch kierunkach. Genetyka - ale nie krzyżówki, jak Zieloni, tylko czysta inżynieria. Nanoboty koegzystencjalne. Bioty 3 i 4 generacji...
Kovalik miał wrażenie, że obce słowa formuja sie w jego mózgu wbrew jego woli.
- A jaśniej, ten tego, by nie można?
- No co jaśniej. Ja już myslę tak wolno i tak prosto, że za chwilę zasnę z nudów. - odgryzł się Trevor.- I w dodatku szeptem, bo jaśnie pana główka boli... Szlag mnie trafi...
- A był tam ktoś jeszcze?
- Nasi byli. Mieliśmy układ z Sauronem, potrzebowaliśmy dostępu do jego sieci energetycznej. No, ale Zieloni wysadzili mu główny główny stos i szlag trafił wszystkich po równo.
- Jak - szlag trafił... Toż Tolkien-
- Weź przestań. Pisał pierdoły, o Bożym śwecie nie wiedząc. Skleroza go na starość zżarła, a że zamarzyło mu się pisać, to i naplótł bzdur. Zresztą, nigdy nie był zbyt bystry.
- To ty go znasz?
- Toż to ten nieszczęsny Samwise Gamgee... Całe życie pier... Kovalik usłyszął coś na kształt chrupnięcia ...dzielił smutki o rzeczułkach i uroczych zakątkach, az mu sie we łbie pokićkało.
- To ile on żył?
- Nie tyle on - ile jego nanoboty. Nasiąkł tym, jak i cała reszta, gdy grzebali w zabezpieczeniach strefy pośredniej. Wielkrotna rekonfiguracja. Ale po odcięciu od macierzy, mimo wszystkich zabezpieczeń, entropia go dopadła. Zresztą, sam twierdzisz, że język Ci się kojarzy z czteroletnim przedszkolakiem...
- A reszta? Opisana w książce? Też dożyli do naszych czasów?
- Z tego co wiem, cała ta hołota odpowiedzialna za trzeci okres glacjalny zbiegła na Atlantydę. Pożarli sie potem między sobą, zresztą to było do przewidzenia. Matołów banda. Jeden Gandalf miał ślad rozsądku, ale te jego preferencje seksualne... - Trevorem z obrzydzenia szarpnęło tak mocno, że aż zatrzęsło Kovalikiem.
...sodomita, szlag by go trafił... - dodal z odrazą. - No, w każdym bądź razie Zieloni, ci co nie zdazyli zwiać, żyli długo i szczęśliwie, aż ich zatłukł brak światła po tym mega-bum stosu Saurona, ponoć na koniec zeżarli się nawzajem.
- A reszta drużyny? Legolas? Aragorn? A co z Arweną?
- A ja wiem... Co mi dupę zawracasz pajacami... A , waśnie - dupę. Arwena - ta to powinna żreć brom garściami.
- Wypłynęła gdzieś?
- Chłopie... Myślisz, że dlaczego z Troi, miasta, co stało prawie 1500 lat, nie został kamień na kamieniu?
- Helena? A w naszych czasach?
- Też. Tylko włosy na blond przefarbowała. Do tej pory możesz se jej plakacik kupić. „Bogini seksu”. Przynajmniej wyście się na niej poznali. Patrząc na to, co wyprawiała jako Caryca Katarzyna, to „seksu” chyba jest nieodpowiednim słowem... Kurestwo i poróbstwo... - głos Trevora zmienił złotawy odcień królewskich salonów na zakurzony mrok krypty.
Do drzwi rozległo się pukanie.
- A tam kogo niesie?
- Masz kogoś bardziej odpowiedniego dla siebie niż starego jaszczura - Kovalik przysiągł by, że Trevor skrzywił sie złośliwie. - Zaglądnę później - i nagle Kovalik był sam. Wzdrygnał się. Nie lubił tego momentu. Jak za młodu, gdy babcia gasiła światło, wychodząc z jego pokoju wieczorem.
Usłyszał ponowne pukanie i niechęcia ruszył na dół. Schody zaskrzypiały ponuro.
Czasami zabierał kogoś ze sobą, ale najczęściej wyjeżdżał sam. Nie musiał dbać o konwenanse, zastanawiać się czy gość jest zadowolony, czy nie. Przy dobrej pogodzie wylegiwał się w słońcu na trawie za chałupą, gdy padało, oglądał swoją potężną kolekcję filmów lub gapił się w okno. Tym raze było za zimno, by sie opalać. Mimo 5 po południu na zewnątrz zrobiło sie szaro, temperatura spadła dobrze poniżej zera. Spędził dłuższy czas paląc w wielkim, kuchennym piecu, w którego komin wstawił płaszcz wodny i przerobił na grzejnik. Dzięki czemu na strychu zawsze miał ciepło, a na dole mógł gotować, czasem całkiem egzotyczne, wynalazki. Dzisiaj poszedł na łatwiznę, na dole pyrkał sobie 50 litrowy gar z kiszoną kapustą, obok, na patelni wielkości młyńskiego koła smażyły sie wszystkie możliwe ścinki, jakie miała Pani Zosia pod koniec tygodnia. Tak na oko powinno mu wystarczyć na cały następny tydzień.
Siedział przy kominie i w miekkim świetle lampy naftowej czytał Dwie Wieże. Doszedł do momentu, gdy na niebie ponure widmo Nazgula zabiło wszelka nadzieję i zarechotał szczerze a od serca.
- No i czego rżysz? - miekki bas łagodnie rozległ sie w jego głowie. Od jakiegoś czasu Trevor trenowal swoje umiejętności, dzięki czemu kontakt z nim nie powodowały już u Kovalika palpitacji.
- A bo - jak to czytam - to ręce opadają. Co on do cholery żarł, jak to pisał? I ten język, niech go jasna cholera. Jak by tworzył dla upośledzonych dzieci.
- Ale on tak wyglądał - głos nabrał nieco bardziej spizowego odcienia.
- Nie denerwuj się... - odparł Kovalik pojednawczo. Głos wnerwionego Trevora potrafił wypchnąc oczy z głowy. -Ja tylko mówie, że taki Nazgul, nie dośc że wyglądałby jak zużyty mop, to jeszcze musiałby mieć wrotki, żeby się poruszać. Toż to fizyce wbrew...
- Sam jesteś fizyce wbrew. On tak wyglądał. Ten dziad napasł go jakimiś psychodelikami, żeby był spolegliwy. No i dostał od tego parchów na skórze, potem takie czarne dziadostwo z niego złaziło. Ale latać potrafił jak mało kto.
- Znaczy - że tyś go znał? - dopiero teraz dotarło do Kovalika. Rozmawiali już kilka razy, Kovalik przeszedł przez wszystkie fazy począwszy od choroby psychicznej, ale nigdy nie zadal sobie pytania o wiek swojego interlokutora. Przez chwilę nie wiedział co powiedzieć. W końcu implikacja tego faktu zawróciała mu w głowie.
- Czy Ty mi chcesz powiedzieć, że to wszystko wydarzyło się naprawdę? Przecież smoków... użarł sie w mentalny jęzor tak skutecznie, że aż zabolało.
..nie ma - dokończył Trevor. -No to mam dla ciebie fatalną wiadomość. Właśnie teraz gadasz do głosu głowie, którego nie ma. Mało tego, gadasz już od jakiegoś czasu, co powinno ten twój ockhamowski łeb zaprowdzaić do najbbliższego psychiattry! - głos w głowie Kovalika zaczynał rozszadzać czaszke.
- Tego. Jak by to rzec. Ciężko jest w moim wieku wyrzucić z czaszki aksjomat o bajkowatości Twojego rodzaju - Kovalik próbował załagodzić sprawę. Nie chciał zamykac połączenia, Trevor był bardzo wrażliwy i potrafił potem boczyć się przez kilka tygodni, ale łomot przyprawiał go o ból.
- Ha! W twoim wieku! Tevor zarechotał ponuro. Przypominało to dźwięk z dziurawej rury wydechowej.
- A ten Nazgul - to znajomek jakis? - Kovalik podstepnie zmienił temat.
- Niee.. Słyszałem o gościu. Ponoć gdzieś na antypodach siedzi i żre owce. Ale to nic pewnego. Inni twierdzą, że go wtedy te pierońskie ksylocypki dobiły.
- To jak to było? Z ta wojną?
Kovalik myślał już, że Trevor zapadł w drzemke, jesienią często mu się to zdarzało, ale po dłuższej chwili jednak odezwał się z wahaniem.
- Ale musisz mi coś obiecać...
- ?
- Nikomu nic nie powiesz - ani nie napiszesz.
- Też masz problem... Toż mnie wsadzą do czubków, albo do pudła, za plagiat Tolkiena...
- Oni się tam wtedy wszyscy tłukli na potęgę. Miejsca im zaczynało brakować i każdy chciał kontynent dla siebie.
- Ludzie?
- Nie tylko. Frakcja Zielonych to byli głównie ludzie, nieprawdopodobie zaawansowani w opanowaniu psi. Nawet nie macie pojęcia, co ten wasz mózg jest zdolny robic po odpowiednim treningu. Strach było nad tym ich lasem latać. Umieli tak z mańki przyłożyć, ze sie aż ciemno robiło. Ale mieli też krzyżówki intergatunkowe. Te mówiące drzewa na przykład. Co prawda Tolkien wszystko pomieszał, one nigdy nie były w stanie chodzić, ale w swoim lesie były potęgą. Zresztą, do tej pory trochę się tego dziadostwa pęta. Te wszytkie twoje strzygi i wilkołaki to zdegenerowane pokłosie ich eksperymentów. Przeżyli, bo mogli sie krzyzować z ludźmi...
- No a Sauron?
- A, ten to był siła. Psychol, to prawda, ale siła. Ale doprowadził wszystko do ruiny. primo, nie ufał nikomu, taki wódz, co to wszystkich myslących inaczej wywalał na zbity pysk. Dosłownie. I potem brakło mu ludzi, którzy byli w stanie mysleć samodzielnie. A dobili go Zieloni, zmutowali mu las, więc wytłukł wszystko do ostatniego chwasta. Przeszli potem na czyste syntetyki, zaczęły sie problemy z efektami ubocznymi... Idziecie podobna drogą. Jeżeli utrzymacie obecne tempo rozwoju, jest szansa, że doczekam.
- ? - nie zrozumiał Kovalik.
- No, że osiągniecie mniej więcej ten sam poziom rozwoju co oni. Jakieś 30-40 tysięcy lat.
- Żartujesz... To on...?
- Oni tam poszli w dwóch kierunkach. Genetyka - ale nie krzyżówki, jak Zieloni, tylko czysta inżynieria. Nanoboty koegzystencjalne. Bioty 3 i 4 generacji...
Kovalik miał wrażenie, że obce słowa formuja sie w jego mózgu wbrew jego woli.
- A jaśniej, ten tego, by nie można?
- No co jaśniej. Ja już myslę tak wolno i tak prosto, że za chwilę zasnę z nudów. - odgryzł się Trevor.- I w dodatku szeptem, bo jaśnie pana główka boli... Szlag mnie trafi...
- A był tam ktoś jeszcze?
- Nasi byli. Mieliśmy układ z Sauronem, potrzebowaliśmy dostępu do jego sieci energetycznej. No, ale Zieloni wysadzili mu główny główny stos i szlag trafił wszystkich po równo.
- Jak - szlag trafił... Toż Tolkien-
- Weź przestań. Pisał pierdoły, o Bożym śwecie nie wiedząc. Skleroza go na starość zżarła, a że zamarzyło mu się pisać, to i naplótł bzdur. Zresztą, nigdy nie był zbyt bystry.
- To ty go znasz?
- Toż to ten nieszczęsny Samwise Gamgee... Całe życie pier... Kovalik usłyszął coś na kształt chrupnięcia ...dzielił smutki o rzeczułkach i uroczych zakątkach, az mu sie we łbie pokićkało.
- To ile on żył?
- Nie tyle on - ile jego nanoboty. Nasiąkł tym, jak i cała reszta, gdy grzebali w zabezpieczeniach strefy pośredniej. Wielkrotna rekonfiguracja. Ale po odcięciu od macierzy, mimo wszystkich zabezpieczeń, entropia go dopadła. Zresztą, sam twierdzisz, że język Ci się kojarzy z czteroletnim przedszkolakiem...
- A reszta? Opisana w książce? Też dożyli do naszych czasów?
- Z tego co wiem, cała ta hołota odpowiedzialna za trzeci okres glacjalny zbiegła na Atlantydę. Pożarli sie potem między sobą, zresztą to było do przewidzenia. Matołów banda. Jeden Gandalf miał ślad rozsądku, ale te jego preferencje seksualne... - Trevorem z obrzydzenia szarpnęło tak mocno, że aż zatrzęsło Kovalikiem.
...sodomita, szlag by go trafił... - dodal z odrazą. - No, w każdym bądź razie Zieloni, ci co nie zdazyli zwiać, żyli długo i szczęśliwie, aż ich zatłukł brak światła po tym mega-bum stosu Saurona, ponoć na koniec zeżarli się nawzajem.
- A reszta drużyny? Legolas? Aragorn? A co z Arweną?
- A ja wiem... Co mi dupę zawracasz pajacami... A , waśnie - dupę. Arwena - ta to powinna żreć brom garściami.
- Wypłynęła gdzieś?
- Chłopie... Myślisz, że dlaczego z Troi, miasta, co stało prawie 1500 lat, nie został kamień na kamieniu?
- Helena? A w naszych czasach?
- Też. Tylko włosy na blond przefarbowała. Do tej pory możesz se jej plakacik kupić. „Bogini seksu”. Przynajmniej wyście się na niej poznali. Patrząc na to, co wyprawiała jako Caryca Katarzyna, to „seksu” chyba jest nieodpowiednim słowem... Kurestwo i poróbstwo... - głos Trevora zmienił złotawy odcień królewskich salonów na zakurzony mrok krypty.
Do drzwi rozległo się pukanie.
- A tam kogo niesie?
- Masz kogoś bardziej odpowiedniego dla siebie niż starego jaszczura - Kovalik przysiągł by, że Trevor skrzywił sie złośliwie. - Zaglądnę później - i nagle Kovalik był sam. Wzdrygnał się. Nie lubił tego momentu. Jak za młodu, gdy babcia gasiła światło, wychodząc z jego pokoju wieczorem.
Usłyszał ponowne pukanie i niechęcia ruszył na dół. Schody zaskrzypiały ponuro.
Zima!
Koniec swiata - snieg w listopadzie. Na wyspie. Zgroza...
Tubylcy dzielnie brna na autostradzie po 1 cm sniegu z predkoscia 20 mil/h. Nieco zszokowani pytaja, jak dajemy rade w Polsce. Mowie, ze trudno jest, ale my sa twardziele.
Massakra.
--------
Update:
Zgodnie z intelem ASP, Pociech Mlodszy wrocil ze szkoly. Zamkneli z powodu szalejacego, jedno centymetroweho zywiolu. Co ciekawe - w szkole bylo za zimno na lekcje, ale na powrot do domu juz nie. I nikt dzieciskom nie podstawil autobusow. Dzieki czemu Mlody ma 5 mil w nogach.
W Jukeju jednak tez trza twardym byc.
środa, 24 listopada 2010
Aktualizacja
Dzień był dramatyczny jak finały X-Factor’a. Najpierw przyszedł mój współtowarzysz niedoli, chirurg, co to od szabli i od szklanki* i pogadaliśmy sobie dla jaj po rosyjsku. Ot, parę słów, a zawsze wrażenie na angolach pozostawia niezatarte. Jakie te dochtory wschodnie to mądre są i języki znają. Przy okazji dowiedziałem się, że armia węgierska ma 10 tys. ludzi (w co mi się wierzyć nie chce), że prawicowy rząd zaczał janosikować, chcąc kasę z funduszy emerytalnych zabrać i dac sobie (bo są biedni) i inne tego typu pierdoły. Odwdzięczyłem się paktem Ribentrow-Mołotow i trójstronną umowa z Wielką Brytanią i Francją przed IIWŚ - to w ramach twierdzenia Węgra, że nas NATO od złego obroni. Nawet mi się śmiać nie chciało.
Po południu przyszedł zębodół. Trzech pacjentów do znieczulenia. A niech mu tam. Uspić - wetknać rurkę - obudzić - wyjąć rurkę. Jest w tym jakaś symetria. Trzeci przyszedł klasyczny nołoman-nokraj. Dredy na głowie, akcent z Jamajki. Rozumiałem go mniej więcej tak jak i on mnie - w końcu pośmialiśmy się z akcentów własnych i na tym się skończyło. Miedzy nami, bo nołoman-nokraj wział był i opieprzył Zuzię, że on angielski rozumie. Choć ona przecie po angielsku do niego gadała, nie po jamajsku. Nic nie rozumiem.
Jako, że dzisiaj mamy w planie łapanie much, a sesja zaczyna się o 19:30, jedna właśnie rzyga a nołoman rozrabia. Szlag człowieka trafić może.
------------
*Wydaje mi się że w tym dwuwierszu jest błąd.
Powinno być: i od chablis, i od szklanki.
Po południu przyszedł zębodół. Trzech pacjentów do znieczulenia. A niech mu tam. Uspić - wetknać rurkę - obudzić - wyjąć rurkę. Jest w tym jakaś symetria. Trzeci przyszedł klasyczny nołoman-nokraj. Dredy na głowie, akcent z Jamajki. Rozumiałem go mniej więcej tak jak i on mnie - w końcu pośmialiśmy się z akcentów własnych i na tym się skończyło. Miedzy nami, bo nołoman-nokraj wział był i opieprzył Zuzię, że on angielski rozumie. Choć ona przecie po angielsku do niego gadała, nie po jamajsku. Nic nie rozumiem.
Jako, że dzisiaj mamy w planie łapanie much, a sesja zaczyna się o 19:30, jedna właśnie rzyga a nołoman rozrabia. Szlag człowieka trafić może.
------------
*Wydaje mi się że w tym dwuwierszu jest błąd.
Powinno być: i od chablis, i od szklanki.
Anatomia czaszki
Pierwszy rok medycyny. Wrzesień. Dumni studenci, omc doktory, pierwsze walne spotkanie na akademii z okazji rozpoczęcia roku. Przemowy, rektor, dziekani. Pierwsze nawiązywane kontakty. Każdy starał się jakoś wywrzeć wrażenie na otoczeniu. Stałem sobie spokojnie i słuchałem, jak to moi koledzy chwalą się wakacyjnymi osiągnięciami naukowymi. Całe dwa miesiące wkuwania na pamięć kości ręki. Ktoś tam zrobił do łokcia. Inny recytował wierszyk mnemotechnicznie układający kosci nadgarstka. Stałem - i dupa mi rzedła. Toż w wakacje nawet mi nie postało we łbie żeby książkę otworzyc. Ostatecznie, od tego wakcję są. Po przyjściu do domu, z nastawieniem „kto da radę jak nie ja” i uczuciem „o k..wa!”, otworzyłem tom pierwszy Bochenka. Pominąłem kwieciste wstępy i zacząłem wbijać do łba łacińskie nazwy. Drugiego dnia weszliśmy do osławionego Collegium Anatomicum.
- Dzień dobry. Nazywam się Kowalski, jestem waszym asystentem w tym semestrze.
Siedzieliśmy w 10 osób dookoła metalowego stołu. Asystent sprawdził obecność, rozdał karty zaliczeniowe i przystąpił do rzeczy.
- Jak zapewne wiecie, naszym pierwszym preparatem są kości. Dzisiaj omówimy kosci ręki.
Z pudła stojącego na stole wyjał łopatkę i wskazując na coś wyprostowanym spinaczem biurowym, zwrócił sie do pierwszego z brzegu studenta:
- Jak nazywamy ten wyrostek?
- yyyyy
Kolejne pytanie do kolejnego studenta:
- A ten?
- ueeee
Następne pytania zostały skwitowane równie inteligentnymi odpowiedziami. Asystent dokończył szybko proces dydaktyczny i zgrabnie wpisał wszystkim pały do kajecika.
- Na środę kości nogi, na piątek miednica. Radziłbym wziąć się do pracy.
