wtorek, 1 maja 2012
Fwd: caves
Tu sie nalezy pam-pam pam-pam pam-pam-pam-pam (...) czyli muzyka (no, podklad dzwiekowy) ze Szczek :[\]
poniedziałek, 30 kwietnia 2012
niedziela, 29 kwietnia 2012
sobota, 28 kwietnia 2012
czwartek, 26 kwietnia 2012
Przeszkadzajki
Przyszła Zuzia z zapytaniem czy ja aby się nie będę czuł zestresowany faktem wysłania do sterylizacji gratów służących do tak zwanej trudnej intubacji. I popadłem w przydum.
W zasadzie, podchodząc do tematu w sposób usystematyzowany, można sobie podzielić proces na trzy fazy. Albo może stopnie. Pierwszy - intubacja zakończona sukcesem. Drugi - intubacja się nie powiodła, wentylacja maską z udrażniaczami lub bez. Whatever. Trzeci - nie możemy wentylować - tracheostomia interwencyjna modo Griggs czy inny Melker. I tyle. Cała ta nieprawdopodobna, mnożąca się jak karaluchy, technika urządzonek co skaczą i fruwają jest psu na budę. Nie dlatego że nie działa. A i owszem, działa. Ale powiedzmy to wprost: jeżeli zawiodła nast nasza podstawowa umiejętność, którą trenujemy codziennie to jaka mamy szansę na uratowanie pacjenta mając 3 minuty i urządzenie, którego nie trzymaliśmy w ręku od ostatniego pokazu repa - parę lat temu? Toż nawet nie wiadomo którym końcem wetkać toto w pacjenta...
Jeżeli chcemy być biegli w używaniu wszelkiego rodzaju przeszkadzajek, musimy je używać -bez przesady mi tu - codziennie. W innym przypadku jest to wymaganie od panny Krysi, która swoim cinquecento dojeżdża codziennie do pracy, wykonania kontrolowanego zwrotu przez sztag na ręcznym w obliczu taranującego ją tramwaju. Szczęścia życzę - choć nie przewiduję.
Gdzieś tak ze cztery lata temu jeden z moich kolegów zaprezentował casus przysłany mu przez MDU - organizację służącą do ZDD (zabezpieczania doktorskiej d.obrobytności w obliczu błędu w sztuce). W którym to casusie zawodowi anestezjolodzy ukatrupili 40 letnia kobietę chorą na kamyk w pęcherzyku, bo w ferworze używania różnych usprawniaczy do intubacji zapomnieli, że to nie niewykonanie intubacji zabija - a brak wentylacji.
Wszystkie te przeróżne (a jest ich co najmniej pięć - nowych, miesięcznie) wynalazki wpisują się bezbłędnie w ostatnie doniesienia z NHS. Mianowicie ktoś wykonał kawał solidnej, statystycznej roboty i wyszło - jak nie przymierzając staruszka z balkonikiem pod TIRa na Marszałkowskich* - że w soboty i niedziele wybitnie wzrasta ilość zgonów w szpitalach. Towarzystwo popadło w nieskrywane zdziwienie. Jaki żesz jest tego powód - i jak temu zaradzić? Czemu w szpitalach, w których nie uświadczy jednego konsultanta, bo wszyscy w domu siedzą na tak zwanym dyżurze pod telefonem a wszystkim zawiadują młodsi i najmłodsi doktorzy - nagle kostucha dostaje szału?
Zaiste, tajemnica nieodgadniona.
Medycyna sztuką jest. Co prawda tu też rzadko kiedy dwa i dwa da pięć - ale czasem się zdarzy. Każdy problem może być czym innym niż się wydaje. Stąd biorą się opowieści o zawale, co to jako wrzód żołądka umarł w domu, o astmie co okazała się być rakiem prostaty, o wyrostku co był tętniakiem - czy co gorsza porfirią. I nie da się zastąpić wiedzy i doświadczenia niczym. Ani stażystą - ani zabawką co robi ping.
A anestezjolog, który nie potrafi wentylować pacjenta maską i workiem powinien przemyśleć ortopedię. Choć tam też wymagają pewnej biegłości w używaniu rąk.
------------
*w radio rano powiedzieli, że w mieście jest ograniczenie do pięćdziesięciu.
W zasadzie, podchodząc do tematu w sposób usystematyzowany, można sobie podzielić proces na trzy fazy. Albo może stopnie. Pierwszy - intubacja zakończona sukcesem. Drugi - intubacja się nie powiodła, wentylacja maską z udrażniaczami lub bez. Whatever. Trzeci - nie możemy wentylować - tracheostomia interwencyjna modo Griggs czy inny Melker. I tyle. Cała ta nieprawdopodobna, mnożąca się jak karaluchy, technika urządzonek co skaczą i fruwają jest psu na budę. Nie dlatego że nie działa. A i owszem, działa. Ale powiedzmy to wprost: jeżeli zawiodła nast nasza podstawowa umiejętność, którą trenujemy codziennie to jaka mamy szansę na uratowanie pacjenta mając 3 minuty i urządzenie, którego nie trzymaliśmy w ręku od ostatniego pokazu repa - parę lat temu? Toż nawet nie wiadomo którym końcem wetkać toto w pacjenta...
Jeżeli chcemy być biegli w używaniu wszelkiego rodzaju przeszkadzajek, musimy je używać -bez przesady mi tu - codziennie. W innym przypadku jest to wymaganie od panny Krysi, która swoim cinquecento dojeżdża codziennie do pracy, wykonania kontrolowanego zwrotu przez sztag na ręcznym w obliczu taranującego ją tramwaju. Szczęścia życzę - choć nie przewiduję.
Gdzieś tak ze cztery lata temu jeden z moich kolegów zaprezentował casus przysłany mu przez MDU - organizację służącą do ZDD (zabezpieczania doktorskiej d.obrobytności w obliczu błędu w sztuce). W którym to casusie zawodowi anestezjolodzy ukatrupili 40 letnia kobietę chorą na kamyk w pęcherzyku, bo w ferworze używania różnych usprawniaczy do intubacji zapomnieli, że to nie niewykonanie intubacji zabija - a brak wentylacji.
Wszystkie te przeróżne (a jest ich co najmniej pięć - nowych, miesięcznie) wynalazki wpisują się bezbłędnie w ostatnie doniesienia z NHS. Mianowicie ktoś wykonał kawał solidnej, statystycznej roboty i wyszło - jak nie przymierzając staruszka z balkonikiem pod TIRa na Marszałkowskich* - że w soboty i niedziele wybitnie wzrasta ilość zgonów w szpitalach. Towarzystwo popadło w nieskrywane zdziwienie. Jaki żesz jest tego powód - i jak temu zaradzić? Czemu w szpitalach, w których nie uświadczy jednego konsultanta, bo wszyscy w domu siedzą na tak zwanym dyżurze pod telefonem a wszystkim zawiadują młodsi i najmłodsi doktorzy - nagle kostucha dostaje szału?
Zaiste, tajemnica nieodgadniona.
Medycyna sztuką jest. Co prawda tu też rzadko kiedy dwa i dwa da pięć - ale czasem się zdarzy. Każdy problem może być czym innym niż się wydaje. Stąd biorą się opowieści o zawale, co to jako wrzód żołądka umarł w domu, o astmie co okazała się być rakiem prostaty, o wyrostku co był tętniakiem - czy co gorsza porfirią. I nie da się zastąpić wiedzy i doświadczenia niczym. Ani stażystą - ani zabawką co robi ping.
A anestezjolog, który nie potrafi wentylować pacjenta maską i workiem powinien przemyśleć ortopedię. Choć tam też wymagają pewnej biegłości w używaniu rąk.
------------
*w radio rano powiedzieli, że w mieście jest ograniczenie do pięćdziesięciu.
sobota, 21 kwietnia 2012
Perfect
Kiedy pierwszy raz po przyjeździe tutaj opowiadałem pacjentowi co mu zamierzam wrazić i w jakim celu, pomagała mi pielęgniarka wprawiona w tłumaczeniach pongliszowo-ajriszingliszowych. W trakcie mojego expose twarz pacjenta miała typowy dla nem tudom "blank stare" - i rozjaśniała się dopiero po tym, jak oważ pielęgniarka powtórzyła słowo w słowo, com wcześniej powiedział. Dawało to mroczne wrażenie ciężkiego upośledzenia - chciałbym wierzyć, że jednak pacjenta - jednakowoż polski anestezjolog nie takie jaja przeżyć zdoła. Muszę przyznać, że zajęło to sześc długich lat, by wspiąć się na wyżyny inglisza kolokwialno-konwersacyjnego...
Drrrryyńńńńńńńńńń!
- Yes, heloł?
- Abi?
- Abi!
- Przyjade gulgulgul o szóstej cię odbiore gulgulgulgul.
...???WTF???...
- Ale, teges, że po co niby?
- No, gulgul, diving instructor gulgulgul i ja cię gulgul rano.
- To jakaś pomyłka jest... Ja jestem diver, ale nie instruktor... Musisz szukać jakiegoś innego Abiego...
-...
-...
-DRIVING INSTRUCTOR!
- A. To chcesz rozmawiać z moim synem...
Drrrryyńńńńńńńńńń!
- Yes, heloł?
- Abi?
- Abi!
- Przyjade gulgulgul o szóstej cię odbiore gulgulgulgul.
...???WTF???...
- Ale, teges, że po co niby?
- No, gulgul, diving instructor gulgulgul i ja cię gulgul rano.
- To jakaś pomyłka jest... Ja jestem diver, ale nie instruktor... Musisz szukać jakiegoś innego Abiego...
-...
-...
-DRIVING INSTRUCTOR!
- A. To chcesz rozmawiać z moim synem...
wtorek, 17 kwietnia 2012
Cykle
Tak mnie wzięło kiedyś na rozmyślania na temat stałości - i przemijalności też, co jest niechybnym znakiem, ze się robię pierdziel stary; nie tyle w wyglądzie zewnętrznym, bom na te przypadłość zapadł już czas jakiś temu, ale w głowie. Robię się upierdliwy staruch. Zresztą nie ukrywam, że moimi idolami od wczesnego dzieciństwa byli Bert i Ernie Statler i Waldorf, dwa dożarte dziadki z balkonu, więc parcie ku formie idealnej uważam za usprawiedliwione.
Cykle krótkie bądź te odciskające się piętnem straszliwym - jak nie przymierzając cykl owulacyjny - zauważyć łatwo. Ale jak wychwycić zmiany drobne, których extrema oddalone są od siebie o lata? No właśnie. Bom sobie ostatnio ukuł teorię istnienia hypoafektywności dwubiegunowej z cyklem plus-minus dziesięcioletnim.
Niby nic. W dalszym ciągu człowiek wstaje rano, do pracy idzie, pacjenta zagazuje - a nawet wybudzi - o mamiemadzi* poczyta, o brzozie co to wcześniej była helem a teraz zmierza ku bombie też* - ale wszystko to jakieś takieś - niedorobione. Ostatecznym testem są emocje wywołane przez nadchodzące picie wódki. Brak reakcji oznacza zaburzenia z gatunku ciężkich.
Nieodmiennie przypomina mi się stary dowcip o pacjencie, co to marudził lekarzowi, ze jakiś taki jest - obojętny. Zupełnie mu obojętne, co robi. Że jak siądzie - to by tak siedział i siedział. A jak się położy - to by tak leżał i leżał.
- Panie - odrzekł lekarz z empatią - jak ja pana kopne w dupę, to pan będziesz leciał i leciał.”
- Panie - odrzekł lekarz z empatią - jak ja pana kopne w dupę, to pan będziesz leciał i leciał.”
Musiał to ASP wyłapać, bo mnie do wód wysłał. No i jadę. A raczej lecę. Będzie słońce, słona woda, tlen pod ciśnieniem paru atmosfer i drinki z palemką. Jakbym koło siebie miał taka marudną gadzinę, to też bym go gdzieś wysłał.
Bilety kupione, parking zarezerwowany, sprzęt sprawdzany - bo od ostatniego nura minęło prawie dwa lata - graty spakowane.
Jeszcze tydzień.
I ciut.
I już.
--------------
* oraz **: po prawdzie rzygać się chce, ale nasi dziennikarze doszli do wniosku, że są to to tematy dla społeczeństwa polskiego istotne - i jedyne. Cały ten mamiemadzi problem wygląda na masturbację seksoholika, który chciałby przestać się onanizować, ale za bardzo się lubi.
wtorek, 3 kwietnia 2012
Idzie zima zła
Po globalnym ociepleniu przyszło oziębienie. Tubylcy ze zrozumieniem kiwali głowami słysząc, że w Polsce pada śnieg. No - ale. Kazał kto zamieszkiwać w pobliżu Alaski? Jednak gdy sypnęło w Szkocji, sytuacja zmieniła się na groźną. W porannych wiadomościach pani bardzo poważnie zabroniła wszelkich eksperymentów na tkance żywej - siedzieć w domu i wcinać english breakfast, a nie łajdaczyć się po motorłejach.
Kto nie by na Wyspach, ten nie docenia powagi sytuacji. Ściany przeciętnego domu mają 6 (słownie: sześć) centymetrów grubości, czyli tyle co klinkierówka położona na sztorc. Ogrzewanie zależne jest nie tylko od gazu, tego na szczęście póki co nie brakło, ale również od prądu - to pokłosie cholernego „be green” i zakładania wszędzie i na wyprzódki pieców kondensacyjnych, w których elektroniki jest więcej niż zegarku marki Casio.
Ponieważ na osiedlu panowie w korporacyjnych wdziankach ochronnych zaczęli grzebać przy studzience z telefonami, jakieś pół godziny później zrobiło piiiizd, prąd zeżarło, a w okolicznych domach zawyły ponuro alarmy urlopowiczów. Chwała Bogu byłoż to w piątek, wiec większość została wyłączona po dwóch dniach.
Jeżeli doda się do siebie ścianę szóstkę, piecyk prądozależny i piiiiizd - łatwo zrozumieć, żem popadł w nerwowy przydum. Toż jak się trafi - a prędzej czy później to cholerne globalne ocieplenie do tego doprowadzi - jakaś zima z minus piętnaście, bata nie ma - większość Middlesborowian będzie służyć jako te świeżo zamarznięte mamuty syberyjskie, które są tajemnica niezbadaną - bo wygląda na to, że nażarte i w pełnym zdrowiu wzięły były i pomarły z zimna.
Najwidoczniej też nie wierzyły w globalne ocieplenie.
I tu, w końcu, po prawie sześciu latach - pominę litościwie dywagację na temat „jak to ten czas leci”, choć po prawdzie dupsko mi się marszczy - zrozumiałem, dlaczego nawet w domku, który ma salon o wymiarach 2x3 metra, musi być kominek! Nieważne, że siedząc na kanapie trzymamy nogi w palenisku - toż, gdy kryzys i trwoga, na pierwszy rzut porąbiemy meble od najmniej potrzebnych poczynając. A obchodzimy się już prawie dwa lata bez kanapy, ergo, potrzebna jest ona jak przy lądowaniu generał w kokpicie.
Trzeba się będzie przyglądnąć rozwiązaniom podwójnym. W Polsce sprawa jest prosta, w chałupie obok super-hiper-funkiel-nówka-nie śmigana kondensacyjnego wynalazku stoi sobie piec poczciwy, z pięcioma tonami koksu w zapasie. Ale taki pomysł na Wyspie będzie trudno zrealizować. Pomijając brak kotłowni, prócz trzymania koksu trzeba też gdzieś spać...
Widziałem ostatnio taką - jakby to rzec - kozę. Żelazną. Wypisz - wymaluj: stan wojenny AD 1981. Jakby tak wybić dziurę... Toż w sześciocentymetrowej ścianie nie powinno być to bardzo trudne...
PS. Google zaczął fazę druga denerwowania ludzi - prócz tego, ze bez ładu i składu wrzuca komenty Szanownych Czytaczy do spamu, to w dodatku zawiadomienia o tym, które wysyła na emila, również wrzuca - do spamu. Co zakrawa na paranoję - jeszcze ta cała sztuczna inteligencja nie powstała a już ma schizofrenię.
Kto nie by na Wyspach, ten nie docenia powagi sytuacji. Ściany przeciętnego domu mają 6 (słownie: sześć) centymetrów grubości, czyli tyle co klinkierówka położona na sztorc. Ogrzewanie zależne jest nie tylko od gazu, tego na szczęście póki co nie brakło, ale również od prądu - to pokłosie cholernego „be green” i zakładania wszędzie i na wyprzódki pieców kondensacyjnych, w których elektroniki jest więcej niż zegarku marki Casio.
Ponieważ na osiedlu panowie w korporacyjnych wdziankach ochronnych zaczęli grzebać przy studzience z telefonami, jakieś pół godziny później zrobiło piiiizd, prąd zeżarło, a w okolicznych domach zawyły ponuro alarmy urlopowiczów. Chwała Bogu byłoż to w piątek, wiec większość została wyłączona po dwóch dniach.
Jeżeli doda się do siebie ścianę szóstkę, piecyk prądozależny i piiiiizd - łatwo zrozumieć, żem popadł w nerwowy przydum. Toż jak się trafi - a prędzej czy później to cholerne globalne ocieplenie do tego doprowadzi - jakaś zima z minus piętnaście, bata nie ma - większość Middlesborowian będzie służyć jako te świeżo zamarznięte mamuty syberyjskie, które są tajemnica niezbadaną - bo wygląda na to, że nażarte i w pełnym zdrowiu wzięły były i pomarły z zimna.
Najwidoczniej też nie wierzyły w globalne ocieplenie.
I tu, w końcu, po prawie sześciu latach - pominę litościwie dywagację na temat „jak to ten czas leci”, choć po prawdzie dupsko mi się marszczy - zrozumiałem, dlaczego nawet w domku, który ma salon o wymiarach 2x3 metra, musi być kominek! Nieważne, że siedząc na kanapie trzymamy nogi w palenisku - toż, gdy kryzys i trwoga, na pierwszy rzut porąbiemy meble od najmniej potrzebnych poczynając. A obchodzimy się już prawie dwa lata bez kanapy, ergo, potrzebna jest ona jak przy lądowaniu generał w kokpicie.
Trzeba się będzie przyglądnąć rozwiązaniom podwójnym. W Polsce sprawa jest prosta, w chałupie obok super-hiper-funkiel-nówka-nie śmigana kondensacyjnego wynalazku stoi sobie piec poczciwy, z pięcioma tonami koksu w zapasie. Ale taki pomysł na Wyspie będzie trudno zrealizować. Pomijając brak kotłowni, prócz trzymania koksu trzeba też gdzieś spać...
Widziałem ostatnio taką - jakby to rzec - kozę. Żelazną. Wypisz - wymaluj: stan wojenny AD 1981. Jakby tak wybić dziurę... Toż w sześciocentymetrowej ścianie nie powinno być to bardzo trudne...
PS. Google zaczął fazę druga denerwowania ludzi - prócz tego, ze bez ładu i składu wrzuca komenty Szanownych Czytaczy do spamu, to w dodatku zawiadomienia o tym, które wysyła na emila, również wrzuca - do spamu. Co zakrawa na paranoję - jeszcze ta cała sztuczna inteligencja nie powstała a już ma schizofrenię.
piątek, 30 marca 2012
Systematyczne podejscie do sudoku
1. Nastawic pompy i nacisnac zielone guziczki.
2. Podpiac kable monitora do pacjenta i ustawic alarmy.
3. Sprawdzic czy maszynka dmucha pacjenta.
4. Przygotowac rezerwowy propofol.
5. Wlaczyc sudoku.
6. Grac.
piątek, 23 marca 2012
Kroniki kurewstwa
Pijani dróżnicy, truciciele w branży spożywczej a ostatnio nasze silne, wspaniałe chłopaki z sił specjalnych - wszystko to wpisuje się w trend poruszony w ostatnim poście. Pomieszanie pojęć do spółki z bylejakością.
Z kolei dochodzą głosy, że panowie odpowiedzialni za nastawianie zwrotnic, w ramach oszczędności, byli w "czasie wolnym" (WTF?) przekierowywani do prac innych - sprzedaży biletów czy czyszczenia toalet. Pan doktor zobaczył plemniki których nie było, fundując bogu ducha winnej rodzinie drobniutkie utrudnienia w życiu codziennym. Panowie sprzedający nam sól - a w zasadzie proszek do posypywania dróg - podtruwali całe społeczeństwo w imię zysku. A spec służby, które, gdyby tak się przypatrzeć od podszewki, to teoretycznie pracują dla nas i za nasze pieniądze - traktują zatrzymanych jako worki treningowe.
