Weekend. Kovalik lubił te pojedyncze weekendy w roku, gdy programowo nie brał dyżurów. W piątek po pracy wyłączał komórkę, kupował kratkę piwa, żarcie i jechał do swojej daczy w górach. A przynajmniej tak ta rudera była nazywana przez nielicznych, którzy z nim w niej byli. Domek odziedziczył po bezdzietnym stryjku ojca, początkowo chciał to sprzedać, ale proces targowania niebezpiecznie zbliżył się do momentu, w którym Kovalik musiał by jeszcze dopłacić. Jednoznacznie zniechęcony, zerwał negocjacje. Tu doszło do sytuacji klasycznej - właściciel przylegającego pola, gdy usłyszał o wycofaniu oferty, zaczął podnosić cenę, szybko przebijając cene wywoławczą. Ale w tym momencie z Kovalika wyszła jego chłopska natura - nie chciałeś, gamoniu, zapłacić jak było na sprzedaż, to się goń w szmaty. Zresztą, w ciągu tych kilku miesięcy zdążył polubić swój ponury zakątek. Chatka stała na dużej polanie, wbita w górny lewy róg - cała lewa strona była jego - a z okien nie bylo widać włości sąsiada. Na szczęście drogę dojazdową miał z drugiej strony, więc ich krótka znajomość zdechła zanim sie jeszcze na dobre narodziła. Nie stać go było na wielkie remonty, parter zostawił praktycznie nietknięty, poza spaleniem wszystkich gratów w trakcie szalonych sobótek, ale na strychu urządził sobie swój kąt tak jak lubił. Wymienił słomianą strzechę na blachę, wstawił kilka okien dachowych z Fakro i kupił uzywane meble, w tym stary, wielki fotel, który ustawił na przeciwko okien. Ponad drzewami dolnej granicy polany widział przy dobrej pogodzie odległe Tatry.
Czasami zabierał kogoś ze sobą, ale najczęściej wyjeżdżał sam. Nie musiał dbać o konwenanse, zastanawiać się czy gość jest zadowolony, czy nie. Przy dobrej pogodzie wylegiwał się w słońcu na trawie za chałupą, gdy padało, oglądał swoją potężną kolekcję filmów lub gapił się w okno. Tym raze było za zimno, by sie opalać. Mimo 5 po południu na zewnątrz zrobiło sie szaro, temperatura spadła dobrze poniżej zera. Spędził dłuższy czas paląc w wielkim, kuchennym piecu, w którego komin wstawił płaszcz wodny i przerobił na grzejnik. Dzięki czemu na strychu zawsze miał ciepło, a na dole mógł gotować, czasem całkiem egzotyczne, wynalazki. Dzisiaj poszedł na łatwiznę, na dole pyrkał sobie 50 litrowy gar z kiszoną kapustą, obok, na patelni wielkości młyńskiego koła smażyły sie wszystkie możliwe ścinki, jakie miała Pani Zosia pod koniec tygodnia. Tak na oko powinno mu wystarczyć na cały następny tydzień.
Siedział przy kominie i w miekkim świetle lampy naftowej czytał Dwie Wieże. Doszedł do momentu, gdy na niebie ponure widmo Nazgula zabiło wszelka nadzieję i zarechotał szczerze a od serca.
- No i czego rżysz? - miekki bas łagodnie rozległ sie w jego głowie. Od jakiegoś czasu Trevor trenowal swoje umiejętności, dzięki czemu kontakt z nim nie powodowały już u Kovalika palpitacji.
- A bo - jak to czytam - to ręce opadają. Co on do cholery żarł, jak to pisał? I ten język, niech go jasna cholera. Jak by tworzył dla upośledzonych dzieci.
- Ale on tak wyglądał - głos nabrał nieco bardziej spizowego odcienia.
- Nie denerwuj się... - odparł Kovalik pojednawczo. Głos wnerwionego Trevora potrafił wypchnąc oczy z głowy. -Ja tylko mówie, że taki Nazgul, nie dośc że wyglądałby jak zużyty mop, to jeszcze musiałby mieć wrotki, żeby się poruszać. Toż to fizyce wbrew...
- Sam jesteś fizyce wbrew. On tak wyglądał. Ten dziad napasł go jakimiś psychodelikami, żeby był spolegliwy. No i dostał od tego parchów na skórze, potem takie czarne dziadostwo z niego złaziło. Ale latać potrafił jak mało kto.
- Znaczy - że tyś go znał? - dopiero teraz dotarło do Kovalika. Rozmawiali już kilka razy, Kovalik przeszedł przez wszystkie fazy począwszy od choroby psychicznej, ale nigdy nie zadal sobie pytania o wiek swojego interlokutora. Przez chwilę nie wiedział co powiedzieć. W końcu implikacja tego faktu zawróciała mu w głowie.
- Czy Ty mi chcesz powiedzieć, że to wszystko wydarzyło się naprawdę? Przecież smoków... użarł sie w mentalny jęzor tak skutecznie, że aż zabolało.
..nie ma - dokończył Trevor. -No to mam dla ciebie fatalną wiadomość. Właśnie teraz gadasz do głosu głowie, którego nie ma. Mało tego, gadasz już od jakiegoś czasu, co powinno ten twój ockhamowski łeb zaprowdzaić do najbbliższego psychiattry! - głos w głowie Kovalika zaczynał rozszadzać czaszke.
- Tego. Jak by to rzec. Ciężko jest w moim wieku wyrzucić z czaszki aksjomat o bajkowatości Twojego rodzaju - Kovalik próbował załagodzić sprawę. Nie chciał zamykac połączenia, Trevor był bardzo wrażliwy i potrafił potem boczyć się przez kilka tygodni, ale łomot przyprawiał go o ból.
- Ha! W twoim wieku! Tevor zarechotał ponuro. Przypominało to dźwięk z dziurawej rury wydechowej.
- A ten Nazgul - to znajomek jakis? - Kovalik podstepnie zmienił temat.
- Niee.. Słyszałem o gościu. Ponoć gdzieś na antypodach siedzi i żre owce. Ale to nic pewnego. Inni twierdzą, że go wtedy te pierońskie ksylocypki dobiły.
- To jak to było? Z ta wojną?
Kovalik myślał już, że Trevor zapadł w drzemke, jesienią często mu się to zdarzało, ale po dłuższej chwili jednak odezwał się z wahaniem.
- Ale musisz mi coś obiecać...
- ?
- Nikomu nic nie powiesz - ani nie napiszesz.
- Też masz problem... Toż mnie wsadzą do czubków, albo do pudła, za plagiat Tolkiena...
- Oni się tam wtedy wszyscy tłukli na potęgę. Miejsca im zaczynało brakować i każdy chciał kontynent dla siebie.
- Ludzie?
- Nie tylko. Frakcja Zielonych to byli głównie ludzie, nieprawdopodobie zaawansowani w opanowaniu psi. Nawet nie macie pojęcia, co ten wasz mózg jest zdolny robic po odpowiednim treningu. Strach było nad tym ich lasem latać. Umieli tak z mańki przyłożyć, ze sie aż ciemno robiło. Ale mieli też krzyżówki intergatunkowe. Te mówiące drzewa na przykład. Co prawda Tolkien wszystko pomieszał, one nigdy nie były w stanie chodzić, ale w swoim lesie były potęgą. Zresztą, do tej pory trochę się tego dziadostwa pęta. Te wszytkie twoje strzygi i wilkołaki to zdegenerowane pokłosie ich eksperymentów. Przeżyli, bo mogli sie krzyzować z ludźmi...
- No a Sauron?
- A, ten to był siła. Psychol, to prawda, ale siła. Ale doprowadził wszystko do ruiny. primo, nie ufał nikomu, taki wódz, co to wszystkich myslących inaczej wywalał na zbity pysk. Dosłownie. I potem brakło mu ludzi, którzy byli w stanie mysleć samodzielnie. A dobili go Zieloni, zmutowali mu las, więc wytłukł wszystko do ostatniego chwasta. Przeszli potem na czyste syntetyki, zaczęły sie problemy z efektami ubocznymi... Idziecie podobna drogą. Jeżeli utrzymacie obecne tempo rozwoju, jest szansa, że doczekam.
- ? - nie zrozumiał Kovalik.
- No, że osiągniecie mniej więcej ten sam poziom rozwoju co oni. Jakieś 30-40 tysięcy lat.
- Żartujesz... To on...?
- Oni tam poszli w dwóch kierunkach. Genetyka - ale nie krzyżówki, jak Zieloni, tylko czysta inżynieria. Nanoboty koegzystencjalne. Bioty 3 i 4 generacji...
Kovalik miał wrażenie, że obce słowa formuja sie w jego mózgu wbrew jego woli.
- A jaśniej, ten tego, by nie można?
- No co jaśniej. Ja już myslę tak wolno i tak prosto, że za chwilę zasnę z nudów. - odgryzł się Trevor.- I w dodatku szeptem, bo jaśnie pana główka boli... Szlag mnie trafi...
- A był tam ktoś jeszcze?
- Nasi byli. Mieliśmy układ z Sauronem, potrzebowaliśmy dostępu do jego sieci energetycznej. No, ale Zieloni wysadzili mu główny główny stos i szlag trafił wszystkich po równo.
- Jak - szlag trafił... Toż Tolkien-
- Weź przestań. Pisał pierdoły, o Bożym śwecie nie wiedząc. Skleroza go na starość zżarła, a że zamarzyło mu się pisać, to i naplótł bzdur. Zresztą, nigdy nie był zbyt bystry.
- To ty go znasz?
- Toż to ten nieszczęsny Samwise Gamgee... Całe życie pier... Kovalik usłyszął coś na kształt chrupnięcia ...dzielił smutki o rzeczułkach i uroczych zakątkach, az mu sie we łbie pokićkało.
- To ile on żył?
- Nie tyle on - ile jego nanoboty. Nasiąkł tym, jak i cała reszta, gdy grzebali w zabezpieczeniach strefy pośredniej. Wielkrotna rekonfiguracja. Ale po odcięciu od macierzy, mimo wszystkich zabezpieczeń, entropia go dopadła. Zresztą, sam twierdzisz, że język Ci się kojarzy z czteroletnim przedszkolakiem...
- A reszta? Opisana w książce? Też dożyli do naszych czasów?
- Z tego co wiem, cała ta hołota odpowiedzialna za trzeci okres glacjalny zbiegła na Atlantydę. Pożarli sie potem między sobą, zresztą to było do przewidzenia. Matołów banda. Jeden Gandalf miał ślad rozsądku, ale te jego preferencje seksualne... - Trevorem z obrzydzenia szarpnęło tak mocno, że aż zatrzęsło Kovalikiem.
...sodomita, szlag by go trafił... - dodal z odrazą. - No, w każdym bądź razie Zieloni, ci co nie zdazyli zwiać, żyli długo i szczęśliwie, aż ich zatłukł brak światła po tym mega-bum stosu Saurona, ponoć na koniec zeżarli się nawzajem.
- A reszta drużyny? Legolas? Aragorn? A co z Arweną?
- A ja wiem... Co mi dupę zawracasz pajacami... A , waśnie - dupę. Arwena - ta to powinna żreć brom garściami.
- Wypłynęła gdzieś?
- Chłopie... Myślisz, że dlaczego z Troi, miasta, co stało prawie 1500 lat, nie został kamień na kamieniu?
- Helena? A w naszych czasach?
- Też. Tylko włosy na blond przefarbowała. Do tej pory możesz se jej plakacik kupić. „Bogini seksu”. Przynajmniej wyście się na niej poznali. Patrząc na to, co wyprawiała jako Caryca Katarzyna, to „seksu” chyba jest nieodpowiednim słowem... Kurestwo i poróbstwo... - głos Trevora zmienił złotawy odcień królewskich salonów na zakurzony mrok krypty.
Do drzwi rozległo się pukanie.
- A tam kogo niesie?
- Masz kogoś bardziej odpowiedniego dla siebie niż starego jaszczura - Kovalik przysiągł by, że Trevor skrzywił sie złośliwie. - Zaglądnę później - i nagle Kovalik był sam. Wzdrygnał się. Nie lubił tego momentu. Jak za młodu, gdy babcia gasiła światło, wychodząc z jego pokoju wieczorem.
Usłyszał ponowne pukanie i niechęcia ruszył na dół. Schody zaskrzypiały ponuro.
czwartek, 25 listopada 2010
Zima!
Koniec swiata - snieg w listopadzie. Na wyspie. Zgroza...
Tubylcy dzielnie brna na autostradzie po 1 cm sniegu z predkoscia 20 mil/h. Nieco zszokowani pytaja, jak dajemy rade w Polsce. Mowie, ze trudno jest, ale my sa twardziele.
Massakra.
--------
Update:
Zgodnie z intelem ASP, Pociech Mlodszy wrocil ze szkoly. Zamkneli z powodu szalejacego, jedno centymetroweho zywiolu. Co ciekawe - w szkole bylo za zimno na lekcje, ale na powrot do domu juz nie. I nikt dzieciskom nie podstawil autobusow. Dzieki czemu Mlody ma 5 mil w nogach.
W Jukeju jednak tez trza twardym byc.
środa, 24 listopada 2010
Aktualizacja
Dzień był dramatyczny jak finały X-Factor’a. Najpierw przyszedł mój współtowarzysz niedoli, chirurg, co to od szabli i od szklanki* i pogadaliśmy sobie dla jaj po rosyjsku. Ot, parę słów, a zawsze wrażenie na angolach pozostawia niezatarte. Jakie te dochtory wschodnie to mądre są i języki znają. Przy okazji dowiedziałem się, że armia węgierska ma 10 tys. ludzi (w co mi się wierzyć nie chce), że prawicowy rząd zaczał janosikować, chcąc kasę z funduszy emerytalnych zabrać i dac sobie (bo są biedni) i inne tego typu pierdoły. Odwdzięczyłem się paktem Ribentrow-Mołotow i trójstronną umowa z Wielką Brytanią i Francją przed IIWŚ - to w ramach twierdzenia Węgra, że nas NATO od złego obroni. Nawet mi się śmiać nie chciało.
Po południu przyszedł zębodół. Trzech pacjentów do znieczulenia. A niech mu tam. Uspić - wetknać rurkę - obudzić - wyjąć rurkę. Jest w tym jakaś symetria. Trzeci przyszedł klasyczny nołoman-nokraj. Dredy na głowie, akcent z Jamajki. Rozumiałem go mniej więcej tak jak i on mnie - w końcu pośmialiśmy się z akcentów własnych i na tym się skończyło. Miedzy nami, bo nołoman-nokraj wział był i opieprzył Zuzię, że on angielski rozumie. Choć ona przecie po angielsku do niego gadała, nie po jamajsku. Nic nie rozumiem.
Jako, że dzisiaj mamy w planie łapanie much, a sesja zaczyna się o 19:30, jedna właśnie rzyga a nołoman rozrabia. Szlag człowieka trafić może.
------------
*Wydaje mi się że w tym dwuwierszu jest błąd.
Powinno być: i od chablis, i od szklanki.
Po południu przyszedł zębodół. Trzech pacjentów do znieczulenia. A niech mu tam. Uspić - wetknać rurkę - obudzić - wyjąć rurkę. Jest w tym jakaś symetria. Trzeci przyszedł klasyczny nołoman-nokraj. Dredy na głowie, akcent z Jamajki. Rozumiałem go mniej więcej tak jak i on mnie - w końcu pośmialiśmy się z akcentów własnych i na tym się skończyło. Miedzy nami, bo nołoman-nokraj wział był i opieprzył Zuzię, że on angielski rozumie. Choć ona przecie po angielsku do niego gadała, nie po jamajsku. Nic nie rozumiem.