Jako, że na moja pałę pracowałem jakieś 8 godzin, nie zrobiło to na mnie większego wrażenia. Ale moi koledzy, którzy poświęcili dwa miesiące na kosci ręki, zbladli wybitnie. Niejasne obrazy imrezy zapoznawczej rozwiały sie jak z białych jabłoni dym i wszyscy zgodnie pokłusowali na swoje kwatery.
Kolejne ćwiczenia - a słowo to zaczęło nabierać bardzo nieprzyjemnego wydźwięku, bliżej im było do batoga niż truchtania na bieżni - przebiegły w podobny sposób. Asystent wchodził, zadawał dziesięć pytań, stawiał dziesięć pał, określał materiał na następne ćwiczenia i wychodził. Gdzieś pod koniec trzeciego tygodnia nadeszła chwila prawdy. Zaliczenie z naszego pierwszego preparatu - jak zwano slangowo kolejne partie materiału - miało odbyć się w poniedziałek.
- Co robisz w weekend? - mój współspacz, Jerzy, popatrzył na mnie nieco nieprzytomnie.
- Ryję.
- Miałes do domu jechać.
- Zwariowałeś? - jeknął. -Wy to z Kowalskim macie dobrze. Luzak. A na nas Pani Docent wykona w poniedziałek egzekucję.
- Z Kowalskim dobrze? Może z daleka to on na miłego wygląda. Ale ogólnie mamy po komplecie pał i poniedziałek będzie naszym Waterloo. Pytałem, bo brat do mnie chciał przyjechać. Myslałem, ze cię nie ma, to mu powiedziałem, że może.
- A co się przejmujesz. Nadmuchamy mu materac po Ziutkiem i sie wyśpi. Nie chodzi spać przed piątą rano?
Pytanie nawiązywało do naszego, swieżo wypracowanego, zwyczaju uczenia się do porannego otwarcia sklepów, śniadoanio-kolacji złożonej z bułeczki i mleka i zdrowego snu do 14. Ciężki jest los studenta popołudniowej zmiany.
Szerszego wyjasnienia wymaga rzeczony Ziutek.
Problem z nauczeniem się wszystkich rowków, zagłębień i wyrostków na kosciach wiązał się w głównej mierze z dziadowskimi rysunkami w Bochenku, podstawowej książce do anatomii. Szczęśliwcy mieli do dyspozycji Sinielnikowa, doskonały atlas produkcji zaprzyjaźnionej. Ale wybrańcy mieli cos lepszego - prawdziwe kosci. I dzięki Jerzemu należałem do tej grupy. Bowiem przed rozpoczęciem roku wszedł był drogą mi bliżej nieznaną w komplet kości ludzkich oraz pięć(!) czaszek. Kości leżały sobie w worku, wyciągane po kolei w czasie nauki, natomiast czaszki głupio jakoś było trzymac pod łóżkiem. Ustawiliśmy je na najwyższej półce, ponad książkami. Cztery były bez żuchwy, więc piąta, najładniejsza, stała na samym środku. I z racji swojej wyjątkowości została spersonifikowana. Ziutek dumnie szczerzył pełne uzębienie i z natężeniem wpatrywał się w nasz pokój pustymi oczodołami.
- Siema, młody! Jak się jechało?
- Super. Przysnąłęm za Krakowem i nawet nie wiem jak mi zleciało. Coś ty opowiadał, że tu się trzy dni jedzie?
- Nie tym połączeniam... Zwykle jeżdżę nocnym, niech szlag trafi. Chodź, bo nam trolejbus ucieknie. Kupiłem ci browar, sam muszę na nad książkami jeszcze posiedzieć, ale jutro wyskoczymy na miasto.
- Jerzy - Mikołaj - dokonałem prezentacji. -Zjadłbyś coś? - zgrabnie zrobiłem miejsce na stole i nie słysząc odpowiedzi, obróciłem się. Młody stał w pozycji wytrzeszczoko.
- Co jest?
- Co to - kosci co to są? - rzekł nieco nieskładnie.
- Kości, kości. Siadaj, nie gryzą - na stole przemieszane bez ładu i składu leżały kosci ręki i nogi, żebra sterczały z miednicy, walały się kręgi, pomiędzy tym wszystkim stały talerze po śniadaniu oraz puste kubki z kawą. I słoik dżemu.
- I wy tak - z tymi kościami? - niegramatycznie zatrzęsło młodym.
- No. Łopatka dobra jest do masła i do dżemu.
Z czajnika buchnęła para, zalałem herbatę i postawiłem na stole. Podsunałęm paczkę z cukrem w kostkach. Młody rozglądnął się nerwowo za łyżeczką.
- A czym mam zamieszać?
Jerzy, nie podnosząc wzroku znad książki, wyciągnął do niego rękę z obojczykiem.
- Abi?
- Szego? - otwarłem jedno oko. Postanowilismy sie wyspać i zgasilismy o czwartej rano. Sen spadł na mnie niczym worek cementu.
- Bo ja tam - spać nie mogę...
- Co, powietrze uchodzi?
- Niee, te czaszki sie tak dziwnie patrzą...
- Czaszki. Się. Patrzą - zapaliłem światło. -Czym niby, toż oczu nie ma żadna - wskazałem szerokim gestem półkę z wyszczerzonymi reliktami. -Zachowuj się poważnie - zrezygnowawszy z sarkazmu obróciłem młodego w ich kierunku. -To są szczątki ludzkie, nikomu krzywdy nie zrobia. Mało tego - ani drgną!
W tym momencie nasza jedyna czaszka z żuchwą obsunęła sie po ścianie, przechyliła do tyłu i Ziutek zarżał milczącym, szyderczym śmiechem. Przez chwilę w pokoju można było słyszeć zderzające się między sobą cząsteczki powietrza.
- Wiesz ty co - klepnałem młodego w łopatki - kładź się do łóżka. Ja się prześpię na materacu.
Ziutek robił nam to potem wielokrotnie. Nigdy w dzień, zawsze w nocy. Najcześciej o dwunastej, choć czasem później. Nie odkrylismy przyczyny - czy się piecyk załączał, czy drgania powodowane przez przejeżdżajace ciężarówki poruszały domem. Do dobrego tonu nalezało powiedzieć „Ziutek, naprawde nie ma się z czego śmiać”, podejść i poprawić pozycję czaszki na zuchwie. Ale ten pierwszy raz pamiętam do dzisiaj.
Zaliczenie zakończylismy wynikiem 0:10
- Dzień dobry. Nazywam się Kowalski, jestem waszym asystentem w tym semestrze.
Siedzieliśmy w 10 osób dookoła metalowego stołu. Asystent sprawdził obecność, rozdał karty zaliczeniowe i przystąpił do rzeczy.
- Jak zapewne wiecie, naszym pierwszym preparatem są kości. Dzisiaj omówimy kosci ręki.
Z pudła stojącego na stole wyjał łopatkę i wskazując na coś wyprostowanym spinaczem biurowym, zwrócił sie do pierwszego z brzegu studenta:
- Jak nazywamy ten wyrostek?
- yyyyy
Kolejne pytanie do kolejnego studenta:
- A ten?
- ueeee
Następne pytania zostały skwitowane równie inteligentnymi odpowiedziami. Asystent dokończył szybko proces dydaktyczny i zgrabnie wpisał wszystkim pały do kajecika.
- Na środę kości nogi, na piątek miednica. Radziłbym wziąć się do pracy.
Jako, że na moja pałę pracowałem jakieś 8 godzin, nie zrobiło to na mnie większego wrażenia. Ale moi koledzy, którzy poświęcili dwa miesiące na kosci ręki, zbladli wybitnie. Niejasne obrazy imrezy zapoznawczej rozwiały sie jak z białych jabłoni dym i wszyscy zgodnie pokłusowali na swoje kwatery.
Kolejne ćwiczenia - a słowo to zaczęło nabierać bardzo nieprzyjemnego wydźwięku, bliżej im było do batoga niż truchtania na bieżni - przebiegły w podobny sposób. Asystent wchodził, zadawał dziesięć pytań, stawiał dziesięć pał, określał materiał na następne ćwiczenia i wychodził. Gdzieś pod koniec trzeciego tygodnia nadeszła chwila prawdy. Zaliczenie z naszego pierwszego preparatu - jak zwano slangowo kolejne partie materiału - miało odbyć się w poniedziałek.
- Co robisz w weekend? - mój współspacz, Jerzy, popatrzył na mnie nieco nieprzytomnie.
- Ryję.
- Miałes do domu jechać.
- Zwariowałeś? - jeknął. -Wy to z Kowalskim macie dobrze. Luzak. A na nas Pani Docent wykona w poniedziałek egzekucję.
- Z Kowalskim dobrze? Może z daleka to on na miłego wygląda. Ale ogólnie mamy po komplecie pał i poniedziałek będzie naszym Waterloo. Pytałem, bo brat do mnie chciał przyjechać. Myslałem, ze cię nie ma, to mu powiedziałem, że może.
- A co się przejmujesz. Nadmuchamy mu materac po Ziutkiem i sie wyśpi. Nie chodzi spać przed piątą rano?
Pytanie nawiązywało do naszego, swieżo wypracowanego, zwyczaju uczenia się do porannego otwarcia sklepów, śniadoanio-kolacji złożonej z bułeczki i mleka i zdrowego snu do 14. Ciężki jest los studenta popołudniowej zmiany.
Szerszego wyjasnienia wymaga rzeczony Ziutek.
Problem z nauczeniem się wszystkich rowków, zagłębień i wyrostków na kosciach wiązał się w głównej mierze z dziadowskimi rysunkami w Bochenku, podstawowej książce do anatomii. Szczęśliwcy mieli do dyspozycji Sinielnikowa, doskonały atlas produkcji zaprzyjaźnionej. Ale wybrańcy mieli cos lepszego - prawdziwe kosci. I dzięki Jerzemu należałem do tej grupy. Bowiem przed rozpoczęciem roku wszedł był drogą mi bliżej nieznaną w komplet kości ludzkich oraz pięć(!) czaszek. Kości leżały sobie w worku, wyciągane po kolei w czasie nauki, natomiast czaszki głupio jakoś było trzymac pod łóżkiem. Ustawiliśmy je na najwyższej półce, ponad książkami. Cztery były bez żuchwy, więc piąta, najładniejsza, stała na samym środku. I z racji swojej wyjątkowości została spersonifikowana. Ziutek dumnie szczerzył pełne uzębienie i z natężeniem wpatrywał się w nasz pokój pustymi oczodołami.
- Siema, młody! Jak się jechało?
- Super. Przysnąłęm za Krakowem i nawet nie wiem jak mi zleciało. Coś ty opowiadał, że tu się trzy dni jedzie?
- Nie tym połączeniam... Zwykle jeżdżę nocnym, niech szlag trafi. Chodź, bo nam trolejbus ucieknie. Kupiłem ci browar, sam muszę na nad książkami jeszcze posiedzieć, ale jutro wyskoczymy na miasto.
- Jerzy - Mikołaj - dokonałem prezentacji. -Zjadłbyś coś? - zgrabnie zrobiłem miejsce na stole i nie słysząc odpowiedzi, obróciłem się. Młody stał w pozycji wytrzeszczoko.
- Co jest?
- Co to - kosci co to są? - rzekł nieco nieskładnie.
- Kości, kości. Siadaj, nie gryzą - na stole przemieszane bez ładu i składu leżały kosci ręki i nogi, żebra sterczały z miednicy, walały się kręgi, pomiędzy tym wszystkim stały talerze po śniadaniu oraz puste kubki z kawą. I słoik dżemu.
- I wy tak - z tymi kościami? - niegramatycznie zatrzęsło młodym.
- No. Łopatka dobra jest do masła i do dżemu.
Z czajnika buchnęła para, zalałem herbatę i postawiłem na stole. Podsunałęm paczkę z cukrem w kostkach. Młody rozglądnął się nerwowo za łyżeczką.
- A czym mam zamieszać?
Jerzy, nie podnosząc wzroku znad książki, wyciągnął do niego rękę z obojczykiem.
- Abi?
- Szego? - otwarłem jedno oko. Postanowilismy sie wyspać i zgasilismy o czwartej rano. Sen spadł na mnie niczym worek cementu.
- Bo ja tam - spać nie mogę...
- Co, powietrze uchodzi?
- Niee, te czaszki sie tak dziwnie patrzą...
- Czaszki. Się. Patrzą - zapaliłem światło. -Czym niby, toż oczu nie ma żadna - wskazałem szerokim gestem półkę z wyszczerzonymi reliktami. -Zachowuj się poważnie - zrezygnowawszy z sarkazmu obróciłem młodego w ich kierunku. -To są szczątki ludzkie, nikomu krzywdy nie zrobia. Mało tego - ani drgną!
W tym momencie nasza jedyna czaszka z żuchwą obsunęła sie po ścianie, przechyliła do tyłu i Ziutek zarżał milczącym, szyderczym śmiechem. Przez chwilę w pokoju można było słyszeć zderzające się między sobą cząsteczki powietrza.
- Wiesz ty co - klepnałem młodego w łopatki - kładź się do łóżka. Ja się prześpię na materacu.
Ziutek robił nam to potem wielokrotnie. Nigdy w dzień, zawsze w nocy. Najcześciej o dwunastej, choć czasem później. Nie odkrylismy przyczyny - czy się piecyk załączał, czy drgania powodowane przez przejeżdżajace ciężarówki poruszały domem. Do dobrego tonu nalezało powiedzieć „Ziutek, naprawde nie ma się z czego śmiać”, podejść i poprawić pozycję czaszki na zuchwie. Ale ten pierwszy raz pamiętam do dzisiaj.
Zaliczenie zakończylismy wynikiem 0:10
wtorek, 23 listopada 2010
Celebrititis acuta
Przeczytało mi się ostatnio, chyba na WP, o bezsenności. Jak to Eminem, biedactwo zahukane, spać nie mógł i żarł Vicodin, Valium, czy co tam jeszcze innego miał, garściami. Garśc rano - garść pięć minut później. Co pośrednio dowodzi kilku rzeczy. Na ten przykład niesamowitej odporności wątroby na głupote ludzka. Albo wyjątkowej wrążliwości mózguna przyrost kasy. W tym ostatnim przypadku zależnośc jest odwrotnie proporcjonalna.
Drugim słynnym celebrytą bezsennym był biedny - w przenośni, bo dosłownie to była ruina - Michaś od Dżeksonów. Żeby sobie zasnąć, musiał dostać strzał anestetyków. Czego nie pojmuje, bo ponoć mu to jakis doktor dawał - potomek Mengele? W zasadzie szkoda nawet pisać „a nie mówiłem”
Ponieważ celebryty tak maja, że w nocy nie spią - dotknęło i mnie. Jednak setka stałych wielbicieli, czytających moje wypociny, to nie w kij dmuchał. I tu mnie dopadł stres prawdziwy. Zaczęło sie od niewinnego przewalania z boku na bok - a skończy się wiadomo jak. Sprzątaniem w szafie, procesem z mkochana mamusią, kapielami w Perierze, co to mi go będzie woził prywatny jet i ,ostatecznie, toną dragów zażywanych w celu palnięcia sobie popołudniowej drzemki.
Jedno co mi nie grozi to kamizelka wysadzana diamentami - do tego nie wystarczy być celebrytem, tu trzeba mieć odziedziczony zespół permanentnych prostych istoty szarej.
Przejąłem się. Pół nocy mnie męczyło - być tym celebrytem czy nie być? Bo sen to akurat pies mordę lizał - mogę sobie ostatecznie pooglądać arcyciekawą planszę na płatnej Cyfrze+ „Przerwa do 7:00”. A jak mi się znudzi, mam jeszcze Cyfrę+ Film z przerwą do 7:30 i Ale Kino do 8:00. Ale jak nie daj Panie to się rzuci na naprawdę poważną dysfunkcje? Toż mężczyzna może nie mieć rąk i nóg, byle by nie był kaleką.
A psychoanalityk drogi i w dodatku posługuje się lengłidżem.
Problem rozwiązał ASP który wział mnie na kort i zagonił na śmierć. Co prawda pierwszego seta wygrałem, ale potem ASP przyspieszył - a o wiele łatwiej jest latać po korcie, jak sie waży 40% tego co ja - i dostałem regularnie w dupę. Dzieki czemu zziajani przyjechaliśmy do domu kole północy i poszli spać, co zaowocowało kamiennym snem, brakiem koszmarów spowodowanych przeżarciem wieczornym i uczuciem świeżości porannej.
Jak by taki Michael „No, you are ignorant” Jackson, miast robić Pijama Party, przebiegł się trochę, może by go nie trzeba było usypiać?
Drugim słynnym celebrytą bezsennym był biedny - w przenośni, bo dosłownie to była ruina - Michaś od Dżeksonów. Żeby sobie zasnąć, musiał dostać strzał anestetyków. Czego nie pojmuje, bo ponoć mu to jakis doktor dawał - potomek Mengele? W zasadzie szkoda nawet pisać „a nie mówiłem”
Ponieważ celebryty tak maja, że w nocy nie spią - dotknęło i mnie. Jednak setka stałych wielbicieli, czytających moje wypociny, to nie w kij dmuchał. I tu mnie dopadł stres prawdziwy. Zaczęło sie od niewinnego przewalania z boku na bok - a skończy się wiadomo jak. Sprzątaniem w szafie, procesem z mkochana mamusią, kapielami w Perierze, co to mi go będzie woził prywatny jet i ,ostatecznie, toną dragów zażywanych w celu palnięcia sobie popołudniowej drzemki.
Jedno co mi nie grozi to kamizelka wysadzana diamentami - do tego nie wystarczy być celebrytem, tu trzeba mieć odziedziczony zespół permanentnych prostych istoty szarej.
Przejąłem się. Pół nocy mnie męczyło - być tym celebrytem czy nie być? Bo sen to akurat pies mordę lizał - mogę sobie ostatecznie pooglądać arcyciekawą planszę na płatnej Cyfrze+ „Przerwa do 7:00”. A jak mi się znudzi, mam jeszcze Cyfrę+ Film z przerwą do 7:30 i Ale Kino do 8:00. Ale jak nie daj Panie to się rzuci na naprawdę poważną dysfunkcje? Toż mężczyzna może nie mieć rąk i nóg, byle by nie był kaleką.
A psychoanalityk drogi i w dodatku posługuje się lengłidżem.
Problem rozwiązał ASP który wział mnie na kort i zagonił na śmierć. Co prawda pierwszego seta wygrałem, ale potem ASP przyspieszył - a o wiele łatwiej jest latać po korcie, jak sie waży 40% tego co ja - i dostałem regularnie w dupę. Dzieki czemu zziajani przyjechaliśmy do domu kole północy i poszli spać, co zaowocowało kamiennym snem, brakiem koszmarów spowodowanych przeżarciem wieczornym i uczuciem świeżości porannej.
Jak by taki Michael „No, you are ignorant” Jackson, miast robić Pijama Party, przebiegł się trochę, może by go nie trzeba było usypiać?
poniedziałek, 22 listopada 2010
Factory Work
Śrubki a 5 km
W naiwnym konsumenckim świata widzeniu wydaje sie nam, że co zapłacone - to posiadane. I w zasadznie jest to omal-że-prawda. Popatrzmy na przykład banalny: komputer, kupiony, zapłacony, stoi na biurku i... No system or sytem failed. Że co, że trzeba było nie sknerzyć i z systemem kupić? Proszę bardzo, kupiony, postawiona, właczony - i czerwona tarcza Windows groźnie krzyczy, że komputer jest do bani, bo nie ma programu antywirusowego.
Tak, jakby pralka po włączeniu darła mordę „Uwaga, nie mam bębna, silnika i rurki - wylewki!!!”
Jakoś tak we wrześniu poczuliśmy natury zew. Do porządków. Które to trudne są, jak w pokoju stoi sam materac. Po obejrzeniu wszystkich możliwych sklepów, gdy osiągneliśmy stan konkretnego pypcium-dyrdum, po konsultacji z pociachami oboma, wybraliśmy. Zapłaciliśmy. I zaczęło się Coraz-To-Mniej-Radosne Oczekiwanie.