Jak zwykle wszytko zmierza w kierunku bylejakości. Pracownicy Sanepidu, zamiast dostać kopa w rzyć, odkryli złote eldorado i kontrolują na wyprzódki wszystkie zakłady produkcyjne, z cukrowniami włącznie. Dyrekcja szpitala, miast dostać kopa w rzyć - o rekompensacie finansowej dla poszkodowanych nie wspominając - za zatrudnianie pożal się Boże fachowca, twierdzi, że lekarz poniósł już wystarczające konsekwencje, bo - cytuje "było mu przykro". Dyrekcja kolei, która doprowadziła poprzez organizację pracy do katastrofy, miast dostać - tak jest! - kopa w rzyć, bierze czynny udział w szukaniu winnego katastrofy. A dzielny, silny obrońca biednych i uciśnionych, miast dostać kopa - przy czym tutaj zaordynował bym kopa w ryj z półobrotu, zgodnie z zasadą ząb za ząb - jest tłumaczony, że "działał w stresie".
Tak na marginesie - ja się wcale nie czepiam, że panowie ze służb specjalnych wchodzą do złych mieszkań. Mało tego, rozumiem, że takie pomyłki muszą się zdarzać. I zdarzyć się może, że niewinny człowiek dostanie po mordzie - ostatecznie na widok policjanta należy się zachowywać jak obywatel a nie jak bandyta. Ale dlaczego nasz dzielny, przystojny antyterrorysta uderzył SZEŚĆ raz głową 24 letniej dziewczyny o podłogę - tego nie zrozumiem za jasnego skurwysyna. Do tego jakiś kolejny - jak Boga kocham, brakło mi określników, na usta ciśnie się "buc nawiedzony" - twierdzi, że gdy kobieta krzyczy, to należy jej dać - uwaga uwaga - "strzała na uspokojenie".
Kogo my, do kurwy nędzy, finansujemy? Niechże to ktoś w końcu wyartykułuje - to nie jest żaden antyterrorysta tylko bandyta w mundurze, który pod ochroną odznaki policyjnej nadużywa władzy.
Rzygać się chce.
Żeby była jasność w temacie - nie przeraża mnie, że to się zdarza. Przeraża mnie, że zamiast powiedzieć: "Tak, popełniliśmy błąd. Procedury zostaną wdrożone, by uniknąć takich sytuacji w przyszłości. Zatrudnimy lepszych fachowców. Zorganizujemy kontrolę. Zmienimy sposób dystrybucji. Zmienimy sposób szkolenia" mówi się: - "No czego kurwa chcecie. Zdarza się, nie? Przecież Niemcy mordowali Żydów, a Angole rzygają pijani na Rynku w Krakowie - TO CZEGO KURWA CHCECIE OD NAS???
Z kolei dochodzą głosy, że panowie odpowiedzialni za nastawianie zwrotnic, w ramach oszczędności, byli w "czasie wolnym" (WTF?) przekierowywani do prac innych - sprzedaży biletów czy czyszczenia toalet. Pan doktor zobaczył plemniki których nie było, fundując bogu ducha winnej rodzinie drobniutkie utrudnienia w życiu codziennym. Panowie sprzedający nam sól - a w zasadzie proszek do posypywania dróg - podtruwali całe społeczeństwo w imię zysku. A spec służby, które, gdyby tak się przypatrzeć od podszewki, to teoretycznie pracują dla nas i za nasze pieniądze - traktują zatrzymanych jako worki treningowe.
Jak zwykle wszytko zmierza w kierunku bylejakości. Pracownicy Sanepidu, zamiast dostać kopa w rzyć, odkryli złote eldorado i kontrolują na wyprzódki wszystkie zakłady produkcyjne, z cukrowniami włącznie. Dyrekcja szpitala, miast dostać kopa w rzyć - o rekompensacie finansowej dla poszkodowanych nie wspominając - za zatrudnianie pożal się Boże fachowca, twierdzi, że lekarz poniósł już wystarczające konsekwencje, bo - cytuje "było mu przykro". Dyrekcja kolei, która doprowadziła poprzez organizację pracy do katastrofy, miast dostać - tak jest! - kopa w rzyć, bierze czynny udział w szukaniu winnego katastrofy. A dzielny, silny obrońca biednych i uciśnionych, miast dostać kopa - przy czym tutaj zaordynował bym kopa w ryj z półobrotu, zgodnie z zasadą ząb za ząb - jest tłumaczony, że "działał w stresie".
Tak na marginesie - ja się wcale nie czepiam, że panowie ze służb specjalnych wchodzą do złych mieszkań. Mało tego, rozumiem, że takie pomyłki muszą się zdarzać. I zdarzyć się może, że niewinny człowiek dostanie po mordzie - ostatecznie na widok policjanta należy się zachowywać jak obywatel a nie jak bandyta. Ale dlaczego nasz dzielny, przystojny antyterrorysta uderzył SZEŚĆ raz głową 24 letniej dziewczyny o podłogę - tego nie zrozumiem za jasnego skurwysyna. Do tego jakiś kolejny - jak Boga kocham, brakło mi określników, na usta ciśnie się "buc nawiedzony" - twierdzi, że gdy kobieta krzyczy, to należy jej dać - uwaga uwaga - "strzała na uspokojenie".
Kogo my, do kurwy nędzy, finansujemy? Niechże to ktoś w końcu wyartykułuje - to nie jest żaden antyterrorysta tylko bandyta w mundurze, który pod ochroną odznaki policyjnej nadużywa władzy.
Rzygać się chce.
Żeby była jasność w temacie - nie przeraża mnie, że to się zdarza. Przeraża mnie, że zamiast powiedzieć: "Tak, popełniliśmy błąd. Procedury zostaną wdrożone, by uniknąć takich sytuacji w przyszłości. Zatrudnimy lepszych fachowców. Zorganizujemy kontrolę. Zmienimy sposób dystrybucji. Zmienimy sposób szkolenia" mówi się: - "No czego kurwa chcecie. Zdarza się, nie? Przecież Niemcy mordowali Żydów, a Angole rzygają pijani na Rynku w Krakowie - TO CZEGO KURWA CHCECIE OD NAS???
wtorek, 20 marca 2012
Bo zupa
Przeczytało mi się właśnie w naszym czołowym tabloidzie jak to pewna pani została obsłużona w SORze. Badanie po łebkach, wywiad po łebkach, leczenie na odwal się.
Z jednej strony mamy tego, który płaci za usługę, czyli tak zwane klienta, w służbie zdrowia zwanego pacjentem. A z drugiej strony mamy pracownika, który dostaje pieniądze, nazywanego lekarzem. I w tej relacji wykonawca pozwala sobie na kompletne olewanie swojej pracy - bo zmęczony jest, bo dużo pacjentów, bo przychodzą i zawracają głowę, bo dyrekcja płaci gówniane pieniadze albo nie płaci wcale. Co jest najbardziej przerażające, w rzeczonym artykule sama autorka przyzwala na to, co się wokół niej dzieje. Bo lekarz może się obrazić i w ogóle nic kurwa nie zrobi!
Polska zdolność do tak zwanego radzenia sobie zaczyna obracać się przeciwko nam. Wychwalamy polskiego pracownika, co to potrafi zawatować korki gwoździem i pracować dalej, szydząc z Niemca, który zatrzyma produkcję i wezwie fachowca-zawodowca. Ale nie widzimy, że ten sam mechanizm, który w czasach głebokiej komuny pozwolił działac służbie zdrowia na strzykawkach jednorazowych wielokrotnie sterylizowanych, produkuje bylejakość. W kolejnym szpitalu Pan Ordynator zarządził, żeby gastroskopy wkładać do dupy. Bo pieniedzy mało na zakup nowych, bo stare się psuja, bo pacjenci wymagają diagnostyki. Przecież sterylizujemy sprzęt pomiędzy zabiegami - więc w czym problem? Kolejny typowy przykład polskiego zaradnego myślenia - jeżeli ktoś nasra na chodnik, należy gówno przykryć estetycznie wyglądającym sreberkiem.
Problem nie jest nowy, większość z nas zdaje sobie sprawę - więc w czym problem? W odbiorcy roszczeń - największa naszą wadą jest całkowity brak samokrytycyzmu. Winni są zawsze ci jacyś wyimaginowani oni.
I tak sobie mysle, że nie mamy szans. Bo przyczyna nie leży w lekarzach czy służbie zdrowia - toż na studiach lekarskich nie ma zajęć z tumiwisizmu. Przyczyna leży w naszej polskiej, kurewskiej naturze..
Z jednej strony mamy tego, który płaci za usługę, czyli tak zwane klienta, w służbie zdrowia zwanego pacjentem. A z drugiej strony mamy pracownika, który dostaje pieniądze, nazywanego lekarzem. I w tej relacji wykonawca pozwala sobie na kompletne olewanie swojej pracy - bo zmęczony jest, bo dużo pacjentów, bo przychodzą i zawracają głowę, bo dyrekcja płaci gówniane pieniadze albo nie płaci wcale. Co jest najbardziej przerażające, w rzeczonym artykule sama autorka przyzwala na to, co się wokół niej dzieje. Bo lekarz może się obrazić i w ogóle nic kurwa nie zrobi!
Polska zdolność do tak zwanego radzenia sobie zaczyna obracać się przeciwko nam. Wychwalamy polskiego pracownika, co to potrafi zawatować korki gwoździem i pracować dalej, szydząc z Niemca, który zatrzyma produkcję i wezwie fachowca-zawodowca. Ale nie widzimy, że ten sam mechanizm, który w czasach głebokiej komuny pozwolił działac służbie zdrowia na strzykawkach jednorazowych wielokrotnie sterylizowanych, produkuje bylejakość. W kolejnym szpitalu Pan Ordynator zarządził, żeby gastroskopy wkładać do dupy. Bo pieniedzy mało na zakup nowych, bo stare się psuja, bo pacjenci wymagają diagnostyki. Przecież sterylizujemy sprzęt pomiędzy zabiegami - więc w czym problem? Kolejny typowy przykład polskiego zaradnego myślenia - jeżeli ktoś nasra na chodnik, należy gówno przykryć estetycznie wyglądającym sreberkiem.
Problem nie jest nowy, większość z nas zdaje sobie sprawę - więc w czym problem? W odbiorcy roszczeń - największa naszą wadą jest całkowity brak samokrytycyzmu. Winni są zawsze ci jacyś wyimaginowani oni.
I tak sobie mysle, że nie mamy szans. Bo przyczyna nie leży w lekarzach czy służbie zdrowia - toż na studiach lekarskich nie ma zajęć z tumiwisizmu. Przyczyna leży w naszej polskiej, kurewskiej naturze..
czwartek, 15 marca 2012
Chirurgia jednego dnia
Wbrew pozorom nie chodzi tutaj o poganianie chirurga, żeby skończył dłubać w pacjencie przed zapadnięciem nocy. Chirurgia dnia jednego ma za zadanie pacjenta przyjąć, zoperować, doprowadzić do stanu używalności i wysłać do domu w obrębie 24 godzin. Rzecz jasna nie każdy sie nadaje - i nie do każdego zabiegu. Piękny młodzian w skórę odzian to jedno, a dziad stary, suknia na nim plugawa - zupełnie co innego. Wyrwana nadpsowaną trójeczka z paszczy nijak się ma do przeszczepu serca. Choć patrząc na trend lat ostatnich, kto wie...
Początkowe ograniczenia były zupełnie jak system bezpieczeństwa programu atomowego. tego nie wolno - tamtego też nie. Nie operowano starych, grubych, chorych - chirurgia jednego dnia była Świętym Graalem dostępnym jedynie nielicznym. Później nieco poluzowano restrykcje. Zaczęto z jednej strony akceptować pacjentów z coraz poważniejszymi problemami zdrowotnymi, z drugiej zaś rozszerzono wachlarz zabiegów, które można pacjentowi zaserwować na wynos. Trend ten pogłębia się z każdym rokiem - bez żenady operujemy obecnie ASA III, BMI powyżej 40 czy młodzieńców powyżej 80 roku życia.
Tak na marginesie - ciekawym, jaki jest odsetek ludzi mieszczących się w normie BMI wyznaczonej na 18,5 - 25. Gdyby zaostrzyć kryteria tylko do nich, zostałbym bezrobotny.
Z drugiej strony coraz więcej programów ma na celu maksymalne skrócenie czasu pobytu pacjenta w szpitalu. Specjalnie dobrane anestetyki o ultrakrótkim czasie działania czy dodatkowe stosowanie leków miejscowo znieczulających pozwala wysłać pacjenta w obrębie dwóch godzin po zabiegu do domu.
Zazwyczaj blok po zabiegu trwa 4 do 6 godzin - po jego ustąpieniu pacjent zaczyna odczuwać naprawdę, że miał zabieg i rozumie co chciał mu przekazać anestezjolog, gdy twierdził, że na skali bólu nie może mieć 9. Tyle to może dawać komplet paznokci zerwanych na żywca a nie przepuklina po bloku, perfalganie, tramadolu i doclofenacu. Na szczęście my tego nie widzimy i z czystym sumieniem możemy napisać w papierach tak jak jeden doktor, co to stosował masaż w leczeniu stulejki: pacjent wypisany do domu w stanie ogólnym zadowolonym.
Przyszedł był sobie wczoraj młodzian w wieku średnim, któremu się zepsuła kanalizacja. Żył zero, jako że mu dragi zżarły, ale już nie bierze, Panie broń. A nawet się wręcz tak jakby brzydzi. Urolog skopię zrobił, pęcherz wodą napompował, cewkę rozszerzaczami potraktował, po czym wywieźliśmy go do wybudzalni na elemeju.
Przyznam się, że rzadko to robię, wolę obudzić na sali i wysyłać dopiero tych, co samodzielnie oddychają, ale Zuzia zrobiła się ostatnio całkiem kompetentna w wentylacji worem, a ja i tak nie zaczynam drugiego zabiegu, a jedynie sprawdzam w tym czasie papiery. Więc dostępny jestem ad hoc.
Pacjent otwarł oczy, usiadł i zapowiedział, że wychodzi. Wezwany przez Zuzię próbowałem zagrać na ambicji faceta, ale niestetyż narkoman na głodzie jest w stanie zareagować na coś, co nie jest kolejną działką jedynie w przypadku, gdy widzi gwałt na własnej matce - pod warunkiem, że gwałciciel stanie mu na drodze do drzwi Wenflon z szyi wyrwał sobie sam, a na nieśmiałe nasze protesty, ze nie może tak sobie po prostu wychodzić po zabiegu, odrzekł „watch me” - i wyszedł. 10 minut po skończeniu zabiegu - pięć po pobudce.
Jeżeli przyjąć, że ideałem jest wysłanie pacjenta natychmiast po zbiegu, w dochodzeniu do perfekcji nie podskoczy mi nikt.
Choć z drugiej strony stwierdzić, że to moja zasługa jest - jakby - nieporozumieniem
Początkowe ograniczenia były zupełnie jak system bezpieczeństwa programu atomowego. tego nie wolno - tamtego też nie. Nie operowano starych, grubych, chorych - chirurgia jednego dnia była Świętym Graalem dostępnym jedynie nielicznym. Później nieco poluzowano restrykcje. Zaczęto z jednej strony akceptować pacjentów z coraz poważniejszymi problemami zdrowotnymi, z drugiej zaś rozszerzono wachlarz zabiegów, które można pacjentowi zaserwować na wynos. Trend ten pogłębia się z każdym rokiem - bez żenady operujemy obecnie ASA III, BMI powyżej 40 czy młodzieńców powyżej 80 roku życia.
Tak na marginesie - ciekawym, jaki jest odsetek ludzi mieszczących się w normie BMI wyznaczonej na 18,5 - 25. Gdyby zaostrzyć kryteria tylko do nich, zostałbym bezrobotny.
Z drugiej strony coraz więcej programów ma na celu maksymalne skrócenie czasu pobytu pacjenta w szpitalu. Specjalnie dobrane anestetyki o ultrakrótkim czasie działania czy dodatkowe stosowanie leków miejscowo znieczulających pozwala wysłać pacjenta w obrębie dwóch godzin po zabiegu do domu.
Zazwyczaj blok po zabiegu trwa 4 do 6 godzin - po jego ustąpieniu pacjent zaczyna odczuwać naprawdę, że miał zabieg i rozumie co chciał mu przekazać anestezjolog, gdy twierdził, że na skali bólu nie może mieć 9. Tyle to może dawać komplet paznokci zerwanych na żywca a nie przepuklina po bloku, perfalganie, tramadolu i doclofenacu. Na szczęście my tego nie widzimy i z czystym sumieniem możemy napisać w papierach tak jak jeden doktor, co to stosował masaż w leczeniu stulejki: pacjent wypisany do domu w stanie ogólnym zadowolonym.
Przyszedł był sobie wczoraj młodzian w wieku średnim, któremu się zepsuła kanalizacja. Żył zero, jako że mu dragi zżarły, ale już nie bierze, Panie broń. A nawet się wręcz tak jakby brzydzi. Urolog skopię zrobił, pęcherz wodą napompował, cewkę rozszerzaczami potraktował, po czym wywieźliśmy go do wybudzalni na elemeju.
Przyznam się, że rzadko to robię, wolę obudzić na sali i wysyłać dopiero tych, co samodzielnie oddychają, ale Zuzia zrobiła się ostatnio całkiem kompetentna w wentylacji worem, a ja i tak nie zaczynam drugiego zabiegu, a jedynie sprawdzam w tym czasie papiery. Więc dostępny jestem ad hoc.
Pacjent otwarł oczy, usiadł i zapowiedział, że wychodzi. Wezwany przez Zuzię próbowałem zagrać na ambicji faceta, ale niestetyż narkoman na głodzie jest w stanie zareagować na coś, co nie jest kolejną działką jedynie w przypadku, gdy widzi gwałt na własnej matce - pod warunkiem, że gwałciciel stanie mu na drodze do drzwi Wenflon z szyi wyrwał sobie sam, a na nieśmiałe nasze protesty, ze nie może tak sobie po prostu wychodzić po zabiegu, odrzekł „watch me” - i wyszedł. 10 minut po skończeniu zabiegu - pięć po pobudce.
Jeżeli przyjąć, że ideałem jest wysłanie pacjenta natychmiast po zbiegu, w dochodzeniu do perfekcji nie podskoczy mi nikt.
Choć z drugiej strony stwierdzić, że to moja zasługa jest - jakby - nieporozumieniem
poniedziałek, 12 marca 2012
Mity, kity i statystyka
Jedną z naszych cech zabawnych jest konstruowanie prawd objawionych na podstawie własnego widzimisia.
Nie żebym chciał pomniejszyć pozostałe nasze cechy główne, ale przekonanie osobników rodzaju homo masturbatus o własnej nieomylności zawsze wywołuje we mnie rechot szczery.
Jedną z takich prawd jest, że szpital, doktorzy - ogólnie rzecz biorąc medycyna - szkodzi zdrowiu. Tak prawdziwe, że aż banalne, toż już w czasach „Chłopów” wiadomo było, że na widok konowała trza krowę brać na postronek i na wyprzódki spieprzać do lasu.
Co mi z drugiej strony przypomina historię pewnego niedżwiedzia, który wiał z ZSRR do Polski z powodu otwarcia sezonu łowieckiego na zające.
Hm.
Prawda ta jest bardzo mocno zakorzeniona w naszej świadomości. Tak mocno, że same doktory postawiły tezę następująca:
- "Ponieważ zabieg chirurgiczny aktywuje w ustroju człowieka co popadnie - a głównie układ dopełniacza, układ krzepnięcia oraz fibrynolizy - uwalnia cytokiny oraz zmienia funkcje śródbłonka naczyń, należy oczekiwać, że, mimo braku objawów w okresie przedoperacyjnym,kilku biedaków poddanych zabiegowi chirurgicznemu wykituje z powodu komplikacji kardiologicznych."
Wiarę w jakżeż piękną prawdę objawioną podsycał fakt statystycznego wykazania, że w rok po zabiegu na choroby seraca umiera 4% pacjentów.
Tyle teza.
Koledzy wzięli się do sprawy z rozmachem. Zadnych półśrodków. Przekopano się przez narodowe bazy danych, wzięto pod uwagę ponad 180 tysięcy pacjentów poddanych różnym chirurgicznym, niekardiologicznym procedurom i porównano ich z losowo dobraną grupą ludzi, którzy zabiegu nie mieli.
I dzonk.
Statystyka wykazała, ze operowni mieli wyższe trzy i siedmioletnie przeżycie...
Tu zaczęły sie dywagacje - a może sprawdzamy ich lepiej? A może do zabiegu bierzemy zdrowszych?
Co przypomina stary dowcip statystyków, coby za jasną cholerę nie kupować w kiosku ruchu zapałek - okazało się, że w grupie kupujacych jest dziesięciokrotnie wyższe ryzyko zapadnięcia na raka płuc.