Jako, że dzisiaj mamy w planie łapanie much, a sesja zaczyna się o 19:30, jedna właśnie rzyga a nołoman rozrabia. Szlag człowieka trafić może.
------------
*Wydaje mi się że w tym dwuwierszu jest błąd.
Powinno być: i od chablis, i od szklanki.
Anatomia czaszki
Pierwszy rok medycyny. Wrzesień. Dumni studenci, omc doktory, pierwsze walne spotkanie na akademii z okazji rozpoczęcia roku. Przemowy, rektor, dziekani. Pierwsze nawiązywane kontakty. Każdy starał się jakoś wywrzeć wrażenie na otoczeniu. Stałem sobie spokojnie i słuchałem, jak to moi koledzy chwalą się wakacyjnymi osiągnięciami naukowymi. Całe dwa miesiące wkuwania na pamięć kości ręki. Ktoś tam zrobił do łokcia. Inny recytował wierszyk mnemotechnicznie układający kosci nadgarstka. Stałem - i dupa mi rzedła. Toż w wakacje nawet mi nie postało we łbie żeby książkę otworzyc. Ostatecznie, od tego wakcję są. Po przyjściu do domu, z nastawieniem „kto da radę jak nie ja” i uczuciem „o k..wa!”, otworzyłem tom pierwszy Bochenka. Pominąłem kwieciste wstępy i zacząłem wbijać do łba łacińskie nazwy. Drugiego dnia weszliśmy do osławionego Collegium Anatomicum.
- Dzień dobry. Nazywam się Kowalski, jestem waszym asystentem w tym semestrze.
Siedzieliśmy w 10 osób dookoła metalowego stołu. Asystent sprawdził obecność, rozdał karty zaliczeniowe i przystąpił do rzeczy.
- Jak zapewne wiecie, naszym pierwszym preparatem są kości. Dzisiaj omówimy kosci ręki.
Z pudła stojącego na stole wyjał łopatkę i wskazując na coś wyprostowanym spinaczem biurowym, zwrócił sie do pierwszego z brzegu studenta:
- Jak nazywamy ten wyrostek?
- yyyyy
Kolejne pytanie do kolejnego studenta:
- A ten?
- ueeee
Następne pytania zostały skwitowane równie inteligentnymi odpowiedziami. Asystent dokończył szybko proces dydaktyczny i zgrabnie wpisał wszystkim pały do kajecika.
- Na środę kości nogi, na piątek miednica. Radziłbym wziąć się do pracy.
Jako, że na moja pałę pracowałem jakieś 8 godzin, nie zrobiło to na mnie większego wrażenia. Ale moi koledzy, którzy poświęcili dwa miesiące na kosci ręki, zbladli wybitnie. Niejasne obrazy imrezy zapoznawczej rozwiały sie jak z białych jabłoni dym i wszyscy zgodnie pokłusowali na swoje kwatery.
Kolejne ćwiczenia - a słowo to zaczęło nabierać bardzo nieprzyjemnego wydźwięku, bliżej im było do batoga niż truchtania na bieżni - przebiegły w podobny sposób. Asystent wchodził, zadawał dziesięć pytań, stawiał dziesięć pał, określał materiał na następne ćwiczenia i wychodził. Gdzieś pod koniec trzeciego tygodnia nadeszła chwila prawdy. Zaliczenie z naszego pierwszego preparatu - jak zwano slangowo kolejne partie materiału - miało odbyć się w poniedziałek.
- Co robisz w weekend? - mój współspacz, Jerzy, popatrzył na mnie nieco nieprzytomnie.
- Ryję.
- Miałes do domu jechać.
- Zwariowałeś? - jeknął. -Wy to z Kowalskim macie dobrze. Luzak. A na nas Pani Docent wykona w poniedziałek egzekucję.
- Z Kowalskim dobrze? Może z daleka to on na miłego wygląda. Ale ogólnie mamy po komplecie pał i poniedziałek będzie naszym Waterloo. Pytałem, bo brat do mnie chciał przyjechać. Myslałem, ze cię nie ma, to mu powiedziałem, że może.
- A co się przejmujesz. Nadmuchamy mu materac po Ziutkiem i sie wyśpi. Nie chodzi spać przed piątą rano?
Pytanie nawiązywało do naszego, swieżo wypracowanego, zwyczaju uczenia się do porannego otwarcia sklepów, śniadoanio-kolacji złożonej z bułeczki i mleka i zdrowego snu do 14. Ciężki jest los studenta popołudniowej zmiany.
Szerszego wyjasnienia wymaga rzeczony Ziutek.
Problem z nauczeniem się wszystkich rowków, zagłębień i wyrostków na kosciach wiązał się w głównej mierze z dziadowskimi rysunkami w Bochenku, podstawowej książce do anatomii. Szczęśliwcy mieli do dyspozycji Sinielnikowa, doskonały atlas produkcji zaprzyjaźnionej. Ale wybrańcy mieli cos lepszego - prawdziwe kosci. I dzięki Jerzemu należałem do tej grupy. Bowiem przed rozpoczęciem roku wszedł był drogą mi bliżej nieznaną w komplet kości ludzkich oraz pięć(!) czaszek. Kości leżały sobie w worku, wyciągane po kolei w czasie nauki, natomiast czaszki głupio jakoś było trzymac pod łóżkiem. Ustawiliśmy je na najwyższej półce, ponad książkami. Cztery były bez żuchwy, więc piąta, najładniejsza, stała na samym środku. I z racji swojej wyjątkowości została spersonifikowana. Ziutek dumnie szczerzył pełne uzębienie i z natężeniem wpatrywał się w nasz pokój pustymi oczodołami.
- Siema, młody! Jak się jechało?
- Super. Przysnąłęm za Krakowem i nawet nie wiem jak mi zleciało. Coś ty opowiadał, że tu się trzy dni jedzie?
- Nie tym połączeniam... Zwykle jeżdżę nocnym, niech szlag trafi. Chodź, bo nam trolejbus ucieknie. Kupiłem ci browar, sam muszę na nad książkami jeszcze posiedzieć, ale jutro wyskoczymy na miasto.
- Jerzy - Mikołaj - dokonałem prezentacji. -Zjadłbyś coś? - zgrabnie zrobiłem miejsce na stole i nie słysząc odpowiedzi, obróciłem się. Młody stał w pozycji wytrzeszczoko.
- Co jest?
- Co to - kosci co to są? - rzekł nieco nieskładnie.
- Kości, kości. Siadaj, nie gryzą - na stole przemieszane bez ładu i składu leżały kosci ręki i nogi, żebra sterczały z miednicy, walały się kręgi, pomiędzy tym wszystkim stały talerze po śniadaniu oraz puste kubki z kawą. I słoik dżemu.
- I wy tak - z tymi kościami? - niegramatycznie zatrzęsło młodym.
- No. Łopatka dobra jest do masła i do dżemu.
Z czajnika buchnęła para, zalałem herbatę i postawiłem na stole. Podsunałęm paczkę z cukrem w kostkach. Młody rozglądnął się nerwowo za łyżeczką.
- A czym mam zamieszać?
Jerzy, nie podnosząc wzroku znad książki, wyciągnął do niego rękę z obojczykiem.
- Abi?
- Szego? - otwarłem jedno oko. Postanowilismy sie wyspać i zgasilismy o czwartej rano. Sen spadł na mnie niczym worek cementu.
- Bo ja tam - spać nie mogę...
- Co, powietrze uchodzi?
- Niee, te czaszki sie tak dziwnie patrzą...
- Czaszki. Się. Patrzą - zapaliłem światło. -Czym niby, toż oczu nie ma żadna - wskazałem szerokim gestem półkę z wyszczerzonymi reliktami. -Zachowuj się poważnie - zrezygnowawszy z sarkazmu obróciłem młodego w ich kierunku. -To są szczątki ludzkie, nikomu krzywdy nie zrobia. Mało tego - ani drgną!
W tym momencie nasza jedyna czaszka z żuchwą obsunęła sie po ścianie, przechyliła do tyłu i Ziutek zarżał milczącym, szyderczym śmiechem. Przez chwilę w pokoju można było słyszeć zderzające się między sobą cząsteczki powietrza.
- Wiesz ty co - klepnałem młodego w łopatki - kładź się do łóżka. Ja się prześpię na materacu.
Ziutek robił nam to potem wielokrotnie. Nigdy w dzień, zawsze w nocy. Najcześciej o dwunastej, choć czasem później. Nie odkrylismy przyczyny - czy się piecyk załączał, czy drgania powodowane przez przejeżdżajace ciężarówki poruszały domem. Do dobrego tonu nalezało powiedzieć „Ziutek, naprawde nie ma się z czego śmiać”, podejść i poprawić pozycję czaszki na zuchwie. Ale ten pierwszy raz pamiętam do dzisiaj.
Zaliczenie zakończylismy wynikiem 0:10
- Dzień dobry. Nazywam się Kowalski, jestem waszym asystentem w tym semestrze.
Siedzieliśmy w 10 osób dookoła metalowego stołu. Asystent sprawdził obecność, rozdał karty zaliczeniowe i przystąpił do rzeczy.
- Jak zapewne wiecie, naszym pierwszym preparatem są kości. Dzisiaj omówimy kosci ręki.
Z pudła stojącego na stole wyjał łopatkę i wskazując na coś wyprostowanym spinaczem biurowym, zwrócił sie do pierwszego z brzegu studenta:
- Jak nazywamy ten wyrostek?
- yyyyy
Kolejne pytanie do kolejnego studenta:
- A ten?
- ueeee
Następne pytania zostały skwitowane równie inteligentnymi odpowiedziami. Asystent dokończył szybko proces dydaktyczny i zgrabnie wpisał wszystkim pały do kajecika.
- Na środę kości nogi, na piątek miednica. Radziłbym wziąć się do pracy.
Jako, że na moja pałę pracowałem jakieś 8 godzin, nie zrobiło to na mnie większego wrażenia. Ale moi koledzy, którzy poświęcili dwa miesiące na kosci ręki, zbladli wybitnie. Niejasne obrazy imrezy zapoznawczej rozwiały sie jak z białych jabłoni dym i wszyscy zgodnie pokłusowali na swoje kwatery.
Kolejne ćwiczenia - a słowo to zaczęło nabierać bardzo nieprzyjemnego wydźwięku, bliżej im było do batoga niż truchtania na bieżni - przebiegły w podobny sposób. Asystent wchodził, zadawał dziesięć pytań, stawiał dziesięć pał, określał materiał na następne ćwiczenia i wychodził. Gdzieś pod koniec trzeciego tygodnia nadeszła chwila prawdy. Zaliczenie z naszego pierwszego preparatu - jak zwano slangowo kolejne partie materiału - miało odbyć się w poniedziałek.
- Co robisz w weekend? - mój współspacz, Jerzy, popatrzył na mnie nieco nieprzytomnie.
- Ryję.
- Miałes do domu jechać.
- Zwariowałeś? - jeknął. -Wy to z Kowalskim macie dobrze. Luzak. A na nas Pani Docent wykona w poniedziałek egzekucję.
- Z Kowalskim dobrze? Może z daleka to on na miłego wygląda. Ale ogólnie mamy po komplecie pał i poniedziałek będzie naszym Waterloo. Pytałem, bo brat do mnie chciał przyjechać. Myslałem, ze cię nie ma, to mu powiedziałem, że może.
- A co się przejmujesz. Nadmuchamy mu materac po Ziutkiem i sie wyśpi. Nie chodzi spać przed piątą rano?
Pytanie nawiązywało do naszego, swieżo wypracowanego, zwyczaju uczenia się do porannego otwarcia sklepów, śniadoanio-kolacji złożonej z bułeczki i mleka i zdrowego snu do 14. Ciężki jest los studenta popołudniowej zmiany.
Szerszego wyjasnienia wymaga rzeczony Ziutek.
Problem z nauczeniem się wszystkich rowków, zagłębień i wyrostków na kosciach wiązał się w głównej mierze z dziadowskimi rysunkami w Bochenku, podstawowej książce do anatomii. Szczęśliwcy mieli do dyspozycji Sinielnikowa, doskonały atlas produkcji zaprzyjaźnionej. Ale wybrańcy mieli cos lepszego - prawdziwe kosci. I dzięki Jerzemu należałem do tej grupy. Bowiem przed rozpoczęciem roku wszedł był drogą mi bliżej nieznaną w komplet kości ludzkich oraz pięć(!) czaszek. Kości leżały sobie w worku, wyciągane po kolei w czasie nauki, natomiast czaszki głupio jakoś było trzymac pod łóżkiem. Ustawiliśmy je na najwyższej półce, ponad książkami. Cztery były bez żuchwy, więc piąta, najładniejsza, stała na samym środku. I z racji swojej wyjątkowości została spersonifikowana. Ziutek dumnie szczerzył pełne uzębienie i z natężeniem wpatrywał się w nasz pokój pustymi oczodołami.
- Siema, młody! Jak się jechało?
- Super. Przysnąłęm za Krakowem i nawet nie wiem jak mi zleciało. Coś ty opowiadał, że tu się trzy dni jedzie?
- Nie tym połączeniam... Zwykle jeżdżę nocnym, niech szlag trafi. Chodź, bo nam trolejbus ucieknie. Kupiłem ci browar, sam muszę na nad książkami jeszcze posiedzieć, ale jutro wyskoczymy na miasto.
- Jerzy - Mikołaj - dokonałem prezentacji. -Zjadłbyś coś? - zgrabnie zrobiłem miejsce na stole i nie słysząc odpowiedzi, obróciłem się. Młody stał w pozycji wytrzeszczoko.
- Co jest?
- Co to - kosci co to są? - rzekł nieco nieskładnie.
- Kości, kości. Siadaj, nie gryzą - na stole przemieszane bez ładu i składu leżały kosci ręki i nogi, żebra sterczały z miednicy, walały się kręgi, pomiędzy tym wszystkim stały talerze po śniadaniu oraz puste kubki z kawą. I słoik dżemu.
- I wy tak - z tymi kościami? - niegramatycznie zatrzęsło młodym.
- No. Łopatka dobra jest do masła i do dżemu.
Z czajnika buchnęła para, zalałem herbatę i postawiłem na stole. Podsunałęm paczkę z cukrem w kostkach. Młody rozglądnął się nerwowo za łyżeczką.
- A czym mam zamieszać?
Jerzy, nie podnosząc wzroku znad książki, wyciągnął do niego rękę z obojczykiem.
- Abi?
- Szego? - otwarłem jedno oko. Postanowilismy sie wyspać i zgasilismy o czwartej rano. Sen spadł na mnie niczym worek cementu.
- Bo ja tam - spać nie mogę...
- Co, powietrze uchodzi?
- Niee, te czaszki sie tak dziwnie patrzą...
- Czaszki. Się. Patrzą - zapaliłem światło. -Czym niby, toż oczu nie ma żadna - wskazałem szerokim gestem półkę z wyszczerzonymi reliktami. -Zachowuj się poważnie - zrezygnowawszy z sarkazmu obróciłem młodego w ich kierunku. -To są szczątki ludzkie, nikomu krzywdy nie zrobia. Mało tego - ani drgną!
W tym momencie nasza jedyna czaszka z żuchwą obsunęła sie po ścianie, przechyliła do tyłu i Ziutek zarżał milczącym, szyderczym śmiechem. Przez chwilę w pokoju można było słyszeć zderzające się między sobą cząsteczki powietrza.
- Wiesz ty co - klepnałem młodego w łopatki - kładź się do łóżka. Ja się prześpię na materacu.