W zasadzie miały byc za trzy tygodnie. Przy niesprzyjających wiatrach - bo szafy sprzedał nam co prawda Irlandczyk, ale te płynać miały z Hamburga - okres przedłużyć się mógł do 6. Jak by nie było - przyjechały w sobotę. I tu muszę sie przyznac, że w sklepie, to one, te szafy, wyglądały zupełnie inaczej. Były duże. I ładne. A w domu wylądowało 18 różnych paczek, panowie grzecznie szurnęli nóżką i tyle ich było. Znaczy - oni mogli te szafy złożyć, ale za dodatkową, 15% dopłatą do ceny.
Musiał bym się chyba w jakiejś innej części kraju urodzić.
Toż prędzej zeżrę własną wątrobę...
Wyciągnąłem swój cut-mjut-funkiel-nówka-całkiem-jeszcze-nie-smigana śrubokręcik na bateryjki co robi wrr i zaczałem festiwal śrubkowania. Duże - i małe. Krótkie i długie. Ostre samowkręty i tepę zakręcajki.
Dwie doby.
Co doprowadzilo mnie do upadku ostatecznego i pójścia spać o dziewiątej wieczór w niedzielę. Chodzenie spać razem z drobiem niby nie rokuje najlepiej - a jednak. Wstałem o czwartej, wyspany jek rex i zaliczyłem poranną sesję dżima. Teraz mam wrażenie, że jest późne popołudnie.
Nie mam jak wstawić okienka, bo mi Watch Dog patrzy na palce - ale gdyby ktoś chciał sobie wyobrazić, jak wyglądam, niech kliknie tutaj
W naiwnym konsumenckim świata widzeniu wydaje sie nam, że co zapłacone - to posiadane. I w zasadznie jest to omal-że-prawda. Popatrzmy na przykład banalny: komputer, kupiony, zapłacony, stoi na biurku i... No system or sytem failed. Że co, że trzeba było nie sknerzyć i z systemem kupić? Proszę bardzo, kupiony, postawiona, właczony - i czerwona tarcza Windows groźnie krzyczy, że komputer jest do bani, bo nie ma programu antywirusowego.
Tak, jakby pralka po włączeniu darła mordę „Uwaga, nie mam bębna, silnika i rurki - wylewki!!!”
Jakoś tak we wrześniu poczuliśmy natury zew. Do porządków. Które to trudne są, jak w pokoju stoi sam materac. Po obejrzeniu wszystkich możliwych sklepów, gdy osiągneliśmy stan konkretnego pypcium-dyrdum, po konsultacji z pociachami oboma, wybraliśmy. Zapłaciliśmy. I zaczęło się Coraz-To-Mniej-Radosne Oczekiwanie.
W zasadzie miały byc za trzy tygodnie. Przy niesprzyjających wiatrach - bo szafy sprzedał nam co prawda Irlandczyk, ale te płynać miały z Hamburga - okres przedłużyć się mógł do 6. Jak by nie było - przyjechały w sobotę. I tu muszę sie przyznac, że w sklepie, to one, te szafy, wyglądały zupełnie inaczej. Były duże. I ładne. A w domu wylądowało 18 różnych paczek, panowie grzecznie szurnęli nóżką i tyle ich było. Znaczy - oni mogli te szafy złożyć, ale za dodatkową, 15% dopłatą do ceny.
Musiał bym się chyba w jakiejś innej części kraju urodzić.
Toż prędzej zeżrę własną wątrobę...
Wyciągnąłem swój cut-mjut-funkiel-nówka-całkiem-jeszcze-nie-smigana śrubokręcik na bateryjki co robi wrr i zaczałem festiwal śrubkowania. Duże - i małe. Krótkie i długie. Ostre samowkręty i tepę zakręcajki.
Dwie doby.
Co doprowadzilo mnie do upadku ostatecznego i pójścia spać o dziewiątej wieczór w niedzielę. Chodzenie spać razem z drobiem niby nie rokuje najlepiej - a jednak. Wstałem o czwartej, wyspany jek rex i zaliczyłem poranną sesję dżima. Teraz mam wrażenie, że jest późne popołudnie.
Nie mam jak wstawić okienka, bo mi Watch Dog patrzy na palce - ale gdyby ktoś chciał sobie wyobrazić, jak wyglądam, niech kliknie tutaj
sobota, 20 listopada 2010
Collegium Majus
Było to bardzo dawno temu. Pod koniec semestru mój przesympatyczny współspacz oznajmił, że dostał akademik i w przyszłym przenosi sie do jaskini zła i występku. Cóż było robić. Rozpuściłem wici - witki też - i po jakimś czasie pokazał się student weterynarii pierwszego roku. Nazwiemy go Karol, z powodu ochrony danych osobowych.
Karol był nisko konflitkowy. Nie mieliśmy większych problemów z włażeniem sobie w drogę, pierwszy rok weterynarii i drugi medycyny jakos nie skłaniają do szlajania się gdzie popadnie - więc szlajaliśmy się tylko w pieczołowicie wybrane miejsca. Ja słuchałem o budowie konia przy jego powtórkach do anatomii a on wchłaniał wielowarstwowe wzory, których znajomość była konieczna do zaliczenia mojej biochemii. W końcu od słowa do słowa zaprzyjaźniliśmy się. I pewnego razu, wieczorem, Karol dotknął tematu tabu.
- Abi?
- Mhm? - trudno sie mówi z anatomią Bochenka na kolanach, kanapką w zębach i kiszonym ogórkiem w dłoni.
- A jak wyglada trup?
Miałem chwilę czasu, by się zastanowić, ale nic mądrego nie przyszło mi do głowy.
- No, normalnie. Jak koński, tylko mniejszy. A co?
- Eee... Koński - to koński. A taki ludzki trup to musi być hardcore.
- Czy ja wiem?
Po dwóch semestrach zajęć w prosektorium Collegium Anatomicum, które odbywały się 3 razy w tygodniu, jakoś nie robiło to większego wrażenia. Ot, człowiek, tylko że nieżywy. I śmierdzący pod niebiosa formaliną, która wyżerała sluzówki i upośledzała smak. O węchu szkoda wspominać.
- No, ma ręce, nogi, głowę też - ale to są juz teraz preparaty. Znaczy - wszystko otwarte, rozpreparowane, oglądnięte. Pierwszaki mają już nowe, a my kończymy preparować nasze.
Drugi rok miał zajęcia we wtorki i czwartki - na zmianę z pierwszym rokiem, okupującym dni nieparzyste.
- A dałbys radę... - Karol przełknął ślinę - ...mnie tam wprowadzić?
- Pewnie. - Człowiek jak ma 20 lat to jest głupszy od cholewy buta. -Co masz jutro?
- Wolne nam zrobili.
- No, to wpadnij przed zajęciami, nikogo wtedy nie ma, pożyczymy od kogoś fartuch, wejdziesz, zobaczysz i wyjdziesz. Mecyje - skrzywiłem się lekceważąco. -Ja to bym takiego konia kiedyś chciał zobaczyć. To dopiero musi być widok.
- My tak dobrze nie mamy. przynosza zakonserwowane preparaty i potem je odnoszą. Szans bladych, zeby to sie udało.
- Nie przejmuj się. Przyjdź jutro kwadrans przed drugą.
Siedząc na ławeczce w holu czytałem na wyścigi, byle prędzej, raz jeszcze, cały materiał. Głupio by było znowu zobaczyć karcąco-litościwe spojrzenie Miłego Pana Asystenta, który jak to Bóg Imperato, za dobre nagradzał z rzadka, a złe karał bez opamietania.
- Co tak wpierniczasz, i tak juz za późno na wszystko - tyczkowata postać Wielebnego zwiesiła sie nade mną. -Jak się nie najadłeś - to sie nie naliżesz.
- Daj spokój - jęknąłem. -Jak normalny człowiek może to wszystko zmieścić we łbie?
- Pokaż mi tu normalnego - zarechotał Wielebny. Jak by na potwierdzenie jego słów z korytarza dobiegł przerażony głos Pani Docent.
- Gdzie są moje zwłoki!!!
-oki--oki--oki-
Echo ponuro rozniosło jej rozpacz. Wielebnego zgięło.
- Sam słyszysz - wystękał z trudem. Otarłem łzy z twarzy.
- Zwłoki! - przypomniało mi się.
- Co, ty też?
- Nie - kumplowi obiecałem, że mu zwłoki pokażę.
I opowiedziałem historię nieskomplikowaną.
- A sprawdziłeś czy z formalinki już go przywieźli?
O naszym zmarłym wyraźaliśmy się z szacunkiem, On a nie to. I miał imię- Zdzisław. Dla przyjaciół Zdzisek.
- O cholera - tknięty przeczuciem nienajlepszym, pognałem do sali. Na środku stał piękny, lastrikowy stół, kompletnie pusty.
- Ferfluchte! - zaklął ksiażę pan po niemiecku - i jak ja mu teraz trupa pokażę?
- Nie bój żaby. Daj prześcieradło. Ja się tu położe, wprowadzisz go do drzwi, pokażesz mu zwłoki - i sobie pójdzie.
- Jaja se robisz? - skrzywiłem się sceptycznie. -On chciał zwłoki zobaczyć a nie prześcieradło...
- Pamiętasz swój pierwszy raz? Jak wszedłeś tu i Zdzisek leżał na stole?
- ?
- Chciałes go zobaczyć?
Skrzywiłem sie potwierdzająco.
- A byłeś w stanie podnieść prześcieradło?
Faktycznie. Nieruchomy kształt ludzkiego ciała nieco nas sparaliżował. Byliśmy już obeznani z salą - pierwsze zaliczenie było z kości, zwłok do tego nie potrzeba - a mimo to, gdy pierwszy raz zobaczyliśmy Zdziska, każdy poczuł się nieswojo. I nikt prześcieradła nie podniósł.
- Abi!
Oglądnąłem się przez ramię. W drzwiach łączących hall z korytarzem stał Karol i machał.
- W mordę jeża - obróciłem sie do Wielebnego. -Kładź się, będziemy tu za dwie minuty.
Wielebny spokojnie ułożył się na lastriku i przykrył prześcieradłem.
- Tylko nie oddychaj głeboko bo widać - szepnąłem jeszcze i pognałem organizować fartuch, czepek i klapki dla Karola. Po kilku minutach wróciliśmy pod drzwi do sali.
- Panie Abnegacie! Prosze tu na chwilę!
Nie myśląc wiele, wepchnąłem Karola za próg, modląc się, by asystent go nie zauważył, podbiegłem do drzwi i wszedłem do gabinetu.
- Prosze przekazać grupie, że zaliczenie odbędzie sie w czwartek. Dzisiaj niestety muszę wracać do szpitala. Zajęcia poprowadzi doktor Podgórny.
Na korytarzu rozległ się dziki wrzask, którego w żaden sposób nie mógłby wydać człowiek.
- A tam co się dzieje?
Wypadłem za asystentem na korytarz. W świetle drzwi mignęła mi sylwetka Karola. Sylwetka, dodajmy, poruszająca się żwawo, spłaszczona, co sugerowało dochodzenie do prędkości światła.
- Jak dzieci. Proszę zawołać grupę i zająć miejsca. Ma byc absolutny spokój. Doktor Podgórny przyjdzie za kilka minut.
Wyjrzałem dla świętego spokoju do holu ale po Karolu nie został nawet ślad. Wróciłem do sali. Wielebny siedział przy stole i wertował Bochenka, gdy wszedłem przekrzywił głowę i popatrzył na mnie sceptycznie.
- Coś ty za dzika tu przyprowadził?
- Dzika? Coś ty mu k.wa zrobił?
- Ja - absolutnie nic! - walnął się w piersi Wielebny. -Ściągnął ze mnie prześcieradło, widzę, że podstęp sie nie udał, to usiadłem, wyciągnąłem rękę i jak cywilizowany człowiek powiedziałem „Dzień dobry”!
---------------------
Ta historia jest na tyle prawdziwa, na ile może być po ćwierć wieku. Nie pamiętam już, dlaczego Karol wszedł sam. I nie pamiętam czy uciekł całkiem czy tylko troche. Reszta opowieści jest zgodna ze stanem faktycznym
Gdyby zawitali tu, przez całkowicie niezrozumiały kaprys losu, odtwórcy głównych ról, M i P, serdecznie Was pozdrawiam.
Karol był nisko konflitkowy. Nie mieliśmy większych problemów z włażeniem sobie w drogę, pierwszy rok weterynarii i drugi medycyny jakos nie skłaniają do szlajania się gdzie popadnie - więc szlajaliśmy się tylko w pieczołowicie wybrane miejsca. Ja słuchałem o budowie konia przy jego powtórkach do anatomii a on wchłaniał wielowarstwowe wzory, których znajomość była konieczna do zaliczenia mojej biochemii. W końcu od słowa do słowa zaprzyjaźniliśmy się. I pewnego razu, wieczorem, Karol dotknął tematu tabu.
- Abi?
- Mhm? - trudno sie mówi z anatomią Bochenka na kolanach, kanapką w zębach i kiszonym ogórkiem w dłoni.
- A jak wyglada trup?
Miałem chwilę czasu, by się zastanowić, ale nic mądrego nie przyszło mi do głowy.
- No, normalnie. Jak koński, tylko mniejszy. A co?
- Eee... Koński - to koński. A taki ludzki trup to musi być hardcore.
- Czy ja wiem?
Po dwóch semestrach zajęć w prosektorium Collegium Anatomicum, które odbywały się 3 razy w tygodniu, jakoś nie robiło to większego wrażenia. Ot, człowiek, tylko że nieżywy. I śmierdzący pod niebiosa formaliną, która wyżerała sluzówki i upośledzała smak. O węchu szkoda wspominać.
- No, ma ręce, nogi, głowę też - ale to są juz teraz preparaty. Znaczy - wszystko otwarte, rozpreparowane, oglądnięte. Pierwszaki mają już nowe, a my kończymy preparować nasze.
Drugi rok miał zajęcia we wtorki i czwartki - na zmianę z pierwszym rokiem, okupującym dni nieparzyste.
- A dałbys radę... - Karol przełknął ślinę - ...mnie tam wprowadzić?
- Pewnie. - Człowiek jak ma 20 lat to jest głupszy od cholewy buta. -Co masz jutro?
- Wolne nam zrobili.
- No, to wpadnij przed zajęciami, nikogo wtedy nie ma, pożyczymy od kogoś fartuch, wejdziesz, zobaczysz i wyjdziesz. Mecyje - skrzywiłem się lekceważąco. -Ja to bym takiego konia kiedyś chciał zobaczyć. To dopiero musi być widok.
- My tak dobrze nie mamy. przynosza zakonserwowane preparaty i potem je odnoszą. Szans bladych, zeby to sie udało.
- Nie przejmuj się. Przyjdź jutro kwadrans przed drugą.
Siedząc na ławeczce w holu czytałem na wyścigi, byle prędzej, raz jeszcze, cały materiał. Głupio by było znowu zobaczyć karcąco-litościwe spojrzenie Miłego Pana Asystenta, który jak to Bóg Imperato, za dobre nagradzał z rzadka, a złe karał bez opamietania.
- Co tak wpierniczasz, i tak juz za późno na wszystko - tyczkowata postać Wielebnego zwiesiła sie nade mną. -Jak się nie najadłeś - to sie nie naliżesz.
- Daj spokój - jęknąłem. -Jak normalny człowiek może to wszystko zmieścić we łbie?
- Pokaż mi tu normalnego - zarechotał Wielebny. Jak by na potwierdzenie jego słów z korytarza dobiegł przerażony głos Pani Docent.
- Gdzie są moje zwłoki!!!
-oki--oki--oki-
Echo ponuro rozniosło jej rozpacz. Wielebnego zgięło.
- Sam słyszysz - wystękał z trudem. Otarłem łzy z twarzy.
- Zwłoki! - przypomniało mi się.
- Co, ty też?
- Nie - kumplowi obiecałem, że mu zwłoki pokażę.
I opowiedziałem historię nieskomplikowaną.
- A sprawdziłeś czy z formalinki już go przywieźli?
O naszym zmarłym wyraźaliśmy się z szacunkiem, On a nie to. I miał imię- Zdzisław. Dla przyjaciół Zdzisek.
- O cholera - tknięty przeczuciem nienajlepszym, pognałem do sali. Na środku stał piękny, lastrikowy stół, kompletnie pusty.
- Ferfluchte! - zaklął ksiażę pan po niemiecku - i jak ja mu teraz trupa pokażę?
- Nie bój żaby. Daj prześcieradło. Ja się tu położe, wprowadzisz go do drzwi, pokażesz mu zwłoki - i sobie pójdzie.
- Jaja se robisz? - skrzywiłem się sceptycznie. -On chciał zwłoki zobaczyć a nie prześcieradło...
- Pamiętasz swój pierwszy raz? Jak wszedłeś tu i Zdzisek leżał na stole?
- ?
- Chciałes go zobaczyć?
Skrzywiłem sie potwierdzająco.
- A byłeś w stanie podnieść prześcieradło?
Faktycznie. Nieruchomy kształt ludzkiego ciała nieco nas sparaliżował. Byliśmy już obeznani z salą - pierwsze zaliczenie było z kości, zwłok do tego nie potrzeba - a mimo to, gdy pierwszy raz zobaczyliśmy Zdziska, każdy poczuł się nieswojo. I nikt prześcieradła nie podniósł.
- Abi!
Oglądnąłem się przez ramię. W drzwiach łączących hall z korytarzem stał Karol i machał.
- W mordę jeża - obróciłem sie do Wielebnego. -Kładź się, będziemy tu za dwie minuty.
Wielebny spokojnie ułożył się na lastriku i przykrył prześcieradłem.
- Tylko nie oddychaj głeboko bo widać - szepnąłem jeszcze i pognałem organizować fartuch, czepek i klapki dla Karola. Po kilku minutach wróciliśmy pod drzwi do sali.
- Panie Abnegacie! Prosze tu na chwilę!
Nie myśląc wiele, wepchnąłem Karola za próg, modląc się, by asystent go nie zauważył, podbiegłem do drzwi i wszedłem do gabinetu.
- Prosze przekazać grupie, że zaliczenie odbędzie sie w czwartek. Dzisiaj niestety muszę wracać do szpitala. Zajęcia poprowadzi doktor Podgórny.
Na korytarzu rozległ się dziki wrzask, którego w żaden sposób nie mógłby wydać człowiek.
- A tam co się dzieje?
Wypadłem za asystentem na korytarz. W świetle drzwi mignęła mi sylwetka Karola. Sylwetka, dodajmy, poruszająca się żwawo, spłaszczona, co sugerowało dochodzenie do prędkości światła.
- Jak dzieci. Proszę zawołać grupę i zająć miejsca. Ma byc absolutny spokój. Doktor Podgórny przyjdzie za kilka minut.
Wyjrzałem dla świętego spokoju do holu ale po Karolu nie został nawet ślad. Wróciłem do sali. Wielebny siedział przy stole i wertował Bochenka, gdy wszedłem przekrzywił głowę i popatrzył na mnie sceptycznie.
- Coś ty za dzika tu przyprowadził?
- Dzika? Coś ty mu k.wa zrobił?
- Ja - absolutnie nic! - walnął się w piersi Wielebny. -Ściągnął ze mnie prześcieradło, widzę, że podstęp sie nie udał, to usiadłem, wyciągnąłem rękę i jak cywilizowany człowiek powiedziałem „Dzień dobry”!
---------------------
Ta historia jest na tyle prawdziwa, na ile może być po ćwierć wieku. Nie pamiętam już, dlaczego Karol wszedł sam. I nie pamiętam czy uciekł całkiem czy tylko troche. Reszta opowieści jest zgodna ze stanem faktycznym
Gdyby zawitali tu, przez całkowicie niezrozumiały kaprys losu, odtwórcy głównych ról, M i P, serdecznie Was pozdrawiam.
piątek, 19 listopada 2010
O wrażeniu pierwszym
Napisał był kiedyś Maltesse Falcon (aka Szczur z Loch Ness, ukłony) u się na blogu o pewnej zasadzie, niezaprzeczalnej właściwości wszechświata. Mianowicie, posłużmy sie cytatem: "pierwsze wrażenie robi sie tylko raz”. Jako żem wtedy ciężko pracował nad odpowiedzią, moja miła Safari pokazała mi środkowy palec i na tym się skończyło. Mając do wyboru zrezygnować albo zmienić aJfona w podstawkę pod piwo, odpuściłem walkę z materią. Ale dzisiaj jakoś tak - męczy mnie pewien problem artystycznie. I w zasadzie jest to odpowiedź na tamten post. A może bardziej wypociny własne inspirowane owym.