Korelacja jedno - związek przyczynowo skutkowy drugie.
Żeby wrócić na ziemię, pragnałbym przypomnieć, że w czasach przedchirurgicznych na zapalenie wyrostka umierało 90% chorych.
Nie żebym chciał pomniejszyć pozostałe nasze cechy główne, ale przekonanie osobników rodzaju homo masturbatus o własnej nieomylności zawsze wywołuje we mnie rechot szczery.
Jedną z takich prawd jest, że szpital, doktorzy - ogólnie rzecz biorąc medycyna - szkodzi zdrowiu. Tak prawdziwe, że aż banalne, toż już w czasach „Chłopów” wiadomo było, że na widok konowała trza krowę brać na postronek i na wyprzódki spieprzać do lasu.
Co mi z drugiej strony przypomina historię pewnego niedżwiedzia, który wiał z ZSRR do Polski z powodu otwarcia sezonu łowieckiego na zające.
Hm.
Prawda ta jest bardzo mocno zakorzeniona w naszej świadomości. Tak mocno, że same doktory postawiły tezę następująca:
- "Ponieważ zabieg chirurgiczny aktywuje w ustroju człowieka co popadnie - a głównie układ dopełniacza, układ krzepnięcia oraz fibrynolizy - uwalnia cytokiny oraz zmienia funkcje śródbłonka naczyń, należy oczekiwać, że, mimo braku objawów w okresie przedoperacyjnym,kilku biedaków poddanych zabiegowi chirurgicznemu wykituje z powodu komplikacji kardiologicznych."
Wiarę w jakżeż piękną prawdę objawioną podsycał fakt statystycznego wykazania, że w rok po zabiegu na choroby seraca umiera 4% pacjentów.
Tyle teza.
Koledzy wzięli się do sprawy z rozmachem. Zadnych półśrodków. Przekopano się przez narodowe bazy danych, wzięto pod uwagę ponad 180 tysięcy pacjentów poddanych różnym chirurgicznym, niekardiologicznym procedurom i porównano ich z losowo dobraną grupą ludzi, którzy zabiegu nie mieli.
I dzonk.
Statystyka wykazała, ze operowni mieli wyższe trzy i siedmioletnie przeżycie...
Tu zaczęły sie dywagacje - a może sprawdzamy ich lepiej? A może do zabiegu bierzemy zdrowszych?
Co przypomina stary dowcip statystyków, coby za jasną cholerę nie kupować w kiosku ruchu zapałek - okazało się, że w grupie kupujacych jest dziesięciokrotnie wyższe ryzyko zapadnięcia na raka płuc.
Korelacja jedno - związek przyczynowo skutkowy drugie.
Żeby wrócić na ziemię, pragnałbym przypomnieć, że w czasach przedchirurgicznych na zapalenie wyrostka umierało 90% chorych.
H. J. McFarlane,1 L. Girdwood,2 A. Bhaskar,3 D. Clark4 and N. R. Webster5
The influence of surgery on the onset of symptomatic coronary artery disease.
Anaesthesia 2012, 67, 110–114
niedziela, 4 marca 2012
Oda do nosa
Inwokacja:
Panie, nie dziękuję Ci za mój nos, lecz za to, że go lubię.
Niby drobiazg - czasem się zapcha, czasem wyrosną z niego kudły, okrutnie bolesne przy wyrywaniu - ale ogólnie wisi sobie na środku twarzy i nie wadzi nikomu. No, niby tak. Ale jednak...
W zamierzchłych czasach o wyglądzie naszego kulfona mogliśmy wnioskować pośrednio, z zachowania otoczenia czy też efektów specjalnych. Wytykająca palcami i szydząca z nas gawiedź czy też wrażenie, że przy mocnym wietrze zaczynamy halsować w prawo, mogła nasuwać podejrzenia, że z nosem coś jest nie tak. Bogaci dodatkowo mogli zafundować dzieciom kosztowny drobiazg pod postacią portretu przodka, jednakowoż był to dowód na posiadanie zgrabnego nosa bardzo wątpliwej natury. Toż pacykarze kadzić mogli. O lęku przed włóczeniem końmi wokół pałacowych murów nie wspominając.
Przełomem w chirurgii plastycznej nosa było wynalezienie lustra. Wtedyż to masa niedorobionych nieszczęśników, miast cierpieć za miliony, zaczęła się wpatrywać uporczywie w swój kulfon przebrzydły, doszukując się dziury w całym. A nawet dwóch. Ostatecznie problem blondynki z lokami jest problemem uniwersalnym, toż z tego żyją producenci prostownic, lokownic i wszelkiej maści farb do włosów. Przerażeni posiadacze gruch zamarzyli o orlich nosach, ci z orlimi o kaczych dziobach, a szerokonosi o gruchach. Zatarli ręce golibrodzi - złoty interes się kroi, byle by tylko lustro do każdego domu dostarczyć, a nosów do poprawki nam nie zabraknie!
Przy okazji widać wyraźnie, jak wynalezienie luster wykoleiło zacnych mistrzów obcinających włosy pchając ich w tory chirurgicznej hordy żądnej krwi.
Kolejnym krokiem milowym gruchoplastyki było wynalezienie fotografii - toż nawet najtwardszy by się załamał widząc swój koszmarny nochal wystający z fotografii rodzinnej na ślubie bratanicy Krysi - a gwoździem do trumny naszego dobrego samopoczucia była technologia cyfrowa. Pierwsze próby wpędzenia nas w kompleksy nie były najbardziej udane, toż każdy mógł zwalić wygląd swój na matrycę 300kpx - ale sadyści nie dali nam chwili wytchnienia. Nie minęło lat kilka, a każdy w domu może mieć maszynkę wielkości pudełka zapałek z rozdzielczością 15 - piętnastu! - megapikseli. Że co, że niby jest to potrzebne dla lepszej jakości zdjęć? Akurat. Większość optyki w głupach nie dorasta do takiej rozdzielczości, toż jedyną przyczyną posiadani gargantuicznej wręcz wielkości zdjęcia w komputerze jest możliwość nieograniczonego powiększania naszej facjaty, z której coraz bardziej szyderczo rzuca się na nas nasz własny kinol!
I pryszcze; jest to dowód na zawiązanie spisku kosmetologów, plastyków i producentów Acnosanu, ale nie będziemy się tu zajmować wątkami pobocznymi.
Takiego ciśnienia nie wytrzyma nawet skała.
Młodzian był wcale ładny. Twarz szczera, nieco orientalna. Grucha gruchowata. I zażyczył sobie czego? Tak jest! Żeby mu zrobić bardziej w szpic. Taki - orli. Obudził się dwie godziny później, szczęśliwy, krwawiący z oczu oraz nosa, z wyrazem twarzy nasuwającym nie do końca jasne skojarzenia gdzieś pomiędzy rozpędzoną ciężarówką a pięścią pana Kliczko... czy wręcz kopytem końskim celnie lokowanym...
Nie wiem co lepsze. Mieć opływową gruchę, co to niezależnie od kierunku wiatru stawia taki sam opór powietrza, czy rzymsko-góralski, tnący ze świstem powietrze. Ciężki jest los człowieka postawionego pomiędzy żłobem siana a żłobem owsa - można zdechnąć z głodu.
I wreszcie - last but not least - aspekt ekonomiczny - znam lepsze sposoby na wydanie prawie 20kpln. Toż facjatę można przefasować za 5 zeta: w piątkową noc, w knajpie w centrum Middlesbrough, pijemy jedno piwo (można taniej, wystarczy tego piwa nie pić - ale ostatecznie jestem anestezjologiem) po czym stajemy na środku i ryczymy radośnie: F*&k Y*&, Smokies*!!!
------------
*Ponoć na psychofizyczny rozwój tumbylców wyjątkowo negatywnie wpływa ilość dymu z pobliskich zakładów przetwórstwa całkowicie toksycznego...
Panie, nie dziękuję Ci za mój nos, lecz za to, że go lubię.
Niby drobiazg - czasem się zapcha, czasem wyrosną z niego kudły, okrutnie bolesne przy wyrywaniu - ale ogólnie wisi sobie na środku twarzy i nie wadzi nikomu. No, niby tak. Ale jednak...
W zamierzchłych czasach o wyglądzie naszego kulfona mogliśmy wnioskować pośrednio, z zachowania otoczenia czy też efektów specjalnych. Wytykająca palcami i szydząca z nas gawiedź czy też wrażenie, że przy mocnym wietrze zaczynamy halsować w prawo, mogła nasuwać podejrzenia, że z nosem coś jest nie tak. Bogaci dodatkowo mogli zafundować dzieciom kosztowny drobiazg pod postacią portretu przodka, jednakowoż był to dowód na posiadanie zgrabnego nosa bardzo wątpliwej natury. Toż pacykarze kadzić mogli. O lęku przed włóczeniem końmi wokół pałacowych murów nie wspominając.
Przełomem w chirurgii plastycznej nosa było wynalezienie lustra. Wtedyż to masa niedorobionych nieszczęśników, miast cierpieć za miliony, zaczęła się wpatrywać uporczywie w swój kulfon przebrzydły, doszukując się dziury w całym. A nawet dwóch. Ostatecznie problem blondynki z lokami jest problemem uniwersalnym, toż z tego żyją producenci prostownic, lokownic i wszelkiej maści farb do włosów. Przerażeni posiadacze gruch zamarzyli o orlich nosach, ci z orlimi o kaczych dziobach, a szerokonosi o gruchach. Zatarli ręce golibrodzi - złoty interes się kroi, byle by tylko lustro do każdego domu dostarczyć, a nosów do poprawki nam nie zabraknie!
Przy okazji widać wyraźnie, jak wynalezienie luster wykoleiło zacnych mistrzów obcinających włosy pchając ich w tory chirurgicznej hordy żądnej krwi.
Kolejnym krokiem milowym gruchoplastyki było wynalezienie fotografii - toż nawet najtwardszy by się załamał widząc swój koszmarny nochal wystający z fotografii rodzinnej na ślubie bratanicy Krysi - a gwoździem do trumny naszego dobrego samopoczucia była technologia cyfrowa. Pierwsze próby wpędzenia nas w kompleksy nie były najbardziej udane, toż każdy mógł zwalić wygląd swój na matrycę 300kpx - ale sadyści nie dali nam chwili wytchnienia. Nie minęło lat kilka, a każdy w domu może mieć maszynkę wielkości pudełka zapałek z rozdzielczością 15 - piętnastu! - megapikseli. Że co, że niby jest to potrzebne dla lepszej jakości zdjęć? Akurat. Większość optyki w głupach nie dorasta do takiej rozdzielczości, toż jedyną przyczyną posiadani gargantuicznej wręcz wielkości zdjęcia w komputerze jest możliwość nieograniczonego powiększania naszej facjaty, z której coraz bardziej szyderczo rzuca się na nas nasz własny kinol!
I pryszcze; jest to dowód na zawiązanie spisku kosmetologów, plastyków i producentów Acnosanu, ale nie będziemy się tu zajmować wątkami pobocznymi.
Takiego ciśnienia nie wytrzyma nawet skała.
Młodzian był wcale ładny. Twarz szczera, nieco orientalna. Grucha gruchowata. I zażyczył sobie czego? Tak jest! Żeby mu zrobić bardziej w szpic. Taki - orli. Obudził się dwie godziny później, szczęśliwy, krwawiący z oczu oraz nosa, z wyrazem twarzy nasuwającym nie do końca jasne skojarzenia gdzieś pomiędzy rozpędzoną ciężarówką a pięścią pana Kliczko... czy wręcz kopytem końskim celnie lokowanym...
Nie wiem co lepsze. Mieć opływową gruchę, co to niezależnie od kierunku wiatru stawia taki sam opór powietrza, czy rzymsko-góralski, tnący ze świstem powietrze. Ciężki jest los człowieka postawionego pomiędzy żłobem siana a żłobem owsa - można zdechnąć z głodu.
I wreszcie - last but not least - aspekt ekonomiczny - znam lepsze sposoby na wydanie prawie 20kpln. Toż facjatę można przefasować za 5 zeta: w piątkową noc, w knajpie w centrum Middlesbrough, pijemy jedno piwo (można taniej, wystarczy tego piwa nie pić - ale ostatecznie jestem anestezjologiem) po czym stajemy na środku i ryczymy radośnie: F*&k Y*&, Smokies*!!!
------------
*Ponoć na psychofizyczny rozwój tumbylców wyjątkowo negatywnie wpływa ilość dymu z pobliskich zakładów przetwórstwa całkowicie toksycznego...
poniedziałek, 27 lutego 2012
Z widokiem na Mont Blanc
Kto śledził ostatnie przeboje Black, ten wie. W kraju chorych porzuconych na pastwę losu wyprodukowano przepis - oraz poronioną interpretację owego - w którym informowanie publiczne o możliwości wspomożenia chorych wpłatami na konto organizacji zajmującej się zbieraniem owych datków jest przestępstwem.
Śmieszniejszego przepisu chyba nie widziałem.
W założeniu miało to chronić biedne, nieświadome owieczki przed oszustwem - a wyszło jak zwykle. Ludzie chorzy mają sobie zdychać po cichu i w pokorze - a nie zabierać kasę innym obywatelom. Ostatecznie od tego jest Urząd Podatkowy i Zakład Ubezpieczeń Społecznych.
Na szczęście nikt jeszcze nie wprowadził prawa zakazującego kupować książki. W związku z powyższym, bez żadnego strachu przed donosami, informuję o możliwości zakupu książki Black, która to sobie będzie mogła dalej finansować leczenie.
Świat jest śmieszny. My jesteśmy śmieszni. Ale czasem można zrobić coś dobrego.
Na przykład książkę przeczytać.
PS. Jak by się w oczy nie rzucił, to banerek jest na górze ;)
Śmieszniejszego przepisu chyba nie widziałem.
W założeniu miało to chronić biedne, nieświadome owieczki przed oszustwem - a wyszło jak zwykle. Ludzie chorzy mają sobie zdychać po cichu i w pokorze - a nie zabierać kasę innym obywatelom. Ostatecznie od tego jest Urząd Podatkowy i Zakład Ubezpieczeń Społecznych.
Na szczęście nikt jeszcze nie wprowadził prawa zakazującego kupować książki. W związku z powyższym, bez żadnego strachu przed donosami, informuję o możliwości zakupu książki Black, która to sobie będzie mogła dalej finansować leczenie.
Świat jest śmieszny. My jesteśmy śmieszni. Ale czasem można zrobić coś dobrego.
Na przykład książkę przeczytać.
PS. Jak by się w oczy nie rzucił, to banerek jest na górze ;)
czwartek, 23 lutego 2012
List
Szanowny Panie Abnegat
Piszę do Pana w związku z Pańskim listem z dn. 12.01.2012. Uprzejmie proszę o przysłanie listy wszystkich Pańskich wydatków, zostaną one uwzględnione przy kolejnym rozliczeniu. Jednocześnie pragnę przeprosić za tak długi okres odpowiedzi.
Yours sincerely.
Jestem w szoku. Ale może w tutejszych Urzędach Podatkowych nie mianuje się szwaczek dyrektorami?
Piszę do Pana w związku z Pańskim listem z dn. 12.01.2012. Uprzejmie proszę o przysłanie listy wszystkich Pańskich wydatków, zostaną one uwzględnione przy kolejnym rozliczeniu. Jednocześnie pragnę przeprosić za tak długi okres odpowiedzi.
Yours sincerely.
Jestem w szoku. Ale może w tutejszych Urzędach Podatkowych nie mianuje się szwaczek dyrektorami?
piątek, 17 lutego 2012
Żeby nie bolało
O propofolu już było. Oszołamiacz dożylny, stosowany szeroko w anestezjologii. A nawet poza nią, jak się okazało w sprawie niejakiego Majkela.
Która to sprawa, zaraz obok niejakiej Łitni, dowodzi wprost, że dystrybucja środków finansowych dyktowana ideą ochrony wartości intelektualnej przyczynia się li tylko do zgonu posiadacza owej.
Zalet ma kilka - propofol, nie idea - pacjent szybko traci przytomność, ale też i szybko odzyskuje, nie powoduje niemiłych sensacji jak choćby ketamina. Niestety, ma też parę minusów. Obniża ciśnienie do wartości wyjątkowo nieprzyjemnych, pacjent - a w zasadzie ciśnieniomierz - potrafi pokazać nawet takie okropieństwo jak 65/35 mmHg, choć nie nazbyt często. Na szczęście istnieje fenylefryna, która zapodana z uczuciem w trakcie indukcji zapobiega tak drastycznym spadkom ciśnień. Potrafi wywołać w nas uczucia bliskie rozpłodowym, o czym ostatnio przekonała się Zuzia, kiedy to pacjent jej się wziął i wyłonacył w wybudzalni. Choć powiedzmy sobie szczerze, jest to pierwszy taki przypadek w grupie około 2,5 tysiąca. Plus minus. Więc problem jakby nie za częsty. Jakby tego było mało, powoduje ból żyły w trakcie podawania - pacjent dokładnie potrafi opisać, jak mu się mleko przesuwa wzdłuż przedramienia, potem ramienia, aż w końcu ginie gdzieś w klatce. Zazwyczaj kilka sekund później przestaje czuć cokolwiek, ale to nie powód, by nie wynaleźć jakowejś techniki, która by problemowi zaradziła.
Anestezjolog Małpa nie głupia i sobie poradzi - gdzie woda ciecze, tam palec wsadzi. Aj - gwałtu. Piecze.*
Podejść było kilka. Ktoś - niechybnie jakowyś zwolennik regional anaesthesia - wymyślił, że przed podaniem propofolu należy żyłę znieczulić. Stąd wziął się dosyć poroniony pomył podawania człowiekowi przed-znieczulanemu lignocainy. Czemu poronionemu? Jestem na tyle stary, by pamiętać czasy, gdy nie było amiodaronu i w reanimacji podawało się setkę lignocainy dożylnie. Celem supresji bodźców pochodzących spoza węzła p-k. Jak by kto tam chciał dokładniej: skraca czas potencjału czynnościowego i hamuje powstawanie bodźców dodatkowych z układu przewodzącego w komorach. Ale przy okazji może spowodować spadek ciśnienia oraz bradykardię, z asystolią włącznie. I ja to mam dawać do żyły, żeby zapobiec nieprzyjemnemu uczuciu w trakcie wstrzykiwania leku? A kto powiedział, że operacja to jest wypad na kawę z pączkiem... Potem okazało się, że lidokaina podana w żyłę robi to, co każdy inny lek - fiuuut, i już go nie ma. Kolejni odkrywcy próbowali stosować technikę Bier’a, znaczy podawali lidokainę do żyły z założoną opaską uciskową na ramieniu - ale stąd już tylko krok do zakładania bloku splotu ramiennego.
Następnie ktoś wymyślił, że ból jest spowodowany frakcją propofolu rozpuszczonego w wodzie. Czyli, że wystarczy dodać mleka - a tak naprawdę intralipidów - i problem zniknie. Tu jednak wyłania się problem nieco inny - żeby ubić pacjenta potrzeba około, plus-minus, 20 mililitrów. Jeżeli zmniejszymy stężenie ze standardowego 1% do 0,25%, problem sam się rozwiąże - pacjent, ujrzawszy w naszym reku stumililitrową lewatywę, zemdleje słodko. I bólu nie poczuje.
Rzekłbym tak - TIVA sensu nie ma bez remifentanylu. Któren to jest potężnym środkiem przeciwbólowym. To dlaczego nikt do tej pory nie wymyślił, że należy go włączyć przed propofolemi i poczekać, aż stężenie w mózgu wzrośnie do sensownej wielkości? Osobiście czekam do 2 ng/ml i przez cztery lata nie miałem ani jednej skargi na ból. Uprzedzając pytania, nie miałem również ani jednej desaturacji spowodowanej niechęcią pacjenta do oddychania, ale ja tam sobie starą szkołą natleniam rzetelnie przed indukcja.
Niestetyż, kliniczkę na pięterku mam za małą, żeby sensownie zaślepić próbę, oddaję więc pomysł wraz z przetestowanym poziomem remi za darmo, pro publico bono**. Jakby ktoś chciał sobie druknąć maluśki przyczynek do komfortu pacjenta w European Jurnal of Anaesthesia, wystarczy tylko opracować protokół, dwa miesiące zbierania danych, a potem jeno sława - i chwała.***
-------------
*Sam już nie wiem - można teraz cytować, czy nie? Bo po ostatnim problemie „Jednej takiej wytwórni słodkości” z pewną blogerka - która to wystraszona przez prawników skasowała blog - w sprawie nazwy „Pewnego słodkiego produktu, które ma mleczko**** - ale nie wolno mówić jakie - w środku a czekoladę na zewnątrz”, strach w ogóle cokolwiek w sieci publikować...