Ziutek robił nam to potem wielokrotnie. Nigdy w dzień, zawsze w nocy. Najcześciej o dwunastej, choć czasem później. Nie odkrylismy przyczyny - czy się piecyk załączał, czy drgania powodowane przez przejeżdżajace ciężarówki poruszały domem. Do dobrego tonu nalezało powiedzieć „Ziutek, naprawde nie ma się z czego śmiać”, podejść i poprawić pozycję czaszki na zuchwie. Ale ten pierwszy raz pamiętam do dzisiaj.
Zaliczenie zakończylismy wynikiem 0:10
wtorek, 23 listopada 2010
Celebrititis acuta
Przeczytało mi się ostatnio, chyba na WP, o bezsenności. Jak to Eminem, biedactwo zahukane, spać nie mógł i żarł Vicodin, Valium, czy co tam jeszcze innego miał, garściami. Garśc rano - garść pięć minut później. Co pośrednio dowodzi kilku rzeczy. Na ten przykład niesamowitej odporności wątroby na głupote ludzka. Albo wyjątkowej wrążliwości mózguna przyrost kasy. W tym ostatnim przypadku zależnośc jest odwrotnie proporcjonalna.
Drugim słynnym celebrytą bezsennym był biedny - w przenośni, bo dosłownie to była ruina - Michaś od Dżeksonów. Żeby sobie zasnąć, musiał dostać strzał anestetyków. Czego nie pojmuje, bo ponoć mu to jakis doktor dawał - potomek Mengele? W zasadzie szkoda nawet pisać „a nie mówiłem”
Ponieważ celebryty tak maja, że w nocy nie spią - dotknęło i mnie. Jednak setka stałych wielbicieli, czytających moje wypociny, to nie w kij dmuchał. I tu mnie dopadł stres prawdziwy. Zaczęło sie od niewinnego przewalania z boku na bok - a skończy się wiadomo jak. Sprzątaniem w szafie, procesem z mkochana mamusią, kapielami w Perierze, co to mi go będzie woził prywatny jet i ,ostatecznie, toną dragów zażywanych w celu palnięcia sobie popołudniowej drzemki.
Jedno co mi nie grozi to kamizelka wysadzana diamentami - do tego nie wystarczy być celebrytem, tu trzeba mieć odziedziczony zespół permanentnych prostych istoty szarej.
Przejąłem się. Pół nocy mnie męczyło - być tym celebrytem czy nie być? Bo sen to akurat pies mordę lizał - mogę sobie ostatecznie pooglądać arcyciekawą planszę na płatnej Cyfrze+ „Przerwa do 7:00”. A jak mi się znudzi, mam jeszcze Cyfrę+ Film z przerwą do 7:30 i Ale Kino do 8:00. Ale jak nie daj Panie to się rzuci na naprawdę poważną dysfunkcje? Toż mężczyzna może nie mieć rąk i nóg, byle by nie był kaleką.
A psychoanalityk drogi i w dodatku posługuje się lengłidżem.
Problem rozwiązał ASP który wział mnie na kort i zagonił na śmierć. Co prawda pierwszego seta wygrałem, ale potem ASP przyspieszył - a o wiele łatwiej jest latać po korcie, jak sie waży 40% tego co ja - i dostałem regularnie w dupę. Dzieki czemu zziajani przyjechaliśmy do domu kole północy i poszli spać, co zaowocowało kamiennym snem, brakiem koszmarów spowodowanych przeżarciem wieczornym i uczuciem świeżości porannej.
Jak by taki Michael „No, you are ignorant” Jackson, miast robić Pijama Party, przebiegł się trochę, może by go nie trzeba było usypiać?
Drugim słynnym celebrytą bezsennym był biedny - w przenośni, bo dosłownie to była ruina - Michaś od Dżeksonów. Żeby sobie zasnąć, musiał dostać strzał anestetyków. Czego nie pojmuje, bo ponoć mu to jakis doktor dawał - potomek Mengele? W zasadzie szkoda nawet pisać „a nie mówiłem”
Ponieważ celebryty tak maja, że w nocy nie spią - dotknęło i mnie. Jednak setka stałych wielbicieli, czytających moje wypociny, to nie w kij dmuchał. I tu mnie dopadł stres prawdziwy. Zaczęło sie od niewinnego przewalania z boku na bok - a skończy się wiadomo jak. Sprzątaniem w szafie, procesem z mkochana mamusią, kapielami w Perierze, co to mi go będzie woził prywatny jet i ,ostatecznie, toną dragów zażywanych w celu palnięcia sobie popołudniowej drzemki.
Jedno co mi nie grozi to kamizelka wysadzana diamentami - do tego nie wystarczy być celebrytem, tu trzeba mieć odziedziczony zespół permanentnych prostych istoty szarej.
Przejąłem się. Pół nocy mnie męczyło - być tym celebrytem czy nie być? Bo sen to akurat pies mordę lizał - mogę sobie ostatecznie pooglądać arcyciekawą planszę na płatnej Cyfrze+ „Przerwa do 7:00”. A jak mi się znudzi, mam jeszcze Cyfrę+ Film z przerwą do 7:30 i Ale Kino do 8:00. Ale jak nie daj Panie to się rzuci na naprawdę poważną dysfunkcje? Toż mężczyzna może nie mieć rąk i nóg, byle by nie był kaleką.
A psychoanalityk drogi i w dodatku posługuje się lengłidżem.
Problem rozwiązał ASP który wział mnie na kort i zagonił na śmierć. Co prawda pierwszego seta wygrałem, ale potem ASP przyspieszył - a o wiele łatwiej jest latać po korcie, jak sie waży 40% tego co ja - i dostałem regularnie w dupę. Dzieki czemu zziajani przyjechaliśmy do domu kole północy i poszli spać, co zaowocowało kamiennym snem, brakiem koszmarów spowodowanych przeżarciem wieczornym i uczuciem świeżości porannej.
Jak by taki Michael „No, you are ignorant” Jackson, miast robić Pijama Party, przebiegł się trochę, może by go nie trzeba było usypiać?
poniedziałek, 22 listopada 2010
Factory Work
Śrubki a 5 km
W naiwnym konsumenckim świata widzeniu wydaje sie nam, że co zapłacone - to posiadane. I w zasadznie jest to omal-że-prawda. Popatrzmy na przykład banalny: komputer, kupiony, zapłacony, stoi na biurku i... No system or sytem failed. Że co, że trzeba było nie sknerzyć i z systemem kupić? Proszę bardzo, kupiony, postawiona, właczony - i czerwona tarcza Windows groźnie krzyczy, że komputer jest do bani, bo nie ma programu antywirusowego.
Tak, jakby pralka po włączeniu darła mordę „Uwaga, nie mam bębna, silnika i rurki - wylewki!!!”
Jakoś tak we wrześniu poczuliśmy natury zew. Do porządków. Które to trudne są, jak w pokoju stoi sam materac. Po obejrzeniu wszystkich możliwych sklepów, gdy osiągneliśmy stan konkretnego pypcium-dyrdum, po konsultacji z pociachami oboma, wybraliśmy. Zapłaciliśmy. I zaczęło się Coraz-To-Mniej-Radosne Oczekiwanie.
W zasadzie miały byc za trzy tygodnie. Przy niesprzyjających wiatrach - bo szafy sprzedał nam co prawda Irlandczyk, ale te płynać miały z Hamburga - okres przedłużyć się mógł do 6. Jak by nie było - przyjechały w sobotę. I tu muszę sie przyznac, że w sklepie, to one, te szafy, wyglądały zupełnie inaczej. Były duże. I ładne. A w domu wylądowało 18 różnych paczek, panowie grzecznie szurnęli nóżką i tyle ich było. Znaczy - oni mogli te szafy złożyć, ale za dodatkową, 15% dopłatą do ceny.
Musiał bym się chyba w jakiejś innej części kraju urodzić.
Toż prędzej zeżrę własną wątrobę...
Wyciągnąłem swój cut-mjut-funkiel-nówka-całkiem-jeszcze-nie-smigana śrubokręcik na bateryjki co robi wrr i zaczałem festiwal śrubkowania. Duże - i małe. Krótkie i długie. Ostre samowkręty i tepę zakręcajki.
Dwie doby.
Co doprowadzilo mnie do upadku ostatecznego i pójścia spać o dziewiątej wieczór w niedzielę. Chodzenie spać razem z drobiem niby nie rokuje najlepiej - a jednak. Wstałem o czwartej, wyspany jek rex i zaliczyłem poranną sesję dżima. Teraz mam wrażenie, że jest późne popołudnie.
Nie mam jak wstawić okienka, bo mi Watch Dog patrzy na palce - ale gdyby ktoś chciał sobie wyobrazić, jak wyglądam, niech kliknie tutaj
W naiwnym konsumenckim świata widzeniu wydaje sie nam, że co zapłacone - to posiadane. I w zasadznie jest to omal-że-prawda. Popatrzmy na przykład banalny: komputer, kupiony, zapłacony, stoi na biurku i... No system or sytem failed. Że co, że trzeba było nie sknerzyć i z systemem kupić? Proszę bardzo, kupiony, postawiona, właczony - i czerwona tarcza Windows groźnie krzyczy, że komputer jest do bani, bo nie ma programu antywirusowego.
Tak, jakby pralka po włączeniu darła mordę „Uwaga, nie mam bębna, silnika i rurki - wylewki!!!”
Jakoś tak we wrześniu poczuliśmy natury zew. Do porządków. Które to trudne są, jak w pokoju stoi sam materac. Po obejrzeniu wszystkich możliwych sklepów, gdy osiągneliśmy stan konkretnego pypcium-dyrdum, po konsultacji z pociachami oboma, wybraliśmy. Zapłaciliśmy. I zaczęło się Coraz-To-Mniej-Radosne Oczekiwanie.
W zasadzie miały byc za trzy tygodnie. Przy niesprzyjających wiatrach - bo szafy sprzedał nam co prawda Irlandczyk, ale te płynać miały z Hamburga - okres przedłużyć się mógł do 6. Jak by nie było - przyjechały w sobotę. I tu muszę sie przyznac, że w sklepie, to one, te szafy, wyglądały zupełnie inaczej. Były duże. I ładne. A w domu wylądowało 18 różnych paczek, panowie grzecznie szurnęli nóżką i tyle ich było. Znaczy - oni mogli te szafy złożyć, ale za dodatkową, 15% dopłatą do ceny.
Musiał bym się chyba w jakiejś innej części kraju urodzić.
Toż prędzej zeżrę własną wątrobę...
Wyciągnąłem swój cut-mjut-funkiel-nówka-całkiem-jeszcze-nie-smigana śrubokręcik na bateryjki co robi wrr i zaczałem festiwal śrubkowania. Duże - i małe. Krótkie i długie. Ostre samowkręty i tepę zakręcajki.
Dwie doby.
Co doprowadzilo mnie do upadku ostatecznego i pójścia spać o dziewiątej wieczór w niedzielę. Chodzenie spać razem z drobiem niby nie rokuje najlepiej - a jednak. Wstałem o czwartej, wyspany jek rex i zaliczyłem poranną sesję dżima. Teraz mam wrażenie, że jest późne popołudnie.
Nie mam jak wstawić okienka, bo mi Watch Dog patrzy na palce - ale gdyby ktoś chciał sobie wyobrazić, jak wyglądam, niech kliknie tutaj
sobota, 20 listopada 2010
Collegium Majus
Było to bardzo dawno temu. Pod koniec semestru mój przesympatyczny współspacz oznajmił, że dostał akademik i w przyszłym przenosi sie do jaskini zła i występku. Cóż było robić. Rozpuściłem wici - witki też - i po jakimś czasie pokazał się student weterynarii pierwszego roku. Nazwiemy go Karol, z powodu ochrony danych osobowych.
Karol był nisko konflitkowy. Nie mieliśmy większych problemów z włażeniem sobie w drogę, pierwszy rok weterynarii i drugi medycyny jakos nie skłaniają do szlajania się gdzie popadnie - więc szlajaliśmy się tylko w pieczołowicie wybrane miejsca. Ja słuchałem o budowie konia przy jego powtórkach do anatomii a on wchłaniał wielowarstwowe wzory, których znajomość była konieczna do zaliczenia mojej biochemii. W końcu od słowa do słowa zaprzyjaźniliśmy się. I pewnego razu, wieczorem, Karol dotknął tematu tabu.
- Abi?
- Mhm? - trudno sie mówi z anatomią Bochenka na kolanach, kanapką w zębach i kiszonym ogórkiem w dłoni.
- A jak wyglada trup?
Miałem chwilę czasu, by się zastanowić, ale nic mądrego nie przyszło mi do głowy.
- No, normalnie. Jak koński, tylko mniejszy. A co?
- Eee... Koński - to koński. A taki ludzki trup to musi być hardcore.
- Czy ja wiem?
Po dwóch semestrach zajęć w prosektorium Collegium Anatomicum, które odbywały się 3 razy w tygodniu, jakoś nie robiło to większego wrażenia. Ot, człowiek, tylko że nieżywy. I śmierdzący pod niebiosa formaliną, która wyżerała sluzówki i upośledzała smak. O węchu szkoda wspominać.
- No, ma ręce, nogi, głowę też - ale to są juz teraz preparaty. Znaczy - wszystko otwarte, rozpreparowane, oglądnięte. Pierwszaki mają już nowe, a my kończymy preparować nasze.
Drugi rok miał zajęcia we wtorki i czwartki - na zmianę z pierwszym rokiem, okupującym dni nieparzyste.
- A dałbys radę... - Karol przełknął ślinę - ...mnie tam wprowadzić?
- Pewnie. - Człowiek jak ma 20 lat to jest głupszy od cholewy buta. -Co masz jutro?
- Wolne nam zrobili.
- No, to wpadnij przed zajęciami, nikogo wtedy nie ma, pożyczymy od kogoś fartuch, wejdziesz, zobaczysz i wyjdziesz. Mecyje - skrzywiłem się lekceważąco. -Ja to bym takiego konia kiedyś chciał zobaczyć. To dopiero musi być widok.
- My tak dobrze nie mamy. przynosza zakonserwowane preparaty i potem je odnoszą. Szans bladych, zeby to sie udało.
- Nie przejmuj się. Przyjdź jutro kwadrans przed drugą.
Siedząc na ławeczce w holu czytałem na wyścigi, byle prędzej, raz jeszcze, cały materiał. Głupio by było znowu zobaczyć karcąco-litościwe spojrzenie Miłego Pana Asystenta, który jak to Bóg Imperato, za dobre nagradzał z rzadka, a złe karał bez opamietania.
- Co tak wpierniczasz, i tak juz za późno na wszystko - tyczkowata postać Wielebnego zwiesiła sie nade mną. -Jak się nie najadłeś - to sie nie naliżesz.
- Daj spokój - jęknąłem. -Jak normalny człowiek może to wszystko zmieścić we łbie?
- Pokaż mi tu normalnego - zarechotał Wielebny. Jak by na potwierdzenie jego słów z korytarza dobiegł przerażony głos Pani Docent.
- Gdzie są moje zwłoki!!!
-oki--oki--oki-
Echo ponuro rozniosło jej rozpacz. Wielebnego zgięło.
- Sam słyszysz - wystękał z trudem. Otarłem łzy z twarzy.
- Zwłoki! - przypomniało mi się.
- Co, ty też?
- Nie - kumplowi obiecałem, że mu zwłoki pokażę.
I opowiedziałem historię nieskomplikowaną.
- A sprawdziłeś czy z formalinki już go przywieźli?