Jak zmienia się nasze pierwsze wrażenie.
Jeżeli chodzi o muzykę, tu mam chyba najgorzej. Bo nigdy nie wiem co mnie kopnie. Był czas, gdym Mozarta nie mógł przestać słuchać. Mój biedny współspacz studencki katowany był Dies Irrae i Voca me cum benedictis z rana i wieczora. Ale żeby niebyło, żem okrytny: Ciemną Stronę też pierwszy raz wtedy usłyszał. I sie zakochał. Ostatnio kupiłem sobie rzeczone Requiem i odkryłem go nieco - płaskim... Z pierwszego zauroczenia pozostał sentyment zaledwie. W chwili obecnej nie moge sie oderwać od Beethovena. I tu też ciekawostka. Kiedyś facet dla mnie był cymbalistą głośnym - bo głuchym - a teraz jakoś nie. Przychodzą smaczki na Rachmaninowa (już mi pierwsz gorączka opadła) czy Brahmsa (tu mnie jeszcze trzyma, podejrzewam że to przez Zimmermanna i Berliner Philharmoniker). I w tym wszystkim wrażenie pierwsze się ma nijak do odbioru. W zasadzie, gdyby sie kierować onym, słuchał bym dzisiaj dalej Africa Simone’a.
Ze sztuką w ogóle jest dziwnie. Malarstwo - kiedyś z obowiązku wyumiany Hołd Pruski i Bociany, teraz jakoś tak impresjoniści dziwnie zaczęli się podobać. W moneta moge sie wślipiać kwadransami, im dalej tym lepiej. Zresztą, odbiorcą jestem doskonałym bo kompletnie nie zniszczonym rozprawami na ten temat. Nie wiem absolutnie nic, jedynym kryterium podobania sie jest - podobanie się.
Czego jeszcze nie łapie, to balet. Póki co w dalszym ciągu zalega mi pierwsze wrażenie mieszanki pedofilsko-gejowskiej. Chyba te pończoszki... Z niepokojem czekam na ciąg dalszy wydarzeń.
Książki. Tu dopiero można się naciąć. Erich Maria Remarque - zchwycał, teraz jakiś taki smętny zdaje się być. Wharton - toż to nie mogłem przestać. Mam wszystko, włącznie z instrukcją, jakie gwoździe sa potrzebne przy przeróbce barki na willę. Próbowałem wrócić - nie przeszło. Flaki z olejem. Może jeszcze "Tato", czy "W Księżycową jasną noc". Marquez ze swoimi Aurelianami i Jose Arcadiami. Czytałem jak nudną powieść historyczną, skrzyżowanie naszego Nad Niemnem (drzewo genealogiczne mieli chyba jeszcze bardziej wyuzdane...) z Korzeniami. A ostatnio jakoś tak wpadła mi w ręce i ze zdziwieniem odkryłem, ze to jest komedia... Najprawdziwsza pod słońcem - ale żeby to dostrzec, musiałem się chyba trochę postarzeć.
I tak mi się pomyslało, że to święta prawda, co napisał MF, to o pierwszym wrażeniu. Pozwolił bym sobie tylko dodać maluśka erratę, że owo pierwsze wrażenie niekoniecznie musi się zdarzać tylko raz.
--------------------
Absolutnie prywatna wiadomość do FM: to nie jest broń Panie wywoływanie do tablicy czy insza polemika. Tak mnie jakoś ostatnio zdumiały powtórne odkrycia rzeczy znanych.
Jak zmienia się nasze pierwsze wrażenie.
Jeżeli chodzi o muzykę, tu mam chyba najgorzej. Bo nigdy nie wiem co mnie kopnie. Był czas, gdym Mozarta nie mógł przestać słuchać. Mój biedny współspacz studencki katowany był Dies Irrae i Voca me cum benedictis z rana i wieczora. Ale żeby niebyło, żem okrytny: Ciemną Stronę też pierwszy raz wtedy usłyszał. I sie zakochał. Ostatnio kupiłem sobie rzeczone Requiem i odkryłem go nieco - płaskim... Z pierwszego zauroczenia pozostał sentyment zaledwie. W chwili obecnej nie moge sie oderwać od Beethovena. I tu też ciekawostka. Kiedyś facet dla mnie był cymbalistą głośnym - bo głuchym - a teraz jakoś nie. Przychodzą smaczki na Rachmaninowa (już mi pierwsz gorączka opadła) czy Brahmsa (tu mnie jeszcze trzyma, podejrzewam że to przez Zimmermanna i Berliner Philharmoniker). I w tym wszystkim wrażenie pierwsze się ma nijak do odbioru. W zasadzie, gdyby sie kierować onym, słuchał bym dzisiaj dalej Africa Simone’a.
Ze sztuką w ogóle jest dziwnie. Malarstwo - kiedyś z obowiązku wyumiany Hołd Pruski i Bociany, teraz jakoś tak impresjoniści dziwnie zaczęli się podobać. W moneta moge sie wślipiać kwadransami, im dalej tym lepiej. Zresztą, odbiorcą jestem doskonałym bo kompletnie nie zniszczonym rozprawami na ten temat. Nie wiem absolutnie nic, jedynym kryterium podobania sie jest - podobanie się.
Czego jeszcze nie łapie, to balet. Póki co w dalszym ciągu zalega mi pierwsze wrażenie mieszanki pedofilsko-gejowskiej. Chyba te pończoszki... Z niepokojem czekam na ciąg dalszy wydarzeń.
Książki. Tu dopiero można się naciąć. Erich Maria Remarque - zchwycał, teraz jakiś taki smętny zdaje się być. Wharton - toż to nie mogłem przestać. Mam wszystko, włącznie z instrukcją, jakie gwoździe sa potrzebne przy przeróbce barki na willę. Próbowałem wrócić - nie przeszło. Flaki z olejem. Może jeszcze "Tato", czy "W Księżycową jasną noc". Marquez ze swoimi Aurelianami i Jose Arcadiami. Czytałem jak nudną powieść historyczną, skrzyżowanie naszego Nad Niemnem (drzewo genealogiczne mieli chyba jeszcze bardziej wyuzdane...) z Korzeniami. A ostatnio jakoś tak wpadła mi w ręce i ze zdziwieniem odkryłem, ze to jest komedia... Najprawdziwsza pod słońcem - ale żeby to dostrzec, musiałem się chyba trochę postarzeć.
I tak mi się pomyslało, że to święta prawda, co napisał MF, to o pierwszym wrażeniu. Pozwolił bym sobie tylko dodać maluśka erratę, że owo pierwsze wrażenie niekoniecznie musi się zdarzać tylko raz.
--------------------
Absolutnie prywatna wiadomość do FM: to nie jest broń Panie wywoływanie do tablicy czy insza polemika. Tak mnie jakoś ostatnio zdumiały powtórne odkrycia rzeczy znanych.
czwartek, 18 listopada 2010
Gramatyka drenika
Czlowiek to dziwne stworzenie jest. Sukces, choćby nie wiadomo jak niezasłużony, uskrzydla. Najlepszy przykład jak dobre samopoczucie maja ci, co wygrali w totka. Z drugiej strony niepowodzenie staramy się odsunąć od siebie tak daleko, jak to tylko możliwe. Nie mówię tu o sytuacjach ”to nie ja”, czy też świadczące o braku jakiegokolwiek kręgosłupa ”to on”. Jednak wersja się zepsuło znana jest wszem i wobec.
Mistrzostwem świata jest tataa, bo SIĘ wylało powiedziane z niejakim zdumieniem znad klawiatury mojego laptopa.
Napisawszy wczoraj kolejny kovalikowy pościk, uffnałem sobie głeboko i polazłem do przebieralni. Jako ze czas nadszedł iść do domu. I tu napotkałem Helenkę, któraż to dzielnie w dłoni trzymając urwnięte dreniki, stwierdziła rzeczone the drains have been broken. Koniec cytatu. Kiedym wyraził zdumienie, jak też się te dreny same pourywały, okazało sie że w trakcie mycia maszynki ktoś tam pociągnął za coś tam, chrupnęłło i dreniki sie w rękach ostały. Zaufałem sobie po raz drugi i obiecałem, że rano się przyjrzę. Ostatecznie Polak da radę.
Ledwim się przebrał, capnęła mnie Zuzia, która to uzywając strony czynnej, opisała, co tez się z drenami stało. Tu dochodzimy do podstawy gramatyki wypadkowej:
Opisując rzecz zepsutą w pierwszej osobie uzywamy strony biernej, w drugiej - strony czynnej, a w trzeciej strony czynnej ze wskazaniem czynnika.
Czyli w liczbie pojedynczej będziemy mieli:
1. się zepsuło
2. zepsułeś/ -aś
3. zepsuł to on/ona/ono
I odpowiednio w liczbie mnogiej:
1. oni zepsuli
2. wy zepsuliście
3. oni zepsuli
Gdyby ktos nie widział różnicy pomiędzy osobą pierwszą a trzecią liczby mnogiej, uprzejmie informuję, ze w osobie pierwszej stoimy ze wszystkimi (my) i wskazujemy na pozostałych, a w osobie trzeciej jesteśmy sami i informujemy kto dokonał zniszczenia. Czasownik zepsuć się nie posiada strony czynnej "zepsułem" w liczbie pojedynczej oraz żadnej ze stron w 1 os. liczby mnogiej.
Polazłem ja z Zuzią na salę, odwróciłem analizator gazów na plecy i zaczałem dopasowywać dreniki. Tak nie pasi - tak też nie - nie te końcówki - nie te dreniki... Oż w morde. W końcu się poddałem. Mówię, ze jednak inżynier bedzie potrzebny, bo manual szlag trafił, a wyjścia i wejścia nie opisane. I tu moja Zuzia błysnęła intelektem, bo wskazała na przednią ścianę, gdzie jak byk wisiał sobie port wejściowy, w dodatku z odstojnikiem. Taak. Połączyliśmy - i trzba teraz sprawdzić, czy działa. Poprosiłem o filtr, bo mi jakoś stuletnie bakterie, żyjące w trzewiach naszego złoma, kompletnie są niepotrzebne, i zabrałem sie za oddychanie. Ja sobie dycham, analizator analizuje, Zuzia patrzy...
- Abi, a pamiętasz ty, że tam jest cała masa Desfluranu pętająca się od wczoraj w układzie?
- Zezfuranu pojadasz? - przemyślałem sobie co Zuzia chciała mi powiedziec i usiadłem na taboreciku. Szybko przesuniętym we właściwe miejsce przez Zuzię. Zabrala mi maskę i zarządziła głebokie wdechy. Po trzecim powróciło mi widzenie pojedyncze. Jednak Desfluran to szybki gaz, cokolwiek by nie mówić. A skąd go tyle w rurach?
Jako, że podtlenek jest szkodliwy, staram się go nie używać wcale. Nawet taki projekt był, w 2003 chyba (?) żeby się go z Polski pozbyc całkowicie, ale nic z tego nie wyszło. Mianowicie rezygnacja z podtlenku powoduje wzrost zapotrzebowania na gazy anestetyczne w trakcie zabiegu, a to podnosi znacząco koszty. By je utrzymac w ryzach, potrzebne są nowoczesne maszyny, które potrafią bezpiecznie wentylowac pacjenta przy przepływach 300 ml tlenu na minutę. A do tego jest potrzebny bardzo dokładny układ monitorujący. Co też kosztuje. I tak 8 lat po szumnych zapowiedziach podtlenek azotu, zwany gazem rozweselającym, miast gnieździć się w garażach samochodowych (osławione nitro), nadal króluje na salach operacyjnych. Pacjenci sobie rzygają i ich łeb napierdala, a doktory od czasu do czasu chichrają się bez powodu.
Pewnego razu, w zamierzchłych czasach, gdy robiłem staż w jednej z BACZNOŚĆ Klinik W Wielkim Mieście Spocznij!, do sali gdzie znieczulałem wszedł młody adept chirurgii. Przytoczé z pamięci naszą rozmowę.
- Hej. Który to podtlenek?
- O, ten.
- Mogę spróbować? Ponoć masa śmiechu jest...
Kopara mi opadła. -Proszę.
Mój interlokutor wziął maskę do ręki, odkręcił podtlenek i przyłożył ją do twarzy. Nabrał błyskawiczne trzy głebokie wdechy. Zdążyłem jeszcze powiedzieć:
- Może się połóż, bo ci...
I nie zdążyłem dodać, że mu zabraknie tlenu w mózgu bo stracił przytomność. Z powodu braku tlenu w mózgu. Zdążyłem go złapać, położyłem na podłodze, przeładowałem gazy na czysty tlen, gość poodychał może ze trzydzieści sekund i usiadł.
- Co się stało?
- Podtlenek.
- Nic nie pamiętam.
- Ale za to ile śmiechu było...
Tu ważna informacja. Współczesne - czyli wszystkie obecnie stosowane - maszyny mają wbudowane zabezpieczenie. Mianowicie nie ma takiej możliwości, by podać pacjentowi gaz, który nie ma tlenu w odpowiedniej ilośći. Po prostu, gdy odkręcamy podtlenek, automat sam dodaje tlen. Stare aparaty tego zabezpieczenia nie miały. I można było przez pomyłkę podać pacjentowi gaz, w którym tleny nie było wcale. Tak się stało na pomorzu, kilka lat temu. Młody anestezjolog podczas budzenia dziecka z narkozy zakręcił nie podtlenek, lecz tlen. I zamiast 100% tlenu, jak chciał zrobić, podał 100% podtlenek. Co skończyło się uszkodzeniem mózgu dziecka.
Podtlenek poza tym ma szereg niefajnych działań, jest podejrzewany o działanie teratogenne, poronne (ta przypadłość akurat mnie nie dotyczy) oraz ma powodować ciężkie charakteropatie u narażonego na jego działanie personelu. Muszę przyznać, że jak się patrzę po coponiektórych moich kolegach, to faktycznie coś w tym jest. Dlatego też sam podtlenku nie używam wcale. I tu dochodzimy do sedna - żeby Desflurane działał jak powinien, jego stężenie powinno byc w przedziale 1-2 MAC*. A 1 MAC dla Des w powietrzu wynosi circa jebałt 7 Vol%...
To się zmienia z wiekiem, dzieci poniżej 1 roku potrzebują aż 9-10,5 Vol%, a ludzie powyżej 65 roku zadowalają się 4,5 - 5,7. Ale do krótkiego zabiegu potrzeba jakieś 7-9 Vol% i dwóch ampułek alfentanylu. Inaczej pacjenci skacza malowniczo po stole.
Dobrze że dzisiaj mam dzień od zabiegów wolny.
Zatrucie podtlenkiem dziwne jest. Raz mi się zdarzyło - dzidzię może 18 miesięczną dymiłem do nastawienia nózi. Układem Reesa, co dla niewtajemniczonych oznacza dziurę w balonie, którym dmuchamy i mase szkodliwego gazu wokoło łba anestezjologa. No i po jakichś 40 minutch (zabiegu, co miał trwać góra minut 7) zaczałem się histerycznie śmiać. W dodatku nie wiedząc z czego. Czysta paranoja. Na szczęscie było lato, zrobiliśmy przeciąg - i mi przeszło.
-----------------------
*Ten MAC nie ma nic wspólnego z Apple.
Minimal Alveolar Concentration to takie stężenie anestetyku w pęcherzyku płucnym, które u 50% pacjentów pozwoli naciąć skórę bez wywołania odruchów obronnych. Czyli z Polskiego na Nasze - połowa pacjentów nie pogryzie chirurga, jak ten im zada cios nożem w trzewia.
Mistrzostwem świata jest tataa, bo SIĘ wylało powiedziane z niejakim zdumieniem znad klawiatury mojego laptopa.
Napisawszy wczoraj kolejny kovalikowy pościk, uffnałem sobie głeboko i polazłem do przebieralni. Jako ze czas nadszedł iść do domu. I tu napotkałem Helenkę, któraż to dzielnie w dłoni trzymając urwnięte dreniki, stwierdziła rzeczone the drains have been broken. Koniec cytatu. Kiedym wyraził zdumienie, jak też się te dreny same pourywały, okazało sie że w trakcie mycia maszynki ktoś tam pociągnął za coś tam, chrupnęłło i dreniki sie w rękach ostały. Zaufałem sobie po raz drugi i obiecałem, że rano się przyjrzę. Ostatecznie Polak da radę.
Ledwim się przebrał, capnęła mnie Zuzia, która to uzywając strony czynnej, opisała, co tez się z drenami stało. Tu dochodzimy do podstawy gramatyki wypadkowej:
Opisując rzecz zepsutą w pierwszej osobie uzywamy strony biernej, w drugiej - strony czynnej, a w trzeciej strony czynnej ze wskazaniem czynnika.
Czyli w liczbie pojedynczej będziemy mieli:
1. się zepsuło
2. zepsułeś/ -aś
3. zepsuł to on/ona/ono
I odpowiednio w liczbie mnogiej:
1. oni zepsuli
2. wy zepsuliście
3. oni zepsuli
Gdyby ktos nie widział różnicy pomiędzy osobą pierwszą a trzecią liczby mnogiej, uprzejmie informuję, ze w osobie pierwszej stoimy ze wszystkimi (my) i wskazujemy na pozostałych, a w osobie trzeciej jesteśmy sami i informujemy kto dokonał zniszczenia. Czasownik zepsuć się nie posiada strony czynnej "zepsułem" w liczbie pojedynczej oraz żadnej ze stron w 1 os. liczby mnogiej.
Polazłem ja z Zuzią na salę, odwróciłem analizator gazów na plecy i zaczałem dopasowywać dreniki. Tak nie pasi - tak też nie - nie te końcówki - nie te dreniki... Oż w morde. W końcu się poddałem. Mówię, ze jednak inżynier bedzie potrzebny, bo manual szlag trafił, a wyjścia i wejścia nie opisane. I tu moja Zuzia błysnęła intelektem, bo wskazała na przednią ścianę, gdzie jak byk wisiał sobie port wejściowy, w dodatku z odstojnikiem. Taak. Połączyliśmy - i trzba teraz sprawdzić, czy działa. Poprosiłem o filtr, bo mi jakoś stuletnie bakterie, żyjące w trzewiach naszego złoma, kompletnie są niepotrzebne, i zabrałem sie za oddychanie. Ja sobie dycham, analizator analizuje, Zuzia patrzy...
- Abi, a pamiętasz ty, że tam jest cała masa Desfluranu pętająca się od wczoraj w układzie?
- Zezfuranu pojadasz? - przemyślałem sobie co Zuzia chciała mi powiedziec i usiadłem na taboreciku. Szybko przesuniętym we właściwe miejsce przez Zuzię. Zabrala mi maskę i zarządziła głebokie wdechy. Po trzecim powróciło mi widzenie pojedyncze. Jednak Desfluran to szybki gaz, cokolwiek by nie mówić. A skąd go tyle w rurach?
Jako, że podtlenek jest szkodliwy, staram się go nie używać wcale. Nawet taki projekt był, w 2003 chyba (?) żeby się go z Polski pozbyc całkowicie, ale nic z tego nie wyszło. Mianowicie rezygnacja z podtlenku powoduje wzrost zapotrzebowania na gazy anestetyczne w trakcie zabiegu, a to podnosi znacząco koszty. By je utrzymac w ryzach, potrzebne są nowoczesne maszyny, które potrafią bezpiecznie wentylowac pacjenta przy przepływach 300 ml tlenu na minutę. A do tego jest potrzebny bardzo dokładny układ monitorujący. Co też kosztuje. I tak 8 lat po szumnych zapowiedziach podtlenek azotu, zwany gazem rozweselającym, miast gnieździć się w garażach samochodowych (osławione nitro), nadal króluje na salach operacyjnych. Pacjenci sobie rzygają i ich łeb napierdala, a doktory od czasu do czasu chichrają się bez powodu.
Pewnego razu, w zamierzchłych czasach, gdy robiłem staż w jednej z BACZNOŚĆ Klinik W Wielkim Mieście Spocznij!, do sali gdzie znieczulałem wszedł młody adept chirurgii. Przytoczé z pamięci naszą rozmowę.
- Hej. Który to podtlenek?
- O, ten.