**Poprosiłbym o wpisanie mnie jako ostatniego co-autora, ale jak by to brzmiało - dr abnegat.ltd?
***Patrząc na ostatnie produkcje tubylców pt. „Porównanie makintosza z super-optic-laser-tracking-TV-guided-rubber-coated-silicon-sprayed-multiuse-battery-charged-single-use device w trakcie intubacji manekina przez starszych stażystów w warunkach stresu kontrolowanego” - publikacja jest murowana. Choć może nie przyniesie 10 punktów filadelfijskich.
****Tak na marginesie - Ptasie Mleczko® jest jak świnka morska. Ani to świnka - ani morska.
Która to sprawa, zaraz obok niejakiej Łitni, dowodzi wprost, że dystrybucja środków finansowych dyktowana ideą ochrony wartości intelektualnej przyczynia się li tylko do zgonu posiadacza owej.
Zalet ma kilka - propofol, nie idea - pacjent szybko traci przytomność, ale też i szybko odzyskuje, nie powoduje niemiłych sensacji jak choćby ketamina. Niestety, ma też parę minusów. Obniża ciśnienie do wartości wyjątkowo nieprzyjemnych, pacjent - a w zasadzie ciśnieniomierz - potrafi pokazać nawet takie okropieństwo jak 65/35 mmHg, choć nie nazbyt często. Na szczęście istnieje fenylefryna, która zapodana z uczuciem w trakcie indukcji zapobiega tak drastycznym spadkom ciśnień. Potrafi wywołać w nas uczucia bliskie rozpłodowym, o czym ostatnio przekonała się Zuzia, kiedy to pacjent jej się wziął i wyłonacył w wybudzalni. Choć powiedzmy sobie szczerze, jest to pierwszy taki przypadek w grupie około 2,5 tysiąca. Plus minus. Więc problem jakby nie za częsty. Jakby tego było mało, powoduje ból żyły w trakcie podawania - pacjent dokładnie potrafi opisać, jak mu się mleko przesuwa wzdłuż przedramienia, potem ramienia, aż w końcu ginie gdzieś w klatce. Zazwyczaj kilka sekund później przestaje czuć cokolwiek, ale to nie powód, by nie wynaleźć jakowejś techniki, która by problemowi zaradziła.
Podejść było kilka. Ktoś - niechybnie jakowyś zwolennik regional anaesthesia - wymyślił, że przed podaniem propofolu należy żyłę znieczulić. Stąd wziął się dosyć poroniony pomył podawania człowiekowi przed-znieczulanemu lignocainy. Czemu poronionemu? Jestem na tyle stary, by pamiętać czasy, gdy nie było amiodaronu i w reanimacji podawało się setkę lignocainy dożylnie. Celem supresji bodźców pochodzących spoza węzła p-k. Jak by kto tam chciał dokładniej: skraca czas potencjału czynnościowego i hamuje powstawanie bodźców dodatkowych z układu przewodzącego w komorach. Ale przy okazji może spowodować spadek ciśnienia oraz bradykardię, z asystolią włącznie. I ja to mam dawać do żyły, żeby zapobiec nieprzyjemnemu uczuciu w trakcie wstrzykiwania leku? A kto powiedział, że operacja to jest wypad na kawę z pączkiem... Potem okazało się, że lidokaina podana w żyłę robi to, co każdy inny lek - fiuuut, i już go nie ma. Kolejni odkrywcy próbowali stosować technikę Bier’a, znaczy podawali lidokainę do żyły z założoną opaską uciskową na ramieniu - ale stąd już tylko krok do zakładania bloku splotu ramiennego.
Następnie ktoś wymyślił, że ból jest spowodowany frakcją propofolu rozpuszczonego w wodzie. Czyli, że wystarczy dodać mleka - a tak naprawdę intralipidów - i problem zniknie. Tu jednak wyłania się problem nieco inny - żeby ubić pacjenta potrzeba około, plus-minus, 20 mililitrów. Jeżeli zmniejszymy stężenie ze standardowego 1% do 0,25%, problem sam się rozwiąże - pacjent, ujrzawszy w naszym reku stumililitrową lewatywę, zemdleje słodko. I bólu nie poczuje.
Rzekłbym tak - TIVA sensu nie ma bez remifentanylu. Któren to jest potężnym środkiem przeciwbólowym. To dlaczego nikt do tej pory nie wymyślił, że należy go włączyć przed propofolemi i poczekać, aż stężenie w mózgu wzrośnie do sensownej wielkości? Osobiście czekam do 2 ng/ml i przez cztery lata nie miałem ani jednej skargi na ból. Uprzedzając pytania, nie miałem również ani jednej desaturacji spowodowanej niechęcią pacjenta do oddychania, ale ja tam sobie starą szkołą natleniam rzetelnie przed indukcja.
Niestetyż, kliniczkę na pięterku mam za małą, żeby sensownie zaślepić próbę, oddaję więc pomysł wraz z przetestowanym poziomem remi za darmo, pro publico bono**. Jakby ktoś chciał sobie druknąć maluśki przyczynek do komfortu pacjenta w European Jurnal of Anaesthesia, wystarczy tylko opracować protokół, dwa miesiące zbierania danych, a potem jeno sława - i chwała.***
-------------
*Sam już nie wiem - można teraz cytować, czy nie? Bo po ostatnim problemie „Jednej takiej wytwórni słodkości” z pewną blogerka - która to wystraszona przez prawników skasowała blog - w sprawie nazwy „Pewnego słodkiego produktu, które ma mleczko**** - ale nie wolno mówić jakie - w środku a czekoladę na zewnątrz”, strach w ogóle cokolwiek w sieci publikować...
**Poprosiłbym o wpisanie mnie jako ostatniego co-autora, ale jak by to brzmiało - dr abnegat.ltd?
***Patrząc na ostatnie produkcje tubylców pt. „Porównanie makintosza z super-optic-laser-tracking-TV-guided-rubber-coated-silicon-sprayed-multiuse-battery-charged-single-use device w trakcie intubacji manekina przez starszych stażystów w warunkach stresu kontrolowanego” - publikacja jest murowana. Choć może nie przyniesie 10 punktów filadelfijskich.
****Tak na marginesie - Ptasie Mleczko® jest jak świnka morska. Ani to świnka - ani morska.
czwartek, 9 lutego 2012
POCD
Czyli Postoperative Cognitive Disfunction. Problem niby znany, jednakowoż od pewnego czasu wyraźnie wzrasta jego popularność. Czy - nazywając sprawę inaczej - jego świadomość wśród anestezjologów. Jeszcze nie tak dawno wydawało się, że problem dotyczy jedynie zaawansowanych sklerotyków i ludzi poddawanych hipotermii, jednak coraz częściej podnoszone jest larum, że nasi pacjenci nie są tacy sami po zabiegu...
Przyczyna owegoż pogorszenia stanu naszej jednostki centralnej jest niezupełnie jasna. Ostatnio przeprowadzone badania dowodzą, że sześciodniowy szczurzy osesek poddany działaniu gazów anestezjologicznych ma wyraźnie zaznaczona apoptozę neuronów kilka godzin później.
Gdyby ktoś chciał dyskutować o humanitaryzmie (-yźmie??!?), wyjaśnię pokrótce: ocenia się martwicę poszczególnych neuronów, oglądając poćwiartowane mózgi nieszczęsnych pod mikroskopem.
Inne badania starały się udowodnić - i to z dobrym skutkiem - że anestetyki są niewinne, a wina leży po stronie chirurga (nie ma bata - musiał te badania robić jakiś dożarty anestezjolog), a dokładniej urazu chirurgicznego, który to ma aktywować komórki gleju i cytokiny w hipokampie. Jeszcze inne wiążą upośledzenie poznawcze mózgu z hipotermią - jak to się dzieje w przypadku zabiegów kardiologicznych w krążeniu pozaustrojowym - bądź wiekiem matuzalemowym pacjenta. Jak by nie było, idąc na zabieg musimy brać pod uwagę ryzyko, że nasze zdolności do rozwiązywania złożonych zadań spadną a procesy poznawcze zostaną zredukowane.
Co nie znaczy, że ryzyko zamiany nas w srające pod siebie warzywo jest duże. Ale jednak.
Wyłania się tu kilka problemów.
Pierwszym jest konieczność wykonania badań, które powiedzą nam jaką techniką powinniśmy znieczulać. To akuratnie wydaje się być proste - weźmie się dwie grupy ludzi, jedna znieczulana tak, druga owak i się wynik dostanie w trymiga. Nic bardziej mylnego... Największym problemem jest ocena zdolności poznawczych przed i po zabiegu. Bo jak takie testy niby przeprowadzić? Gdy mistrz szachowy przestanie rozróżniać pionki - tu mamy sytuację oczywistą. Ale tylko w temacie, że coś mu zaszkodziło, bo co - to jest temat odrębny.
Drugi problem to nastawienie pacjenta. W czasach, gdy wyjeżdżałem z Polski, sprawa była prosta. Wchodziło się na salę, „Pan/Pani się położy na boczku”, „Zimne na plecach”, „Teraz igła”, „NIE RUSZAĆ SIĘ, MÓWIĘ” i podpajęczynóweczka zrobiona. Ostatecznie pani sklepowa pojęcia nie ma żadnego za cholerę o technikach anestezjologicznych, fizjologii, histologii, parazytologii i geologii - to co ona nam tu będzie się wypowiadać. Proste? No niby tak. Tylko to nie pana anestezjologa będą napierniczać plecy, nie one będzie miał uszkodzenie nerwów - czy co tam jeszcze jest przypisane do wbijania igieł w żywego człowieka. Stąd system patriarchalny został zastąpiony partnerskim - anestezjolog ma jedynie opisać możliwe dla pacjenta techniki wraz z powikłaniami - a pacjent sam sobie świadomie technikę wybierze. Teraz proste? No niby. W praktyce sprowadza się to do „ja chcę spać i nic nie wiedzieć - a o powikłaniach to pogadamy w sądzie, jak się przydarzą”.
Skąd mi się wziął topic*? Przyszła dzidzia lat 25 do pypciektomii na szyi. W dawnych czasach ani bym z dyżurki nie wylazł - chirurg, który by chciał wymóc wycięcie czegoś takiego w ogólnym, spowodował by zgon anestezjologa. Ze śmiechu. Ale teraz jest inaczej - teraz mamy partnerstwo. Dzięki czemu dzidzia, której wydaje się, że anestezja to jak wyskoczyć na kawę z pączkiem, wydusiła na chirurgu, że spać będzie. Tłumaczyłem tak i siak - rady nie było.
I tu jest dobre pytanie. Na ile możemy decydować za innych. Bo z jednej strony wiedzę mamy większą. Znamy doniesienia, statystyki i wytyczne. Ale z drugiej strony toż to nie ja będę mówił papu na widok stolca.
-----------
*European Jurnal of Anaesthesiology, Vol 29, No2, Feb 2012, p.61, Editorial: „The possibility of postoperative cognitive dysfunction in obstetric anaesthesia following caesarean section”, Subhamay Ghosh
Przyczyna owegoż pogorszenia stanu naszej jednostki centralnej jest niezupełnie jasna. Ostatnio przeprowadzone badania dowodzą, że sześciodniowy szczurzy osesek poddany działaniu gazów anestezjologicznych ma wyraźnie zaznaczona apoptozę neuronów kilka godzin później.
Gdyby ktoś chciał dyskutować o humanitaryzmie (-yźmie??!?), wyjaśnię pokrótce: ocenia się martwicę poszczególnych neuronów, oglądając poćwiartowane mózgi nieszczęsnych pod mikroskopem.
Inne badania starały się udowodnić - i to z dobrym skutkiem - że anestetyki są niewinne, a wina leży po stronie chirurga (nie ma bata - musiał te badania robić jakiś dożarty anestezjolog), a dokładniej urazu chirurgicznego, który to ma aktywować komórki gleju i cytokiny w hipokampie. Jeszcze inne wiążą upośledzenie poznawcze mózgu z hipotermią - jak to się dzieje w przypadku zabiegów kardiologicznych w krążeniu pozaustrojowym - bądź wiekiem matuzalemowym pacjenta. Jak by nie było, idąc na zabieg musimy brać pod uwagę ryzyko, że nasze zdolności do rozwiązywania złożonych zadań spadną a procesy poznawcze zostaną zredukowane.
Co nie znaczy, że ryzyko zamiany nas w srające pod siebie warzywo jest duże. Ale jednak.
Wyłania się tu kilka problemów.
Pierwszym jest konieczność wykonania badań, które powiedzą nam jaką techniką powinniśmy znieczulać. To akuratnie wydaje się być proste - weźmie się dwie grupy ludzi, jedna znieczulana tak, druga owak i się wynik dostanie w trymiga. Nic bardziej mylnego... Największym problemem jest ocena zdolności poznawczych przed i po zabiegu. Bo jak takie testy niby przeprowadzić? Gdy mistrz szachowy przestanie rozróżniać pionki - tu mamy sytuację oczywistą. Ale tylko w temacie, że coś mu zaszkodziło, bo co - to jest temat odrębny.
Drugi problem to nastawienie pacjenta. W czasach, gdy wyjeżdżałem z Polski, sprawa była prosta. Wchodziło się na salę, „Pan/Pani się położy na boczku”, „Zimne na plecach”, „Teraz igła”, „NIE RUSZAĆ SIĘ, MÓWIĘ” i podpajęczynóweczka zrobiona. Ostatecznie pani sklepowa pojęcia nie ma żadnego za cholerę o technikach anestezjologicznych, fizjologii, histologii, parazytologii i geologii - to co ona nam tu będzie się wypowiadać. Proste? No niby tak. Tylko to nie pana anestezjologa będą napierniczać plecy, nie one będzie miał uszkodzenie nerwów - czy co tam jeszcze jest przypisane do wbijania igieł w żywego człowieka. Stąd system patriarchalny został zastąpiony partnerskim - anestezjolog ma jedynie opisać możliwe dla pacjenta techniki wraz z powikłaniami - a pacjent sam sobie świadomie technikę wybierze. Teraz proste? No niby. W praktyce sprowadza się to do „ja chcę spać i nic nie wiedzieć - a o powikłaniach to pogadamy w sądzie, jak się przydarzą”.
Skąd mi się wziął topic*? Przyszła dzidzia lat 25 do pypciektomii na szyi. W dawnych czasach ani bym z dyżurki nie wylazł - chirurg, który by chciał wymóc wycięcie czegoś takiego w ogólnym, spowodował by zgon anestezjologa. Ze śmiechu. Ale teraz jest inaczej - teraz mamy partnerstwo. Dzięki czemu dzidzia, której wydaje się, że anestezja to jak wyskoczyć na kawę z pączkiem, wydusiła na chirurgu, że spać będzie. Tłumaczyłem tak i siak - rady nie było.
I tu jest dobre pytanie. Na ile możemy decydować za innych. Bo z jednej strony wiedzę mamy większą. Znamy doniesienia, statystyki i wytyczne. Ale z drugiej strony toż to nie ja będę mówił papu na widok stolca.
-----------
*European Jurnal of Anaesthesiology, Vol 29, No2, Feb 2012, p.61, Editorial: „The possibility of postoperative cognitive dysfunction in obstetric anaesthesia following caesarean section”, Subhamay Ghosh
poniedziałek, 6 lutego 2012
Dobre pytania Yossariana
Kolekcjonował on takowe i wbrew pozorom nie było to zajęcie bezsensowne - gdy przyglądniemy się dowolnej sprawie z bliska okaże się, że ludzie zazwyczaj zadają pytania złe. Czasami można zrozumieć dlaczego - odwracają one uwagę od tych właściwych. Tak się dzieje w sprawie nieszczęsnego Tupolewa, całe to macierewiczowanie ma zasłonić kwestie podstawową: kto wydał rozkaz. Ale w przypadku katastrofy promu Concordia takie pytanie w ogóle nie zostało zadane. A brzmi następująco: dlaczego zejście z pokładu było dla kapitana ważniejsze niż narażenie się na więzienie i lincz publiczny. Toż gdyby nieszczęsny Schettino został na statku, wezwał służby, koordynował, zarządzał, aż wreszcie słaniając się na nogach zszedł jako ostatni - bez kamizelki, spodni i butów, które w ramach odbudowy słupków po brawurowej akcji samobójczej głupoty oddał potrzebującym dzieciom i kobietom - zostałby okrzyknięty bohaterem. Można oczywiście stwierdzić, że był chory, dostał udaru mózgu albo pożarł środków zmieniających postrzeganie rzeczywistości. Ale to akurat można łatwo wykluczyć - w związku z tym co takiego pan kapitan musiał natychmiast, zanim przybyła prasa i oficjalne służby ratownicze (kolejność nieprzypadkowa), przetransportować na brzeg? Bo według zasad minimax’u pozostanie na statku naraziło by go bardziej, niż ucieczka.
A może nie?
Tak na marginesie, nie wiem, czy naszemu premierowi po ostatniej akcji strzelania sobie w stopy z shot-gun’a - co ja mówię, toż nawet armata jest za mało, byłoż to pierdolnięcie klasy haubica kaliber 850 - wystarczą pseudo-konsultacje musztardowo-poobiednie. Jakiś spot z gołym premierem mówiącym wdzięcznie "I’am sorry!!!" - na skórze niedźwiedzia, przed kominkiem, z małym puchatym kotkiem zasłaniającym conieco, vide spot BP po zalaniu ropą Zatoki Meksykańskiej - jest absolutnym minimum.
Choć prawda, Panie Premierze, jest taka, że ludzkie kończyny nie odrastają.
W dawnych czasach nurkowałem z grupą Niemców. Była nas szóstka Polaków w dwudziestoosobowej grupie. W pierwszym dniu przeżyliśmy mały cywilizacyjny wstrząs: po omówieniu nurkowania padł rozkaz nurkujemy! i trzy minuty później nasi zachodni bracia w Europejskiej Unii byli gotowi, z płetwami na nogach i maskami na twarzach. W tym samym czasie najbardziej wyrywny polski współnur zaglądnął na pierwszy pokład i ze zdumieniem zaanonsował, że Niemcy właśnie skaczą do wody. Nastąpiło małe zamieszanie, myśmy się ubierali, Niemcy jako te korki bujali się w Morzu Czerwonym - nie trzeba dodawać, że nawet w tych warunkach udało im się uformować perfekcyjny szereg - w końcu dołączyliśmy do nich i wykonali nura. Po tej przygodzie nasz niemiecki divemaster podzielił nas na dwie grupy - commeraden wskakiwali i nurkowali pierwsi, to było było mniej więcej na eins! zwei! drei! - a potem, gdzieś na drei hundert und acht und zwanzig (niech mi wybaczą germaniści, pojęcia nie mam żadnego o języku Gothe’go - choć rymuje mi się samo) płynęliśmy my.
Pewnego pięknego dnia, gubiąc azot pomiędzy nurami, zaobserwowaliśmy zamieszanie na łodzi przycumowanej do rafy jakieś pięćdziesiąt metrów od nas. Nasz divemaster - chyba mu było Klaus - skoczył do wody - przepisowo, na pałę, raczki z przodu, stópki obciągnięte - i tnąc kraulem, jakby robił to w basenie cioteczki Julie (kto pamięta Pogodę dla Bogaczy, ten wie- hodowała w nim rybkę gatunku volpes merina) - dopłynął do sąsiadów. Zapanowało tam przedziwne zmieszanie, po czym usłyszeliśmy kilka komend i ruchy Browna przeszły w coś, co można porównać jedynie do laminarnego przepływu cieczy w rurze. Czyli miętkość bez żadnych zawirowań. Jakieś pół godziny później Klaus wrócił na łódkę. Obskoczyliśmy go wszyscy. Co to było?
Okazało się, że pobliska grupa to nurkowie ze słonecznej Italii. Którzy zwiedzali tęże samą rafę co my, tyle że nieco później. Podczas opływania południowego cypla - a było to na Abu-Kafan, który słynie z posiadania dziwnego, niestałego, ciągnącego w dół prądu od tej właśnie strony - jedna z pań poszła sobie troszeczkę za głęboko. O co nie trudno, bo dno zupełnie ginie w deep-blue gdzieś na 300 metrach. A szczególnie gdy się jest po bani. Musi złapała ja narkoza azotowa, bo straciła kontrolę nad pływalnością i, mówiąc gwarą oddychających skrzelami, wybombiła jednym pięknym strzałem na powierzchnię. Gdyby ktoś chciał się dowiedzieć, co się dzieje w ludzkim mózgu podczas niniejszego eksperymentu, proszę potrząsnąć butelką coca-coli a następnie ją otworzyć. Towarzystwo, zaniepokojone faktem, że piękna niewiasta jest nieprzytomna, wtarmosiło ją na pokład, po czym zapadła taka niezręczna cisza. Na to wszystko wlazł nasz ociekający z utrzymanego w perfekcyjnym stanie ciała dajwmaster Klaus, eins! zastosował BLS, zwei! stwierdził, że dziewczyna po udrożnieniu dróg oddechowych zaczęła oddychać, drei! położył ja więc na boku, vier! podał tlen,funf! sprawdził rodzaj ubezpieczenia dziewczyny, sechs! zadzwonił do miejscowego towarzystwa zajmującego się wypadkami nurkowymi i sieben! uruchomił procedurę alarmową.