O naszym zmarłym wyraźaliśmy się z szacunkiem, On a nie to. I miał imię- Zdzisław. Dla przyjaciół Zdzisek.
- O cholera - tknięty przeczuciem nienajlepszym, pognałem do sali. Na środku stał piękny, lastrikowy stół, kompletnie pusty.
- Ferfluchte! - zaklął ksiażę pan po niemiecku - i jak ja mu teraz trupa pokażę?
- Nie bój żaby. Daj prześcieradło. Ja się tu położe, wprowadzisz go do drzwi, pokażesz mu zwłoki - i sobie pójdzie.
- Jaja se robisz? - skrzywiłem się sceptycznie. -On chciał zwłoki zobaczyć a nie prześcieradło...
- Pamiętasz swój pierwszy raz? Jak wszedłeś tu i Zdzisek leżał na stole?
- ?
- Chciałes go zobaczyć?
Skrzywiłem sie potwierdzająco.
- A byłeś w stanie podnieść prześcieradło?
Faktycznie. Nieruchomy kształt ludzkiego ciała nieco nas sparaliżował. Byliśmy już obeznani z salą - pierwsze zaliczenie było z kości, zwłok do tego nie potrzeba - a mimo to, gdy pierwszy raz zobaczyliśmy Zdziska, każdy poczuł się nieswojo. I nikt prześcieradła nie podniósł.
- Abi!
Oglądnąłem się przez ramię. W drzwiach łączących hall z korytarzem stał Karol i machał.
- W mordę jeża - obróciłem sie do Wielebnego. -Kładź się, będziemy tu za dwie minuty.
Wielebny spokojnie ułożył się na lastriku i przykrył prześcieradłem.
- Tylko nie oddychaj głeboko bo widać - szepnąłem jeszcze i pognałem organizować fartuch, czepek i klapki dla Karola. Po kilku minutach wróciliśmy pod drzwi do sali.
- Panie Abnegacie! Prosze tu na chwilę!
Nie myśląc wiele, wepchnąłem Karola za próg, modląc się, by asystent go nie zauważył, podbiegłem do drzwi i wszedłem do gabinetu.
- Prosze przekazać grupie, że zaliczenie odbędzie sie w czwartek. Dzisiaj niestety muszę wracać do szpitala. Zajęcia poprowadzi doktor Podgórny.
Na korytarzu rozległ się dziki wrzask, którego w żaden sposób nie mógłby wydać człowiek.
- A tam co się dzieje?
Wypadłem za asystentem na korytarz. W świetle drzwi mignęła mi sylwetka Karola. Sylwetka, dodajmy, poruszająca się żwawo, spłaszczona, co sugerowało dochodzenie do prędkości światła.
- Jak dzieci. Proszę zawołać grupę i zająć miejsca. Ma byc absolutny spokój. Doktor Podgórny przyjdzie za kilka minut.
Wyjrzałem dla świętego spokoju do holu ale po Karolu nie został nawet ślad. Wróciłem do sali. Wielebny siedział przy stole i wertował Bochenka, gdy wszedłem przekrzywił głowę i popatrzył na mnie sceptycznie.
- Coś ty za dzika tu przyprowadził?
- Dzika? Coś ty mu k.wa zrobił?
- Ja - absolutnie nic! - walnął się w piersi Wielebny. -Ściągnął ze mnie prześcieradło, widzę, że podstęp sie nie udał, to usiadłem, wyciągnąłem rękę i jak cywilizowany człowiek powiedziałem „Dzień dobry”!
---------------------
Ta historia jest na tyle prawdziwa, na ile może być po ćwierć wieku. Nie pamiętam już, dlaczego Karol wszedł sam. I nie pamiętam czy uciekł całkiem czy tylko troche. Reszta opowieści jest zgodna ze stanem faktycznym
Gdyby zawitali tu, przez całkowicie niezrozumiały kaprys losu, odtwórcy głównych ról, M i P, serdecznie Was pozdrawiam.
Karol był nisko konflitkowy. Nie mieliśmy większych problemów z włażeniem sobie w drogę, pierwszy rok weterynarii i drugi medycyny jakos nie skłaniają do szlajania się gdzie popadnie - więc szlajaliśmy się tylko w pieczołowicie wybrane miejsca. Ja słuchałem o budowie konia przy jego powtórkach do anatomii a on wchłaniał wielowarstwowe wzory, których znajomość była konieczna do zaliczenia mojej biochemii. W końcu od słowa do słowa zaprzyjaźniliśmy się. I pewnego razu, wieczorem, Karol dotknął tematu tabu.
- Abi?
- Mhm? - trudno sie mówi z anatomią Bochenka na kolanach, kanapką w zębach i kiszonym ogórkiem w dłoni.
- A jak wyglada trup?
Miałem chwilę czasu, by się zastanowić, ale nic mądrego nie przyszło mi do głowy.
- No, normalnie. Jak koński, tylko mniejszy. A co?
- Eee... Koński - to koński. A taki ludzki trup to musi być hardcore.
- Czy ja wiem?
Po dwóch semestrach zajęć w prosektorium Collegium Anatomicum, które odbywały się 3 razy w tygodniu, jakoś nie robiło to większego wrażenia. Ot, człowiek, tylko że nieżywy. I śmierdzący pod niebiosa formaliną, która wyżerała sluzówki i upośledzała smak. O węchu szkoda wspominać.
- No, ma ręce, nogi, głowę też - ale to są juz teraz preparaty. Znaczy - wszystko otwarte, rozpreparowane, oglądnięte. Pierwszaki mają już nowe, a my kończymy preparować nasze.
Drugi rok miał zajęcia we wtorki i czwartki - na zmianę z pierwszym rokiem, okupującym dni nieparzyste.
- A dałbys radę... - Karol przełknął ślinę - ...mnie tam wprowadzić?
- Pewnie. - Człowiek jak ma 20 lat to jest głupszy od cholewy buta. -Co masz jutro?
- Wolne nam zrobili.
- No, to wpadnij przed zajęciami, nikogo wtedy nie ma, pożyczymy od kogoś fartuch, wejdziesz, zobaczysz i wyjdziesz. Mecyje - skrzywiłem się lekceważąco. -Ja to bym takiego konia kiedyś chciał zobaczyć. To dopiero musi być widok.
- My tak dobrze nie mamy. przynosza zakonserwowane preparaty i potem je odnoszą. Szans bladych, zeby to sie udało.
- Nie przejmuj się. Przyjdź jutro kwadrans przed drugą.
Siedząc na ławeczce w holu czytałem na wyścigi, byle prędzej, raz jeszcze, cały materiał. Głupio by było znowu zobaczyć karcąco-litościwe spojrzenie Miłego Pana Asystenta, który jak to Bóg Imperato, za dobre nagradzał z rzadka, a złe karał bez opamietania.
- Co tak wpierniczasz, i tak juz za późno na wszystko - tyczkowata postać Wielebnego zwiesiła sie nade mną. -Jak się nie najadłeś - to sie nie naliżesz.
- Daj spokój - jęknąłem. -Jak normalny człowiek może to wszystko zmieścić we łbie?
- Pokaż mi tu normalnego - zarechotał Wielebny. Jak by na potwierdzenie jego słów z korytarza dobiegł przerażony głos Pani Docent.
- Gdzie są moje zwłoki!!!
-oki--oki--oki-
Echo ponuro rozniosło jej rozpacz. Wielebnego zgięło.
- Sam słyszysz - wystękał z trudem. Otarłem łzy z twarzy.
- Zwłoki! - przypomniało mi się.
- Co, ty też?
- Nie - kumplowi obiecałem, że mu zwłoki pokażę.
I opowiedziałem historię nieskomplikowaną.
- A sprawdziłeś czy z formalinki już go przywieźli?
O naszym zmarłym wyraźaliśmy się z szacunkiem, On a nie to. I miał imię- Zdzisław. Dla przyjaciół Zdzisek.
- O cholera - tknięty przeczuciem nienajlepszym, pognałem do sali. Na środku stał piękny, lastrikowy stół, kompletnie pusty.
- Ferfluchte! - zaklął ksiażę pan po niemiecku - i jak ja mu teraz trupa pokażę?
- Nie bój żaby. Daj prześcieradło. Ja się tu położe, wprowadzisz go do drzwi, pokażesz mu zwłoki - i sobie pójdzie.
- Jaja se robisz? - skrzywiłem się sceptycznie. -On chciał zwłoki zobaczyć a nie prześcieradło...
- Pamiętasz swój pierwszy raz? Jak wszedłeś tu i Zdzisek leżał na stole?
- ?
- Chciałes go zobaczyć?
Skrzywiłem sie potwierdzająco.
- A byłeś w stanie podnieść prześcieradło?
Faktycznie. Nieruchomy kształt ludzkiego ciała nieco nas sparaliżował. Byliśmy już obeznani z salą - pierwsze zaliczenie było z kości, zwłok do tego nie potrzeba - a mimo to, gdy pierwszy raz zobaczyliśmy Zdziska, każdy poczuł się nieswojo. I nikt prześcieradła nie podniósł.
- Abi!
Oglądnąłem się przez ramię. W drzwiach łączących hall z korytarzem stał Karol i machał.
- W mordę jeża - obróciłem sie do Wielebnego. -Kładź się, będziemy tu za dwie minuty.
Wielebny spokojnie ułożył się na lastriku i przykrył prześcieradłem.
- Tylko nie oddychaj głeboko bo widać - szepnąłem jeszcze i pognałem organizować fartuch, czepek i klapki dla Karola. Po kilku minutach wróciliśmy pod drzwi do sali.
- Panie Abnegacie! Prosze tu na chwilę!
Nie myśląc wiele, wepchnąłem Karola za próg, modląc się, by asystent go nie zauważył, podbiegłem do drzwi i wszedłem do gabinetu.
- Prosze przekazać grupie, że zaliczenie odbędzie sie w czwartek. Dzisiaj niestety muszę wracać do szpitala. Zajęcia poprowadzi doktor Podgórny.
Na korytarzu rozległ się dziki wrzask, którego w żaden sposób nie mógłby wydać człowiek.
- A tam co się dzieje?
Wypadłem za asystentem na korytarz. W świetle drzwi mignęła mi sylwetka Karola. Sylwetka, dodajmy, poruszająca się żwawo, spłaszczona, co sugerowało dochodzenie do prędkości światła.
- Jak dzieci. Proszę zawołać grupę i zająć miejsca. Ma byc absolutny spokój. Doktor Podgórny przyjdzie za kilka minut.
Wyjrzałem dla świętego spokoju do holu ale po Karolu nie został nawet ślad. Wróciłem do sali. Wielebny siedział przy stole i wertował Bochenka, gdy wszedłem przekrzywił głowę i popatrzył na mnie sceptycznie.
- Coś ty za dzika tu przyprowadził?
- Dzika? Coś ty mu k.wa zrobił?
- Ja - absolutnie nic! - walnął się w piersi Wielebny. -Ściągnął ze mnie prześcieradło, widzę, że podstęp sie nie udał, to usiadłem, wyciągnąłem rękę i jak cywilizowany człowiek powiedziałem „Dzień dobry”!
---------------------
Ta historia jest na tyle prawdziwa, na ile może być po ćwierć wieku. Nie pamiętam już, dlaczego Karol wszedł sam. I nie pamiętam czy uciekł całkiem czy tylko troche. Reszta opowieści jest zgodna ze stanem faktycznym
Gdyby zawitali tu, przez całkowicie niezrozumiały kaprys losu, odtwórcy głównych ról, M i P, serdecznie Was pozdrawiam.
piątek, 19 listopada 2010
O wrażeniu pierwszym
Napisał był kiedyś Maltesse Falcon (aka Szczur z Loch Ness, ukłony) u się na blogu o pewnej zasadzie, niezaprzeczalnej właściwości wszechświata. Mianowicie, posłużmy sie cytatem: "pierwsze wrażenie robi sie tylko raz”. Jako żem wtedy ciężko pracował nad odpowiedzią, moja miła Safari pokazała mi środkowy palec i na tym się skończyło. Mając do wyboru zrezygnować albo zmienić aJfona w podstawkę pod piwo, odpuściłem walkę z materią. Ale dzisiaj jakoś tak - męczy mnie pewien problem artystycznie. I w zasadzie jest to odpowiedź na tamten post. A może bardziej wypociny własne inspirowane owym.
Jak zmienia się nasze pierwsze wrażenie.
Jeżeli chodzi o muzykę, tu mam chyba najgorzej. Bo nigdy nie wiem co mnie kopnie. Był czas, gdym Mozarta nie mógł przestać słuchać. Mój biedny współspacz studencki katowany był Dies Irrae i Voca me cum benedictis z rana i wieczora. Ale żeby niebyło, żem okrytny: Ciemną Stronę też pierwszy raz wtedy usłyszał. I sie zakochał. Ostatnio kupiłem sobie rzeczone Requiem i odkryłem go nieco - płaskim... Z pierwszego zauroczenia pozostał sentyment zaledwie. W chwili obecnej nie moge sie oderwać od Beethovena. I tu też ciekawostka. Kiedyś facet dla mnie był cymbalistą głośnym - bo głuchym - a teraz jakoś nie. Przychodzą smaczki na Rachmaninowa (już mi pierwsz gorączka opadła) czy Brahmsa (tu mnie jeszcze trzyma, podejrzewam że to przez Zimmermanna i Berliner Philharmoniker). I w tym wszystkim wrażenie pierwsze się ma nijak do odbioru. W zasadzie, gdyby sie kierować onym, słuchał bym dzisiaj dalej Africa Simone’a.
Ze sztuką w ogóle jest dziwnie. Malarstwo - kiedyś z obowiązku wyumiany Hołd Pruski i Bociany, teraz jakoś tak impresjoniści dziwnie zaczęli się podobać. W moneta moge sie wślipiać kwadransami, im dalej tym lepiej. Zresztą, odbiorcą jestem doskonałym bo kompletnie nie zniszczonym rozprawami na ten temat. Nie wiem absolutnie nic, jedynym kryterium podobania sie jest - podobanie się.
Czego jeszcze nie łapie, to balet. Póki co w dalszym ciągu zalega mi pierwsze wrażenie mieszanki pedofilsko-gejowskiej. Chyba te pończoszki... Z niepokojem czekam na ciąg dalszy wydarzeń.
Książki. Tu dopiero można się naciąć. Erich Maria Remarque - zchwycał, teraz jakiś taki smętny zdaje się być. Wharton - toż to nie mogłem przestać. Mam wszystko, włącznie z instrukcją, jakie gwoździe sa potrzebne przy przeróbce barki na willę. Próbowałem wrócić - nie przeszło. Flaki z olejem. Może jeszcze "Tato", czy "W Księżycową jasną noc". Marquez ze swoimi Aurelianami i Jose Arcadiami. Czytałem jak nudną powieść historyczną, skrzyżowanie naszego Nad Niemnem (drzewo genealogiczne mieli chyba jeszcze bardziej wyuzdane...) z Korzeniami. A ostatnio jakoś tak wpadła mi w ręce i ze zdziwieniem odkryłem, ze to jest komedia... Najprawdziwsza pod słońcem - ale żeby to dostrzec, musiałem się chyba trochę postarzeć.
I tak mi się pomyslało, że to święta prawda, co napisał MF, to o pierwszym wrażeniu. Pozwolił bym sobie tylko dodać maluśka erratę, że owo pierwsze wrażenie niekoniecznie musi się zdarzać tylko raz.
--------------------
Absolutnie prywatna wiadomość do FM: to nie jest broń Panie wywoływanie do tablicy czy insza polemika. Tak mnie jakoś ostatnio zdumiały powtórne odkrycia rzeczy znanych.