- Mogę spróbować? Ponoć masa śmiechu jest...
Kopara mi opadła. -Proszę.
Mój interlokutor wziął maskę do ręki, odkręcił podtlenek i przyłożył ją do twarzy. Nabrał błyskawiczne trzy głebokie wdechy. Zdążyłem jeszcze powiedzieć:
- Może się połóż, bo ci...
I nie zdążyłem dodać, że mu zabraknie tlenu w mózgu bo stracił przytomność. Z powodu braku tlenu w mózgu. Zdążyłem go złapać, położyłem na podłodze, przeładowałem gazy na czysty tlen, gość poodychał może ze trzydzieści sekund i usiadł.
- Co się stało?
- Podtlenek.
- Nic nie pamiętam.
- Ale za to ile śmiechu było...
Tu ważna informacja. Współczesne - czyli wszystkie obecnie stosowane - maszyny mają wbudowane zabezpieczenie. Mianowicie nie ma takiej możliwości, by podać pacjentowi gaz, który nie ma tlenu w odpowiedniej ilośći. Po prostu, gdy odkręcamy podtlenek, automat sam dodaje tlen. Stare aparaty tego zabezpieczenia nie miały. I można było przez pomyłkę podać pacjentowi gaz, w którym tleny nie było wcale. Tak się stało na pomorzu, kilka lat temu. Młody anestezjolog podczas budzenia dziecka z narkozy zakręcił nie podtlenek, lecz tlen. I zamiast 100% tlenu, jak chciał zrobić, podał 100% podtlenek. Co skończyło się uszkodzeniem mózgu dziecka.
Podtlenek poza tym ma szereg niefajnych działań, jest podejrzewany o działanie teratogenne, poronne (ta przypadłość akurat mnie nie dotyczy) oraz ma powodować ciężkie charakteropatie u narażonego na jego działanie personelu. Muszę przyznać, że jak się patrzę po coponiektórych moich kolegach, to faktycznie coś w tym jest. Dlatego też sam podtlenku nie używam wcale. I tu dochodzimy do sedna - żeby Desflurane działał jak powinien, jego stężenie powinno byc w przedziale 1-2 MAC*. A 1 MAC dla Des w powietrzu wynosi circa jebałt 7 Vol%...
To się zmienia z wiekiem, dzieci poniżej 1 roku potrzebują aż 9-10,5 Vol%, a ludzie powyżej 65 roku zadowalają się 4,5 - 5,7. Ale do krótkiego zabiegu potrzeba jakieś 7-9 Vol% i dwóch ampułek alfentanylu. Inaczej pacjenci skacza malowniczo po stole.
Dobrze że dzisiaj mam dzień od zabiegów wolny.
Zatrucie podtlenkiem dziwne jest. Raz mi się zdarzyło - dzidzię może 18 miesięczną dymiłem do nastawienia nózi. Układem Reesa, co dla niewtajemniczonych oznacza dziurę w balonie, którym dmuchamy i mase szkodliwego gazu wokoło łba anestezjologa. No i po jakichś 40 minutch (zabiegu, co miał trwać góra minut 7) zaczałem się histerycznie śmiać. W dodatku nie wiedząc z czego. Czysta paranoja. Na szczęscie było lato, zrobiliśmy przeciąg - i mi przeszło.
-----------------------
*Ten MAC nie ma nic wspólnego z Apple.
Minimal Alveolar Concentration to takie stężenie anestetyku w pęcherzyku płucnym, które u 50% pacjentów pozwoli naciąć skórę bez wywołania odruchów obronnych. Czyli z Polskiego na Nasze - połowa pacjentów nie pogryzie chirurga, jak ten im zada cios nożem w trzewia.
środa, 17 listopada 2010
Między wronami
Drzwi zasyczały i staneły otworem. Kovalik wsiadł pod skocznią w 151, przecisnął sie przez tłum kłębiący się przy wyjściu i znalazł miejsce pod oknem. Rozległ sie charakterystyczny dźwięk silnika elektrycznego i trolejbus, pieszczotliwie zwany dyliżansem, ruszył w kierunku alej. Lublin o tej porze roku był wyjątkowo szpetny. Szaro-bury śnieg, szydercza pozostałość po białym puchy sprzed kilku tygodni, zalegał chodniki i pobocza. Kovalik bez zaangażowania gapił się za okno, bujając myślami gdzieś w okolicach lipca, Babiej Góry i plecaka z piwem. Trolejbus zatrzymał się na następnym przystanku, drzwi się otwrły i dwóch przyklejonych do nich podchmielonych dżentelmenów odsunęło sie razem z nimi. Jedynym wsiadającym pasażerem była elegancko ubrana pani w starszym wieku. Tłum niechętnie ścisnał sie jeszcze bardziej, robiąc miejsce przy samych drzwiach, te się zamknęły i dwa kiziory wylądowały za jej plecami. Kątem oka Kovalik zauważył, jak jeden z nich, z twarzą wykrzywiona scenicznie, a mającą wyrażać krańcowe zdumienie, wyciągnął w jej strone dłoń. Kovalik się zjeżył. Nie lubił takich sytuacji. Zanim jednak zdążyl zareagować, kizior wyrwał z futra na plecach eleganckiej pani jeden włos, z najwyższą podejrzliwością obwąchał go kilka razy i scenicznym szeptem rzekł do drugiego:
- Niedźwiedź!!!
Po minięciu Śródmieścia zrobiło sie luźniej, o tej porze ludzie razej jechali do, a nie z, miasta. Na pętli z trolejbusu wysiadło tylka kilka osób, w większości w jego wieku i wszyscy ruszyli w kierunku szpitala. Spojrzał na zegarek. Cholera, jak zwykle, udało mu się spóźnić. Sprawdził szybko notatki, pawilon 31, cholera - gdzie to niby jest? - a tu są strzałki. Park był czarno-bury, z wysokimi, przywodzącymi na myśl stary cmentarz, drzewami. Niezliczone stada wron zapewniały darmową rozrywkę, sprowadzającą się do prostego „jak nie zostać trafionym ptasim łajnem, nie łamiąc sobie przy okazji nóg”. Całości dopełniało ponure krakanie, które nawet Kovalikowi marszczyło skórę na grzbiecie. Dojrzał z oddali nr 31 i przyspieszył.Toż jeszcze musi się przebrać. W szatni ze zgrozą zauważył, że ma na sobie spodnie od dresu, które służyły mu za piżamę. W klapkach i przykrótkim fartuchu, pożyczonym wczoraj od sąsiadki zza ściany, wyglądał co najmniej egzotycznie. Wbiegł na parter.
- Przepraszam, gdzie są zajęcia z psychiatrii dla 5 roku?
Kobieta popatrzyła na niego.
- A skąd ja mam wiedzieć! Nooo - chyba na drugim!
Przyspieszył, na drugie piętro dobiegł konkretnie zziajany.
- Co pan tu robi o tej porze? Proszę ze mną!
Kovalik połozył uszy po sobie i grzecznie podążyl na zajecia za zirytowaną starszą kobietą.
- Prosze tutaj!
Wszedł do sali, drzwi za nim zamkneły sie ze szczękiem. Zdezorientowany, obrócił się. Drzwi bez klamki... Oż, cholera.
- Halo!!! - załomotał w drzwi. -Prosze mnie wypuscić!!!
- Mnie też!!! - wysoki, żylasty chłop zaczał mu pomagać.
- I mnie, i mnie!!! - piszczącym głosikiem rozdarł sie chudy staruszek spod poduszki.
- Prosze się uspokoić - i natychmiast do łóżek! - ryknął głos zza drzwi. -Trwa wizyta, wiecie, że teraz nie ma żadnego wychodzenia!
- Ale ja jestem studentem! - wrzasnał nieco spanikowany Kovalik.
- A ja Święta Cecyliją! - pisnął staruszek spod poduszki.
- Ich bin der Obersturmbannfuhrer! - dołożył sie żylasty.
- Cisza, proszę! - odrzekł nieugięty głos, poparty żywym plaśnięciem dłoni w drzwi i skończyło się rumakowanie. Staruszek zagrzebał się z powrotem pod pościelą a żylasty podszedl do zakratowanego okna i mrucząc coś po niemiecku, popadł w ogólny bezruch. Kovalik usłyszal jeszcze cichnące kroki i na korytarzu zaległa cisza. Czując oszołomienie, usiadł na wolnym łózku i po raz pierwszy zdał sobie sprawę z tragikomizmu sytuacji.
- Nie, nie! - chudy, łysawy jegomość szarpnął się, nie odrywając wzroku od końca cienkiego drucika, którym sunął wzdłuż wymyślnego wzorku na podłodze. -Prosze nie przeszkadzać!
- Zostaw go, maine Froundin! - gardłowo rzekł żylasty. -Jak tego nie skończy teraz, bedzie świecił przez całą noc.
- Diabła ma w sobie! - pisnął podpoduszkowy. Odkąd Kovalik zrezygnowany wyciągnął się na łóżku, patrzył jednym okiem, nie wystawiając głowy na świat.
- Wariat - stwierdził żylasty. -On nie ma żadnego diabła, tylko raka! - krzyknął w kierunku poduszki. -Ale ja mam na to lekarstwo.
- Na raka? - zainteresowal się Kovalik.
- No. A najlepsze, że to działa i na samca i na samicę. Nie musisz nic zmieniać - jedna procedura i po kłopocie! - popatrzył dumnie na Kovalika. -Tylko się nie chwalę, bo zaraz ktoś to opublikuje i z Nobla nici. Ale Tobie powiem. Ty jesteś super gość! - tu żylasty klepnął Kovalika w plecy, odbijając mu te resztki płuc, których nie zdołał poprzednim razem. -Trzeba przyłożyć głowicę z promieniowaniem alfa, beta i gamma, po sześć razy z każdej strony, rozumiesz?
Spojrzał czujnie na Kovalika. Najwyraźniej to co ujrzał, nie zachwyciło go nadmiernie, bo westchnał i wyjaśnił:
- Alfa beta gamma, alfa beta gamma, alfa beta gamma, alfa beta gamma, alfa beta gamma, alfa beta gamma. Tu, tu i tu. Verstehen?
- Fersztejen, fersztejen, co ma nie być fersztejen - przypomniał się Kovalikowi „Miś” i wskazując łysego, zapytał: -A on tak często musi?
- Dwa razy dziennie. Rano, zazwyczaj zaraz po wschodzie i po południu. A czasem to i wieczorem.... - zamyslił się. -Ale to dlatego, że mu nie założyli ekranu. No, od promieni - wyjaśnił, widząc wzrok Kovalika. -Obcy, ci z C16, robili kiedyś na nim eksperymenty. Ale ekranu mu nie założyli i się mu klepki poprzestawiały. Biedaczyna - westchnął ze współczuciem.
Kovalik też westchnął. Siedział od kilku godzin ze swoimi współtowarzyszami niedoli i stracił nadzieje, ze wyjdzie stąd przed poranną wizytą. Jego wrzaski przyciągneły w końcu jakąś kobietę, która mu zapowiedziała, że albo się uspokoi, albo sanitariusze dadzą mu kropelki. Kovalik rozpatrzyl szybko wszystkie za i przeciw, po czym stwierdził że lepiej spać bez kropelek w psychiatryku niż spać po kropelkach w psychiatryku. Tym bardziej, że człowiek nigdy nie wie, kiedy się po kropelkach obudzi.
- A dziadek? - wskazał chudzielca pod poduszką.
- Dziadek? - zdumiał się zylasty. -To Veganin! - splunał dyskretnie przez lewe ramię. -Oni jak się rodzą, to wyglądaja jak psie kupy, a potem im się tylko pogarsza. Mają tu swoja bazę.
- Że niby gdzie?
- Z toba naprawdę jest źle, jak nie wiesz gdzie sie znajdujesz - stropił się żylasty. -To jest Szpital Psychiatryczny w Abramowicach. Pawilon 31. W podziemiach znajdują się dwa bunkry, oba w tej chwili zajęte przez Vegan. Maja zgodę uczelni na przeprowadzanie eksperymentów, ale nie na ludziach. Ich nadzorem zajmowała się sekcja 14. A ten tu - wskazł na podpoduszkowca - jest całkiem młody, ma jakieś... - żylasty skrzywił się - 140, max 150 lat. Nie do końca się w tym łapię, moja sekcja zajmowała się Centaurinami.
- Centurionami?
- Czyś ty w ogóle, synek, do szkoły nie chodził? - rzekł z naganą żylasty. -Centauri to gwiazda, niedaleko od nas. Przylatuja tu na wódkę i dziwki, a rżną się bez prezerwatyw! - wzniósł palec do góry. -Sodomici!!!
Łysy jęknął i żylasty ściszył głos.
- Nie wolno mu przeszkadzać, dopóki nie skończy. Może zostać zje-dzo-ny - przy ostatnim słowie zniżył głos do szeptu.
- A kto ich zjada? - konwersacja robiła się coraz ciekawsza.
- Ich Bóg! -nieco oburzony nieuctwem Kovalika rzekł żylasty. -Zaczyna od jelit.
- Koneser flaczków? - wczuł sie Kovalik. Żylasty popatrzył na niego jak na ciężkiego idiotę, prychnął i podszedł do okna. Po chwili do uszu Kovalika doszedł jego monolog, w którym to rozwodził się nad debilami zasiedlającymi ziemie, a nie mającymi pojęcia o niczym.
- Pobudka! - dziarski głos rozległ się w pokoju. - Dzień dobry Panom!
- Dzień dobry, Pani Krysiu! - odezwał się trzygłosowy chór, do którego Kovalik dołączył na zasadzie echa. Panią Krysię wbiło w podłoge.
- A Pan co tu robi?
- Próbuje sie obudzić - odparł, starając się być najbliżej prawdy, Kovalik. Noc okazała się ciężka. Chudy staruszek spać nie mógł do rana, opowiadając historie rodem wzięte z krwawych horrorów. W sumie mu się nie dziwił, że siedział z głową pod poduszką.
- Z której sali Pan tu przyszedł? - głos pytającej stal się ostry jak brzytwa.
- Z przebieralni. - Kovalik, widząc niezrozumienie w oczach swojej interlokutorki, dodał: -Studenckiej.
- Sudenty, kurwa ich wasza mać!!! - rykneła Pani Krysia. -Jaja tylko robić - i opierdalać się!! Wynocha mi stąd!!!
- A sala studencka gdzie?
Kovalik nie zrozumiał odpowiedzi, leciał po schodach na złamanie karku.
- A pan kto?
- Kovalik.
- Czemu pana wczoraj na zajęciach nie było?
Kovalik zamyslił się. No właśnie - gdzie niby był?
- Byłem na wykładzie z onkologii. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że był o tej samej porze.
- Wykład to wykład - a zajęcia są obowiązkowe - surowo rzekł pan doktor asystent prowadzący. -Żeby mi to było po raz ostatni!
Kovalik usiadł i z ulgą rozejrzał się po sali. Nareszcie wszystko na swoim miejscu. W tym momencie przez drzwi wszedł wielki, rozczochrany chłop w piżamie.
- Obecność sprawdzona? - rzekł tonem nie znoszącym jakiegokolwiek sprzeciwu do pana doktora asystenta prowadzącego.
- Tak jest, panie doktorze! - odrzekł karnie ówże.
- Dziękuję, panie Kaziu. Może pan iść do mojego gabinetu na kawę.
----------------
Słowem wyjasnienia: wszystkie przdstawione tu osoby i zdarzenia nie maja i nie miały swoich odpowiedników w rzeczywistości. Szpital w Abramowicach wygląda zupełnie inaczej i jest miłym, przytulnym miejscem, w którym pracuje fachowy personel. Nie ma tam żadnego pawilonu, nie mówiac o 31. Chorych nikt nie zamyka w pokojach, zostawiając ich samopas na pół doby. Wszyscy dostają kolację, podczas której można zgłosić wniosek o wypuszczenie, szczególnie, gdyby się było przypadkowo zamkniętym studentem, co się nie zdarza, bo nikt normalny studenta nie pomyli z psychicznie chorym Asystenci są odpowiedzialni i nie przebierają się za pacjentów a tychże za doktorów. Jedyna prawdziwa informacja dotyczy trolejbusu. 151 naprawde jeździ spod skoczni (kościół przy al. Kraśnickiej o wyglądzie sugerującym głebokie zaangażowanie architekta w ideę skoków narciarskich) do Abramowic i zwany był 20 lat temu dyliżansem(drabinka z tyłu), windą (charakterystyczny odgłos przy ruszaniu) lub trumną (ze względu na specyficzne walory węchowe, panujące wewnątrz).
- Niedźwiedź!!!
Po minięciu Śródmieścia zrobiło sie luźniej, o tej porze ludzie razej jechali do, a nie z, miasta. Na pętli z trolejbusu wysiadło tylka kilka osób, w większości w jego wieku i wszyscy ruszyli w kierunku szpitala. Spojrzał na zegarek. Cholera, jak zwykle, udało mu się spóźnić. Sprawdził szybko notatki, pawilon 31, cholera - gdzie to niby jest? - a tu są strzałki. Park był czarno-bury, z wysokimi, przywodzącymi na myśl stary cmentarz, drzewami. Niezliczone stada wron zapewniały darmową rozrywkę, sprowadzającą się do prostego „jak nie zostać trafionym ptasim łajnem, nie łamiąc sobie przy okazji nóg”. Całości dopełniało ponure krakanie, które nawet Kovalikowi marszczyło skórę na grzbiecie. Dojrzał z oddali nr 31 i przyspieszył.Toż jeszcze musi się przebrać. W szatni ze zgrozą zauważył, że ma na sobie spodnie od dresu, które służyły mu za piżamę. W klapkach i przykrótkim fartuchu, pożyczonym wczoraj od sąsiadki zza ściany, wyglądał co najmniej egzotycznie. Wbiegł na parter.
- Przepraszam, gdzie są zajęcia z psychiatrii dla 5 roku?
Kobieta popatrzyła na niego.
- A skąd ja mam wiedzieć! Nooo - chyba na drugim!
Przyspieszył, na drugie piętro dobiegł konkretnie zziajany.
- Co pan tu robi o tej porze? Proszę ze mną!
Kovalik połozył uszy po sobie i grzecznie podążyl na zajecia za zirytowaną starszą kobietą.
- Prosze tutaj!
Wszedł do sali, drzwi za nim zamkneły sie ze szczękiem. Zdezorientowany, obrócił się. Drzwi bez klamki... Oż, cholera.
- Halo!!! - załomotał w drzwi. -Prosze mnie wypuscić!!!
- Mnie też!!! - wysoki, żylasty chłop zaczał mu pomagać.
- I mnie, i mnie!!! - piszczącym głosikiem rozdarł sie chudy staruszek spod poduszki.
- Prosze się uspokoić - i natychmiast do łóżek! - ryknął głos zza drzwi. -Trwa wizyta, wiecie, że teraz nie ma żadnego wychodzenia!
- Ale ja jestem studentem! - wrzasnał nieco spanikowany Kovalik.
- A ja Święta Cecyliją! - pisnął staruszek spod poduszki.
- Ich bin der Obersturmbannfuhrer! - dołożył sie żylasty.
- Cisza, proszę! - odrzekł nieugięty głos, poparty żywym plaśnięciem dłoni w drzwi i skończyło się rumakowanie. Staruszek zagrzebał się z powrotem pod pościelą a żylasty podszedl do zakratowanego okna i mrucząc coś po niemiecku, popadł w ogólny bezruch. Kovalik usłyszal jeszcze cichnące kroki i na korytarzu zaległa cisza. Czując oszołomienie, usiadł na wolnym łózku i po raz pierwszy zdał sobie sprawę z tragikomizmu sytuacji.
- Nie, nie! - chudy, łysawy jegomość szarpnął się, nie odrywając wzroku od końca cienkiego drucika, którym sunął wzdłuż wymyślnego wzorku na podłodze. -Prosze nie przeszkadzać!
- Zostaw go, maine Froundin! - gardłowo rzekł żylasty. -Jak tego nie skończy teraz, bedzie świecił przez całą noc.
- Diabła ma w sobie! - pisnął podpoduszkowy. Odkąd Kovalik zrezygnowany wyciągnął się na łóżku, patrzył jednym okiem, nie wystawiając głowy na świat.