Podrapałem się po głowie.
- Klaus?
- Ja?
- Tyś to wszystko sam zorganizował?
- Ja.
- A oni co - nie mieli swojego divemajstra?
- Mieli. Włoskiego.
- To co on do cholery robił?
- Ładnie wyglądał.
No i niech mi kto powie, że pierońskie Szwaby nie mają poczucia humoru.
A może nie?
Tak na marginesie, nie wiem, czy naszemu premierowi po ostatniej akcji strzelania sobie w stopy z shot-gun’a - co ja mówię, toż nawet armata jest za mało, byłoż to pierdolnięcie klasy haubica kaliber 850 - wystarczą pseudo-konsultacje musztardowo-poobiednie. Jakiś spot z gołym premierem mówiącym wdzięcznie "I’am sorry!!!" - na skórze niedźwiedzia, przed kominkiem, z małym puchatym kotkiem zasłaniającym conieco, vide spot BP po zalaniu ropą Zatoki Meksykańskiej - jest absolutnym minimum.
Choć prawda, Panie Premierze, jest taka, że ludzkie kończyny nie odrastają.
W dawnych czasach nurkowałem z grupą Niemców. Była nas szóstka Polaków w dwudziestoosobowej grupie. W pierwszym dniu przeżyliśmy mały cywilizacyjny wstrząs: po omówieniu nurkowania padł rozkaz nurkujemy! i trzy minuty później nasi zachodni bracia w Europejskiej Unii byli gotowi, z płetwami na nogach i maskami na twarzach. W tym samym czasie najbardziej wyrywny polski współnur zaglądnął na pierwszy pokład i ze zdumieniem zaanonsował, że Niemcy właśnie skaczą do wody. Nastąpiło małe zamieszanie, myśmy się ubierali, Niemcy jako te korki bujali się w Morzu Czerwonym - nie trzeba dodawać, że nawet w tych warunkach udało im się uformować perfekcyjny szereg - w końcu dołączyliśmy do nich i wykonali nura. Po tej przygodzie nasz niemiecki divemaster podzielił nas na dwie grupy - commeraden wskakiwali i nurkowali pierwsi, to było było mniej więcej na eins! zwei! drei! - a potem, gdzieś na drei hundert und acht und zwanzig (niech mi wybaczą germaniści, pojęcia nie mam żadnego o języku Gothe’go - choć rymuje mi się samo) płynęliśmy my.
Pewnego pięknego dnia, gubiąc azot pomiędzy nurami, zaobserwowaliśmy zamieszanie na łodzi przycumowanej do rafy jakieś pięćdziesiąt metrów od nas. Nasz divemaster - chyba mu było Klaus - skoczył do wody - przepisowo, na pałę, raczki z przodu, stópki obciągnięte - i tnąc kraulem, jakby robił to w basenie cioteczki Julie (kto pamięta Pogodę dla Bogaczy, ten wie- hodowała w nim rybkę gatunku volpes merina) - dopłynął do sąsiadów. Zapanowało tam przedziwne zmieszanie, po czym usłyszeliśmy kilka komend i ruchy Browna przeszły w coś, co można porównać jedynie do laminarnego przepływu cieczy w rurze. Czyli miętkość bez żadnych zawirowań. Jakieś pół godziny później Klaus wrócił na łódkę. Obskoczyliśmy go wszyscy. Co to było?
Okazało się, że pobliska grupa to nurkowie ze słonecznej Italii. Którzy zwiedzali tęże samą rafę co my, tyle że nieco później. Podczas opływania południowego cypla - a było to na Abu-Kafan, który słynie z posiadania dziwnego, niestałego, ciągnącego w dół prądu od tej właśnie strony - jedna z pań poszła sobie troszeczkę za głęboko. O co nie trudno, bo dno zupełnie ginie w deep-blue gdzieś na 300 metrach. A szczególnie gdy się jest po bani. Musi złapała ja narkoza azotowa, bo straciła kontrolę nad pływalnością i, mówiąc gwarą oddychających skrzelami, wybombiła jednym pięknym strzałem na powierzchnię. Gdyby ktoś chciał się dowiedzieć, co się dzieje w ludzkim mózgu podczas niniejszego eksperymentu, proszę potrząsnąć butelką coca-coli a następnie ją otworzyć. Towarzystwo, zaniepokojone faktem, że piękna niewiasta jest nieprzytomna, wtarmosiło ją na pokład, po czym zapadła taka niezręczna cisza. Na to wszystko wlazł nasz ociekający z utrzymanego w perfekcyjnym stanie ciała dajwmaster Klaus, eins! zastosował BLS, zwei! stwierdził, że dziewczyna po udrożnieniu dróg oddechowych zaczęła oddychać, drei! położył ja więc na boku, vier! podał tlen,funf! sprawdził rodzaj ubezpieczenia dziewczyny, sechs! zadzwonił do miejscowego towarzystwa zajmującego się wypadkami nurkowymi i sieben! uruchomił procedurę alarmową.
Podrapałem się po głowie.
- Klaus?
- Ja?
- Tyś to wszystko sam zorganizował?
- Ja.
- A oni co - nie mieli swojego divemajstra?
- Mieli. Włoskiego.
- To co on do cholery robił?
- Ładnie wyglądał.
No i niech mi kto powie, że pierońskie Szwaby nie mają poczucia humoru.
piątek, 3 lutego 2012
czwartek, 2 lutego 2012
Lingwistycznie
Siedzimy sobie, kawke se pijemy, nic się nie dzieje...*
I z tych nudów zeszliśmy na różnice polsko-angielskie. Zaczęło się niewinnie - żebym powiedział "she sell seashell on the sea shore". Ponieważ z przyczyn merytorycznych nie piję w pracy, to w zasadzie powiedziałem to szybciej niż tubylcy. Którzy to zamarli w niemym podziwie. A jak ty - zapytali, gdy już odmarli (co się do cholery robi po zamarnięciu??) - tak żeś to opanował? Wyszczerzyłem się radośnie i zaproponowałem, że ich nauczę prawidłowej wymowy sentencji, dzięki której w każdym miejscu w Polsce będą mogli uchodzić za miejscowych. Po kilku minutach prób starliśmy podłogę, Zuzia jeszcze raz zmierzyła się ze Szczebrzeszynem (najlepiej wychodziło jej "W" - reszta nieco jakby nie teges) i przeszliśmy do omówienia materiału. Jak wy tym potraficie się posługiwać? No, normalnie - odrzekłem, nie bardzo wiedząc co powiedzieć. Toż jak się od dziecka szczebrzeszy, to jakoś się człowiek nie zastanawia nad faktem posiadania w arsenale kryptograficznym ośmiu szeleszczących dźwięków (ż, sz, cz, dż, ź, ś, ć, dź), które dla niewprawnego ucha brzmią tak samo... To co oni mi tu z jakimś see shore?
- Strasznie trudna ta wasza język - westchnęła Zuzia. -Nasz jest prostszy.
- Wasz? No bite mi tu... Przecież w tym waszym języku większość liter wymawia się przynajmniej na dwa różne sposoby - i nie ma co do tego literalnie żadnej reguły! - rzekłem nieco zestresowany. Toż siedzę tu już pięć lat, a dalej każdy ma zespół wyciągniętej szyjki, gdy coś mówię.
- A co ty opowiadasz - żachnęły się zgodnie. -Niby jakie?
-Konkretnie!
- Przykłady!
- No to...Kopernik...
- To kłamstwo! Kopernik była kobieta!
- No, na przykład dżi. Albo czytacie po polsku "G" albo po swojemu "Dż".
- Abi, no co ty... Toż to jest zawsze dżi...
- Taak. Dlatego wymawiacie dżinekolodżi...
- No, to może faktycznie to jedno? - popatrzyły po sobie.
- Jedno. No to jedźmy - westchnęło mi się...
Long story short: "a" ma co najmniej 20 różnych wymów, zależnie od regiony, płci, ulicy, piętra i widoku przed oknem. Podobnie z resztą samogłosek. Thank you very much - jeżeli chcecie być z Londynu, proszę wypowiadać [macz], z Północnej Angli [mocz], Manchester [mucz], choć w południowych rejonach spotkałem też [mućz] - ale znawcy twierdzą, że to była Liverpoolanka.
W Londynie [bas stejszyn] to to samo co [boss stejszn] w Midelsborole. Niech nikogo nie zmyli ejght. Może i w wielkim mieście wymawia się to [ejt]. Ale w Enniskillen brzmi to [iiet]. I tak do zdefekowanej śmierci...
A mówimy tu o poprawnym angielskim - gdzież mu tam do takich wynalazków, jak cockney, geordie, czy piękny slang górali szkockich.
Moja pierwsza nauczycielka tłukła mi do głowy, że [haw] - to jest na hali. A po angielsku mieć wymawia się [hew]. Jak to ludzie mało wiedzą...
Am'goin'om.
------
PS.Gdyby ktoś miał wątpliwości - proszę się nauczyć wymawiać następujące pary wyrazów:
sheep - ship
meat - meet
oraz najbardziej uroczy
sheet - shit
A potem przetrenować na tubylcu. Efekt murowany.
* - czyta się niektóre blogi, to się wie ;)
I z tych nudów zeszliśmy na różnice polsko-angielskie. Zaczęło się niewinnie - żebym powiedział "she sell seashell on the sea shore". Ponieważ z przyczyn merytorycznych nie piję w pracy, to w zasadzie powiedziałem to szybciej niż tubylcy. Którzy to zamarli w niemym podziwie. A jak ty - zapytali, gdy już odmarli (co się do cholery robi po zamarnięciu??) - tak żeś to opanował? Wyszczerzyłem się radośnie i zaproponowałem, że ich nauczę prawidłowej wymowy sentencji, dzięki której w każdym miejscu w Polsce będą mogli uchodzić za miejscowych. Po kilku minutach prób starliśmy podłogę, Zuzia jeszcze raz zmierzyła się ze Szczebrzeszynem (najlepiej wychodziło jej "W" - reszta nieco jakby nie teges) i przeszliśmy do omówienia materiału. Jak wy tym potraficie się posługiwać? No, normalnie - odrzekłem, nie bardzo wiedząc co powiedzieć. Toż jak się od dziecka szczebrzeszy, to jakoś się człowiek nie zastanawia nad faktem posiadania w arsenale kryptograficznym ośmiu szeleszczących dźwięków (ż, sz, cz, dż, ź, ś, ć, dź), które dla niewprawnego ucha brzmią tak samo... To co oni mi tu z jakimś see shore?
- Strasznie trudna ta wasza język - westchnęła Zuzia. -Nasz jest prostszy.
- Wasz? No bite mi tu... Przecież w tym waszym języku większość liter wymawia się przynajmniej na dwa różne sposoby - i nie ma co do tego literalnie żadnej reguły! - rzekłem nieco zestresowany. Toż siedzę tu już pięć lat, a dalej każdy ma zespół wyciągniętej szyjki, gdy coś mówię.
- A co ty opowiadasz - żachnęły się zgodnie. -Niby jakie?
-Konkretnie!
- Przykłady!
- No to...Kopernik...
- To kłamstwo! Kopernik była kobieta!
- No, na przykład dżi. Albo czytacie po polsku "G" albo po swojemu "Dż".
- Abi, no co ty... Toż to jest zawsze dżi...
- Taak. Dlatego wymawiacie dżinekolodżi...
- No, to może faktycznie to jedno? - popatrzyły po sobie.
- Jedno. No to jedźmy - westchnęło mi się...
Long story short: "a" ma co najmniej 20 różnych wymów, zależnie od regiony, płci, ulicy, piętra i widoku przed oknem. Podobnie z resztą samogłosek. Thank you very much - jeżeli chcecie być z Londynu, proszę wypowiadać [macz], z Północnej Angli [mocz], Manchester [mucz], choć w południowych rejonach spotkałem też [mućz] - ale znawcy twierdzą, że to była Liverpoolanka.
W Londynie [bas stejszyn] to to samo co [boss stejszn] w Midelsborole. Niech nikogo nie zmyli ejght. Może i w wielkim mieście wymawia się to [ejt]. Ale w Enniskillen brzmi to [iiet]. I tak do zdefekowanej śmierci...
A mówimy tu o poprawnym angielskim - gdzież mu tam do takich wynalazków, jak cockney, geordie, czy piękny slang górali szkockich.
Moja pierwsza nauczycielka tłukła mi do głowy, że [haw] - to jest na hali. A po angielsku mieć wymawia się [hew]. Jak to ludzie mało wiedzą...
Am'goin'om.
------
PS.Gdyby ktoś miał wątpliwości - proszę się nauczyć wymawiać następujące pary wyrazów:
sheep - ship
meat - meet
oraz najbardziej uroczy
sheet - shit
A potem przetrenować na tubylcu. Efekt murowany.
* - czyta się niektóre blogi, to się wie ;)
poniedziałek, 30 stycznia 2012
Mieć - czy nie mieć
Miało już o biuście nie być nigdy więcej - no, ale. Toż trywialnym jest twierdzenie, że chłop myśli o seksie nie rzadziej niż trzy razy na minutę - choć na szczęście nie dłużej niż przez 20 sekund. Coś jest na rzeczy. Ostatnio jedna z artystek, francuskich bodajże, wlazła na scenę w sukni będacej odlewem jej - całkiem kształtnej - klatki piersiowej. Co jednoznacznie wskazuje, że po pierwsze, zdawała sobie ona sprawę z wartości artystycznej swojego biustu, a po drugie - że w jury byli meżczyźni. Przy okazj tak mi się pomyślało, że jest to najlepszy dowód na istnienie siły wyższej. Jakoliwek byśmy ją nie nazawali. Gdyż ponieważ funkcjonalności w biuście ani za grosz - toż biednym oseskom ani się to w dziobie nie mieści, ani mu do podniebienia nie przylega, ulewa się biedakom i ogólnie samo z tym utrapienie - ale za to kształ jest trójwymiarowym odwzorowaniem matematycznego opisu piekna w ogóle, a męskich pragnień w szczególności.
Pokazano kiedyś ówże biust goły w telewizji. Zapytałem ASP, czy na widok onegoż ma natychmiastową ochote gnać z wywalonym ozorem coby chędożyć do upadłego. Po zwyczajowym strzale w łeb ASP odrzekł, że w żadnym razie. I tu własnie objawia się największa różnica w budowie mózgu płci przeciwnych.
Można by się z tą funkcjonaloscia spierać, ale jak to kiedyś już ktoś powiedział - nie pomnę kto, niestety, mam nadzieję że cytata bez przypisu nie spowoduje natychmiastowego zamknięcia blogu - gdyby chodziło jedynie o funkcjolnalność, damski biust byłby podobny bardziej do krowich wymion.
I tu ciekawostka - okazuje się, że tak jak dla piękniejszej połowy naszej rasy posiadanie biustu jest rzeczą istotną - tak dla połowy drugiej (powiedzmy to wprost - połowy brzydszej) - posiadanie owegoż jest powodem frustracji i niskiej samooceny.
Tu mamy kolejny punkt potwierdzający tezę, że biust jest ważny ale podejście do niego zasadniczo się różni pomiędzypłciowo.
Przyszedł był do mojego gabinetu pacjęt.
- Dziędobry! W czym mogę pomóc?
- Wyrosły mi cycki, sznowna Pani Doktór, i nie bardzo wiem co mam z nimi robić!
- Ach, czemuż to Pana martwi? Są oneż motorem działań, natchnieniem poetów i dumą płci pieknej - więc może pójdzie Pan raczej do Związku Literatów?
- Niestety, Pani Doktor - gdy patrzę się w lustro, okrutna mię chęć bierze, przez grzeczność nie powiem na co - a przecież sam ze sobą choćbym chciał to nie mam jak! I stąd moje do Pani pytanie - czy coś nie można by na to zaradzić?
- Niechżę się więc Pan rozbierze...
Ogólnie pacjent zażyczył sobie usunięcia wszelkich objawów piekna ze swojej klatki piersiowej, dodatkowo zapytał, czy można by mu przeszczepić ostatnie kłaki ze łba na owąż, coby mu samopoczucie podnieść.
Skąd owoż upodabnianie się do przodka naszego - przynajmniej wg. tych wierzących w selekcję naturalna, którym kłam zadaje jednakowoż kształt biustu, co przedstawiono powyżej - nie mam pojęcia. Widocznie, mimo całego cywilizacyjnego postępu, za samcem maczo-maczo stoi w prostej lini wielki, włochaty, IQ4 goryl.
Przyjechał chirurg od upiękniania - o kłakach rzecz jana mowy w ogóle nie było - wbił biedakowi taką sakramencką rurę w klatę i zaczał nią borować w te i wewte, usuwając zbędna tkankę. Po jakowychś 45 minutach z pięknych męskich bóbsów (chyba przez ó z kreska, skoro wywodzi się od boobs?) nie zostało literalnie nic. Patrzyłem ja na to rzezanie z pewną taka dozą niepokoju, w końcu nie wytrzymałem:
- Doktor, a ta skóra to się potem zejdzie?
- Powinna - odparł nieco zasapany upiekszacz.
- No a jak nie, to co?
- No to klops...
- ??!?
- Bedzie musiał przyjechać na skóry-na-klatce plastykę.
- No - a co w takim razie z brzuchem. Tam też czasem się nie schodzi?
Upiększacz przerwał borowanie, popatrzył na mnie pobłażliwie i odrzekł:
- Tam się nigdy nie schodzi...
I to by było na tyle w temacie upiekszania.
- Dziękuję bardzo! Zwyczajowo odwdzięczam się na parapecie! Rączki całuję Pani Doktor!
Pokazano kiedyś ówże biust goły w telewizji. Zapytałem ASP, czy na widok onegoż ma natychmiastową ochote gnać z wywalonym ozorem coby chędożyć do upadłego. Po zwyczajowym strzale w łeb ASP odrzekł, że w żadnym razie. I tu własnie objawia się największa różnica w budowie mózgu płci przeciwnych.
Można by się z tą funkcjonaloscia spierać, ale jak to kiedyś już ktoś powiedział - nie pomnę kto, niestety, mam nadzieję że cytata bez przypisu nie spowoduje natychmiastowego zamknięcia blogu - gdyby chodziło jedynie o funkcjolnalność, damski biust byłby podobny bardziej do krowich wymion.
I tu ciekawostka - okazuje się, że tak jak dla piękniejszej połowy naszej rasy posiadanie biustu jest rzeczą istotną - tak dla połowy drugiej (powiedzmy to wprost - połowy brzydszej) - posiadanie owegoż jest powodem frustracji i niskiej samooceny.
Tu mamy kolejny punkt potwierdzający tezę, że biust jest ważny ale podejście do niego zasadniczo się różni pomiędzypłciowo.
Przyszedł był do mojego gabinetu pacjęt.
- Dziędobry! W czym mogę pomóc?
- Wyrosły mi cycki, sznowna Pani Doktór, i nie bardzo wiem co mam z nimi robić!
- Ach, czemuż to Pana martwi? Są oneż motorem działań, natchnieniem poetów i dumą płci pieknej - więc może pójdzie Pan raczej do Związku Literatów?
- Niestety, Pani Doktor - gdy patrzę się w lustro, okrutna mię chęć bierze, przez grzeczność nie powiem na co - a przecież sam ze sobą choćbym chciał to nie mam jak! I stąd moje do Pani pytanie - czy coś nie można by na to zaradzić?
- Niechżę się więc Pan rozbierze...
Ogólnie pacjent zażyczył sobie usunięcia wszelkich objawów piekna ze swojej klatki piersiowej, dodatkowo zapytał, czy można by mu przeszczepić ostatnie kłaki ze łba na owąż, coby mu samopoczucie podnieść.
Skąd owoż upodabnianie się do przodka naszego - przynajmniej wg. tych wierzących w selekcję naturalna, którym kłam zadaje jednakowoż kształt biustu, co przedstawiono powyżej - nie mam pojęcia. Widocznie, mimo całego cywilizacyjnego postępu, za samcem maczo-maczo stoi w prostej lini wielki, włochaty, IQ4 goryl.