Jak zmienia się nasze pierwsze wrażenie.
Jeżeli chodzi o muzykę, tu mam chyba najgorzej. Bo nigdy nie wiem co mnie kopnie. Był czas, gdym Mozarta nie mógł przestać słuchać. Mój biedny współspacz studencki katowany był Dies Irrae i Voca me cum benedictis z rana i wieczora. Ale żeby niebyło, żem okrytny: Ciemną Stronę też pierwszy raz wtedy usłyszał. I sie zakochał. Ostatnio kupiłem sobie rzeczone Requiem i odkryłem go nieco - płaskim... Z pierwszego zauroczenia pozostał sentyment zaledwie. W chwili obecnej nie moge sie oderwać od Beethovena. I tu też ciekawostka. Kiedyś facet dla mnie był cymbalistą głośnym - bo głuchym - a teraz jakoś nie. Przychodzą smaczki na Rachmaninowa (już mi pierwsz gorączka opadła) czy Brahmsa (tu mnie jeszcze trzyma, podejrzewam że to przez Zimmermanna i Berliner Philharmoniker). I w tym wszystkim wrażenie pierwsze się ma nijak do odbioru. W zasadzie, gdyby sie kierować onym, słuchał bym dzisiaj dalej Africa Simone’a.
Ze sztuką w ogóle jest dziwnie. Malarstwo - kiedyś z obowiązku wyumiany Hołd Pruski i Bociany, teraz jakoś tak impresjoniści dziwnie zaczęli się podobać. W moneta moge sie wślipiać kwadransami, im dalej tym lepiej. Zresztą, odbiorcą jestem doskonałym bo kompletnie nie zniszczonym rozprawami na ten temat. Nie wiem absolutnie nic, jedynym kryterium podobania sie jest - podobanie się.
Czego jeszcze nie łapie, to balet. Póki co w dalszym ciągu zalega mi pierwsze wrażenie mieszanki pedofilsko-gejowskiej. Chyba te pończoszki... Z niepokojem czekam na ciąg dalszy wydarzeń.
Książki. Tu dopiero można się naciąć. Erich Maria Remarque - zchwycał, teraz jakiś taki smętny zdaje się być. Wharton - toż to nie mogłem przestać. Mam wszystko, włącznie z instrukcją, jakie gwoździe sa potrzebne przy przeróbce barki na willę. Próbowałem wrócić - nie przeszło. Flaki z olejem. Może jeszcze "Tato", czy "W Księżycową jasną noc". Marquez ze swoimi Aurelianami i Jose Arcadiami. Czytałem jak nudną powieść historyczną, skrzyżowanie naszego Nad Niemnem (drzewo genealogiczne mieli chyba jeszcze bardziej wyuzdane...) z Korzeniami. A ostatnio jakoś tak wpadła mi w ręce i ze zdziwieniem odkryłem, ze to jest komedia... Najprawdziwsza pod słońcem - ale żeby to dostrzec, musiałem się chyba trochę postarzeć.
I tak mi się pomyslało, że to święta prawda, co napisał MF, to o pierwszym wrażeniu. Pozwolił bym sobie tylko dodać maluśka erratę, że owo pierwsze wrażenie niekoniecznie musi się zdarzać tylko raz.
--------------------
Absolutnie prywatna wiadomość do FM: to nie jest broń Panie wywoływanie do tablicy czy insza polemika. Tak mnie jakoś ostatnio zdumiały powtórne odkrycia rzeczy znanych.
czwartek, 18 listopada 2010
Gramatyka drenika
Czlowiek to dziwne stworzenie jest. Sukces, choćby nie wiadomo jak niezasłużony, uskrzydla. Najlepszy przykład jak dobre samopoczucie maja ci, co wygrali w totka. Z drugiej strony niepowodzenie staramy się odsunąć od siebie tak daleko, jak to tylko możliwe. Nie mówię tu o sytuacjach ”to nie ja”, czy też świadczące o braku jakiegokolwiek kręgosłupa ”to on”. Jednak wersja się zepsuło znana jest wszem i wobec.
Mistrzostwem świata jest tataa, bo SIĘ wylało powiedziane z niejakim zdumieniem znad klawiatury mojego laptopa.
Napisawszy wczoraj kolejny kovalikowy pościk, uffnałem sobie głeboko i polazłem do przebieralni. Jako ze czas nadszedł iść do domu. I tu napotkałem Helenkę, któraż to dzielnie w dłoni trzymając urwnięte dreniki, stwierdziła rzeczone the drains have been broken. Koniec cytatu. Kiedym wyraził zdumienie, jak też się te dreny same pourywały, okazało sie że w trakcie mycia maszynki ktoś tam pociągnął za coś tam, chrupnęłło i dreniki sie w rękach ostały. Zaufałem sobie po raz drugi i obiecałem, że rano się przyjrzę. Ostatecznie Polak da radę.
Ledwim się przebrał, capnęła mnie Zuzia, która to uzywając strony czynnej, opisała, co tez się z drenami stało. Tu dochodzimy do podstawy gramatyki wypadkowej:
Opisując rzecz zepsutą w pierwszej osobie uzywamy strony biernej, w drugiej - strony czynnej, a w trzeciej strony czynnej ze wskazaniem czynnika.
Czyli w liczbie pojedynczej będziemy mieli:
1. się zepsuło
2. zepsułeś/ -aś
3. zepsuł to on/ona/ono
I odpowiednio w liczbie mnogiej:
1. oni zepsuli
2. wy zepsuliście
3. oni zepsuli
Gdyby ktos nie widział różnicy pomiędzy osobą pierwszą a trzecią liczby mnogiej, uprzejmie informuję, ze w osobie pierwszej stoimy ze wszystkimi (my) i wskazujemy na pozostałych, a w osobie trzeciej jesteśmy sami i informujemy kto dokonał zniszczenia. Czasownik zepsuć się nie posiada strony czynnej "zepsułem" w liczbie pojedynczej oraz żadnej ze stron w 1 os. liczby mnogiej.
Polazłem ja z Zuzią na salę, odwróciłem analizator gazów na plecy i zaczałem dopasowywać dreniki. Tak nie pasi - tak też nie - nie te końcówki - nie te dreniki... Oż w morde. W końcu się poddałem. Mówię, ze jednak inżynier bedzie potrzebny, bo manual szlag trafił, a wyjścia i wejścia nie opisane. I tu moja Zuzia błysnęła intelektem, bo wskazała na przednią ścianę, gdzie jak byk wisiał sobie port wejściowy, w dodatku z odstojnikiem. Taak. Połączyliśmy - i trzba teraz sprawdzić, czy działa. Poprosiłem o filtr, bo mi jakoś stuletnie bakterie, żyjące w trzewiach naszego złoma, kompletnie są niepotrzebne, i zabrałem sie za oddychanie. Ja sobie dycham, analizator analizuje, Zuzia patrzy...
- Abi, a pamiętasz ty, że tam jest cała masa Desfluranu pętająca się od wczoraj w układzie?
- Zezfuranu pojadasz? - przemyślałem sobie co Zuzia chciała mi powiedziec i usiadłem na taboreciku. Szybko przesuniętym we właściwe miejsce przez Zuzię. Zabrala mi maskę i zarządziła głebokie wdechy. Po trzecim powróciło mi widzenie pojedyncze. Jednak Desfluran to szybki gaz, cokolwiek by nie mówić. A skąd go tyle w rurach?
Jako, że podtlenek jest szkodliwy, staram się go nie używać wcale. Nawet taki projekt był, w 2003 chyba (?) żeby się go z Polski pozbyc całkowicie, ale nic z tego nie wyszło. Mianowicie rezygnacja z podtlenku powoduje wzrost zapotrzebowania na gazy anestetyczne w trakcie zabiegu, a to podnosi znacząco koszty. By je utrzymac w ryzach, potrzebne są nowoczesne maszyny, które potrafią bezpiecznie wentylowac pacjenta przy przepływach 300 ml tlenu na minutę. A do tego jest potrzebny bardzo dokładny układ monitorujący. Co też kosztuje. I tak 8 lat po szumnych zapowiedziach podtlenek azotu, zwany gazem rozweselającym, miast gnieździć się w garażach samochodowych (osławione nitro), nadal króluje na salach operacyjnych. Pacjenci sobie rzygają i ich łeb napierdala, a doktory od czasu do czasu chichrają się bez powodu.
Pewnego razu, w zamierzchłych czasach, gdy robiłem staż w jednej z BACZNOŚĆ Klinik W Wielkim Mieście Spocznij!, do sali gdzie znieczulałem wszedł młody adept chirurgii. Przytoczé z pamięci naszą rozmowę.
- Hej. Który to podtlenek?
- O, ten.
- Mogę spróbować? Ponoć masa śmiechu jest...
Kopara mi opadła. -Proszę.
Mój interlokutor wziął maskę do ręki, odkręcił podtlenek i przyłożył ją do twarzy. Nabrał błyskawiczne trzy głebokie wdechy. Zdążyłem jeszcze powiedzieć:
- Może się połóż, bo ci...
I nie zdążyłem dodać, że mu zabraknie tlenu w mózgu bo stracił przytomność. Z powodu braku tlenu w mózgu. Zdążyłem go złapać, położyłem na podłodze, przeładowałem gazy na czysty tlen, gość poodychał może ze trzydzieści sekund i usiadł.
- Co się stało?
- Podtlenek.
- Nic nie pamiętam.
- Ale za to ile śmiechu było...
Tu ważna informacja. Współczesne - czyli wszystkie obecnie stosowane - maszyny mają wbudowane zabezpieczenie. Mianowicie nie ma takiej możliwości, by podać pacjentowi gaz, który nie ma tlenu w odpowiedniej ilośći. Po prostu, gdy odkręcamy podtlenek, automat sam dodaje tlen. Stare aparaty tego zabezpieczenia nie miały. I można było przez pomyłkę podać pacjentowi gaz, w którym tleny nie było wcale. Tak się stało na pomorzu, kilka lat temu. Młody anestezjolog podczas budzenia dziecka z narkozy zakręcił nie podtlenek, lecz tlen. I zamiast 100% tlenu, jak chciał zrobić, podał 100% podtlenek. Co skończyło się uszkodzeniem mózgu dziecka.
Podtlenek poza tym ma szereg niefajnych działań, jest podejrzewany o działanie teratogenne, poronne (ta przypadłość akurat mnie nie dotyczy) oraz ma powodować ciężkie charakteropatie u narażonego na jego działanie personelu. Muszę przyznać, że jak się patrzę po coponiektórych moich kolegach, to faktycznie coś w tym jest. Dlatego też sam podtlenku nie używam wcale. I tu dochodzimy do sedna - żeby Desflurane działał jak powinien, jego stężenie powinno byc w przedziale 1-2 MAC*. A 1 MAC dla Des w powietrzu wynosi circa jebałt 7 Vol%...
To się zmienia z wiekiem, dzieci poniżej 1 roku potrzebują aż 9-10,5 Vol%, a ludzie powyżej 65 roku zadowalają się 4,5 - 5,7. Ale do krótkiego zabiegu potrzeba jakieś 7-9 Vol% i dwóch ampułek alfentanylu. Inaczej pacjenci skacza malowniczo po stole.
Dobrze że dzisiaj mam dzień od zabiegów wolny.
Zatrucie podtlenkiem dziwne jest. Raz mi się zdarzyło - dzidzię może 18 miesięczną dymiłem do nastawienia nózi. Układem Reesa, co dla niewtajemniczonych oznacza dziurę w balonie, którym dmuchamy i mase szkodliwego gazu wokoło łba anestezjologa. No i po jakichś 40 minutch (zabiegu, co miał trwać góra minut 7) zaczałem się histerycznie śmiać. W dodatku nie wiedząc z czego. Czysta paranoja. Na szczęscie było lato, zrobiliśmy przeciąg - i mi przeszło.
-----------------------
*Ten MAC nie ma nic wspólnego z Apple.
Minimal Alveolar Concentration to takie stężenie anestetyku w pęcherzyku płucnym, które u 50% pacjentów pozwoli naciąć skórę bez wywołania odruchów obronnych. Czyli z Polskiego na Nasze - połowa pacjentów nie pogryzie chirurga, jak ten im zada cios nożem w trzewia.
Mistrzostwem świata jest tataa, bo SIĘ wylało powiedziane z niejakim zdumieniem znad klawiatury mojego laptopa.
Napisawszy wczoraj kolejny kovalikowy pościk, uffnałem sobie głeboko i polazłem do przebieralni. Jako ze czas nadszedł iść do domu. I tu napotkałem Helenkę, któraż to dzielnie w dłoni trzymając urwnięte dreniki, stwierdziła rzeczone the drains have been broken. Koniec cytatu. Kiedym wyraził zdumienie, jak też się te dreny same pourywały, okazało sie że w trakcie mycia maszynki ktoś tam pociągnął za coś tam, chrupnęłło i dreniki sie w rękach ostały. Zaufałem sobie po raz drugi i obiecałem, że rano się przyjrzę. Ostatecznie Polak da radę.
Ledwim się przebrał, capnęła mnie Zuzia, która to uzywając strony czynnej, opisała, co tez się z drenami stało. Tu dochodzimy do podstawy gramatyki wypadkowej:
Opisując rzecz zepsutą w pierwszej osobie uzywamy strony biernej, w drugiej - strony czynnej, a w trzeciej strony czynnej ze wskazaniem czynnika.
Czyli w liczbie pojedynczej będziemy mieli:
1. się zepsuło
2. zepsułeś/ -aś
3. zepsuł to on/ona/ono
I odpowiednio w liczbie mnogiej:
1. oni zepsuli
2. wy zepsuliście
3. oni zepsuli
Gdyby ktos nie widział różnicy pomiędzy osobą pierwszą a trzecią liczby mnogiej, uprzejmie informuję, ze w osobie pierwszej stoimy ze wszystkimi (my) i wskazujemy na pozostałych, a w osobie trzeciej jesteśmy sami i informujemy kto dokonał zniszczenia. Czasownik zepsuć się nie posiada strony czynnej "zepsułem" w liczbie pojedynczej oraz żadnej ze stron w 1 os. liczby mnogiej.
Polazłem ja z Zuzią na salę, odwróciłem analizator gazów na plecy i zaczałem dopasowywać dreniki. Tak nie pasi - tak też nie - nie te końcówki - nie te dreniki... Oż w morde. W końcu się poddałem. Mówię, ze jednak inżynier bedzie potrzebny, bo manual szlag trafił, a wyjścia i wejścia nie opisane. I tu moja Zuzia błysnęła intelektem, bo wskazała na przednią ścianę, gdzie jak byk wisiał sobie port wejściowy, w dodatku z odstojnikiem. Taak. Połączyliśmy - i trzba teraz sprawdzić, czy działa. Poprosiłem o filtr, bo mi jakoś stuletnie bakterie, żyjące w trzewiach naszego złoma, kompletnie są niepotrzebne, i zabrałem sie za oddychanie. Ja sobie dycham, analizator analizuje, Zuzia patrzy...
- Abi, a pamiętasz ty, że tam jest cała masa Desfluranu pętająca się od wczoraj w układzie?
- Zezfuranu pojadasz? - przemyślałem sobie co Zuzia chciała mi powiedziec i usiadłem na taboreciku. Szybko przesuniętym we właściwe miejsce przez Zuzię. Zabrala mi maskę i zarządziła głebokie wdechy. Po trzecim powróciło mi widzenie pojedyncze. Jednak Desfluran to szybki gaz, cokolwiek by nie mówić. A skąd go tyle w rurach?