- Wariat - stwierdził żylasty. -On nie ma żadnego diabła, tylko raka! - krzyknął w kierunku poduszki. -Ale ja mam na to lekarstwo.
- Na raka? - zainteresowal się Kovalik.
- No. A najlepsze, że to działa i na samca i na samicę. Nie musisz nic zmieniać - jedna procedura i po kłopocie! - popatrzył dumnie na Kovalika. -Tylko się nie chwalę, bo zaraz ktoś to opublikuje i z Nobla nici. Ale Tobie powiem. Ty jesteś super gość! - tu żylasty klepnął Kovalika w plecy, odbijając mu te resztki płuc, których nie zdołał poprzednim razem. -Trzeba przyłożyć głowicę z promieniowaniem alfa, beta i gamma, po sześć razy z każdej strony, rozumiesz?
Spojrzał czujnie na Kovalika. Najwyraźniej to co ujrzał, nie zachwyciło go nadmiernie, bo westchnał i wyjaśnił:
- Alfa beta gamma, alfa beta gamma, alfa beta gamma, alfa beta gamma, alfa beta gamma, alfa beta gamma. Tu, tu i tu. Verstehen?
- Fersztejen, fersztejen, co ma nie być fersztejen - przypomniał się Kovalikowi „Miś” i wskazując łysego, zapytał: -A on tak często musi?
- Dwa razy dziennie. Rano, zazwyczaj zaraz po wschodzie i po południu. A czasem to i wieczorem.... - zamyslił się. -Ale to dlatego, że mu nie założyli ekranu. No, od promieni - wyjaśnił, widząc wzrok Kovalika. -Obcy, ci z C16, robili kiedyś na nim eksperymenty. Ale ekranu mu nie założyli i się mu klepki poprzestawiały. Biedaczyna - westchnął ze współczuciem.
Kovalik też westchnął. Siedział od kilku godzin ze swoimi współtowarzyszami niedoli i stracił nadzieje, ze wyjdzie stąd przed poranną wizytą. Jego wrzaski przyciągneły w końcu jakąś kobietę, która mu zapowiedziała, że albo się uspokoi, albo sanitariusze dadzą mu kropelki. Kovalik rozpatrzyl szybko wszystkie za i przeciw, po czym stwierdził że lepiej spać bez kropelek w psychiatryku niż spać po kropelkach w psychiatryku. Tym bardziej, że człowiek nigdy nie wie, kiedy się po kropelkach obudzi.
- A dziadek? - wskazał chudzielca pod poduszką.
- Dziadek? - zdumiał się zylasty. -To Veganin! - splunał dyskretnie przez lewe ramię. -Oni jak się rodzą, to wyglądaja jak psie kupy, a potem im się tylko pogarsza. Mają tu swoja bazę.
- Że niby gdzie?
- Z toba naprawdę jest źle, jak nie wiesz gdzie sie znajdujesz - stropił się żylasty. -To jest Szpital Psychiatryczny w Abramowicach. Pawilon 31. W podziemiach znajdują się dwa bunkry, oba w tej chwili zajęte przez Vegan. Maja zgodę uczelni na przeprowadzanie eksperymentów, ale nie na ludziach. Ich nadzorem zajmowała się sekcja 14. A ten tu - wskazł na podpoduszkowca - jest całkiem młody, ma jakieś... - żylasty skrzywił się - 140, max 150 lat. Nie do końca się w tym łapię, moja sekcja zajmowała się Centaurinami.
- Centurionami?
- Czyś ty w ogóle, synek, do szkoły nie chodził? - rzekł z naganą żylasty. -Centauri to gwiazda, niedaleko od nas. Przylatuja tu na wódkę i dziwki, a rżną się bez prezerwatyw! - wzniósł palec do góry. -Sodomici!!!
Łysy jęknął i żylasty ściszył głos.
- Nie wolno mu przeszkadzać, dopóki nie skończy. Może zostać zje-dzo-ny - przy ostatnim słowie zniżył głos do szeptu.
- A kto ich zjada? - konwersacja robiła się coraz ciekawsza.
- Ich Bóg! -nieco oburzony nieuctwem Kovalika rzekł żylasty. -Zaczyna od jelit.
- Koneser flaczków? - wczuł sie Kovalik. Żylasty popatrzył na niego jak na ciężkiego idiotę, prychnął i podszedł do okna. Po chwili do uszu Kovalika doszedł jego monolog, w którym to rozwodził się nad debilami zasiedlającymi ziemie, a nie mającymi pojęcia o niczym.
- Pobudka! - dziarski głos rozległ się w pokoju. - Dzień dobry Panom!
- Dzień dobry, Pani Krysiu! - odezwał się trzygłosowy chór, do którego Kovalik dołączył na zasadzie echa. Panią Krysię wbiło w podłoge.
- A Pan co tu robi?
- Próbuje sie obudzić - odparł, starając się być najbliżej prawdy, Kovalik. Noc okazała się ciężka. Chudy staruszek spać nie mógł do rana, opowiadając historie rodem wzięte z krwawych horrorów. W sumie mu się nie dziwił, że siedział z głową pod poduszką.
- Z której sali Pan tu przyszedł? - głos pytającej stal się ostry jak brzytwa.
- Z przebieralni. - Kovalik, widząc niezrozumienie w oczach swojej interlokutorki, dodał: -Studenckiej.
- Sudenty, kurwa ich wasza mać!!! - rykneła Pani Krysia. -Jaja tylko robić - i opierdalać się!! Wynocha mi stąd!!!
- A sala studencka gdzie?
Kovalik nie zrozumiał odpowiedzi, leciał po schodach na złamanie karku.
- A pan kto?
- Kovalik.
- Czemu pana wczoraj na zajęciach nie było?
Kovalik zamyslił się. No właśnie - gdzie niby był?
- Byłem na wykładzie z onkologii. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że był o tej samej porze.
- Wykład to wykład - a zajęcia są obowiązkowe - surowo rzekł pan doktor asystent prowadzący. -Żeby mi to było po raz ostatni!
Kovalik usiadł i z ulgą rozejrzał się po sali. Nareszcie wszystko na swoim miejscu. W tym momencie przez drzwi wszedł wielki, rozczochrany chłop w piżamie.
- Obecność sprawdzona? - rzekł tonem nie znoszącym jakiegokolwiek sprzeciwu do pana doktora asystenta prowadzącego.
- Tak jest, panie doktorze! - odrzekł karnie ówże.
- Dziękuję, panie Kaziu. Może pan iść do mojego gabinetu na kawę.
----------------
Słowem wyjasnienia: wszystkie przdstawione tu osoby i zdarzenia nie maja i nie miały swoich odpowiedników w rzeczywistości. Szpital w Abramowicach wygląda zupełnie inaczej i jest miłym, przytulnym miejscem, w którym pracuje fachowy personel. Nie ma tam żadnego pawilonu, nie mówiac o 31. Chorych nikt nie zamyka w pokojach, zostawiając ich samopas na pół doby. Wszyscy dostają kolację, podczas której można zgłosić wniosek o wypuszczenie, szczególnie, gdyby się było przypadkowo zamkniętym studentem, co się nie zdarza, bo nikt normalny studenta nie pomyli z psychicznie chorym Asystenci są odpowiedzialni i nie przebierają się za pacjentów a tychże za doktorów. Jedyna prawdziwa informacja dotyczy trolejbusu. 151 naprawde jeździ spod skoczni (kościół przy al. Kraśnickiej o wyglądzie sugerującym głebokie zaangażowanie architekta w ideę skoków narciarskich) do Abramowic i zwany był 20 lat temu dyliżansem(drabinka z tyłu), windą (charakterystyczny odgłos przy ruszaniu) lub trumną (ze względu na specyficzne walory węchowe, panujące wewnątrz).
wtorek, 16 listopada 2010
Trzecia zasada zachowania
- Pociąg osobowy ze stacji Kraków Płaszów do Lublina, przez Tarnów, Dębicę... - otwarte drzwi zaskrzypiały ponuro, zagłuszając zapowiedź. W barze powiało Syberią, wraz z chłopem okutanym w futro do pomieszczenia wdarł się śnieg.
-... o dwudziestej drugiej czydzieści.
Kovalik spojrzał na zegarek, do odjazdu miał ponad piętnaście minut. Zdąży. Raczył się miejscowym przysmakiem, specjalnością zakładu, dla którego znawcy zmieniali trasy i planowali przesiadkę na Płaszowie. W talerzu pływała boska, szaro-bura breja, w której jaśniejszymi paseczkami od podłoża odcinały się flaczki. Pojedyncze, czarne kropki angielskiego ziela dopełniały obrazu nieboszczyka zmarłego na ospę prawdziwą. Kovalik delektował się niespiesznie, nie wiedząc, kiedy znów zawita w przytulne progi Dworca Płaszów-Kraków. Do wysokiego blatu, przy którym stał, podszedł dziad stary, kręcone wąsiska, wzrok dziki, suknia plugawa. Popatrzył mu w oczy, zastygli na chwile w bezruchu, po czym Kovalik bez słowa wyjął rybaczka z kieszeni. Ostatni. Miał sobie kupić za to piwo na drogę... Dziad, prawidłowo odczytując zamiary Kovalika, ruszył przed siebie, ich dłonie na chwilę się spotkały i moneta zmieniła właściciela. Nie oglądając się za siebie, Kovalik dokończył state of art cuisine i wyszedł na peron. Mróz uderzył bezlitośnie. W zasadzie Kovalik zimę lubił, narty to był jego żywioł, ale ten rok był nieprawdopodobny. Wyż znad Syberii przywiał do Polski suche, mroźne powietrze, które nad ranem potrafiło mieć poniżej minus 40 stopni. Co prawda Pan Wicherek w telewizji ostrzegał lojalnie, że "ze wschodu nadchodzi fala mrozu, czemu nie należy się dziwić, bo stamtąd nigdy nie przyszło do nas nic dobrego", ale co innego słyszeć - a co innego poczuć, jak człowiekowi zamarza w nosie. Zarzucił plecak i poszedł na piąty peron. W mroźnym powietrzu wszyscy ruszali się z energią zasmołowanych much, każdy z nielicznych pasażerów otoczony był kłębami białej pary. W słabym, sinobiałym świetle rtęciówek wydawali się być dżinnami, wynaturzonymi igazi zrodzonymi z lodu miast piachu. Śnieg skrzypiał miarowo w takt kroków Kovalika, tajemnicze sapania i świsty dobywały się spod pociągu, który na kształt zwyrodniałego jaszczura zalegał wzdłuż peronu, całości dopełniało somnambuliczne postukiwanie młotka, którym pracownik kolei sprawdzał sobie tylko wiadome mechanizmy składu. Kovalik minął lokomotywę, dwa następne wagony były ciemne, co w mroźnym powietrzu niejasno sugerowało odmrożenia i zapalenie płuc, potem jasno oświetlony WARS, jedynka, dwa sypialne... Już miał wracać, gdy na końcu spostrzegł żółto-mdłe światło sączące się przez brudne okno. Dwójkę za sypialnymi dali? Kovalik szarpnął klamkę, lód z trzaskiem niechętnie puścił przymarznięte drzwi, zawiasy zaskrzypiały i wszedł do środka. Minął pierwszy przedział w którym stara kobiecina żuła bezrefleksyjnie, w jej dłoni zobaczył jajko na twardo i zatrzęsło go na samo wspomnienie zapachu. Drugi przedział był pusty, trzeci też. A, nie ma znaczenia. Wrzucił plecak na półkę, sprawdził, czy grzanie reaguje na ustawienia termoregulatora i nie ściągając kurtki wcisnął się w kąt. Przy pewnej dozie szczęścia jakoś prześpi do rana.
Obudził się w środku nocy, pociągiem telepało leniwie, początkowy łomot trasy Kraków-Dębica został zastąpiony człapaniem chorego na chromanie przestankowe. Przeciągnął się i w tym momencie dotarło do niego, że nie jest sam.
- Dobry wieczór - tubalny głos jego towarzysza podróży wypełnił przedział. -Mam nadzieję, że nie zbudziłem?
Kovalik zaprzeczył głową i rozłożył lekko dłonie w uniwersalnym geście "a-skąd -żesz-łaskawemu-panu-taka rzecz-w-ogóle-przyszła-do-głowy".
- Wie Pan, w pociągu pusto, a w kupie zawsze raźniej!
Po przekątnej siedział wielki, gdyby nie wzrost, można by rzec gruby jegomość, z owalną, czerstwą twarzą. Wiek trudno było określić, mógł mieć równie dobrze zharatane 60 jak i dobrze zachowane 80. Wełniany płaszcz, spod którego wyglądał dopasowany garnitur, koszula, krawat... Dobrze, że nie jakiś dziad spleśniały, pomyślał Kovalik.
- Czy szanowny Pan pali?
- To przedział dla palących, proszę się nie krępować.
- Wie Pan, nie chciałem Broń Boże zakłócić snu, ale skoro już Pan nie śpi - może puścimy dymka?
Kovalik bez słowa wyjął z kieszeni Marloboro i gestem zaproponował papierosa nieznajomemu.
- A, nie, dziękuje. Ale może spróbuje Pan tego? - z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyciągnął dwie tuleje z cygarami. -Czasu mamy sporo, nie zmarnują się.
- Hm, wie Pan... - niepewnie zaczął Kovalik
- Co, nie próbował Pan? Jak by to rzec - papierosy są wynalazkiem 20 wieku. Pośpiech, brak czasu, brak klasy... Oups, excuses moi! - wykrzyknął, przykładając dłonie do ust. -Proszę nie brać tego do siebie, Panie Kolego! Signum temporis, że się tak wyrażę, wszyscy teraz jesteśmy zabiegani, ja sam palę jak smok - ale gdy mamy tyle czasu? - jedna z tulei zachęcająco wysunęła się w kierunku Kovalika. A, co mi tam...
- Dziękuję. Jak to...?
- Już, już! Najpierw obetniemy koniec - obcy zgrabnie szczęknął obcinarką - a następnie wbijemy tu zapałeczkę...
Kovalik zdębiał. Zapałki wbijać? Gdy był mały, próbował oduczyć swojego ojca palić, wciskając mu obcięte łebki od zapałek w papierosy, ale ta technika, choć obiecująca, okazała się być nieskuteczną. I prawdę powiedziawszy, dość bolesną. Stąd z pewnym niepokojem obserwował ruchy swojego współpodróżnika.
- Są dwie szkoły, wie Pan. Pierwsza, żeby to trzymać, o tak - zaprezentował - ale to zajmuje dłonie, a poza tym po pewnym czasie końcówka robi się niezdatna do użytku... Wilgotna, że się tak niezręcznie wyrażę... Natomiast gdy włożymy zapałeczkę, to możemy - o proszę - jak Clint Estwood! W "Unforgiven" Widział Pan? Co za talent, Panie Kolego! Co za film!
Nieznajomy trajkotał bez przerwy, w międzyczasie zgrabnie przygotował wszystko i podał jedno cygaro Kovalikowi. - Proszę ostrożnie, żeby nie przegrzać... Co prawda to nie fajka, ale w dalszym ciągu lepiej nikotynę dusić na wolnym ogniu niż samemu się udusić... Otoczyli się pierwszymi kłębami dymu. Kovalik natychmiast zrozumiał, ze cygarem nie należy się zaciągać. Mimo, iż zrobił to wyjątkowo delikatnie, dym wypchnął mu gałki oczne z głowy i czasowo sparaliżował krtań. Nieznajomy, niepomny walki o życie rozgrywającej się naprzeciwko niego, z lubością przymknął oczy. Starając się nie rzęzić zbyt głośno, ze szczerym postanowieniem, że nigdy więcej, Kovalik wypuścił dym z płuc. Przyglądnął się z bliska banderolce broni masowej zagłady. Cohiba Esplendidos. Hm. Dziwne uczucie. Smak jest - a w płucach nic... Pyknęli w ciszy jeszcze kilka razy.
- Ech, gdyby tak jeszcze... - nieznajomy palnął się w czoło. -Skleroza! Jak pragnę rodzić! Skleroza!
Z niezwykła zwinnością wstał, zdjął podróżną skórzana torbę i zaczął w niej grzebać. -Ha! Proszę potrzymać... - w rękach zaskoczonego Kovalika znalazły się dwie kryształowe szklanki, wielkości przeciętnego nocnika - ...a ja tymczasem... - zasapał nerwowo i z czeluści wyciągnął litrową, jak na oko Kovalika, flaszkę z brunatnym płynem.
- Szanowny Pan gustuje w highlanderach? Niektórzy, wie Pan, twierdzą, że to straszliwie smołowate i za mocne - ale taki Glenlivet na ten przykład - to nie whisky! To jest dla kobiet, proszę łaskawego Pana! Za to tutaj... - Kovalik z podsuniętej mu pod nos butelki odczytał nic nie mówiącą nazwę Glenmorangie Lasanta i z podziwem pokiwał głową. W sumie - jedna cholera. Rano i tak nie ma nic do roboty, a po ostatnich próbach ze spirytusem jugosłowiańskim, który garbował skórę i wyjaławiał przewód pokarmowy, nie spodziewał się że coś mu jest w stanie zaszkodzić. Nieznajomy nalał na dno do każdej ze szklanek i z torby wyjął mała flaszkę mineralnej. Kovalik, przytłoczony nieco ofensywą, nie zaprotestował. Ostatecznie, nikt nie musi wiedzieć, że rozcieńczał alkohol wodą...
- I otworzymy teraz smaczek - nieznajomy dolał zgrabnie po kropelce. -No to - spróbujmy!
- Czyli, że, Panie Kazimierzu, smak zależy od czasu przechowywania w beczkach?
Zanim skierowali ich na objazd, na stacji w Kazimierzu Dolnym wymienili grzeczności. Kovalik przedstawił się pierwszy, jego nieznajomy rozglądnął się wokoło, jakby nad czymś zastanawiając i kazał nazywać "Panem Kazimierzem". Niedługo potem megafony zapowiedziały, że z powodu zamieci muszą pojechać inną trasą i że pociąg przyjedzie z małym opóźnieniem do Lublina. Kovalik niespecjalnie się przejął. Whisky przyjemnie grzała podniebienie, a kilogram nikotyny, wchłonięty z kubańskiego cygara, miło wyzwalał dopaminę w mózgu. A przy okazji parę innych mediatorów.
Czas mijał powoli, powietrze w przedziale było gęste, można go było ciąć nożem i wynosić na zewnątrz, nieznajomy wyciągał z torby różne flaszki, ot dla spróbowania i wyjawiał Kovalikowi tajemnice wyższości jednego smaku nad drugim. Przy tym potrafił - i lubił - opowiadać. A na whisky znał się jak mało kto. Przeszli przez produkcję, rodzaje ziarna, sposoby suszenia, beczkowanie, czas składowania...
- Nie tylko! - zamachał ręką, nadal uzbrojoną w połowę potężnego cygara, Pan Kazimierz. -Te beczki, wie Pan, oni ze sknerstwa używali. Bo im szkoda było pieniądze wydawać na nowe. Więc lali tą swoja berbeluchę w co popadło. W beczki po porto, rumie, sherry, koniaku. Nawet maderze! Chyba tylko piwnych nie używali - zarechotał złośliwie. -A potem się okazało, że to doskonale robi na smak. Teraz to się nazywa finishing, ale sam pamiętam... - tu Kazimierz uśmiechnął się do siebie i zaciągnął dymem. -No i jak? Bushmill jednak delikatniutki, nieprawdaż? Ciągniemy dalej irlandzkie, czy wracamy do Szkotów? A może tym razem coś z wysp? Mają taki łagodny posmaczek słonej wody, ale to dopiero na końcu - zakrzątnął się wokoło swojej torby.
Sądząc po rozmiarach, szans nie było wepchać tam więcej niż kilka flaszek. A Kovalik dałby sobie łeb urwać, że próbowali już piętnastą.
- O, jest! To taka - zawahał się -nieco wyjątkowa... ale w sumie... z drugiej strony...
W końcu rozsądek wziął górę i Kazimierz nalał w szkło, mrucząc przy tym coś, co zabrzmiało jak „a jechał to pies”. -Rocznik 74, Isle of Youra, Single malt - wydawać by się mogło, że Pan Kazimierz odmawia jakąś uroczystą modlitwę - wyjątkowa rzadkość... Proszę spróbować, pozwolić mu rozlać się na języku, jest niesamowita...