Przyjechał chirurg od upiękniania - o kłakach rzecz jana mowy w ogóle nie było - wbił biedakowi taką sakramencką rurę w klatę i zaczał nią borować w te i wewte, usuwając zbędna tkankę. Po jakowychś 45 minutach z pięknych męskich bóbsów (chyba przez ó z kreska, skoro wywodzi się od boobs?) nie zostało literalnie nic. Patrzyłem ja na to rzezanie z pewną taka dozą niepokoju, w końcu nie wytrzymałem:
- Doktor, a ta skóra to się potem zejdzie?
- Powinna - odparł nieco zasapany upiekszacz.
- No a jak nie, to co?
- No to klops...
- ??!?
- Bedzie musiał przyjechać na skóry-na-klatce plastykę.
- No - a co w takim razie z brzuchem. Tam też czasem się nie schodzi?
Upiększacz przerwał borowanie, popatrzył na mnie pobłażliwie i odrzekł:
- Tam się nigdy nie schodzi...
I to by było na tyle w temacie upiekszania.
- Dziękuję bardzo! Zwyczajowo odwdzięczam się na parapecie! Rączki całuję Pani Doktor!
wtorek, 24 stycznia 2012
DIY
Czyli Adam Słodowy. Pamiętacie jeszcze Pana Adama? Rakieta zrobiona ze starej pralki i puszek po piwie, alarm ze sznurka, dzwonek z...dzwonka. Takie tam przeróżne wynalazki. W zasadzie pokazywał to, o czym wszyscy podskórnie wiemy - wystarczy przechylić głowę pod innym katem i problem nierozwiązywalny staje się rozwiązanym.
Dzidź zapałał miłością. Wielką. Chodził, wzdychał, chuchał dmuchał aż w końcu nie wytrzymał, świnkę rozbił i wszystkie pieniądze wydał. Stając się posiadaczem wielkiej - by nie powiedzieć potężnej - karty graficznej. Czyli ATI 7950.
- Tata, bo mam problem.
- A jaki?
- Bo nie wiem jak.
- No i co wy z nowej generacji macie z tej swojej kobiecości - Seksmisja nie zgrała całkiem perfekcyjnie, ale ujdzie. - No to patrz synek. Tu śrubka - odkręcić. Tu zapadka - odzapadkować. Kable odpiąć. Kartę wysunąć. Teraz weź nową, ostrożnie... a - trzy sloty? Poczekaj, trza bedzie wydłubać dodatkowe dziury.
Okazało się, że potwór zajmuje nieprawdopodobną szerokość. Sprawnym ruchem prestidigitatora urwałem zaślepki.
- Tak to się robi. Teraz wsadź... co że nie wchodzi.. wchodzi wchodzi... spokojnie... no to przechyl trochę... ech, pokaż no to...
Po kilku minutach do zamulonego tatusinego mózgu dotarło, ze nie da się włożyć do kompa czegoś, co jest większe od... kompa.
- Synuś, ja mam złą wiadomość dla ciebie.
- ?
- Trzeba kupić nową paczkę.
***___***___***___***___***
- Tataaa?
- Mmm?
- Bo się mię tu pytaję czy z zasilaczem, czy bez?
Oż, zarazza... - Czekaj chwile, synek...
Gdzie to cholerne pudełko... wymagania minimalne... kurtka na wacie - 600W zasilacz! Toż ja na prąd nie urobię.
- Synuś, powiedz miłemu panu, ze ci potrzeba potwora, co to w szczycie utrzyma 40A.
- Dzięki, tatuś!!!
***___***
- Tata, bo tu jest taki 750, ale kosztuje ponad stówkę...
- Trochę mi cię żal...
Siebie zresztą też. Zobaczyłem oczyma wyobraźni urywające się kółeczko licznika prądu...
***___***___***___***___***
- Dawaj.
- A ja co mam robić?
- Patrze sie pan - i ucz sie pan - wskoczył mi cytat, tym razem z Testosteronu. Wybebeszyłem paczkę, przełożyłem elektronikę do nowej, wyłamałem zaślepki, wsadziłe... wsadzi... może bokiem?....
- Synuś?
- ?
- Jak żeś ty tą paczkę mierzył?
- No - normalnie!
Tu należy się tłumaczenie dla staruchów powyżej czterdziestki: w nowomowie normalnie oznacza "wcale". Albo "nie mam pojęcia". Ogólnie jest odpowiednikiem naszego uniesienia ramion połączonego z wytrzeszczem gałek.
- No bo normalnie nie wchodzi...
- To co - jechać wymienić obudowę?
- A są większe?
- No nie ma...
- To daj bosza...
Bosz w mojej okolicy oznacza szlifierkę kątową. Za przekierowanie semantyczne odpowiedzialny jest mój sąsiad, który w czasach dobrobytu octowego przywiózł z USA takież właśnie cudo firmy Bosh. No i szlifierka stała się boszem.
Z obudowy posypały się wióry, wnęka została poszerzona, po czym wszystko wlazło jak powinno. Skrzyżowałem palce i dziubłem wyłącznik. Cichutki, na granicy słyszalności świst licznika prądu oznajmił wszem i wobec, że nowy zasilacz podjął pracę.
Gdybyście kupowali nowa kartę graficzną, weźcie ze sobą obudowę do przymiarki. Nic to nie kosztuje, a oszczędza sporo benzyny. Szczególnie, że cholerstwo, które nominalnie powinno mieć 30 cm, w rzeczywistości miało 30,4. O skonfrontowaniu posiadanego zasilacza względem zapotrzebowania zgłaszanego przez kartę litościwie nie wspominam.
PS. Chyba niedługo będę miał własny komputer. Jeszcze tylko płyta i procek...
Dzidź zapałał miłością. Wielką. Chodził, wzdychał, chuchał dmuchał aż w końcu nie wytrzymał, świnkę rozbił i wszystkie pieniądze wydał. Stając się posiadaczem wielkiej - by nie powiedzieć potężnej - karty graficznej. Czyli ATI 7950.
- Tata, bo mam problem.
- A jaki?
- Bo nie wiem jak.
- No i co wy z nowej generacji macie z tej swojej kobiecości - Seksmisja nie zgrała całkiem perfekcyjnie, ale ujdzie. - No to patrz synek. Tu śrubka - odkręcić. Tu zapadka - odzapadkować. Kable odpiąć. Kartę wysunąć. Teraz weź nową, ostrożnie... a - trzy sloty? Poczekaj, trza bedzie wydłubać dodatkowe dziury.
Okazało się, że potwór zajmuje nieprawdopodobną szerokość. Sprawnym ruchem prestidigitatora urwałem zaślepki.
- Tak to się robi. Teraz wsadź... co że nie wchodzi.. wchodzi wchodzi... spokojnie... no to przechyl trochę... ech, pokaż no to...
Po kilku minutach do zamulonego tatusinego mózgu dotarło, ze nie da się włożyć do kompa czegoś, co jest większe od... kompa.
- Synuś, ja mam złą wiadomość dla ciebie.
- ?
- Trzeba kupić nową paczkę.
***___***___***___***___***
- Tataaa?
- Mmm?
- Bo się mię tu pytaję czy z zasilaczem, czy bez?
Oż, zarazza... - Czekaj chwile, synek...
Gdzie to cholerne pudełko... wymagania minimalne... kurtka na wacie - 600W zasilacz! Toż ja na prąd nie urobię.
- Synuś, powiedz miłemu panu, ze ci potrzeba potwora, co to w szczycie utrzyma 40A.
- Dzięki, tatuś!!!
***___***
- Tata, bo tu jest taki 750, ale kosztuje ponad stówkę...
- Trochę mi cię żal...
Siebie zresztą też. Zobaczyłem oczyma wyobraźni urywające się kółeczko licznika prądu...
***___***___***___***___***
- Dawaj.
- A ja co mam robić?
- Patrze sie pan - i ucz sie pan - wskoczył mi cytat, tym razem z Testosteronu. Wybebeszyłem paczkę, przełożyłem elektronikę do nowej, wyłamałem zaślepki, wsadziłe... wsadzi... może bokiem?....
- Synuś?
- ?
- Jak żeś ty tą paczkę mierzył?
- No - normalnie!
Tu należy się tłumaczenie dla staruchów powyżej czterdziestki: w nowomowie normalnie oznacza "wcale". Albo "nie mam pojęcia". Ogólnie jest odpowiednikiem naszego uniesienia ramion połączonego z wytrzeszczem gałek.
- No bo normalnie nie wchodzi...
- To co - jechać wymienić obudowę?
- A są większe?
- No nie ma...
- To daj bosza...
Bosz w mojej okolicy oznacza szlifierkę kątową. Za przekierowanie semantyczne odpowiedzialny jest mój sąsiad, który w czasach dobrobytu octowego przywiózł z USA takież właśnie cudo firmy Bosh. No i szlifierka stała się boszem.
Z obudowy posypały się wióry, wnęka została poszerzona, po czym wszystko wlazło jak powinno. Skrzyżowałem palce i dziubłem wyłącznik. Cichutki, na granicy słyszalności świst licznika prądu oznajmił wszem i wobec, że nowy zasilacz podjął pracę.
Gdybyście kupowali nowa kartę graficzną, weźcie ze sobą obudowę do przymiarki. Nic to nie kosztuje, a oszczędza sporo benzyny. Szczególnie, że cholerstwo, które nominalnie powinno mieć 30 cm, w rzeczywistości miało 30,4. O skonfrontowaniu posiadanego zasilacza względem zapotrzebowania zgłaszanego przez kartę litościwie nie wspominam.
PS. Chyba niedługo będę miał własny komputer. Jeszcze tylko płyta i procek...
poniedziałek, 23 stycznia 2012
Ad ACTA
ACTA. Straszliwe słowo-klucz, niosące zagrożenie wolności, swobód i czego tam jeszcze. Mające chronić biednych twórców przed złodziejstwem wszelkiej maści.
Muszę przyznać, że mechanizm sprzedawania i dystrybucji dóbr kulturalnych zawsze zadziwiał mnie niepomiernie. W każdym zawodzie - poczynając od konserwatorów powierzchni płaskich na profesorach filozofii kończąc - płaca należy się za pracę. To dlaczegóż to artyści maja być uprzywilejowani?
Cud Boski, że wszystkie te pazerne organizacje ochrony nieszczęsnego artysty nie istniały wcześniej. Musielibyśmy płacić za wypożyczanie książek w czytelni, bilety do filharmonii kosztowały by majątek - bo nie tylko musiała by zapłacić orkiestrze, ale jeszcze doliczać do tego tantiemy dla twórcy. Toż Mozart za napisanie dzieła dostawał kasę od Cesarza raz jedyny - i tyle. Potem wystawiano jego dzieła ku chwale ojczyzny. Bo pracę wykonał - i za to wynagrodzenie dostał.
Ale teraz jest inaczej - teraz mamy komputer. On się zawsze pomyli przy dodawaniu.
Nie pojmuje za jasnego skurwysyna, dlaczegóż to artysta ma sobie wykonać pracę raz - a płacone mieć przez najbliższe pięćdziesiąt lat. Gdyby to przenieść na płaszczyznę anestezjologii, każdy pacjent, którego znieczuliłem a który przeżył, powinien mi do końca życia płacić za to jedynie - a raczej aż za to - że żyje!
Taksówkarz dowiózł nas bez wypadku - płacimy mu przez dwadzieścia pięć lat, żeby broń Boże nie upadł i nie zbankrutował, bo jak tak się stanie - to któż nas szczęśliwie do domu w przyszłości przywiezie? Toż niepłacenie tantiemów doprowadzi do załamania rynku usług transportowych, utracie setek miejsc pracy, nie mówiąc o moralnej naszej odpowiedzialności za okradanie biedaka!
Coś się panom artystom pojebało, mówiąc oględnie, w głowie. Doprowadzili do tego, że nie wolno w sklepie radio włączyć, bo ZAIKS przeforsował sobie ustawę o ochronie wartości intelektualnej.
O jakiej, do kurwy nędzy, wartości my mówimy? Wartość intelektualną to może mieć Dolina Issy - bo jak słyszę żal-bal, nóż-kurz - to wartości rymują mi się z nudności.
Kolejny ciekawy paradoks - idziemy do kina, płacąc dziesiątki złotych nie za przedstawienie - ale za prawa autorskie. Które są tam jakąś niebanalną częścią ceny owegoż biletu. A przynajmniej tak każe nam wierzyć system dystrybucji dóbr intelektualnych. No to - skoro zapłaciłem już raz artyście za wykonaną pracę, kupując bilet do kina - dlaczego, chcąc kupić DVD z tym samym filmem, płacę za te same prawa po raz wtóry?
Na szczęście mamy internet. A nim zbóki, twitery i co tam jeszcze. Które, jak pokazał przykład Muzułmańskiej Wiosny, potrafią być zabójczym instrumentem.
Bo co zrobią panowie artyści, gdy powiemy im, ze mamy dosyć? Ot, na próbę zwołamy grupę kilkuset milionów kwurwionych, którzy w lutym nie kupią nic. Literalnie nic - ani jednego CD, ani jednej płyty DVD. Nie pójdziemy do kina. Będziemy pić wódkę i oglądać Discovery Chanel. Co zrobicie, panowie artyści, gdy wasza publiczność, mając wrażenie, ż e ktoś ją próbuje wydymać bez mydła, pewnego pięknego dnia nie kupi nic? Mało tego, nawet nie spojrzy na darmówki w sieci?
Artysta powinien być wynagradzany za pracę - tak jak każdy inny obywatel. Za pracę na koncertach, w studio, nawet za czas zwany górnolotnie praca twórczą, czyli przygotowywanie się do występu. Choć jak pragnę rodzić, nikt mi nigdy nie płacił za czytanie książek medycznych.
Skąd wziął się pomysł pobierania pieniędzy za obraz waszej pracy? Płyta to koszt nośnika i dystrybucji. Można go kupić i mieć w domu - jak książkę - albo można sobie pożyczyć za darmo z wypożyczalni. Bo to nie jest żadna praca - tylko jej obraz.
Kolejne dobre pytanie - dlaczegóż to śmierdzącą szynkę mogę odnieść do sklepu i zażądać, słusznie zresztą, zwrotu kasy - a z CD, które zawiera kompletny szajs, zrobić tego nie mogę? Kojarzycie taki zespól, US3? Nagrał płytkę, bodajże Hand On The Torch. Na której to zamieścił doskonały utwór Flip Fantasia. Usłyszałem w radio i zapałałem chęcią kupienia płyty. Na szczęście, korzystając z maluśkiej furteczki, którą pozostawił ZAIKS, przesłuchałem sobie tęże płytkę u mojego przyjaciela. Okazało się, że reszta utworów jest oględnie mówiąc, nieciekawa. I płytki nie mam...
Płyty, tracki w sieci - to materiały, które w najlepszym wypadku można podciągnąć pod reklamę pracy twórczej. One zachęca do przyjścia na koncert - za który każdy chętnie zapłaci, wiedząc, jaka muzykę gracie. I to jest właśnie płaca - za pracę.
Muszę przyznać, że mechanizm sprzedawania i dystrybucji dóbr kulturalnych zawsze zadziwiał mnie niepomiernie. W każdym zawodzie - poczynając od konserwatorów powierzchni płaskich na profesorach filozofii kończąc - płaca należy się za pracę. To dlaczegóż to artyści maja być uprzywilejowani?
Cud Boski, że wszystkie te pazerne organizacje ochrony nieszczęsnego artysty nie istniały wcześniej. Musielibyśmy płacić za wypożyczanie książek w czytelni, bilety do filharmonii kosztowały by majątek - bo nie tylko musiała by zapłacić orkiestrze, ale jeszcze doliczać do tego tantiemy dla twórcy. Toż Mozart za napisanie dzieła dostawał kasę od Cesarza raz jedyny - i tyle. Potem wystawiano jego dzieła ku chwale ojczyzny. Bo pracę wykonał - i za to wynagrodzenie dostał.
Ale teraz jest inaczej - teraz mamy komputer. On się zawsze pomyli przy dodawaniu.
Nie pojmuje za jasnego skurwysyna, dlaczegóż to artysta ma sobie wykonać pracę raz - a płacone mieć przez najbliższe pięćdziesiąt lat. Gdyby to przenieść na płaszczyznę anestezjologii, każdy pacjent, którego znieczuliłem a który przeżył, powinien mi do końca życia płacić za to jedynie - a raczej aż za to - że żyje!
Taksówkarz dowiózł nas bez wypadku - płacimy mu przez dwadzieścia pięć lat, żeby broń Boże nie upadł i nie zbankrutował, bo jak tak się stanie - to któż nas szczęśliwie do domu w przyszłości przywiezie? Toż niepłacenie tantiemów doprowadzi do załamania rynku usług transportowych, utracie setek miejsc pracy, nie mówiąc o moralnej naszej odpowiedzialności za okradanie biedaka!
Coś się panom artystom pojebało, mówiąc oględnie, w głowie. Doprowadzili do tego, że nie wolno w sklepie radio włączyć, bo ZAIKS przeforsował sobie ustawę o ochronie wartości intelektualnej.
O jakiej, do kurwy nędzy, wartości my mówimy? Wartość intelektualną to może mieć Dolina Issy - bo jak słyszę żal-bal, nóż-kurz - to wartości rymują mi się z nudności.
Kolejny ciekawy paradoks - idziemy do kina, płacąc dziesiątki złotych nie za przedstawienie - ale za prawa autorskie. Które są tam jakąś niebanalną częścią ceny owegoż biletu. A przynajmniej tak każe nam wierzyć system dystrybucji dóbr intelektualnych. No to - skoro zapłaciłem już raz artyście za wykonaną pracę, kupując bilet do kina - dlaczego, chcąc kupić DVD z tym samym filmem, płacę za te same prawa po raz wtóry?
Na szczęście mamy internet. A nim zbóki, twitery i co tam jeszcze. Które, jak pokazał przykład Muzułmańskiej Wiosny, potrafią być zabójczym instrumentem.
Bo co zrobią panowie artyści, gdy powiemy im, ze mamy dosyć? Ot, na próbę zwołamy grupę kilkuset milionów kwurwionych, którzy w lutym nie kupią nic. Literalnie nic - ani jednego CD, ani jednej płyty DVD. Nie pójdziemy do kina. Będziemy pić wódkę i oglądać Discovery Chanel. Co zrobicie, panowie artyści, gdy wasza publiczność, mając wrażenie, ż e ktoś ją próbuje wydymać bez mydła, pewnego pięknego dnia nie kupi nic? Mało tego, nawet nie spojrzy na darmówki w sieci?
Artysta powinien być wynagradzany za pracę - tak jak każdy inny obywatel. Za pracę na koncertach, w studio, nawet za czas zwany górnolotnie praca twórczą, czyli przygotowywanie się do występu. Choć jak pragnę rodzić, nikt mi nigdy nie płacił za czytanie książek medycznych.
Skąd wziął się pomysł pobierania pieniędzy za obraz waszej pracy? Płyta to koszt nośnika i dystrybucji. Można go kupić i mieć w domu - jak książkę - albo można sobie pożyczyć za darmo z wypożyczalni. Bo to nie jest żadna praca - tylko jej obraz.
Kolejne dobre pytanie - dlaczegóż to śmierdzącą szynkę mogę odnieść do sklepu i zażądać, słusznie zresztą, zwrotu kasy - a z CD, które zawiera kompletny szajs, zrobić tego nie mogę? Kojarzycie taki zespól, US3? Nagrał płytkę, bodajże Hand On The Torch. Na której to zamieścił doskonały utwór Flip Fantasia. Usłyszałem w radio i zapałałem chęcią kupienia płyty. Na szczęście, korzystając z maluśkiej furteczki, którą pozostawił ZAIKS, przesłuchałem sobie tęże płytkę u mojego przyjaciela. Okazało się, że reszta utworów jest oględnie mówiąc, nieciekawa. I płytki nie mam...
Płyty, tracki w sieci - to materiały, które w najlepszym wypadku można podciągnąć pod reklamę pracy twórczej. One zachęca do przyjścia na koncert - za który każdy chętnie zapłaci, wiedząc, jaka muzykę gracie. I to jest właśnie płaca - za pracę.
wtorek, 17 stycznia 2012
Skupapralny śmyrny bźdź
Pastwienie się nad homo sapiens jest czynnością przypominająca kopanie leżącego. W zasadzie gdzie by buta nie przyłożyć- to jest za co. Ale jedną z najśmieszniejszych naszych cech jest przekonanie o naszej prawie-że-perfekcji. Każda dowolna czynność jest w naszym wykonaniu rewelacyjna, mistrzowski poziom pozwala nam na dokonywanie sztuk innym niedostępnych. To się zaczyna już przy raczkowaniu a potem w zasadzie dotyczy wszystkiego, czego się w życiu tkniemy. Począwszy od srania w pieluchy, poprzez prowadzenie samochodu, do znajomości polityki.