Jako, że podtlenek jest szkodliwy, staram się go nie używać wcale. Nawet taki projekt był, w 2003 chyba (?) żeby się go z Polski pozbyc całkowicie, ale nic z tego nie wyszło. Mianowicie rezygnacja z podtlenku powoduje wzrost zapotrzebowania na gazy anestetyczne w trakcie zabiegu, a to podnosi znacząco koszty. By je utrzymac w ryzach, potrzebne są nowoczesne maszyny, które potrafią bezpiecznie wentylowac pacjenta przy przepływach 300 ml tlenu na minutę. A do tego jest potrzebny bardzo dokładny układ monitorujący. Co też kosztuje. I tak 8 lat po szumnych zapowiedziach podtlenek azotu, zwany gazem rozweselającym, miast gnieździć się w garażach samochodowych (osławione nitro), nadal króluje na salach operacyjnych. Pacjenci sobie rzygają i ich łeb napierdala, a doktory od czasu do czasu chichrają się bez powodu.
Pewnego razu, w zamierzchłych czasach, gdy robiłem staż w jednej z BACZNOŚĆ Klinik W Wielkim Mieście Spocznij!, do sali gdzie znieczulałem wszedł młody adept chirurgii. Przytoczé z pamięci naszą rozmowę.
- Hej. Który to podtlenek?
- O, ten.
- Mogę spróbować? Ponoć masa śmiechu jest...
Kopara mi opadła. -Proszę.
Mój interlokutor wziął maskę do ręki, odkręcił podtlenek i przyłożył ją do twarzy. Nabrał błyskawiczne trzy głebokie wdechy. Zdążyłem jeszcze powiedzieć:
- Może się połóż, bo ci...
I nie zdążyłem dodać, że mu zabraknie tlenu w mózgu bo stracił przytomność. Z powodu braku tlenu w mózgu. Zdążyłem go złapać, położyłem na podłodze, przeładowałem gazy na czysty tlen, gość poodychał może ze trzydzieści sekund i usiadł.
- Co się stało?
- Podtlenek.
- Nic nie pamiętam.
- Ale za to ile śmiechu było...
Tu ważna informacja. Współczesne - czyli wszystkie obecnie stosowane - maszyny mają wbudowane zabezpieczenie. Mianowicie nie ma takiej możliwości, by podać pacjentowi gaz, który nie ma tlenu w odpowiedniej ilośći. Po prostu, gdy odkręcamy podtlenek, automat sam dodaje tlen. Stare aparaty tego zabezpieczenia nie miały. I można było przez pomyłkę podać pacjentowi gaz, w którym tleny nie było wcale. Tak się stało na pomorzu, kilka lat temu. Młody anestezjolog podczas budzenia dziecka z narkozy zakręcił nie podtlenek, lecz tlen. I zamiast 100% tlenu, jak chciał zrobić, podał 100% podtlenek. Co skończyło się uszkodzeniem mózgu dziecka.
Podtlenek poza tym ma szereg niefajnych działań, jest podejrzewany o działanie teratogenne, poronne (ta przypadłość akurat mnie nie dotyczy) oraz ma powodować ciężkie charakteropatie u narażonego na jego działanie personelu. Muszę przyznać, że jak się patrzę po coponiektórych moich kolegach, to faktycznie coś w tym jest. Dlatego też sam podtlenku nie używam wcale. I tu dochodzimy do sedna - żeby Desflurane działał jak powinien, jego stężenie powinno byc w przedziale 1-2 MAC*. A 1 MAC dla Des w powietrzu wynosi circa jebałt 7 Vol%...
To się zmienia z wiekiem, dzieci poniżej 1 roku potrzebują aż 9-10,5 Vol%, a ludzie powyżej 65 roku zadowalają się 4,5 - 5,7. Ale do krótkiego zabiegu potrzeba jakieś 7-9 Vol% i dwóch ampułek alfentanylu. Inaczej pacjenci skacza malowniczo po stole.
Dobrze że dzisiaj mam dzień od zabiegów wolny.
Zatrucie podtlenkiem dziwne jest. Raz mi się zdarzyło - dzidzię może 18 miesięczną dymiłem do nastawienia nózi. Układem Reesa, co dla niewtajemniczonych oznacza dziurę w balonie, którym dmuchamy i mase szkodliwego gazu wokoło łba anestezjologa. No i po jakichś 40 minutch (zabiegu, co miał trwać góra minut 7) zaczałem się histerycznie śmiać. W dodatku nie wiedząc z czego. Czysta paranoja. Na szczęscie było lato, zrobiliśmy przeciąg - i mi przeszło.
-----------------------
*Ten MAC nie ma nic wspólnego z Apple.
Minimal Alveolar Concentration to takie stężenie anestetyku w pęcherzyku płucnym, które u 50% pacjentów pozwoli naciąć skórę bez wywołania odruchów obronnych. Czyli z Polskiego na Nasze - połowa pacjentów nie pogryzie chirurga, jak ten im zada cios nożem w trzewia.
środa, 17 listopada 2010
Między wronami
Drzwi zasyczały i staneły otworem. Kovalik wsiadł pod skocznią w 151, przecisnął sie przez tłum kłębiący się przy wyjściu i znalazł miejsce pod oknem. Rozległ sie charakterystyczny dźwięk silnika elektrycznego i trolejbus, pieszczotliwie zwany dyliżansem, ruszył w kierunku alej. Lublin o tej porze roku był wyjątkowo szpetny. Szaro-bury śnieg, szydercza pozostałość po białym puchy sprzed kilku tygodni, zalegał chodniki i pobocza. Kovalik bez zaangażowania gapił się za okno, bujając myślami gdzieś w okolicach lipca, Babiej Góry i plecaka z piwem. Trolejbus zatrzymał się na następnym przystanku, drzwi się otwrły i dwóch przyklejonych do nich podchmielonych dżentelmenów odsunęło sie razem z nimi. Jedynym wsiadającym pasażerem była elegancko ubrana pani w starszym wieku. Tłum niechętnie ścisnał sie jeszcze bardziej, robiąc miejsce przy samych drzwiach, te się zamknęły i dwa kiziory wylądowały za jej plecami. Kątem oka Kovalik zauważył, jak jeden z nich, z twarzą wykrzywiona scenicznie, a mającą wyrażać krańcowe zdumienie, wyciągnął w jej strone dłoń. Kovalik się zjeżył. Nie lubił takich sytuacji. Zanim jednak zdążyl zareagować, kizior wyrwał z futra na plecach eleganckiej pani jeden włos, z najwyższą podejrzliwością obwąchał go kilka razy i scenicznym szeptem rzekł do drugiego:
- Niedźwiedź!!!
Po minięciu Śródmieścia zrobiło sie luźniej, o tej porze ludzie razej jechali do, a nie z, miasta. Na pętli z trolejbusu wysiadło tylka kilka osób, w większości w jego wieku i wszyscy ruszyli w kierunku szpitala. Spojrzał na zegarek. Cholera, jak zwykle, udało mu się spóźnić. Sprawdził szybko notatki, pawilon 31, cholera - gdzie to niby jest? - a tu są strzałki. Park był czarno-bury, z wysokimi, przywodzącymi na myśl stary cmentarz, drzewami. Niezliczone stada wron zapewniały darmową rozrywkę, sprowadzającą się do prostego „jak nie zostać trafionym ptasim łajnem, nie łamiąc sobie przy okazji nóg”. Całości dopełniało ponure krakanie, które nawet Kovalikowi marszczyło skórę na grzbiecie. Dojrzał z oddali nr 31 i przyspieszył.Toż jeszcze musi się przebrać. W szatni ze zgrozą zauważył, że ma na sobie spodnie od dresu, które służyły mu za piżamę. W klapkach i przykrótkim fartuchu, pożyczonym wczoraj od sąsiadki zza ściany, wyglądał co najmniej egzotycznie. Wbiegł na parter.
- Przepraszam, gdzie są zajęcia z psychiatrii dla 5 roku?
Kobieta popatrzyła na niego.
- A skąd ja mam wiedzieć! Nooo - chyba na drugim!
Przyspieszył, na drugie piętro dobiegł konkretnie zziajany.
- Co pan tu robi o tej porze? Proszę ze mną!
Kovalik połozył uszy po sobie i grzecznie podążyl na zajecia za zirytowaną starszą kobietą.
- Prosze tutaj!
Wszedł do sali, drzwi za nim zamkneły sie ze szczękiem. Zdezorientowany, obrócił się. Drzwi bez klamki... Oż, cholera.
- Halo!!! - załomotał w drzwi. -Prosze mnie wypuscić!!!
- Mnie też!!! - wysoki, żylasty chłop zaczał mu pomagać.
- I mnie, i mnie!!! - piszczącym głosikiem rozdarł sie chudy staruszek spod poduszki.
- Prosze się uspokoić - i natychmiast do łóżek! - ryknął głos zza drzwi. -Trwa wizyta, wiecie, że teraz nie ma żadnego wychodzenia!
- Ale ja jestem studentem! - wrzasnał nieco spanikowany Kovalik.
- A ja Święta Cecyliją! - pisnął staruszek spod poduszki.
- Ich bin der Obersturmbannfuhrer! - dołożył sie żylasty.
- Cisza, proszę! - odrzekł nieugięty głos, poparty żywym plaśnięciem dłoni w drzwi i skończyło się rumakowanie. Staruszek zagrzebał się z powrotem pod pościelą a żylasty podszedl do zakratowanego okna i mrucząc coś po niemiecku, popadł w ogólny bezruch. Kovalik usłyszal jeszcze cichnące kroki i na korytarzu zaległa cisza. Czując oszołomienie, usiadł na wolnym łózku i po raz pierwszy zdał sobie sprawę z tragikomizmu sytuacji.
- Nie, nie! - chudy, łysawy jegomość szarpnął się, nie odrywając wzroku od końca cienkiego drucika, którym sunął wzdłuż wymyślnego wzorku na podłodze. -Prosze nie przeszkadzać!
- Zostaw go, maine Froundin! - gardłowo rzekł żylasty. -Jak tego nie skończy teraz, bedzie świecił przez całą noc.
- Diabła ma w sobie! - pisnął podpoduszkowy. Odkąd Kovalik zrezygnowany wyciągnął się na łóżku, patrzył jednym okiem, nie wystawiając głowy na świat.
- Wariat - stwierdził żylasty. -On nie ma żadnego diabła, tylko raka! - krzyknął w kierunku poduszki. -Ale ja mam na to lekarstwo.
- Na raka? - zainteresowal się Kovalik.
- No. A najlepsze, że to działa i na samca i na samicę. Nie musisz nic zmieniać - jedna procedura i po kłopocie! - popatrzył dumnie na Kovalika. -Tylko się nie chwalę, bo zaraz ktoś to opublikuje i z Nobla nici. Ale Tobie powiem. Ty jesteś super gość! - tu żylasty klepnął Kovalika w plecy, odbijając mu te resztki płuc, których nie zdołał poprzednim razem. -Trzeba przyłożyć głowicę z promieniowaniem alfa, beta i gamma, po sześć razy z każdej strony, rozumiesz?
Spojrzał czujnie na Kovalika. Najwyraźniej to co ujrzał, nie zachwyciło go nadmiernie, bo westchnał i wyjaśnił:
- Alfa beta gamma, alfa beta gamma, alfa beta gamma, alfa beta gamma, alfa beta gamma, alfa beta gamma. Tu, tu i tu. Verstehen?
- Fersztejen, fersztejen, co ma nie być fersztejen - przypomniał się Kovalikowi „Miś” i wskazując łysego, zapytał: -A on tak często musi?
- Dwa razy dziennie. Rano, zazwyczaj zaraz po wschodzie i po południu. A czasem to i wieczorem.... - zamyslił się. -Ale to dlatego, że mu nie założyli ekranu. No, od promieni - wyjaśnił, widząc wzrok Kovalika. -Obcy, ci z C16, robili kiedyś na nim eksperymenty. Ale ekranu mu nie założyli i się mu klepki poprzestawiały. Biedaczyna - westchnął ze współczuciem.
Kovalik też westchnął. Siedział od kilku godzin ze swoimi współtowarzyszami niedoli i stracił nadzieje, ze wyjdzie stąd przed poranną wizytą. Jego wrzaski przyciągneły w końcu jakąś kobietę, która mu zapowiedziała, że albo się uspokoi, albo sanitariusze dadzą mu kropelki. Kovalik rozpatrzyl szybko wszystkie za i przeciw, po czym stwierdził że lepiej spać bez kropelek w psychiatryku niż spać po kropelkach w psychiatryku. Tym bardziej, że człowiek nigdy nie wie, kiedy się po kropelkach obudzi.
- A dziadek? - wskazał chudzielca pod poduszką.
- Dziadek? - zdumiał się zylasty. -To Veganin! - splunał dyskretnie przez lewe ramię. -Oni jak się rodzą, to wyglądaja jak psie kupy, a potem im się tylko pogarsza. Mają tu swoja bazę.
- Że niby gdzie?
- Z toba naprawdę jest źle, jak nie wiesz gdzie sie znajdujesz - stropił się żylasty. -To jest Szpital Psychiatryczny w Abramowicach. Pawilon 31. W podziemiach znajdują się dwa bunkry, oba w tej chwili zajęte przez Vegan. Maja zgodę uczelni na przeprowadzanie eksperymentów, ale nie na ludziach. Ich nadzorem zajmowała się sekcja 14. A ten tu - wskazł na podpoduszkowca - jest całkiem młody, ma jakieś... - żylasty skrzywił się - 140, max 150 lat. Nie do końca się w tym łapię, moja sekcja zajmowała się Centaurinami.
- Centurionami?
- Czyś ty w ogóle, synek, do szkoły nie chodził? - rzekł z naganą żylasty. -Centauri to gwiazda, niedaleko od nas. Przylatuja tu na wódkę i dziwki, a rżną się bez prezerwatyw! - wzniósł palec do góry. -Sodomici!!!
Łysy jęknął i żylasty ściszył głos.
- Nie wolno mu przeszkadzać, dopóki nie skończy. Może zostać zje-dzo-ny - przy ostatnim słowie zniżył głos do szeptu.
- A kto ich zjada? - konwersacja robiła się coraz ciekawsza.
- Ich Bóg! -nieco oburzony nieuctwem Kovalika rzekł żylasty. -Zaczyna od jelit.
- Koneser flaczków? - wczuł sie Kovalik. Żylasty popatrzył na niego jak na ciężkiego idiotę, prychnął i podszedł do okna. Po chwili do uszu Kovalika doszedł jego monolog, w którym to rozwodził się nad debilami zasiedlającymi ziemie, a nie mającymi pojęcia o niczym.
- Pobudka! - dziarski głos rozległ się w pokoju. - Dzień dobry Panom!
- Dzień dobry, Pani Krysiu! - odezwał się trzygłosowy chór, do którego Kovalik dołączył na zasadzie echa. Panią Krysię wbiło w podłoge.
- A Pan co tu robi?
- Próbuje sie obudzić - odparł, starając się być najbliżej prawdy, Kovalik. Noc okazała się ciężka. Chudy staruszek spać nie mógł do rana, opowiadając historie rodem wzięte z krwawych horrorów. W sumie mu się nie dziwił, że siedział z głową pod poduszką.
- Z której sali Pan tu przyszedł? - głos pytającej stal się ostry jak brzytwa.
- Z przebieralni. - Kovalik, widząc niezrozumienie w oczach swojej interlokutorki, dodał: -Studenckiej.
- Sudenty, kurwa ich wasza mać!!! - rykneła Pani Krysia. -Jaja tylko robić - i opierdalać się!! Wynocha mi stąd!!!
- A sala studencka gdzie?