Kovalik zastosował się do poleceń. Po pierwszym ogniu poczuł lekko słonawy smak morza wzmocniony nutką zbutwiałego, nasiąkniętego skorupiakami, drewna. Faktycznie, przedziwne. Przymknął oczy. Zawładnął nim zwiewny smak morskiej bryzy, głowa zakołysała się lekko na fali, z oddali dobiegł go krzyk mew...
- No, na mnie już czas! - Pan Kazimierz, sapiąc, wytaszczył swoje graty na korytarz. Kovalik bez słowa zaczął mu pomagać, minęli dość szybko fazę mitygowania sie i wzajemnego przekonywania „Ależ, nie trzeba” - „Ależ, to nic takiego”, w końcu pociąg stanął, Pan Kazimierz wyskoczył, Kovalik podał mu walizki, ostatnią prawie wyrzucił, czując że pociąg rusza, po czym pomachał swojemu byłemu współtowarzyszowi.
- Do widzenia!
- Do widzenia! Cała przyjemność po mojej stronie! - wykrzyknął Pan Kazimierz. Dopiero wtedy Kovalik zdał sobie sprawę, że cała stacja ograniczała się do jednego słupa, do którego ktoś niedbale przybił deskę z nazwa stacji. Zdążył tylko przeczytać Nor... i napis stał się zbyt mały.
- Do zobaczeeniaa!!! - Kazimierz machał energicznie ręką.
- Dziękuję za wspólna podróóóż!!! - odkrzyknął, zupełnie niespodziewanie dla samego siebie, Kovalik. Różne rzeczy już w pociągach widział, różne przeżył, i bijatyki i pijaństwa, raz nawet grupa nimfomanek próbowała go namówić do wspólnej zabawy - ale żeby trafić na objazdowy bar z whisky...? W dodatku darmowy? Czując, że zamarzają mu palce, zatrzasnął drzwi i wrócił do przedziału.
Zbudził się - a w zasadzie zbudził go konduktor - na dworcu. Pociąg stał, choć Kovalik miał niejasne wrażenie, że podłogą dalej nieco kiwa. Zabrał szybko swój plecak i pognał na trolejbus.
- No, jesteś wreszcie! Jak tam w królewskim mieście?- matka pocałowała go w policzki i wciągnęła za drzwi. -Myśleliśmy, że już nie dojedziesz.
- Straszna zamieć była. Ponoć jakimiś objazdami nas puszczali. W sumie prawie dwadzieścia godzin jazdy... - Kovalik starał się mówić na wdechu, miał wrażenie, że śmierdzi jak cała gorzelnia.
- Nic to. Szybko się przebieraj i siadamy do stołu.
Kolacja wigilijna minęła w spokojnym nastroju. Ojciec jak zwykle zapewniał nastrój poważny i uroczysty, siostry chichrały się z powodów znanych tylko podlotkom, Kovalik z wdzięcznością przyjmował coraz to kolejne dania, które jak balsam spływały po jego zmasakrowanym przełyku. Odśpiewali kolędy, otworzyli prezenty. Może i nie uważał się za specjalnie wierzącego, ale lubił ludyczny aspekt Świąt. W końcu siostry pognały do pokoju, umawiając się na dotrwanie do Pasterki, mama zaległa przed telewizorem oglądając transmisję z Watykanu a ojciec zaproponował „po szklaneczce”.
- Jakoś tak... - zaczął się mitygować Kovalik, czując nieznaczny sprzeciw ze strony przewodu pokarmowego.
- Z ojcem w Święta grzech było by nie wypić. Tym bardziej że dostałem coś ekstra! Jeszcze długo będziesz musiał żyć, żeby ci taka whisky przynieśli...
Ojciec zdjął ozdobny papier, otworzył jakby skądś znajome Kovalikowi pudełko i jego triumfalny gest zamarł pod lampą.
- Noż w mordę jeża - zaklął zupełnie niepolitycznie Ojciec - dali mi pustą butelkę pod choinkę??!?
-... o dwudziestej drugiej czydzieści.
Kovalik spojrzał na zegarek, do odjazdu miał ponad piętnaście minut. Zdąży. Raczył się miejscowym przysmakiem, specjalnością zakładu, dla którego znawcy zmieniali trasy i planowali przesiadkę na Płaszowie. W talerzu pływała boska, szaro-bura breja, w której jaśniejszymi paseczkami od podłoża odcinały się flaczki. Pojedyncze, czarne kropki angielskiego ziela dopełniały obrazu nieboszczyka zmarłego na ospę prawdziwą. Kovalik delektował się niespiesznie, nie wiedząc, kiedy znów zawita w przytulne progi Dworca Płaszów-Kraków. Do wysokiego blatu, przy którym stał, podszedł dziad stary, kręcone wąsiska, wzrok dziki, suknia plugawa. Popatrzył mu w oczy, zastygli na chwile w bezruchu, po czym Kovalik bez słowa wyjął rybaczka z kieszeni. Ostatni. Miał sobie kupić za to piwo na drogę... Dziad, prawidłowo odczytując zamiary Kovalika, ruszył przed siebie, ich dłonie na chwilę się spotkały i moneta zmieniła właściciela. Nie oglądając się za siebie, Kovalik dokończył state of art cuisine i wyszedł na peron. Mróz uderzył bezlitośnie. W zasadzie Kovalik zimę lubił, narty to był jego żywioł, ale ten rok był nieprawdopodobny. Wyż znad Syberii przywiał do Polski suche, mroźne powietrze, które nad ranem potrafiło mieć poniżej minus 40 stopni. Co prawda Pan Wicherek w telewizji ostrzegał lojalnie, że "ze wschodu nadchodzi fala mrozu, czemu nie należy się dziwić, bo stamtąd nigdy nie przyszło do nas nic dobrego", ale co innego słyszeć - a co innego poczuć, jak człowiekowi zamarza w nosie. Zarzucił plecak i poszedł na piąty peron. W mroźnym powietrzu wszyscy ruszali się z energią zasmołowanych much, każdy z nielicznych pasażerów otoczony był kłębami białej pary. W słabym, sinobiałym świetle rtęciówek wydawali się być dżinnami, wynaturzonymi igazi zrodzonymi z lodu miast piachu. Śnieg skrzypiał miarowo w takt kroków Kovalika, tajemnicze sapania i świsty dobywały się spod pociągu, który na kształt zwyrodniałego jaszczura zalegał wzdłuż peronu, całości dopełniało somnambuliczne postukiwanie młotka, którym pracownik kolei sprawdzał sobie tylko wiadome mechanizmy składu. Kovalik minął lokomotywę, dwa następne wagony były ciemne, co w mroźnym powietrzu niejasno sugerowało odmrożenia i zapalenie płuc, potem jasno oświetlony WARS, jedynka, dwa sypialne... Już miał wracać, gdy na końcu spostrzegł żółto-mdłe światło sączące się przez brudne okno. Dwójkę za sypialnymi dali? Kovalik szarpnął klamkę, lód z trzaskiem niechętnie puścił przymarznięte drzwi, zawiasy zaskrzypiały i wszedł do środka. Minął pierwszy przedział w którym stara kobiecina żuła bezrefleksyjnie, w jej dłoni zobaczył jajko na twardo i zatrzęsło go na samo wspomnienie zapachu. Drugi przedział był pusty, trzeci też. A, nie ma znaczenia. Wrzucił plecak na półkę, sprawdził, czy grzanie reaguje na ustawienia termoregulatora i nie ściągając kurtki wcisnął się w kąt. Przy pewnej dozie szczęścia jakoś prześpi do rana.
Obudził się w środku nocy, pociągiem telepało leniwie, początkowy łomot trasy Kraków-Dębica został zastąpiony człapaniem chorego na chromanie przestankowe. Przeciągnął się i w tym momencie dotarło do niego, że nie jest sam.
- Dobry wieczór - tubalny głos jego towarzysza podróży wypełnił przedział. -Mam nadzieję, że nie zbudziłem?
Kovalik zaprzeczył głową i rozłożył lekko dłonie w uniwersalnym geście "a-skąd -żesz-łaskawemu-panu-taka rzecz-w-ogóle-przyszła-do-głowy".
- Wie Pan, w pociągu pusto, a w kupie zawsze raźniej!
Po przekątnej siedział wielki, gdyby nie wzrost, można by rzec gruby jegomość, z owalną, czerstwą twarzą. Wiek trudno było określić, mógł mieć równie dobrze zharatane 60 jak i dobrze zachowane 80. Wełniany płaszcz, spod którego wyglądał dopasowany garnitur, koszula, krawat... Dobrze, że nie jakiś dziad spleśniały, pomyślał Kovalik.
- Czy szanowny Pan pali?
- To przedział dla palących, proszę się nie krępować.
- Wie Pan, nie chciałem Broń Boże zakłócić snu, ale skoro już Pan nie śpi - może puścimy dymka?
Kovalik bez słowa wyjął z kieszeni Marloboro i gestem zaproponował papierosa nieznajomemu.
- A, nie, dziękuje. Ale może spróbuje Pan tego? - z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyciągnął dwie tuleje z cygarami. -Czasu mamy sporo, nie zmarnują się.
- Hm, wie Pan... - niepewnie zaczął Kovalik
- Co, nie próbował Pan? Jak by to rzec - papierosy są wynalazkiem 20 wieku. Pośpiech, brak czasu, brak klasy... Oups, excuses moi! - wykrzyknął, przykładając dłonie do ust. -Proszę nie brać tego do siebie, Panie Kolego! Signum temporis, że się tak wyrażę, wszyscy teraz jesteśmy zabiegani, ja sam palę jak smok - ale gdy mamy tyle czasu? - jedna z tulei zachęcająco wysunęła się w kierunku Kovalika. A, co mi tam...
- Dziękuję. Jak to...?
- Już, już! Najpierw obetniemy koniec - obcy zgrabnie szczęknął obcinarką - a następnie wbijemy tu zapałeczkę...
Kovalik zdębiał. Zapałki wbijać? Gdy był mały, próbował oduczyć swojego ojca palić, wciskając mu obcięte łebki od zapałek w papierosy, ale ta technika, choć obiecująca, okazała się być nieskuteczną. I prawdę powiedziawszy, dość bolesną. Stąd z pewnym niepokojem obserwował ruchy swojego współpodróżnika.
- Są dwie szkoły, wie Pan. Pierwsza, żeby to trzymać, o tak - zaprezentował - ale to zajmuje dłonie, a poza tym po pewnym czasie końcówka robi się niezdatna do użytku... Wilgotna, że się tak niezręcznie wyrażę... Natomiast gdy włożymy zapałeczkę, to możemy - o proszę - jak Clint Estwood! W "Unforgiven" Widział Pan? Co za talent, Panie Kolego! Co za film!
Nieznajomy trajkotał bez przerwy, w międzyczasie zgrabnie przygotował wszystko i podał jedno cygaro Kovalikowi. - Proszę ostrożnie, żeby nie przegrzać... Co prawda to nie fajka, ale w dalszym ciągu lepiej nikotynę dusić na wolnym ogniu niż samemu się udusić... Otoczyli się pierwszymi kłębami dymu. Kovalik natychmiast zrozumiał, ze cygarem nie należy się zaciągać. Mimo, iż zrobił to wyjątkowo delikatnie, dym wypchnął mu gałki oczne z głowy i czasowo sparaliżował krtań. Nieznajomy, niepomny walki o życie rozgrywającej się naprzeciwko niego, z lubością przymknął oczy. Starając się nie rzęzić zbyt głośno, ze szczerym postanowieniem, że nigdy więcej, Kovalik wypuścił dym z płuc. Przyglądnął się z bliska banderolce broni masowej zagłady. Cohiba Esplendidos. Hm. Dziwne uczucie. Smak jest - a w płucach nic... Pyknęli w ciszy jeszcze kilka razy.
- Ech, gdyby tak jeszcze... - nieznajomy palnął się w czoło. -Skleroza! Jak pragnę rodzić! Skleroza!
Z niezwykła zwinnością wstał, zdjął podróżną skórzana torbę i zaczął w niej grzebać. -Ha! Proszę potrzymać... - w rękach zaskoczonego Kovalika znalazły się dwie kryształowe szklanki, wielkości przeciętnego nocnika - ...a ja tymczasem... - zasapał nerwowo i z czeluści wyciągnął litrową, jak na oko Kovalika, flaszkę z brunatnym płynem.
- Szanowny Pan gustuje w highlanderach? Niektórzy, wie Pan, twierdzą, że to straszliwie smołowate i za mocne - ale taki Glenlivet na ten przykład - to nie whisky! To jest dla kobiet, proszę łaskawego Pana! Za to tutaj... - Kovalik z podsuniętej mu pod nos butelki odczytał nic nie mówiącą nazwę Glenmorangie Lasanta i z podziwem pokiwał głową. W sumie - jedna cholera. Rano i tak nie ma nic do roboty, a po ostatnich próbach ze spirytusem jugosłowiańskim, który garbował skórę i wyjaławiał przewód pokarmowy, nie spodziewał się że coś mu jest w stanie zaszkodzić. Nieznajomy nalał na dno do każdej ze szklanek i z torby wyjął mała flaszkę mineralnej. Kovalik, przytłoczony nieco ofensywą, nie zaprotestował. Ostatecznie, nikt nie musi wiedzieć, że rozcieńczał alkohol wodą...
- I otworzymy teraz smaczek - nieznajomy dolał zgrabnie po kropelce. -No to - spróbujmy!
- Czyli, że, Panie Kazimierzu, smak zależy od czasu przechowywania w beczkach?
Zanim skierowali ich na objazd, na stacji w Kazimierzu Dolnym wymienili grzeczności. Kovalik przedstawił się pierwszy, jego nieznajomy rozglądnął się wokoło, jakby nad czymś zastanawiając i kazał nazywać "Panem Kazimierzem". Niedługo potem megafony zapowiedziały, że z powodu zamieci muszą pojechać inną trasą i że pociąg przyjedzie z małym opóźnieniem do Lublina. Kovalik niespecjalnie się przejął. Whisky przyjemnie grzała podniebienie, a kilogram nikotyny, wchłonięty z kubańskiego cygara, miło wyzwalał dopaminę w mózgu. A przy okazji parę innych mediatorów.
Czas mijał powoli, powietrze w przedziale było gęste, można go było ciąć nożem i wynosić na zewnątrz, nieznajomy wyciągał z torby różne flaszki, ot dla spróbowania i wyjawiał Kovalikowi tajemnice wyższości jednego smaku nad drugim. Przy tym potrafił - i lubił - opowiadać. A na whisky znał się jak mało kto. Przeszli przez produkcję, rodzaje ziarna, sposoby suszenia, beczkowanie, czas składowania...
- Nie tylko! - zamachał ręką, nadal uzbrojoną w połowę potężnego cygara, Pan Kazimierz. -Te beczki, wie Pan, oni ze sknerstwa używali. Bo im szkoda było pieniądze wydawać na nowe. Więc lali tą swoja berbeluchę w co popadło. W beczki po porto, rumie, sherry, koniaku. Nawet maderze! Chyba tylko piwnych nie używali - zarechotał złośliwie. -A potem się okazało, że to doskonale robi na smak. Teraz to się nazywa finishing, ale sam pamiętam... - tu Kazimierz uśmiechnął się do siebie i zaciągnął dymem. -No i jak? Bushmill jednak delikatniutki, nieprawdaż? Ciągniemy dalej irlandzkie, czy wracamy do Szkotów? A może tym razem coś z wysp? Mają taki łagodny posmaczek słonej wody, ale to dopiero na końcu - zakrzątnął się wokoło swojej torby.
Sądząc po rozmiarach, szans nie było wepchać tam więcej niż kilka flaszek. A Kovalik dałby sobie łeb urwać, że próbowali już piętnastą.
- O, jest! To taka - zawahał się -nieco wyjątkowa... ale w sumie... z drugiej strony...
W końcu rozsądek wziął górę i Kazimierz nalał w szkło, mrucząc przy tym coś, co zabrzmiało jak „a jechał to pies”. -Rocznik 74, Isle of Youra, Single malt - wydawać by się mogło, że Pan Kazimierz odmawia jakąś uroczystą modlitwę - wyjątkowa rzadkość... Proszę spróbować, pozwolić mu rozlać się na języku, jest niesamowita...
Kovalik zastosował się do poleceń. Po pierwszym ogniu poczuł lekko słonawy smak morza wzmocniony nutką zbutwiałego, nasiąkniętego skorupiakami, drewna. Faktycznie, przedziwne. Przymknął oczy. Zawładnął nim zwiewny smak morskiej bryzy, głowa zakołysała się lekko na fali, z oddali dobiegł go krzyk mew...
- No, na mnie już czas! - Pan Kazimierz, sapiąc, wytaszczył swoje graty na korytarz. Kovalik bez słowa zaczął mu pomagać, minęli dość szybko fazę mitygowania sie i wzajemnego przekonywania „Ależ, nie trzeba” - „Ależ, to nic takiego”, w końcu pociąg stanął, Pan Kazimierz wyskoczył, Kovalik podał mu walizki, ostatnią prawie wyrzucił, czując że pociąg rusza, po czym pomachał swojemu byłemu współtowarzyszowi.
- Do widzenia!
- Do widzenia! Cała przyjemność po mojej stronie! - wykrzyknął Pan Kazimierz. Dopiero wtedy Kovalik zdał sobie sprawę, że cała stacja ograniczała się do jednego słupa, do którego ktoś niedbale przybił deskę z nazwa stacji. Zdążył tylko przeczytać Nor... i napis stał się zbyt mały.
- Do zobaczeeniaa!!! - Kazimierz machał energicznie ręką.
- Dziękuję za wspólna podróóóż!!! - odkrzyknął, zupełnie niespodziewanie dla samego siebie, Kovalik. Różne rzeczy już w pociągach widział, różne przeżył, i bijatyki i pijaństwa, raz nawet grupa nimfomanek próbowała go namówić do wspólnej zabawy - ale żeby trafić na objazdowy bar z whisky...? W dodatku darmowy? Czując, że zamarzają mu palce, zatrzasnął drzwi i wrócił do przedziału.
Zbudził się - a w zasadzie zbudził go konduktor - na dworcu. Pociąg stał, choć Kovalik miał niejasne wrażenie, że podłogą dalej nieco kiwa. Zabrał szybko swój plecak i pognał na trolejbus.
- No, jesteś wreszcie! Jak tam w królewskim mieście?- matka pocałowała go w policzki i wciągnęła za drzwi. -Myśleliśmy, że już nie dojedziesz.
- Straszna zamieć była. Ponoć jakimiś objazdami nas puszczali. W sumie prawie dwadzieścia godzin jazdy... - Kovalik starał się mówić na wdechu, miał wrażenie, że śmierdzi jak cała gorzelnia.
- Nic to. Szybko się przebieraj i siadamy do stołu.
Kolacja wigilijna minęła w spokojnym nastroju. Ojciec jak zwykle zapewniał nastrój poważny i uroczysty, siostry chichrały się z powodów znanych tylko podlotkom, Kovalik z wdzięcznością przyjmował coraz to kolejne dania, które jak balsam spływały po jego zmasakrowanym przełyku. Odśpiewali kolędy, otworzyli prezenty. Może i nie uważał się za specjalnie wierzącego, ale lubił ludyczny aspekt Świąt. W końcu siostry pognały do pokoju, umawiając się na dotrwanie do Pasterki, mama zaległa przed telewizorem oglądając transmisję z Watykanu a ojciec zaproponował „po szklaneczce”.
- Jakoś tak... - zaczął się mitygować Kovalik, czując nieznaczny sprzeciw ze strony przewodu pokarmowego.
- Z ojcem w Święta grzech było by nie wypić. Tym bardziej że dostałem coś ekstra! Jeszcze długo będziesz musiał żyć, żeby ci taka whisky przynieśli...
Ojciec zdjął ozdobny papier, otworzył jakby skądś znajome Kovalikowi pudełko i jego triumfalny gest zamarł pod lampą.
- Noż w mordę jeża - zaklął zupełnie niepolitycznie Ojciec - dali mi pustą butelkę pod choinkę??!?
sobota, 13 listopada 2010
Zgliszcza - i zaorana ziemia
Diagnoza podstawą sukcesu jest.