- Miszcz pracy zmianowe...j... - ale to się inaczej pisze!
- Sama pisałem!
Nauka języka jest chyba jedną z niewielu dziedzin, gdzie zdajemy sobie sprawę z własnej nieudolności. Nie, nie znaczy to, ze się do tejże przyznamy, bez przesady znowu - ale tak po cichu, sami przed sobą.... Co prawda to prawda - jesteśmy dobrzy - ale nie perfekcyjni. Tym bardziej, że cholerni tubylcy co i rusz zastawiają pułapki zupełnie nie z tej ziemi...
Pułapka pierwsza jest związana ze skala ASA - takim prymitywnym nieco narzędziem do oceny stanu pacjenta. Klas 1 to zdrowy, wypasiony obywatel, któremu nic nie brakuje a klasa szósta to zwłoki do przeszczepu narządów. Ale ad rem. Znieczulam sobie obywatelkę bardzo zdrową, na oko dwudziestoletnia, gdy Karol rzuca do mnie pytanie o ASA. Coby w odpowiedniej rubryczce klasę owego ASA wpisać. No to odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, że dałbym jej numer pierwszy. I would give her number one. Zuzia z Karolina zrobiły się czerwone z zatrzymanego parsknięcia a Karol nie wytrzymał i się opluł. Okazało się, że wyraziłem chęć odbycia stosunku wiadomojakiego z rzeczoną obywatelką. Zaraza...
Surveyor of porky pies. Wiadomo - ktoś piecze te ich ciasteczka z wieprzowiną - no to musi istnieć ktoś, kto je dostarcza do sklepu. proste? Nic bardziej mylnego. Dostawca wieprzowych ciasteczek to kłamca i oszust. QED. Choć w dalszym ciągu nie rozumiem demosnstrandum.
Drobiazgi typu put down (upokorzyć) zamiast lay down (położyć) już mnie przestały wprowadzać w konfuzję. Gdy widzę, że ktoś mi się dziwnie przygląda, z miejsca tłumaczę, że przyjechałem z daleka i wcale nie miałem nic złego na myśli.
Ale żeby się przejechać na piosence...
Siedzimy sobie dzisiaj w operacyjnej, chirurg coś tam naprawia w ręce a my się zastanawiamy, kto śpiewa dochodzące z radio Turning Japanese. W końcu wszedł Karol - więc zadałem mu pytanie - Do you know Turning Japanese? No i zaś się biedak opluł... Jak już odzyskał kolory, wytłumaczył mi, że zasadniczo zwrot ten jest odpowiednikiem polskiego marszczenia gruchy. Czyli onanizmu klasycznego. Z racji tego, że ponoć twarz faceta który dochodzi, niepokojąco zaczyna przypominać Japończyka...
...
...no normalnie strach gębę otworzyć...
- Miszcz pracy zmianowe...j... - ale to się inaczej pisze!
- Sama pisałem!
Nauka języka jest chyba jedną z niewielu dziedzin, gdzie zdajemy sobie sprawę z własnej nieudolności. Nie, nie znaczy to, ze się do tejże przyznamy, bez przesady znowu - ale tak po cichu, sami przed sobą.... Co prawda to prawda - jesteśmy dobrzy - ale nie perfekcyjni. Tym bardziej, że cholerni tubylcy co i rusz zastawiają pułapki zupełnie nie z tej ziemi...
Pułapka pierwsza jest związana ze skala ASA - takim prymitywnym nieco narzędziem do oceny stanu pacjenta. Klas 1 to zdrowy, wypasiony obywatel, któremu nic nie brakuje a klasa szósta to zwłoki do przeszczepu narządów. Ale ad rem. Znieczulam sobie obywatelkę bardzo zdrową, na oko dwudziestoletnia, gdy Karol rzuca do mnie pytanie o ASA. Coby w odpowiedniej rubryczce klasę owego ASA wpisać. No to odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, że dałbym jej numer pierwszy. I would give her number one. Zuzia z Karolina zrobiły się czerwone z zatrzymanego parsknięcia a Karol nie wytrzymał i się opluł. Okazało się, że wyraziłem chęć odbycia stosunku wiadomojakiego z rzeczoną obywatelką. Zaraza...
Surveyor of porky pies. Wiadomo - ktoś piecze te ich ciasteczka z wieprzowiną - no to musi istnieć ktoś, kto je dostarcza do sklepu. proste? Nic bardziej mylnego. Dostawca wieprzowych ciasteczek to kłamca i oszust. QED. Choć w dalszym ciągu nie rozumiem demosnstrandum.
Drobiazgi typu put down (upokorzyć) zamiast lay down (położyć) już mnie przestały wprowadzać w konfuzję. Gdy widzę, że ktoś mi się dziwnie przygląda, z miejsca tłumaczę, że przyjechałem z daleka i wcale nie miałem nic złego na myśli.
Ale żeby się przejechać na piosence...
Siedzimy sobie dzisiaj w operacyjnej, chirurg coś tam naprawia w ręce a my się zastanawiamy, kto śpiewa dochodzące z radio Turning Japanese. W końcu wszedł Karol - więc zadałem mu pytanie - Do you know Turning Japanese? No i zaś się biedak opluł... Jak już odzyskał kolory, wytłumaczył mi, że zasadniczo zwrot ten jest odpowiednikiem polskiego marszczenia gruchy. Czyli onanizmu klasycznego. Z racji tego, że ponoć twarz faceta który dochodzi, niepokojąco zaczyna przypominać Japończyka...
...
...no normalnie strach gębę otworzyć...
piątek, 13 stycznia 2012
Malowane dzieci
Godzina szósta!!! Minut trzydzieści!!! Kiedy pobudka za!! gra!! ła!!!!!
Oraz za mundurem panny sznurem. Zaraza... Odkąd pamiętam, z wojskiem było mi zawsze wspak. Jak ja tak - to oni na wznak. Ghrrr...
Zaczęło się bodajże od mojej przygody z poborem. Stoję grzecznie i mówię, ze platfusa mam, tak? Czyli że się na wojaka nie nadaję, tak? I co? A1. Co przy moim wzroście i wadze zapewniało dwanaście godzin dziennie tupania butami krokiem defiladowym marsz!!! jak 2x2 jest cztery.
O wadze mówimy mojej-wadze-wtedy - moja-waga-teraz zapewniła by mi raczej miejsce w łodzi podwodnej. Jako balast.
Następnie przyszedł koniec szkoły średniej. Z przyczyn pozamerytorycznych musiałem niestety zdawać maturę w miejscu zupełnie nie na miejscu. Później się okazało, że sprawczyni moich kłopotów została odwieziona do wiadomego szpitala w stylowym wdzianku - jako że latała nago po mieście i srała w rabatki - ale nikt nigdy mnie nie zrehabilitował. Co robić. Niestetyż, jadąc do mojej Alma Mater to be miałem tak zwaną biegunkę, jako, że w domu czekał już bilet do wojska. Na szczęście nie przydał się.
Potem nadeszły studia. Czwarty rok medycyny miał zajęcia z wojska. W czwartki. Na całe 10 godzin należało przebrać się w mundur i udawać wojaka. Już, już żem miał go dostać... Nadszedł wind of change, nasza organizacja studencka związana z ruchem wyzwoleńczym powiedziała takiego wała - i usunęli wojsko z medycyny raz na zawsze. Wprowadzili nam dla osłody medycynę katastrof - popularnie zwaną katastrofą medycyny - ale byłyż to jeno popłuczyny po prawdziwym wojsku.
Po skończeniu studiów pojechałem dziarsko do WKU i zapytałem, kiedy mnie wezmą do wojska. Facet za szybka nieco zbladł, widziałem jak mu ręka drgnęła w kierunku telefonu - ale się opanował. Wyjaśniliśmy fakty, twardo kazałem się zabrać na sześciomiesięczne szkolenie wojskowe -ustaliliśmy z kumplami, ze spróbujemy się spotkać w pięknym mieście Łodzi, więc o takąż lokalizację poprosiłem miłego dżentelmena w czapce - i wróciłem do domu. Minęła zima, wiosna, nadeszło lato i nic - w końcu jakoś tak pięć lat później dostałem karteczkę, że zostałem przesunięty do rezerwy.
Ciekaw jestem czego. Bo o wojsku wiem tyle co z Czterech Pancernych.
Pożegnałem się ja z myślą, że mi się uda - wrzeszczący kapral nie dla mnie, nie dla mnie - nuciłem smętnie przy goleniu. Az pojechałem na AAGBI.
Patrzę - a tam wojacy. Jacy tacy - wiecie, mundurki, but wyglancowany na wysoki połysk, spojrzenie proste a dziarskie. No normalnie - aż się mi cóś zrobiło. Szczególnie, jak za plecami dostrzegłem sylwetkę Hurrier’a, walącego w niebo.
- Panowie szukacie lotników wśród anestezjologów? - zapytałem nieśmiało. Próbował mnie nawet Szaman za kapotę wyciągnąć, alem się zaparł jako ta krowa na miedzy.
- Szukamy - rozpromienił się uniformowy. -A doktor chciałby w RAFie znieczulać?
Aż mię w dołku ścisło. Dywizjon 303, szarża kawaleryjska w Somosierra - zdecydowanie coś mam popieprzone w chromosomach - Anglik - Polak dwa bratanki... A. To nie ta nacja.
- No pewnie! - oczy zaświeciły mi się jak blondynce na widok szesnastokaratówki w platynowej oprawie. - A bierzecie cudzoziemców?
- No pewnie! - tym razem oczy zaświeciły się uniformowemu.
Po standardowej wymianie adresów, a następnie tuzinie maili zostałem zaproszony na spotkanie w bazie. Coby zobaczyć, czy chcę zostać oficerem służb pomocniczych RAFu. Oficerem??? Kurwasz mać, toż ja chcę tylko polatać sobie w bojowych warunkach z plecakiem i rurką... urwana rączka, tam nóżka, mózg na ścianie - a w tym wszystkim dzielny łapiduch, co to słowem pokrzepi, plasterek nalepi...
Wlazłem w gógla. Ostatecznie kto wie - jak nie on. Hm. Polski obywatel służyć może, pod warunkiem zgody MONu - no to bezjajmitu - albo będąc podwójnym obywatelem. Ulżyło mi - jest szansa. Co prawda trzeba bulnąć jakieś 3 klocki, żeby przekonwertować rodzinę Polaków Na Polako-Brytyjczyków, ale się da. Napisałem do uniformowego, że skoro oficer - to obywatelstwo, a to zajmie czas. Czy w związku z tym jest sens? Ależ o-czy-wiś-cie! Przyjeżdżaj pan doktor natentychmist, proces długi, zanim skończymy to pan paszporcik wyrobisz i legalnie, jako ten lennik królowej, będziesz pan mógł sobie w Afganistanie latać!
ASP poparł moje plany w stu procentach, nawet wykazał niejaka dumę z chłopa, co to taki sprawny chce być jak żołnierze, wsiadł do samochodu razem ze mną i pewnym sobotnim porankiem pojechaliśmy do bazy rekrutacyjnej RAFu coby się godnie zaprezentować. Nawet na ta okoliczność schudłem i rozruszałem mięśnie.
Było to dość przerażające, bo bardzo dobrze wychodziła mi jedynie cześć pierwsza, czyli POM. Natomiast PKA sprawiała mi, nie wiedzieć czemu, sakramenckie problemy.
Zwiedziłem bazę, porozmawiałem z wojakami - a wszyscy spięci, dumni i radośnie uśmiechnięci - skąd oni ich biorą? - i wreszcie wróciliśmy do domu. Zostałem zakwalifikowany wstępnie i przekazany oficerskiej komisji rekrutacyjnej. W której to ktoś się w końcu puknął w głowę i napisał mi, że owszem, chętnie - ale zasadniczo pojęcia nie mają po co ktoś rozpoczął proces, skoro warunkiem sine qua non jest posiadanie obywatelstwa brytyjskiego.
I tak skończyła się moja przygoda z rockiem katolickim.
Wieczorem ASP westchnął cicho i rzekł:
- No i chwała Bogu. Przynajmniej nikt cię nie ustrzeli z kałacha.
Oraz za mundurem panny sznurem. Zaraza... Odkąd pamiętam, z wojskiem było mi zawsze wspak. Jak ja tak - to oni na wznak. Ghrrr...
Zaczęło się bodajże od mojej przygody z poborem. Stoję grzecznie i mówię, ze platfusa mam, tak? Czyli że się na wojaka nie nadaję, tak? I co? A1. Co przy moim wzroście i wadze zapewniało dwanaście godzin dziennie tupania butami krokiem defiladowym marsz!!! jak 2x2 jest cztery.
O wadze mówimy mojej-wadze-wtedy - moja-waga-teraz zapewniła by mi raczej miejsce w łodzi podwodnej. Jako balast.
Następnie przyszedł koniec szkoły średniej. Z przyczyn pozamerytorycznych musiałem niestety zdawać maturę w miejscu zupełnie nie na miejscu. Później się okazało, że sprawczyni moich kłopotów została odwieziona do wiadomego szpitala w stylowym wdzianku - jako że latała nago po mieście i srała w rabatki - ale nikt nigdy mnie nie zrehabilitował. Co robić. Niestetyż, jadąc do mojej Alma Mater to be miałem tak zwaną biegunkę, jako, że w domu czekał już bilet do wojska. Na szczęście nie przydał się.
Potem nadeszły studia. Czwarty rok medycyny miał zajęcia z wojska. W czwartki. Na całe 10 godzin należało przebrać się w mundur i udawać wojaka. Już, już żem miał go dostać... Nadszedł wind of change, nasza organizacja studencka związana z ruchem wyzwoleńczym powiedziała takiego wała - i usunęli wojsko z medycyny raz na zawsze. Wprowadzili nam dla osłody medycynę katastrof - popularnie zwaną katastrofą medycyny - ale byłyż to jeno popłuczyny po prawdziwym wojsku.
Po skończeniu studiów pojechałem dziarsko do WKU i zapytałem, kiedy mnie wezmą do wojska. Facet za szybka nieco zbladł, widziałem jak mu ręka drgnęła w kierunku telefonu - ale się opanował. Wyjaśniliśmy fakty, twardo kazałem się zabrać na sześciomiesięczne szkolenie wojskowe -ustaliliśmy z kumplami, ze spróbujemy się spotkać w pięknym mieście Łodzi, więc o takąż lokalizację poprosiłem miłego dżentelmena w czapce - i wróciłem do domu. Minęła zima, wiosna, nadeszło lato i nic - w końcu jakoś tak pięć lat później dostałem karteczkę, że zostałem przesunięty do rezerwy.
Ciekaw jestem czego. Bo o wojsku wiem tyle co z Czterech Pancernych.
Pożegnałem się ja z myślą, że mi się uda - wrzeszczący kapral nie dla mnie, nie dla mnie - nuciłem smętnie przy goleniu. Az pojechałem na AAGBI.
Patrzę - a tam wojacy. Jacy tacy - wiecie, mundurki, but wyglancowany na wysoki połysk, spojrzenie proste a dziarskie. No normalnie - aż się mi cóś zrobiło. Szczególnie, jak za plecami dostrzegłem sylwetkę Hurrier’a, walącego w niebo.
- Panowie szukacie lotników wśród anestezjologów? - zapytałem nieśmiało. Próbował mnie nawet Szaman za kapotę wyciągnąć, alem się zaparł jako ta krowa na miedzy.
- Szukamy - rozpromienił się uniformowy. -A doktor chciałby w RAFie znieczulać?
Aż mię w dołku ścisło. Dywizjon 303, szarża kawaleryjska w Somosierra - zdecydowanie coś mam popieprzone w chromosomach - Anglik - Polak dwa bratanki... A. To nie ta nacja.
- No pewnie! - oczy zaświeciły mi się jak blondynce na widok szesnastokaratówki w platynowej oprawie. - A bierzecie cudzoziemców?
- No pewnie! - tym razem oczy zaświeciły się uniformowemu.
Po standardowej wymianie adresów, a następnie tuzinie maili zostałem zaproszony na spotkanie w bazie. Coby zobaczyć, czy chcę zostać oficerem służb pomocniczych RAFu. Oficerem??? Kurwasz mać, toż ja chcę tylko polatać sobie w bojowych warunkach z plecakiem i rurką... urwana rączka, tam nóżka, mózg na ścianie - a w tym wszystkim dzielny łapiduch, co to słowem pokrzepi, plasterek nalepi...
Wlazłem w gógla. Ostatecznie kto wie - jak nie on. Hm. Polski obywatel służyć może, pod warunkiem zgody MONu - no to bezjajmitu - albo będąc podwójnym obywatelem. Ulżyło mi - jest szansa. Co prawda trzeba bulnąć jakieś 3 klocki, żeby przekonwertować rodzinę Polaków Na Polako-Brytyjczyków, ale się da. Napisałem do uniformowego, że skoro oficer - to obywatelstwo, a to zajmie czas. Czy w związku z tym jest sens? Ależ o-czy-wiś-cie! Przyjeżdżaj pan doktor natentychmist, proces długi, zanim skończymy to pan paszporcik wyrobisz i legalnie, jako ten lennik królowej, będziesz pan mógł sobie w Afganistanie latać!
ASP poparł moje plany w stu procentach, nawet wykazał niejaka dumę z chłopa, co to taki sprawny chce być jak żołnierze, wsiadł do samochodu razem ze mną i pewnym sobotnim porankiem pojechaliśmy do bazy rekrutacyjnej RAFu coby się godnie zaprezentować. Nawet na ta okoliczność schudłem i rozruszałem mięśnie.
Było to dość przerażające, bo bardzo dobrze wychodziła mi jedynie cześć pierwsza, czyli POM. Natomiast PKA sprawiała mi, nie wiedzieć czemu, sakramenckie problemy.
Zwiedziłem bazę, porozmawiałem z wojakami - a wszyscy spięci, dumni i radośnie uśmiechnięci - skąd oni ich biorą? - i wreszcie wróciliśmy do domu. Zostałem zakwalifikowany wstępnie i przekazany oficerskiej komisji rekrutacyjnej. W której to ktoś się w końcu puknął w głowę i napisał mi, że owszem, chętnie - ale zasadniczo pojęcia nie mają po co ktoś rozpoczął proces, skoro warunkiem sine qua non jest posiadanie obywatelstwa brytyjskiego.
I tak skończyła się moja przygoda z rockiem katolickim.
Wieczorem ASP westchnął cicho i rzekł:
- No i chwała Bogu. Przynajmniej nikt cię nie ustrzeli z kałacha.
wtorek, 10 stycznia 2012
Prawa wulkanizcji
Światem rządzą dwa podstawowe prawa. Zachowania energii oraz prawo entropii. I oba sa dla nas wyjątkowo paskudne. Szczególnie gdy przełożymy fizykę na naszą walkę z-góry-skazaną-na-przegraną...
Jako, że po raz pierwszy od pięciu lat mieliśmy spędzić Święta w Polsce, ASP był bezlitosny. Bieganie, pompki, brzuszki, stepery i inne maszyny do znęcania sie nad sobą zostały włączone do planu, na obiadek dostawałem gotowana wołowinkę z marchewką (żeby nie było, że narzekam - wręcz przeciwnie, bardzo lubię) a poranne pomiary wskazywały powolny spadek wagi. Po czym nadeszły Święta. Prawo zachowania energii oraz masy - a w zasadzie głównie masy - dało o sobie znać w całej rozciągłości. Co sie włożyło - to się momentalnie w oponie pokazało. Problem osobników klasy „niedźwiedź” polega na nadmierniej ilości malutkich komóreczek, zwanych adypocytami. Które, jako te młode rekiny, łykną wszytko, co im do paszczy wpadnie. Efektem końcowym jest w zasadzie stan wyjściowy, co budzi potężne pytanie o zasadnośc robienia czegokolwiek.
Jeżeli jednakowoż pracowaliśmy ciężko i wytrwale - gdzie do cholery jasnej podziała się oważ energia przez nas produkowana? I tu z pomoca znów przyszedł ASP, któren to zwrócił mi uwagę, że czas na zainwestowanie w nowe buty - chyba, że mam zamiar biegać boso. Szybkie porównanie podeszw dało jasna odpowiedź: cały wysiłek poszedł w buty.
I tak sobie myślę - gdyby wyprodukować niezdzieralne podeszwy, może by ta cała energia zrobiła to, co miała?
PS. Dzieki cennej uwadze ASP zamieniłem moje super-hiper-choć-nieco-zdarte seledynowe runnery na extra-super-hiper funkiel-nówka pomarańczowe neony.
Jak wchodzę do sali, robi się jaśniej...