Kovalik nie zrozumiał odpowiedzi, leciał po schodach na złamanie karku.
- A pan kto?
- Kovalik.
- Czemu pana wczoraj na zajęciach nie było?
Kovalik zamyslił się. No właśnie - gdzie niby był?
- Byłem na wykładzie z onkologii. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że był o tej samej porze.
- Wykład to wykład - a zajęcia są obowiązkowe - surowo rzekł pan doktor asystent prowadzący. -Żeby mi to było po raz ostatni!
Kovalik usiadł i z ulgą rozejrzał się po sali. Nareszcie wszystko na swoim miejscu. W tym momencie przez drzwi wszedł wielki, rozczochrany chłop w piżamie.
- Obecność sprawdzona? - rzekł tonem nie znoszącym jakiegokolwiek sprzeciwu do pana doktora asystenta prowadzącego.
- Tak jest, panie doktorze! - odrzekł karnie ówże.
- Dziękuję, panie Kaziu. Może pan iść do mojego gabinetu na kawę.
----------------
Słowem wyjasnienia: wszystkie przdstawione tu osoby i zdarzenia nie maja i nie miały swoich odpowiedników w rzeczywistości. Szpital w Abramowicach wygląda zupełnie inaczej i jest miłym, przytulnym miejscem, w którym pracuje fachowy personel. Nie ma tam żadnego pawilonu, nie mówiac o 31. Chorych nikt nie zamyka w pokojach, zostawiając ich samopas na pół doby. Wszyscy dostają kolację, podczas której można zgłosić wniosek o wypuszczenie, szczególnie, gdyby się było przypadkowo zamkniętym studentem, co się nie zdarza, bo nikt normalny studenta nie pomyli z psychicznie chorym Asystenci są odpowiedzialni i nie przebierają się za pacjentów a tychże za doktorów. Jedyna prawdziwa informacja dotyczy trolejbusu. 151 naprawde jeździ spod skoczni (kościół przy al. Kraśnickiej o wyglądzie sugerującym głebokie zaangażowanie architekta w ideę skoków narciarskich) do Abramowic i zwany był 20 lat temu dyliżansem(drabinka z tyłu), windą (charakterystyczny odgłos przy ruszaniu) lub trumną (ze względu na specyficzne walory węchowe, panujące wewnątrz).
- Niedźwiedź!!!
Po minięciu Śródmieścia zrobiło sie luźniej, o tej porze ludzie razej jechali do, a nie z, miasta. Na pętli z trolejbusu wysiadło tylka kilka osób, w większości w jego wieku i wszyscy ruszyli w kierunku szpitala. Spojrzał na zegarek. Cholera, jak zwykle, udało mu się spóźnić. Sprawdził szybko notatki, pawilon 31, cholera - gdzie to niby jest? - a tu są strzałki. Park był czarno-bury, z wysokimi, przywodzącymi na myśl stary cmentarz, drzewami. Niezliczone stada wron zapewniały darmową rozrywkę, sprowadzającą się do prostego „jak nie zostać trafionym ptasim łajnem, nie łamiąc sobie przy okazji nóg”. Całości dopełniało ponure krakanie, które nawet Kovalikowi marszczyło skórę na grzbiecie. Dojrzał z oddali nr 31 i przyspieszył.Toż jeszcze musi się przebrać. W szatni ze zgrozą zauważył, że ma na sobie spodnie od dresu, które służyły mu za piżamę. W klapkach i przykrótkim fartuchu, pożyczonym wczoraj od sąsiadki zza ściany, wyglądał co najmniej egzotycznie. Wbiegł na parter.
- Przepraszam, gdzie są zajęcia z psychiatrii dla 5 roku?
Kobieta popatrzyła na niego.
- A skąd ja mam wiedzieć! Nooo - chyba na drugim!
Przyspieszył, na drugie piętro dobiegł konkretnie zziajany.
- Co pan tu robi o tej porze? Proszę ze mną!
Kovalik połozył uszy po sobie i grzecznie podążyl na zajecia za zirytowaną starszą kobietą.
- Prosze tutaj!
Wszedł do sali, drzwi za nim zamkneły sie ze szczękiem. Zdezorientowany, obrócił się. Drzwi bez klamki... Oż, cholera.
- Halo!!! - załomotał w drzwi. -Prosze mnie wypuscić!!!
- Mnie też!!! - wysoki, żylasty chłop zaczał mu pomagać.
- I mnie, i mnie!!! - piszczącym głosikiem rozdarł sie chudy staruszek spod poduszki.
- Prosze się uspokoić - i natychmiast do łóżek! - ryknął głos zza drzwi. -Trwa wizyta, wiecie, że teraz nie ma żadnego wychodzenia!
- Ale ja jestem studentem! - wrzasnał nieco spanikowany Kovalik.
- A ja Święta Cecyliją! - pisnął staruszek spod poduszki.
- Ich bin der Obersturmbannfuhrer! - dołożył sie żylasty.
- Cisza, proszę! - odrzekł nieugięty głos, poparty żywym plaśnięciem dłoni w drzwi i skończyło się rumakowanie. Staruszek zagrzebał się z powrotem pod pościelą a żylasty podszedl do zakratowanego okna i mrucząc coś po niemiecku, popadł w ogólny bezruch. Kovalik usłyszal jeszcze cichnące kroki i na korytarzu zaległa cisza. Czując oszołomienie, usiadł na wolnym łózku i po raz pierwszy zdał sobie sprawę z tragikomizmu sytuacji.
- Nie, nie! - chudy, łysawy jegomość szarpnął się, nie odrywając wzroku od końca cienkiego drucika, którym sunął wzdłuż wymyślnego wzorku na podłodze. -Prosze nie przeszkadzać!
- Zostaw go, maine Froundin! - gardłowo rzekł żylasty. -Jak tego nie skończy teraz, bedzie świecił przez całą noc.
- Diabła ma w sobie! - pisnął podpoduszkowy. Odkąd Kovalik zrezygnowany wyciągnął się na łóżku, patrzył jednym okiem, nie wystawiając głowy na świat.
- Wariat - stwierdził żylasty. -On nie ma żadnego diabła, tylko raka! - krzyknął w kierunku poduszki. -Ale ja mam na to lekarstwo.
- Na raka? - zainteresowal się Kovalik.
- No. A najlepsze, że to działa i na samca i na samicę. Nie musisz nic zmieniać - jedna procedura i po kłopocie! - popatrzył dumnie na Kovalika. -Tylko się nie chwalę, bo zaraz ktoś to opublikuje i z Nobla nici. Ale Tobie powiem. Ty jesteś super gość! - tu żylasty klepnął Kovalika w plecy, odbijając mu te resztki płuc, których nie zdołał poprzednim razem. -Trzeba przyłożyć głowicę z promieniowaniem alfa, beta i gamma, po sześć razy z każdej strony, rozumiesz?
Spojrzał czujnie na Kovalika. Najwyraźniej to co ujrzał, nie zachwyciło go nadmiernie, bo westchnał i wyjaśnił:
- Alfa beta gamma, alfa beta gamma, alfa beta gamma, alfa beta gamma, alfa beta gamma, alfa beta gamma. Tu, tu i tu. Verstehen?
- Fersztejen, fersztejen, co ma nie być fersztejen - przypomniał się Kovalikowi „Miś” i wskazując łysego, zapytał: -A on tak często musi?
- Dwa razy dziennie. Rano, zazwyczaj zaraz po wschodzie i po południu. A czasem to i wieczorem.... - zamyslił się. -Ale to dlatego, że mu nie założyli ekranu. No, od promieni - wyjaśnił, widząc wzrok Kovalika. -Obcy, ci z C16, robili kiedyś na nim eksperymenty. Ale ekranu mu nie założyli i się mu klepki poprzestawiały. Biedaczyna - westchnął ze współczuciem.
Kovalik też westchnął. Siedział od kilku godzin ze swoimi współtowarzyszami niedoli i stracił nadzieje, ze wyjdzie stąd przed poranną wizytą. Jego wrzaski przyciągneły w końcu jakąś kobietę, która mu zapowiedziała, że albo się uspokoi, albo sanitariusze dadzą mu kropelki. Kovalik rozpatrzyl szybko wszystkie za i przeciw, po czym stwierdził że lepiej spać bez kropelek w psychiatryku niż spać po kropelkach w psychiatryku. Tym bardziej, że człowiek nigdy nie wie, kiedy się po kropelkach obudzi.
- A dziadek? - wskazał chudzielca pod poduszką.
- Dziadek? - zdumiał się zylasty. -To Veganin! - splunał dyskretnie przez lewe ramię. -Oni jak się rodzą, to wyglądaja jak psie kupy, a potem im się tylko pogarsza. Mają tu swoja bazę.
- Że niby gdzie?
- Z toba naprawdę jest źle, jak nie wiesz gdzie sie znajdujesz - stropił się żylasty. -To jest Szpital Psychiatryczny w Abramowicach. Pawilon 31. W podziemiach znajdują się dwa bunkry, oba w tej chwili zajęte przez Vegan. Maja zgodę uczelni na przeprowadzanie eksperymentów, ale nie na ludziach. Ich nadzorem zajmowała się sekcja 14. A ten tu - wskazł na podpoduszkowca - jest całkiem młody, ma jakieś... - żylasty skrzywił się - 140, max 150 lat. Nie do końca się w tym łapię, moja sekcja zajmowała się Centaurinami.
- Centurionami?
- Czyś ty w ogóle, synek, do szkoły nie chodził? - rzekł z naganą żylasty. -Centauri to gwiazda, niedaleko od nas. Przylatuja tu na wódkę i dziwki, a rżną się bez prezerwatyw! - wzniósł palec do góry. -Sodomici!!!
Łysy jęknął i żylasty ściszył głos.
- Nie wolno mu przeszkadzać, dopóki nie skończy. Może zostać zje-dzo-ny - przy ostatnim słowie zniżył głos do szeptu.
- A kto ich zjada? - konwersacja robiła się coraz ciekawsza.
- Ich Bóg! -nieco oburzony nieuctwem Kovalika rzekł żylasty. -Zaczyna od jelit.
- Koneser flaczków? - wczuł sie Kovalik. Żylasty popatrzył na niego jak na ciężkiego idiotę, prychnął i podszedł do okna. Po chwili do uszu Kovalika doszedł jego monolog, w którym to rozwodził się nad debilami zasiedlającymi ziemie, a nie mającymi pojęcia o niczym.
- Pobudka! - dziarski głos rozległ się w pokoju. - Dzień dobry Panom!
- Dzień dobry, Pani Krysiu! - odezwał się trzygłosowy chór, do którego Kovalik dołączył na zasadzie echa. Panią Krysię wbiło w podłoge.
- A Pan co tu robi?
- Próbuje sie obudzić - odparł, starając się być najbliżej prawdy, Kovalik. Noc okazała się ciężka. Chudy staruszek spać nie mógł do rana, opowiadając historie rodem wzięte z krwawych horrorów. W sumie mu się nie dziwił, że siedział z głową pod poduszką.
- Z której sali Pan tu przyszedł? - głos pytającej stal się ostry jak brzytwa.
- Z przebieralni. - Kovalik, widząc niezrozumienie w oczach swojej interlokutorki, dodał: -Studenckiej.
- Sudenty, kurwa ich wasza mać!!! - rykneła Pani Krysia. -Jaja tylko robić - i opierdalać się!! Wynocha mi stąd!!!
- A sala studencka gdzie?
Kovalik nie zrozumiał odpowiedzi, leciał po schodach na złamanie karku.
- A pan kto?
- Kovalik.
- Czemu pana wczoraj na zajęciach nie było?
Kovalik zamyslił się. No właśnie - gdzie niby był?
- Byłem na wykładzie z onkologii. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że był o tej samej porze.
- Wykład to wykład - a zajęcia są obowiązkowe - surowo rzekł pan doktor asystent prowadzący. -Żeby mi to było po raz ostatni!
Kovalik usiadł i z ulgą rozejrzał się po sali. Nareszcie wszystko na swoim miejscu. W tym momencie przez drzwi wszedł wielki, rozczochrany chłop w piżamie.
- Obecność sprawdzona? - rzekł tonem nie znoszącym jakiegokolwiek sprzeciwu do pana doktora asystenta prowadzącego.
- Tak jest, panie doktorze! - odrzekł karnie ówże.
- Dziękuję, panie Kaziu. Może pan iść do mojego gabinetu na kawę.
----------------
Słowem wyjasnienia: wszystkie przdstawione tu osoby i zdarzenia nie maja i nie miały swoich odpowiedników w rzeczywistości. Szpital w Abramowicach wygląda zupełnie inaczej i jest miłym, przytulnym miejscem, w którym pracuje fachowy personel. Nie ma tam żadnego pawilonu, nie mówiac o 31. Chorych nikt nie zamyka w pokojach, zostawiając ich samopas na pół doby. Wszyscy dostają kolację, podczas której można zgłosić wniosek o wypuszczenie, szczególnie, gdyby się było przypadkowo zamkniętym studentem, co się nie zdarza, bo nikt normalny studenta nie pomyli z psychicznie chorym Asystenci są odpowiedzialni i nie przebierają się za pacjentów a tychże za doktorów. Jedyna prawdziwa informacja dotyczy trolejbusu. 151 naprawde jeździ spod skoczni (kościół przy al. Kraśnickiej o wyglądzie sugerującym głebokie zaangażowanie architekta w ideę skoków narciarskich) do Abramowic i zwany był 20 lat temu dyliżansem(drabinka z tyłu), windą (charakterystyczny odgłos przy ruszaniu) lub trumną (ze względu na specyficzne walory węchowe, panujące wewnątrz).
wtorek, 16 listopada 2010
Trzecia zasada zachowania
- Pociąg osobowy ze stacji Kraków Płaszów do Lublina, przez Tarnów, Dębicę... - otwarte drzwi zaskrzypiały ponuro, zagłuszając zapowiedź. W barze powiało Syberią, wraz z chłopem okutanym w futro do pomieszczenia wdarł się śnieg.
-... o dwudziestej drugiej czydzieści.