Czyli, uzywając Latinum Abnegatae: Diagnosis fundamentum bonuum eventuum est.
Powinno być to wyryte na południowej ścianie Giewontu, dwudziestometrowymi literami, coby zawsze i wszędzie prawda ona była łatwo dostępna. Skończyło by się na-gwałt otwieranie brzucha w przebiegu ostrej przerywanej porfirii, chowanie alkoholików po urazie głowy - chowanie do grobu, dodajmy - czy nieskuteczne reanimowanie pacjentów którzy powinni byc zabezpieczeni dużo wcześniej - i wybitnie mniej agresywnymi metodami, niż kopanie prądem czy łamaniem żeber.
Chirurg mój ulubiony, co to w piątki rzeczy rózne naprawia, w miejscowym zabukował sobie pryszcza na dupie. No i kul. Położyli gościa na brzuchu, chirurg wdziubał w dupsko miejscowy anestetyk i dźgnął gościa boleśnie. Dosłownie, bo ten zawył. Wiec dal mu kolejną ampułeczkę i dźgnął go poraz wtóry. Proces ten trwał do dziewiątej ampułki i konkretnie rozoranej dupy, kiedy to moja współpracowniczka nie wytrzymała nerwowo napięcia i nie pytając nikogo o zgodę, poszła po uśmierzacza bólu. Czyli mnie.
Widok zaiste imponujacy. Facet leży na brzuchu. Cięcie ma conajmniej dziesięciocentymetrowe, bo rzeczony pryszcz okazał się być pilonidal sinus. Czyli jakby pryszczem ale takim nie do końca. I teraz pytanie, co ma zrobic biedny anestezjolog. Wersja poprawna politycznie każe opierdolić chirurga, przeprosić pacjenta i wyjść. Ale gdzie tu serce...
Znieczuliłem faceta na brzuchu - ale że LMA w tej pozycji włożyć sie nie da a intubacja jest conajmniej trudna, zostało dymanie przez maskę. Co jest może i proste, ale jeżeli się weźmie pod uwagę jego zarost i 10 vol% Desfluranu - bo przy nizszych wartościach chirurg musiał pracować z ruchomym celem, co zdrowe nie jest - trudno sie dziwić mojemu otępieniu pod koniec zabiegu. Jednak 10% to nie w kij dmuchał.
Wieczorem wypiję sobie drineczka - i padnę. Człowiek sie bardzo ekonomiczny po anestetykach robi. Tylko nie mogę za dużo, bo z rana przyjdzie sobie pani na krwi pobranie. Więc jechac muszę do kliniki naszej, coby tą krew pobrać. I tu wychodzą dwa problemy. Czemu ja? - Bo nikt inny tego nie umie zrobić. A czemu w sobotę? Bo pacjent nie może kiedy indziej. A pobrać musimy, bo pierwsza próbka poszła bez naklejki na fiolce - choć naklejki z danymi pacjenta były zarówno na kopercie, w której rzeczona fiolka była jak i na pudełku, w którym był koperta. I na papierach, co to były wsadzone do środka, a w których to jasno i wyraźnie było napisane, że nasza pracownica została dziabnięta prze chirurga skalpelem i teraz musimy zbadać krew pacjenta na obecność wirusów dla ludzi szkodliwych.
I te skurwysyny bure po trzech dniach przysłały wynik - na papierze, z pieczątką - że nie oznaczyli niczego. Jakaś trzymająca się przepisów (censored) skasowała badanie, od którego zależy wdrożenie leczenia p.wirusowego w przypadku zakażenia HIV, a wiadomość wysłała sobie pocztą.
Pomijając wszystko inne - toż nasz telefon jest na każdym możliwym dokumencie...
Piekło i szatani.
Czyli, uzywając Latinum Abnegatae: Diagnosis fundamentum bonuum eventuum est.
Powinno być to wyryte na południowej ścianie Giewontu, dwudziestometrowymi literami, coby zawsze i wszędzie prawda ona była łatwo dostępna. Skończyło by się na-gwałt otwieranie brzucha w przebiegu ostrej przerywanej porfirii, chowanie alkoholików po urazie głowy - chowanie do grobu, dodajmy - czy nieskuteczne reanimowanie pacjentów którzy powinni byc zabezpieczeni dużo wcześniej - i wybitnie mniej agresywnymi metodami, niż kopanie prądem czy łamaniem żeber.
Chirurg mój ulubiony, co to w piątki rzeczy rózne naprawia, w miejscowym zabukował sobie pryszcza na dupie. No i kul. Położyli gościa na brzuchu, chirurg wdziubał w dupsko miejscowy anestetyk i dźgnął gościa boleśnie. Dosłownie, bo ten zawył. Wiec dal mu kolejną ampułeczkę i dźgnął go poraz wtóry. Proces ten trwał do dziewiątej ampułki i konkretnie rozoranej dupy, kiedy to moja współpracowniczka nie wytrzymała nerwowo napięcia i nie pytając nikogo o zgodę, poszła po uśmierzacza bólu. Czyli mnie.
Widok zaiste imponujacy. Facet leży na brzuchu. Cięcie ma conajmniej dziesięciocentymetrowe, bo rzeczony pryszcz okazał się być pilonidal sinus. Czyli jakby pryszczem ale takim nie do końca. I teraz pytanie, co ma zrobic biedny anestezjolog. Wersja poprawna politycznie każe opierdolić chirurga, przeprosić pacjenta i wyjść. Ale gdzie tu serce...
Znieczuliłem faceta na brzuchu - ale że LMA w tej pozycji włożyć sie nie da a intubacja jest conajmniej trudna, zostało dymanie przez maskę. Co jest może i proste, ale jeżeli się weźmie pod uwagę jego zarost i 10 vol% Desfluranu - bo przy nizszych wartościach chirurg musiał pracować z ruchomym celem, co zdrowe nie jest - trudno sie dziwić mojemu otępieniu pod koniec zabiegu. Jednak 10% to nie w kij dmuchał.
Wieczorem wypiję sobie drineczka - i padnę. Człowiek sie bardzo ekonomiczny po anestetykach robi. Tylko nie mogę za dużo, bo z rana przyjdzie sobie pani na krwi pobranie. Więc jechac muszę do kliniki naszej, coby tą krew pobrać. I tu wychodzą dwa problemy. Czemu ja? - Bo nikt inny tego nie umie zrobić. A czemu w sobotę? Bo pacjent nie może kiedy indziej. A pobrać musimy, bo pierwsza próbka poszła bez naklejki na fiolce - choć naklejki z danymi pacjenta były zarówno na kopercie, w której rzeczona fiolka była jak i na pudełku, w którym był koperta. I na papierach, co to były wsadzone do środka, a w których to jasno i wyraźnie było napisane, że nasza pracownica została dziabnięta prze chirurga skalpelem i teraz musimy zbadać krew pacjenta na obecność wirusów dla ludzi szkodliwych.
I te skurwysyny bure po trzech dniach przysłały wynik - na papierze, z pieczątką - że nie oznaczyli niczego. Jakaś trzymająca się przepisów (censored) skasowała badanie, od którego zależy wdrożenie leczenia p.wirusowego w przypadku zakażenia HIV, a wiadomość wysłała sobie pocztą.
Pomijając wszystko inne - toż nasz telefon jest na każdym możliwym dokumencie...
Piekło i szatani.
piątek, 12 listopada 2010
Technika reanimacji
Dzwonek rozdarł sie niemiłosiernie. Kovalik wybity z najgłebszego snu znalazł się w stanie, w którym nawet przekleństwa wydawały się dwuwymiarowe. Która to? Oż, na litość boską....
- Tak?
- Doktor, zaglądnął byś na chwilę?
- Ide.
Pytać nie było po co. Ostatecznie jak dojdzie to zobaczy.
- Doktor, zaczyna się pogarszać. Diureza byle jaka, ciśnienie niższe... No, nie jakoś specjalnie, ale trend jest niefajny.
Krycha miała nosa do ciężkich pacjentów. I jak się cos jej nie podobało - należało się przejąć.
Sprawdził parametry, dołożyl nieco płynów, środki presyjne, a co w drenach? Nawet niedużo. Hm. Zlecił badania i poprosił, żeby dać mu znać jak przyjdą. Wychodząc z sali spotkał szczupłego, wysokiego mężczyznę. Czarny garnitur, doskonale dobrany długi płaszcz, biała koszula. No żeż-cież w mordę...
- A Pan?
- Chciałem zapytać o stan zdrowia żony.
- O trzeci... - Kovalik użarł sie w ozór. W sumie jutro może nie być o co pytać. -Jest w krytycznym stanie. Nie wiem czy dożyje do rana.
- Ile mam czasu?
Kovalik zdębiał. Ile mam czasu? A niby na co? Nie wiedząc, czy się nie przesłyszał, przyjął najprostszą linię:
- Nie mam pojęcia.
- Moge tu zostać? - wskazał ręką krzesełka w korytarzu.
- Proszę.
Nie miał sumienia tłumaczyć, że szpital zamknięty, że godziny odwiedzin, że sraty na raty. A poza wszystkim innym regularnie mu się nie chciało. Miał już iść z powrotem do dyżurki, ale coś w nim drgnęło. -A nie chciał by pan jej zobaczyć?
- Jeżeli można - głos bez wyrazu, mocny, atonalny.
Weszli, Krycha ze zrozumieniem opierdoliła Kovalika, ze jej w środku nocy wpuszcza ludzi na salę i wskazała gościowi krzesełko.
- Tylko proszę wyjść, gdy personel poprosi, OK?
Milczące skinienie głową, bezszelestne kroki. Mąż usiadł koło łóżka i po chwili położył końce palców na dłoni pacjentki. Kovalik spojrzał na Krychę, wzruszył ramionami i odmeldował się. Co mogli - to zrobili. Reszta w rękach natury. Bądź Stwórcy, w zalezności od przekonań.
- Doktor, są wyniki.
Wyartykułował jakieś chrząknięcie i poszedł. Idać korytarzem ujrzał znajomą, prosta sylwetkę. Mężczyzna siedział, wpatrzony w jarzący się sino ekranik. Zarys jego twarzy nabrał dziwnie niezdrowego wyglądu.
- Może pójdzie Pan do domu? Niedługo piąta, teraz mamy masę pracy, nikt Pana nie wpuści aż do ósmej...
- Jezeli można, zostanę - uniósł głowę i nieobecne spojrzenie zostało wsparte nieobecnym usmiechem. Kovalik zerknał na ekran - nieznajomy grał w szachy. Dziwny jest ludzki ród - pomyslał półfilozoficznie Kovalik i poszedł w kierunku sali chorych.
Sprawdził wyniki, skorygował leczenie, zamówił krew - jednak gdzieś musi siąpić - i w tym momencie usłyszał alarm z trójki. Szlag by to jasny.
Podbiegli, zaczał masować klatkę, Krycha przestawiła tlen na sto, podciągneła wózek i naładowała defibrylator.
- Gotowe.
- Strzelaj.
Podjął masaż, Krycha nabrała leki. Mineły dwie minuty. Przerwał na chwilę. Nic.
- Daj adrenalinę. Ładuj.
Odsuwając się od pacjentki podczas kolejnego strzału poczuł, ze ktoś za nim stoi.
- Prosze wyjść.
- Nie będę przeszkadzał.
Kovalik odwrócił się i spojrzał tamtemu w oczy - siła spokoju, brak ruchu... I jak ja niby mam się z nim bić- reanimację zostawić? A co się bede z koniem po próżnicy wadził...
Minuta mijała za minutą, pracowali beznamiętnie, bez zbędnych ruchów. W końcu spotkał wzrok Krychy, która doszła najwyraźniej do wniosku, że czas na decyzję.
- Ile?
- Tłuczesz ją już 40 minut. Bezszansie.
- Jeszcze pięć i koniec.
Z tyłu dobiegło go westchnięcie nieznajomego. Krycha naładowała po raz kolejny, przyłożył, strzelił i przy kolejnej kontroli odkrył rytm na ekranie. Sprawdzil tętno - na szyi jest.
- No patrz, zaskoczyła. Cud.
- 105/40 - Krycha wolała rzeczy ważne. -A cud to będzie jak dożyje do rana - dodała nieobecnym tonem.
Posiedzieli jeszcze pół godziny, ale pacjentka nie żartowała, najwyraźniej doszła do wniosku, że reanimacji ma na dzisiaj dosyć. Sprawdził raz jeszcze leki, przeglądnął pozostałe zlecenia i zdał sobie sprawę, że na zewnątrz zrobiło sie jasno. Ostre, pomarańczowe światło uderzyło po oczach.
- Ale ładny świt...
- No... Nóg nie czuję, doktor, a ty mi tu pierdoły bedziesz opowiadał - Krycha najwyraźniej nie straciła swojej energii.
- Prosze mnie zbudzić przed siódmą - Kovalik wyszczerzył się prosząco i polazł. Rozglądnął się po korytarzu i nie znalazłwszy nikogo, wstawił głowę na salę.
- Widziała Pani gdzies męża?
- Mój jest w domu - odparła Krycha, dając jednoznacznie do zrozumienia, że ma teraz robotę i ma się stlenić.
- Nie, poważnie pytam. Chciałem mu informacji udzielić...
- Daj doktor spokój. Pieprznięty jakiś. Ty wiesz - wzięła sie pod boki - co on robił w trakcie reanimacji?
Kovalik wzruszył ramionami.
- Wpatrywal się w te swoją komórke, czy co on tam miał i cały czas coś naciskał.
- W szachy grał - wyrwało się Kovalikowi.
- W szachy - parsknęła Krycha, popatrzyła znacząco na Kovalika, dając jednoznacznie do zrozumienia co o nim myśli i poszła do swojej roboty.
Kovalik ponownie wyszedl na korytarz.
- Tylko wygrał - czy przegrał?* - dodał już do siebie.
---------
*zakonczenie zmodyfikowane wedle sugestii Szamana ;)
- Tak?
- Doktor, zaglądnął byś na chwilę?
- Ide.
Pytać nie było po co. Ostatecznie jak dojdzie to zobaczy.
- Doktor, zaczyna się pogarszać. Diureza byle jaka, ciśnienie niższe... No, nie jakoś specjalnie, ale trend jest niefajny.
Krycha miała nosa do ciężkich pacjentów. I jak się cos jej nie podobało - należało się przejąć.
Sprawdził parametry, dołożyl nieco płynów, środki presyjne, a co w drenach? Nawet niedużo. Hm. Zlecił badania i poprosił, żeby dać mu znać jak przyjdą. Wychodząc z sali spotkał szczupłego, wysokiego mężczyznę. Czarny garnitur, doskonale dobrany długi płaszcz, biała koszula. No żeż-cież w mordę...
- A Pan?
- Chciałem zapytać o stan zdrowia żony.
- O trzeci... - Kovalik użarł sie w ozór. W sumie jutro może nie być o co pytać. -Jest w krytycznym stanie. Nie wiem czy dożyje do rana.
- Ile mam czasu?
Kovalik zdębiał. Ile mam czasu? A niby na co? Nie wiedząc, czy się nie przesłyszał, przyjął najprostszą linię:
- Nie mam pojęcia.
- Moge tu zostać? - wskazał ręką krzesełka w korytarzu.
- Proszę.
Nie miał sumienia tłumaczyć, że szpital zamknięty, że godziny odwiedzin, że sraty na raty. A poza wszystkim innym regularnie mu się nie chciało. Miał już iść z powrotem do dyżurki, ale coś w nim drgnęło. -A nie chciał by pan jej zobaczyć?
- Jeżeli można - głos bez wyrazu, mocny, atonalny.
Weszli, Krycha ze zrozumieniem opierdoliła Kovalika, ze jej w środku nocy wpuszcza ludzi na salę i wskazała gościowi krzesełko.
- Tylko proszę wyjść, gdy personel poprosi, OK?
Milczące skinienie głową, bezszelestne kroki. Mąż usiadł koło łóżka i po chwili położył końce palców na dłoni pacjentki. Kovalik spojrzał na Krychę, wzruszył ramionami i odmeldował się. Co mogli - to zrobili. Reszta w rękach natury. Bądź Stwórcy, w zalezności od przekonań.
- Doktor, są wyniki.
Wyartykułował jakieś chrząknięcie i poszedł. Idać korytarzem ujrzał znajomą, prosta sylwetkę. Mężczyzna siedział, wpatrzony w jarzący się sino ekranik. Zarys jego twarzy nabrał dziwnie niezdrowego wyglądu.
- Może pójdzie Pan do domu? Niedługo piąta, teraz mamy masę pracy, nikt Pana nie wpuści aż do ósmej...
- Jezeli można, zostanę - uniósł głowę i nieobecne spojrzenie zostało wsparte nieobecnym usmiechem. Kovalik zerknał na ekran - nieznajomy grał w szachy. Dziwny jest ludzki ród - pomyslał półfilozoficznie Kovalik i poszedł w kierunku sali chorych.
Sprawdził wyniki, skorygował leczenie, zamówił krew - jednak gdzieś musi siąpić - i w tym momencie usłyszał alarm z trójki. Szlag by to jasny.
Podbiegli, zaczał masować klatkę, Krycha przestawiła tlen na sto, podciągneła wózek i naładowała defibrylator.
- Gotowe.
- Strzelaj.
Podjął masaż, Krycha nabrała leki. Mineły dwie minuty. Przerwał na chwilę. Nic.
- Daj adrenalinę. Ładuj.
Odsuwając się od pacjentki podczas kolejnego strzału poczuł, ze ktoś za nim stoi.
- Prosze wyjść.
- Nie będę przeszkadzał.
Kovalik odwrócił się i spojrzał tamtemu w oczy - siła spokoju, brak ruchu... I jak ja niby mam się z nim bić- reanimację zostawić? A co się bede z koniem po próżnicy wadził...
Minuta mijała za minutą, pracowali beznamiętnie, bez zbędnych ruchów. W końcu spotkał wzrok Krychy, która doszła najwyraźniej do wniosku, że czas na decyzję.
- Ile?
- Tłuczesz ją już 40 minut. Bezszansie.
- Jeszcze pięć i koniec.
Z tyłu dobiegło go westchnięcie nieznajomego. Krycha naładowała po raz kolejny, przyłożył, strzelił i przy kolejnej kontroli odkrył rytm na ekranie. Sprawdzil tętno - na szyi jest.
- No patrz, zaskoczyła. Cud.
- 105/40 - Krycha wolała rzeczy ważne. -A cud to będzie jak dożyje do rana - dodała nieobecnym tonem.
Posiedzieli jeszcze pół godziny, ale pacjentka nie żartowała, najwyraźniej doszła do wniosku, że reanimacji ma na dzisiaj dosyć. Sprawdził raz jeszcze leki, przeglądnął pozostałe zlecenia i zdał sobie sprawę, że na zewnątrz zrobiło sie jasno. Ostre, pomarańczowe światło uderzyło po oczach.
- Ale ładny świt...
- No... Nóg nie czuję, doktor, a ty mi tu pierdoły bedziesz opowiadał - Krycha najwyraźniej nie straciła swojej energii.
- Prosze mnie zbudzić przed siódmą - Kovalik wyszczerzył się prosząco i polazł. Rozglądnął się po korytarzu i nie znalazłwszy nikogo, wstawił głowę na salę.
- Widziała Pani gdzies męża?
- Mój jest w domu - odparła Krycha, dając jednoznacznie do zrozumienia, że ma teraz robotę i ma się stlenić.
- Nie, poważnie pytam. Chciałem mu informacji udzielić...
- Daj doktor spokój. Pieprznięty jakiś. Ty wiesz - wzięła sie pod boki - co on robił w trakcie reanimacji?
Kovalik wzruszył ramionami.
- Wpatrywal się w te swoją komórke, czy co on tam miał i cały czas coś naciskał.
- W szachy grał - wyrwało się Kovalikowi.
- W szachy - parsknęła Krycha, popatrzyła znacząco na Kovalika, dając jednoznacznie do zrozumienia co o nim myśli i poszła do swojej roboty.
Kovalik ponownie wyszedl na korytarz.
- Tylko wygrał - czy przegrał?* - dodał już do siebie.
---------
*zakonczenie zmodyfikowane wedle sugestii Szamana ;)
Subskrybuj:
Posty (Atom)