Jako, że po raz pierwszy od pięciu lat mieliśmy spędzić Święta w Polsce, ASP był bezlitosny. Bieganie, pompki, brzuszki, stepery i inne maszyny do znęcania sie nad sobą zostały włączone do planu, na obiadek dostawałem gotowana wołowinkę z marchewką (żeby nie było, że narzekam - wręcz przeciwnie, bardzo lubię) a poranne pomiary wskazywały powolny spadek wagi. Po czym nadeszły Święta. Prawo zachowania energii oraz masy - a w zasadzie głównie masy - dało o sobie znać w całej rozciągłości. Co sie włożyło - to się momentalnie w oponie pokazało. Problem osobników klasy „niedźwiedź” polega na nadmierniej ilości malutkich komóreczek, zwanych adypocytami. Które, jako te młode rekiny, łykną wszytko, co im do paszczy wpadnie. Efektem końcowym jest w zasadzie stan wyjściowy, co budzi potężne pytanie o zasadnośc robienia czegokolwiek.
Jeżeli jednakowoż pracowaliśmy ciężko i wytrwale - gdzie do cholery jasnej podziała się oważ energia przez nas produkowana? I tu z pomoca znów przyszedł ASP, któren to zwrócił mi uwagę, że czas na zainwestowanie w nowe buty - chyba, że mam zamiar biegać boso. Szybkie porównanie podeszw dało jasna odpowiedź: cały wysiłek poszedł w buty.
I tak sobie myślę - gdyby wyprodukować niezdzieralne podeszwy, może by ta cała energia zrobiła to, co miała?
PS. Dzieki cennej uwadze ASP zamieniłem moje super-hiper-choć-nieco-zdarte seledynowe runnery na extra-super-hiper funkiel-nówka pomarańczowe neony.
Jak wchodzę do sali, robi się jaśniej...
piątek, 6 stycznia 2012
Oni
Świat jest rządzony przez onych. Dla każdego Polaka jest to jasne jak słońce. Innych może oni oszukali - ale nie z nami te numery, Brunner. To oni są winni wszystkim nieszczęściom, spotykajacym naszą ojczyznę, jak spadek wartości forinta, bankructwo Grecji, niesprzedanie obligacji przez Włochów - by wymienić pierwsze z brzegu. Oni te swoje macki wpychają literalnie wszędzie - w Tupolewy, ustawy, ostatnio nawet w wiatr na skoczni! No jakie to kurwadziady przebrzydłe są?
Tu taka mała dygresyjka a’propos złotówki. Euro się umacnia - no to złoty traci, wiadomo. Euro leci na pysk - złoty traci razem z nim, to też wiadomo. Węgrzy maja problem - złotówka traci. Grecy bankrutują- złotówka traci. Włosi - złotówka traci... Portugalia... Hiszpania... Funt... Ropa... Futra reniferów... Zbiór banana w Górnej Wolcie... Strach wyjść na ulicę - za każdym rogiem czai się żubr.
Oni są odpowiedzialni za wszystkie możliwe nieszczęścia ludzkości - od hiv’a po brak śniegu na Święta.
Tylko - kim ci oni są....
Sprawa wydawała by się być prostą - my to my, nas tu w rogi walą, więc cała reszta to oni. Ale ci tamci też wrzeszczą, że są robieni w bambuko przez onych, w dodatku tłustym paluchem kapitalizmu wskazując na nas! Głupota to - czy prowokacja?
Sprawa jest poważna. Do miana onych od wieków pretendują Żydzi, Masoni, Cykliści, Komuniści, Bank Światowy, Luminaci, Iluminaci, Sataniści, Pederaści, Templariusze, nieokreślona z bliższa Tajna Grupa Kapitałowa oraz kilka innych. Ale tu zwątpienie zaczyna się szerzyć - bo przecież wszyscy onymi być nie mogą - więc kto?
...is fecit - cui prodest...
Gdy zaczałem pracować, a było to już w czasie narodzin kapitalistycznej nadziei, pojechałem sobie do Izby Lekarskiej coby dokumentację wszelka złożyć, Prawo Wykonywania Lekarza odebrać i pieczątkę wyrobić. Uzbrojony w owe narzędzia zaczałem swoją pracę. Jakiś czas potem zmienili mi nazwę ulicy - musiałem zmienić pieczątkę. Zdałem specjalizcją - zmieniłem pieczątkę. Zmienili nam nazwę miasta - zmieniłem pieczątkę. Otwarłem prywatną praktykę - wyrobiłem pieczątke. Zmienili rozporządzenie dotyczące danych osobowych - zmieniłem pieczątkę. Wprowadzono nowe zasadzy wypisywania recept (a te zmieniane są nie rzadziej niz co dwa lata) - zmieniłem pieczątkę... Potem nadeszła zmiana identyfikacji podatkowej, numeru ZUS, wprowadzono obowiązek podania nr telefonu, potem jescze coś - żebym nie skłamał, wyrobiłem w swoim życiu ze trzydzieści różnych stempelków... Teraz znowu - lekarze wyrobili setki pieczątek „Refundacja do decyzji NFZ” to rząd natychmiast się z nimi dogadał i szlag trafił strajk - pieczątki do kosza...
Prawda jest przerażająca - rządzi nami klika pieczątkarzy!!! To oni stoja za zmianami ustaw, wytycznych, nazw miast, ulic, placów, upadkiem jednych firm i powstawaniem nowych, bankructwem państw i banków - byle by pieczątki były wyrabiane!!!
Gore!!!
Tu taka mała dygresyjka a’propos złotówki. Euro się umacnia - no to złoty traci, wiadomo. Euro leci na pysk - złoty traci razem z nim, to też wiadomo. Węgrzy maja problem - złotówka traci. Grecy bankrutują- złotówka traci. Włosi - złotówka traci... Portugalia... Hiszpania... Funt... Ropa... Futra reniferów... Zbiór banana w Górnej Wolcie... Strach wyjść na ulicę - za każdym rogiem czai się żubr.
Oni są odpowiedzialni za wszystkie możliwe nieszczęścia ludzkości - od hiv’a po brak śniegu na Święta.
Tylko - kim ci oni są....
Sprawa wydawała by się być prostą - my to my, nas tu w rogi walą, więc cała reszta to oni. Ale ci tamci też wrzeszczą, że są robieni w bambuko przez onych, w dodatku tłustym paluchem kapitalizmu wskazując na nas! Głupota to - czy prowokacja?
Sprawa jest poważna. Do miana onych od wieków pretendują Żydzi, Masoni, Cykliści, Komuniści, Bank Światowy, Luminaci, Iluminaci, Sataniści, Pederaści, Templariusze, nieokreślona z bliższa Tajna Grupa Kapitałowa oraz kilka innych. Ale tu zwątpienie zaczyna się szerzyć - bo przecież wszyscy onymi być nie mogą - więc kto?
...is fecit - cui prodest...
Gdy zaczałem pracować, a było to już w czasie narodzin kapitalistycznej nadziei, pojechałem sobie do Izby Lekarskiej coby dokumentację wszelka złożyć, Prawo Wykonywania Lekarza odebrać i pieczątkę wyrobić. Uzbrojony w owe narzędzia zaczałem swoją pracę. Jakiś czas potem zmienili mi nazwę ulicy - musiałem zmienić pieczątkę. Zdałem specjalizcją - zmieniłem pieczątkę. Zmienili nam nazwę miasta - zmieniłem pieczątkę. Otwarłem prywatną praktykę - wyrobiłem pieczątke. Zmienili rozporządzenie dotyczące danych osobowych - zmieniłem pieczątkę. Wprowadzono nowe zasadzy wypisywania recept (a te zmieniane są nie rzadziej niz co dwa lata) - zmieniłem pieczątkę... Potem nadeszła zmiana identyfikacji podatkowej, numeru ZUS, wprowadzono obowiązek podania nr telefonu, potem jescze coś - żebym nie skłamał, wyrobiłem w swoim życiu ze trzydzieści różnych stempelków... Teraz znowu - lekarze wyrobili setki pieczątek „Refundacja do decyzji NFZ” to rząd natychmiast się z nimi dogadał i szlag trafił strajk - pieczątki do kosza...
Prawda jest przerażająca - rządzi nami klika pieczątkarzy!!! To oni stoja za zmianami ustaw, wytycznych, nazw miast, ulic, placów, upadkiem jednych firm i powstawaniem nowych, bankructwem państw i banków - byle by pieczątki były wyrabiane!!!
Gore!!!
wtorek, 3 stycznia 2012
Pańskie fanaberie*
Nieszczęsny licencing wisi nad doktorami jak jakowyś miecz damoklesa. W zasadzie nikt do końca nie wie, na czym owoż udowadnianie, że się nie jest ze standardami na bakier, ma polegać. Póki co wszyscy jeżdżą na kursa, czytają gazetki i produkują coraz to większe i bardziej bezsensowne aprajzale. Czyli takie - sformalizowane, pisemne, coroczne samooceny wspomagane głębokim wsparciem z zewnątrz pod postacią aprajzalowca.
No, ale - "Czuj duch!", oraz "Nic to!" znane są polskiemu doktorowi od dawien dawna, toż się owo zawołanie michałowe wyssało z mlekiem matki nieomal.
Z racji owegoż dokształtu - oraz wolnego czasu - rzuciłem się do czytania prasy, co to mi ją prawie-że-bezpłatnie dostarcza AAGBI pod postacią niezbyt twórczego choć jakżeszsz szpanerskiego tytułu Anaesthesia. Oraz anestezja nius. I w tymże drugim przeczytało mi się o doktorze, co to wrócił z Tanzanii... Szwedem był, widać mu dupsko wymroziło, a może jakie tam inne ciągotki miał - jak by nie było, pojechał znieczulać do szpitala, gdzie panowały warunki wprost - dla anestezjologa cywilizowanego - nieprawdopodobne.
Brak sprzętu jednorazowego użytku, igły z zadziorkami do wielokrotnego użycia... Pulsoksymetr jeden w całym szpitalu... Braki leków... Bóg wie co przywożą w butlach z tlenem... Brak prądu - i odpowiednich zasilaczy...
Tanzania - Afryka, kraj blisko równika...
I stanął mi przed oczami mój pierwszy staż w szpitaliku, co to był pododdziałem innego szpitala. Byłoż to w ciemnych czasach osiemdziesiątych, gdy poprzedni system ogólnej szczęśliwości dogorywał, a nowy system powszechniej szczęśliwości dopiero był gdzieś tak - niech zgadnę - w czwartym miesiącu. Igły i strzykawki wielorazowe pamiętam, mało tego - sam je używałem. Igiełkę trzeba było wybrać starannie, bo tępej nie szło wbić w dupsko za jasną cholerę - na własny użytek zaadoptowałem średniowieczną pozycję ataku mieczem dwuręcznym Falcon.
Wynik wrażenia igły był, musze przyznac, dość podobny do ciosu mieczem. Pacjent zazwyczaj ryczał jak bawół, a słów podziękowania nie owijał w bawełnę.
Po użyciu igły trzeba było umyć specjalnym wyciorem i wygotować. Strzykawki zresztą też - ale igły to był prawdziwy hardcore. Moim wkładem w rozwój medycyny było zaadoptowanie parapetu - model lastrico, drewniane, czy nie daj Panie plastikowe, zdają się psu na budę - do ostrzenia wykrzywionych i harpunowato zagiętych końcówek.
To był czas, gdy Mann z Materną śmiali się, że zachodnie strzykawki jednorazowe są beznadziejne, bo rozpadają się już po dwudziestej sterylizacji. Tego akuratnie nie widziałem, ale kilkunastokrotną sterylizację rurek intubacyjnych - co obecnie jest po prostu nie do pomyślenia - sam pamiętam. Wyrzucało się te, którym pękł balon albo były wyjęte ze zwłok.
Facet mówi, ze ma jeden pulsoksymetr na cały szpital. Jest w tym lepszy równo o 100% - ale licząc w dół, bo w górę nie da się policzyć, jako że zero mnożone, nawet bezustannie, dalej jest zerem. W szpitaliku był jeden monitor EKG, ale wymagał starannej obsługi i długiego okresu nagrzewania wszystkich lamp. Zazwyczaj jego wykres był m/w podobny do tego, co otrzymują geolodzy w trakcie wybuchu wulkanu. A analizator gazów wydechowych należał do wyposażenia Ijona Tichego. Czyste S-F.
Z lekami nie było najgorzej. Thiopentalu było pod dostatkiem, ketaminy też, succynylocholina - zwana popularnie skoliną - zwiotczała każdego i bez wyjątku, choć nieco krótko. Do dłuższych zabiegów był Arduan, który potrafił zwiotczyć powtórnie pacjenta już wybudzonego. Jego czas działania znacznie przekraczał czas działania tak zwanych odwracaczy - czyli leków odwracających działanie środków zwiotczających. Adrenalina też była. A defibrylator wyglądał jak przenośny piecyk żeliwny, popularnie zwany kozą i miał kółka. Które - gdy leciało się po korytarzu - wpadały w rezonans i warczały, stanowiąc zamiennik dla ioio sygnałów karetki pogotowia.
I pomyślałem sobie, że oni takiego Szweda - to mają na nic. Równie dobrze mógłby tam wylądować Marsjanin i czułkami uzdrawiać. Bo co z tego, że wprowadzi ich w arkana współczesnej anestezji, skoro już za chwileczkę, już za momencik wyposażenie jednorazowe - które ów Szwed przywiózł na własny koszt - się rozpadnie, koncentrator tlenu się zepsuje a pulsoksymetr ktoś zap*&^%i? Toż jeden elemej kosztuje gdzieś tak z 10 dolarów. A kurs wymiany owegoż dolara jest w Tanzanii równie śmieszny jak kurs w stosunku do złotówki AD 1988... Gdyby ktoś nie pamiętał, wg cen czarnorynkowych zarabiało się wtedy jakieś 10-15 dolarów na miesiąc. Czyli na dzisiejsze 45 złotych. Może się Szwedowi wydawać, że to jest nic - ale dla Tanzańczyka z jego produktem krajowym brutto 110 dolarów na głowę (sic!) (dla porównania Polska ma niecałe 12k, a Szwedzi ponad 40k) kupowanie plastikowego cósia jednorazowego użytku, za równowartość którego można wyżywić wioskę swoją i sąsiadów przez najbliższe pół roku - to jednak lekka przesada musi być.
I tak mi się pomyślało jeszcze, że oni potrzebują polskich anestezjologów - ale tych starych. Co to jeszcze pamiętają, jak się przerabiało igły Touchy na podpajęczą za pomocą pilniczka, co wiedzą, że resterylizowana rurka wcale nie oznacza niechybnego zgonu i którzy potrafią znieczulić mając do dyspozycji uszy, manometr i palec.
Ten ostatni do trzymania pulsu.
---------------
*Tytuł pochodzi z menu Siwego Dymu. Tak trza gadać, żeby dostać sznycla po wiedeńsku.
No, ale - "Czuj duch!", oraz "Nic to!" znane są polskiemu doktorowi od dawien dawna, toż się owo zawołanie michałowe wyssało z mlekiem matki nieomal.
Z racji owegoż dokształtu - oraz wolnego czasu - rzuciłem się do czytania prasy, co to mi ją prawie-że-bezpłatnie dostarcza AAGBI pod postacią niezbyt twórczego choć jakżeszsz szpanerskiego tytułu Anaesthesia. Oraz anestezja nius. I w tymże drugim przeczytało mi się o doktorze, co to wrócił z Tanzanii... Szwedem był, widać mu dupsko wymroziło, a może jakie tam inne ciągotki miał - jak by nie było, pojechał znieczulać do szpitala, gdzie panowały warunki wprost - dla anestezjologa cywilizowanego - nieprawdopodobne.
Brak sprzętu jednorazowego użytku, igły z zadziorkami do wielokrotnego użycia... Pulsoksymetr jeden w całym szpitalu... Braki leków... Bóg wie co przywożą w butlach z tlenem... Brak prądu - i odpowiednich zasilaczy...
Tanzania - Afryka, kraj blisko równika...
I stanął mi przed oczami mój pierwszy staż w szpitaliku, co to był pododdziałem innego szpitala. Byłoż to w ciemnych czasach osiemdziesiątych, gdy poprzedni system ogólnej szczęśliwości dogorywał, a nowy system powszechniej szczęśliwości dopiero był gdzieś tak - niech zgadnę - w czwartym miesiącu. Igły i strzykawki wielorazowe pamiętam, mało tego - sam je używałem. Igiełkę trzeba było wybrać starannie, bo tępej nie szło wbić w dupsko za jasną cholerę - na własny użytek zaadoptowałem średniowieczną pozycję ataku mieczem dwuręcznym Falcon.
Wynik wrażenia igły był, musze przyznac, dość podobny do ciosu mieczem. Pacjent zazwyczaj ryczał jak bawół, a słów podziękowania nie owijał w bawełnę.
Po użyciu igły trzeba było umyć specjalnym wyciorem i wygotować. Strzykawki zresztą też - ale igły to był prawdziwy hardcore. Moim wkładem w rozwój medycyny było zaadoptowanie parapetu - model lastrico, drewniane, czy nie daj Panie plastikowe, zdają się psu na budę - do ostrzenia wykrzywionych i harpunowato zagiętych końcówek.
To był czas, gdy Mann z Materną śmiali się, że zachodnie strzykawki jednorazowe są beznadziejne, bo rozpadają się już po dwudziestej sterylizacji. Tego akuratnie nie widziałem, ale kilkunastokrotną sterylizację rurek intubacyjnych - co obecnie jest po prostu nie do pomyślenia - sam pamiętam. Wyrzucało się te, którym pękł balon albo były wyjęte ze zwłok.
Facet mówi, ze ma jeden pulsoksymetr na cały szpital. Jest w tym lepszy równo o 100% - ale licząc w dół, bo w górę nie da się policzyć, jako że zero mnożone, nawet bezustannie, dalej jest zerem. W szpitaliku był jeden monitor EKG, ale wymagał starannej obsługi i długiego okresu nagrzewania wszystkich lamp. Zazwyczaj jego wykres był m/w podobny do tego, co otrzymują geolodzy w trakcie wybuchu wulkanu. A analizator gazów wydechowych należał do wyposażenia Ijona Tichego. Czyste S-F.
Z lekami nie było najgorzej. Thiopentalu było pod dostatkiem, ketaminy też, succynylocholina - zwana popularnie skoliną - zwiotczała każdego i bez wyjątku, choć nieco krótko. Do dłuższych zabiegów był Arduan, który potrafił zwiotczyć powtórnie pacjenta już wybudzonego. Jego czas działania znacznie przekraczał czas działania tak zwanych odwracaczy - czyli leków odwracających działanie środków zwiotczających. Adrenalina też była. A defibrylator wyglądał jak przenośny piecyk żeliwny, popularnie zwany kozą i miał kółka. Które - gdy leciało się po korytarzu - wpadały w rezonans i warczały, stanowiąc zamiennik dla ioio sygnałów karetki pogotowia.
I pomyślałem sobie, że oni takiego Szweda - to mają na nic. Równie dobrze mógłby tam wylądować Marsjanin i czułkami uzdrawiać. Bo co z tego, że wprowadzi ich w arkana współczesnej anestezji, skoro już za chwileczkę, już za momencik wyposażenie jednorazowe - które ów Szwed przywiózł na własny koszt - się rozpadnie, koncentrator tlenu się zepsuje a pulsoksymetr ktoś zap*&^%i? Toż jeden elemej kosztuje gdzieś tak z 10 dolarów. A kurs wymiany owegoż dolara jest w Tanzanii równie śmieszny jak kurs w stosunku do złotówki AD 1988... Gdyby ktoś nie pamiętał, wg cen czarnorynkowych zarabiało się wtedy jakieś 10-15 dolarów na miesiąc. Czyli na dzisiejsze 45 złotych. Może się Szwedowi wydawać, że to jest nic - ale dla Tanzańczyka z jego produktem krajowym brutto 110 dolarów na głowę (sic!) (dla porównania Polska ma niecałe 12k, a Szwedzi ponad 40k) kupowanie plastikowego cósia jednorazowego użytku, za równowartość którego można wyżywić wioskę swoją i sąsiadów przez najbliższe pół roku - to jednak lekka przesada musi być.
I tak mi się pomyślało jeszcze, że oni potrzebują polskich anestezjologów - ale tych starych. Co to jeszcze pamiętają, jak się przerabiało igły Touchy na podpajęczą za pomocą pilniczka, co wiedzą, że resterylizowana rurka wcale nie oznacza niechybnego zgonu i którzy potrafią znieczulić mając do dyspozycji uszy, manometr i palec.
Ten ostatni do trzymania pulsu.
---------------
*Tytuł pochodzi z menu Siwego Dymu. Tak trza gadać, żeby dostać sznycla po wiedeńsku.
niedziela, 1 stycznia 2012
Subskrybuj:
Posty (Atom)