Kovalik spojrzał na zegarek, do odjazdu miał ponad piętnaście minut. Zdąży. Raczył się miejscowym przysmakiem, specjalnością zakładu, dla którego znawcy zmieniali trasy i planowali przesiadkę na Płaszowie. W talerzu pływała boska, szaro-bura breja, w której jaśniejszymi paseczkami od podłoża odcinały się flaczki. Pojedyncze, czarne kropki angielskiego ziela dopełniały obrazu nieboszczyka zmarłego na ospę prawdziwą. Kovalik delektował się niespiesznie, nie wiedząc, kiedy znów zawita w przytulne progi Dworca Płaszów-Kraków. Do wysokiego blatu, przy którym stał, podszedł dziad stary, kręcone wąsiska, wzrok dziki, suknia plugawa. Popatrzył mu w oczy, zastygli na chwile w bezruchu, po czym Kovalik bez słowa wyjął rybaczka z kieszeni. Ostatni. Miał sobie kupić za to piwo na drogę... Dziad, prawidłowo odczytując zamiary Kovalika, ruszył przed siebie, ich dłonie na chwilę się spotkały i moneta zmieniła właściciela. Nie oglądając się za siebie, Kovalik dokończył state of art cuisine i wyszedł na peron. Mróz uderzył bezlitośnie. W zasadzie Kovalik zimę lubił, narty to był jego żywioł, ale ten rok był nieprawdopodobny. Wyż znad Syberii przywiał do Polski suche, mroźne powietrze, które nad ranem potrafiło mieć poniżej minus 40 stopni. Co prawda Pan Wicherek w telewizji ostrzegał lojalnie, że "ze wschodu nadchodzi fala mrozu, czemu nie należy się dziwić, bo stamtąd nigdy nie przyszło do nas nic dobrego", ale co innego słyszeć - a co innego poczuć, jak człowiekowi zamarza w nosie. Zarzucił plecak i poszedł na piąty peron. W mroźnym powietrzu wszyscy ruszali się z energią zasmołowanych much, każdy z nielicznych pasażerów otoczony był kłębami białej pary. W słabym, sinobiałym świetle rtęciówek wydawali się być dżinnami, wynaturzonymi igazi zrodzonymi z lodu miast piachu. Śnieg skrzypiał miarowo w takt kroków Kovalika, tajemnicze sapania i świsty dobywały się spod pociągu, który na kształt zwyrodniałego jaszczura zalegał wzdłuż peronu, całości dopełniało somnambuliczne postukiwanie młotka, którym pracownik kolei sprawdzał sobie tylko wiadome mechanizmy składu. Kovalik minął lokomotywę, dwa następne wagony były ciemne, co w mroźnym powietrzu niejasno sugerowało odmrożenia i zapalenie płuc, potem jasno oświetlony WARS, jedynka, dwa sypialne... Już miał wracać, gdy na końcu spostrzegł żółto-mdłe światło sączące się przez brudne okno. Dwójkę za sypialnymi dali? Kovalik szarpnął klamkę, lód z trzaskiem niechętnie puścił przymarznięte drzwi, zawiasy zaskrzypiały i wszedł do środka. Minął pierwszy przedział w którym stara kobiecina żuła bezrefleksyjnie, w jej dłoni zobaczył jajko na twardo i zatrzęsło go na samo wspomnienie zapachu. Drugi przedział był pusty, trzeci też. A, nie ma znaczenia. Wrzucił plecak na półkę, sprawdził, czy grzanie reaguje na ustawienia termoregulatora i nie ściągając kurtki wcisnął się w kąt. Przy pewnej dozie szczęścia jakoś prześpi do rana.
Obudził się w środku nocy, pociągiem telepało leniwie, początkowy łomot trasy Kraków-Dębica został zastąpiony człapaniem chorego na chromanie przestankowe. Przeciągnął się i w tym momencie dotarło do niego, że nie jest sam.
- Dobry wieczór - tubalny głos jego towarzysza podróży wypełnił przedział. -Mam nadzieję, że nie zbudziłem?
Kovalik zaprzeczył głową i rozłożył lekko dłonie w uniwersalnym geście "a-skąd -żesz-łaskawemu-panu-taka rzecz-w-ogóle-przyszła-do-głowy".
- Wie Pan, w pociągu pusto, a w kupie zawsze raźniej!
Po przekątnej siedział wielki, gdyby nie wzrost, można by rzec gruby jegomość, z owalną, czerstwą twarzą. Wiek trudno było określić, mógł mieć równie dobrze zharatane 60 jak i dobrze zachowane 80. Wełniany płaszcz, spod którego wyglądał dopasowany garnitur, koszula, krawat... Dobrze, że nie jakiś dziad spleśniały, pomyślał Kovalik.
- Czy szanowny Pan pali?
- To przedział dla palących, proszę się nie krępować.
- Wie Pan, nie chciałem Broń Boże zakłócić snu, ale skoro już Pan nie śpi - może puścimy dymka?
Kovalik bez słowa wyjął z kieszeni Marloboro i gestem zaproponował papierosa nieznajomemu.
- A, nie, dziękuje. Ale może spróbuje Pan tego? - z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyciągnął dwie tuleje z cygarami. -Czasu mamy sporo, nie zmarnują się.
- Hm, wie Pan... - niepewnie zaczął Kovalik
- Co, nie próbował Pan? Jak by to rzec - papierosy są wynalazkiem 20 wieku. Pośpiech, brak czasu, brak klasy... Oups, excuses moi! - wykrzyknął, przykładając dłonie do ust. -Proszę nie brać tego do siebie, Panie Kolego! Signum temporis, że się tak wyrażę, wszyscy teraz jesteśmy zabiegani, ja sam palę jak smok - ale gdy mamy tyle czasu? - jedna z tulei zachęcająco wysunęła się w kierunku Kovalika. A, co mi tam...
- Dziękuję. Jak to...?
- Już, już! Najpierw obetniemy koniec - obcy zgrabnie szczęknął obcinarką - a następnie wbijemy tu zapałeczkę...
Kovalik zdębiał. Zapałki wbijać? Gdy był mały, próbował oduczyć swojego ojca palić, wciskając mu obcięte łebki od zapałek w papierosy, ale ta technika, choć obiecująca, okazała się być nieskuteczną. I prawdę powiedziawszy, dość bolesną. Stąd z pewnym niepokojem obserwował ruchy swojego współpodróżnika.
- Są dwie szkoły, wie Pan. Pierwsza, żeby to trzymać, o tak - zaprezentował - ale to zajmuje dłonie, a poza tym po pewnym czasie końcówka robi się niezdatna do użytku... Wilgotna, że się tak niezręcznie wyrażę... Natomiast gdy włożymy zapałeczkę, to możemy - o proszę - jak Clint Estwood! W "Unforgiven" Widział Pan? Co za talent, Panie Kolego! Co za film!
Nieznajomy trajkotał bez przerwy, w międzyczasie zgrabnie przygotował wszystko i podał jedno cygaro Kovalikowi. - Proszę ostrożnie, żeby nie przegrzać... Co prawda to nie fajka, ale w dalszym ciągu lepiej nikotynę dusić na wolnym ogniu niż samemu się udusić... Otoczyli się pierwszymi kłębami dymu. Kovalik natychmiast zrozumiał, ze cygarem nie należy się zaciągać. Mimo, iż zrobił to wyjątkowo delikatnie, dym wypchnął mu gałki oczne z głowy i czasowo sparaliżował krtań. Nieznajomy, niepomny walki o życie rozgrywającej się naprzeciwko niego, z lubością przymknął oczy. Starając się nie rzęzić zbyt głośno, ze szczerym postanowieniem, że nigdy więcej, Kovalik wypuścił dym z płuc. Przyglądnął się z bliska banderolce broni masowej zagłady. Cohiba Esplendidos. Hm. Dziwne uczucie. Smak jest - a w płucach nic... Pyknęli w ciszy jeszcze kilka razy.
- Ech, gdyby tak jeszcze... - nieznajomy palnął się w czoło. -Skleroza! Jak pragnę rodzić! Skleroza!
Z niezwykła zwinnością wstał, zdjął podróżną skórzana torbę i zaczął w niej grzebać. -Ha! Proszę potrzymać... - w rękach zaskoczonego Kovalika znalazły się dwie kryształowe szklanki, wielkości przeciętnego nocnika - ...a ja tymczasem... - zasapał nerwowo i z czeluści wyciągnął litrową, jak na oko Kovalika, flaszkę z brunatnym płynem.
- Szanowny Pan gustuje w highlanderach? Niektórzy, wie Pan, twierdzą, że to straszliwie smołowate i za mocne - ale taki Glenlivet na ten przykład - to nie whisky! To jest dla kobiet, proszę łaskawego Pana! Za to tutaj... - Kovalik z podsuniętej mu pod nos butelki odczytał nic nie mówiącą nazwę Glenmorangie Lasanta i z podziwem pokiwał głową. W sumie - jedna cholera. Rano i tak nie ma nic do roboty, a po ostatnich próbach ze spirytusem jugosłowiańskim, który garbował skórę i wyjaławiał przewód pokarmowy, nie spodziewał się że coś mu jest w stanie zaszkodzić. Nieznajomy nalał na dno do każdej ze szklanek i z torby wyjął mała flaszkę mineralnej. Kovalik, przytłoczony nieco ofensywą, nie zaprotestował. Ostatecznie, nikt nie musi wiedzieć, że rozcieńczał alkohol wodą...
- I otworzymy teraz smaczek - nieznajomy dolał zgrabnie po kropelce. -No to - spróbujmy!
- Czyli, że, Panie Kazimierzu, smak zależy od czasu przechowywania w beczkach?
Zanim skierowali ich na objazd, na stacji w Kazimierzu Dolnym wymienili grzeczności. Kovalik przedstawił się pierwszy, jego nieznajomy rozglądnął się wokoło, jakby nad czymś zastanawiając i kazał nazywać "Panem Kazimierzem". Niedługo potem megafony zapowiedziały, że z powodu zamieci muszą pojechać inną trasą i że pociąg przyjedzie z małym opóźnieniem do Lublina. Kovalik niespecjalnie się przejął. Whisky przyjemnie grzała podniebienie, a kilogram nikotyny, wchłonięty z kubańskiego cygara, miło wyzwalał dopaminę w mózgu. A przy okazji parę innych mediatorów.
Czas mijał powoli, powietrze w przedziale było gęste, można go było ciąć nożem i wynosić na zewnątrz, nieznajomy wyciągał z torby różne flaszki, ot dla spróbowania i wyjawiał Kovalikowi tajemnice wyższości jednego smaku nad drugim. Przy tym potrafił - i lubił - opowiadać. A na whisky znał się jak mało kto. Przeszli przez produkcję, rodzaje ziarna, sposoby suszenia, beczkowanie, czas składowania...
- Nie tylko! - zamachał ręką, nadal uzbrojoną w połowę potężnego cygara, Pan Kazimierz. -Te beczki, wie Pan, oni ze sknerstwa używali. Bo im szkoda było pieniądze wydawać na nowe. Więc lali tą swoja berbeluchę w co popadło. W beczki po porto, rumie, sherry, koniaku. Nawet maderze! Chyba tylko piwnych nie używali - zarechotał złośliwie. -A potem się okazało, że to doskonale robi na smak. Teraz to się nazywa finishing, ale sam pamiętam... - tu Kazimierz uśmiechnął się do siebie i zaciągnął dymem. -No i jak? Bushmill jednak delikatniutki, nieprawdaż? Ciągniemy dalej irlandzkie, czy wracamy do Szkotów? A może tym razem coś z wysp? Mają taki łagodny posmaczek słonej wody, ale to dopiero na końcu - zakrzątnął się wokoło swojej torby.
Sądząc po rozmiarach, szans nie było wepchać tam więcej niż kilka flaszek. A Kovalik dałby sobie łeb urwać, że próbowali już piętnastą.
- O, jest! To taka - zawahał się -nieco wyjątkowa... ale w sumie... z drugiej strony...
W końcu rozsądek wziął górę i Kazimierz nalał w szkło, mrucząc przy tym coś, co zabrzmiało jak „a jechał to pies”. -Rocznik 74, Isle of Youra, Single malt - wydawać by się mogło, że Pan Kazimierz odmawia jakąś uroczystą modlitwę - wyjątkowa rzadkość... Proszę spróbować, pozwolić mu rozlać się na języku, jest niesamowita...
Kovalik zastosował się do poleceń. Po pierwszym ogniu poczuł lekko słonawy smak morza wzmocniony nutką zbutwiałego, nasiąkniętego skorupiakami, drewna. Faktycznie, przedziwne. Przymknął oczy. Zawładnął nim zwiewny smak morskiej bryzy, głowa zakołysała się lekko na fali, z oddali dobiegł go krzyk mew...
- No, na mnie już czas! - Pan Kazimierz, sapiąc, wytaszczył swoje graty na korytarz. Kovalik bez słowa zaczął mu pomagać, minęli dość szybko fazę mitygowania sie i wzajemnego przekonywania „Ależ, nie trzeba” - „Ależ, to nic takiego”, w końcu pociąg stanął, Pan Kazimierz wyskoczył, Kovalik podał mu walizki, ostatnią prawie wyrzucił, czując że pociąg rusza, po czym pomachał swojemu byłemu współtowarzyszowi.
- Do widzenia!
- Do widzenia! Cała przyjemność po mojej stronie! - wykrzyknął Pan Kazimierz. Dopiero wtedy Kovalik zdał sobie sprawę, że cała stacja ograniczała się do jednego słupa, do którego ktoś niedbale przybił deskę z nazwa stacji. Zdążył tylko przeczytać Nor... i napis stał się zbyt mały.
- Do zobaczeeniaa!!! - Kazimierz machał energicznie ręką.
- Dziękuję za wspólna podróóóż!!! - odkrzyknął, zupełnie niespodziewanie dla samego siebie, Kovalik. Różne rzeczy już w pociągach widział, różne przeżył, i bijatyki i pijaństwa, raz nawet grupa nimfomanek próbowała go namówić do wspólnej zabawy - ale żeby trafić na objazdowy bar z whisky...? W dodatku darmowy? Czując, że zamarzają mu palce, zatrzasnął drzwi i wrócił do przedziału.
Zbudził się - a w zasadzie zbudził go konduktor - na dworcu. Pociąg stał, choć Kovalik miał niejasne wrażenie, że podłogą dalej nieco kiwa. Zabrał szybko swój plecak i pognał na trolejbus.
- No, jesteś wreszcie! Jak tam w królewskim mieście?- matka pocałowała go w policzki i wciągnęła za drzwi. -Myśleliśmy, że już nie dojedziesz.
- Straszna zamieć była. Ponoć jakimiś objazdami nas puszczali. W sumie prawie dwadzieścia godzin jazdy... - Kovalik starał się mówić na wdechu, miał wrażenie, że śmierdzi jak cała gorzelnia.
- Nic to. Szybko się przebieraj i siadamy do stołu.
Kolacja wigilijna minęła w spokojnym nastroju. Ojciec jak zwykle zapewniał nastrój poważny i uroczysty, siostry chichrały się z powodów znanych tylko podlotkom, Kovalik z wdzięcznością przyjmował coraz to kolejne dania, które jak balsam spływały po jego zmasakrowanym przełyku. Odśpiewali kolędy, otworzyli prezenty. Może i nie uważał się za specjalnie wierzącego, ale lubił ludyczny aspekt Świąt. W końcu siostry pognały do pokoju, umawiając się na dotrwanie do Pasterki, mama zaległa przed telewizorem oglądając transmisję z Watykanu a ojciec zaproponował „po szklaneczce”.
- Jakoś tak... - zaczął się mitygować Kovalik, czując nieznaczny sprzeciw ze strony przewodu pokarmowego.
- Z ojcem w Święta grzech było by nie wypić. Tym bardziej że dostałem coś ekstra! Jeszcze długo będziesz musiał żyć, żeby ci taka whisky przynieśli...
Ojciec zdjął ozdobny papier, otworzył jakby skądś znajome Kovalikowi pudełko i jego triumfalny gest zamarł pod lampą.
- Noż w mordę jeża - zaklął zupełnie niepolitycznie Ojciec - dali mi pustą butelkę pod choinkę??!?
-... o dwudziestej drugiej czydzieści.
Kovalik spojrzał na zegarek, do odjazdu miał ponad piętnaście minut. Zdąży. Raczył się miejscowym przysmakiem, specjalnością zakładu, dla którego znawcy zmieniali trasy i planowali przesiadkę na Płaszowie. W talerzu pływała boska, szaro-bura breja, w której jaśniejszymi paseczkami od podłoża odcinały się flaczki. Pojedyncze, czarne kropki angielskiego ziela dopełniały obrazu nieboszczyka zmarłego na ospę prawdziwą. Kovalik delektował się niespiesznie, nie wiedząc, kiedy znów zawita w przytulne progi Dworca Płaszów-Kraków. Do wysokiego blatu, przy którym stał, podszedł dziad stary, kręcone wąsiska, wzrok dziki, suknia plugawa. Popatrzył mu w oczy, zastygli na chwile w bezruchu, po czym Kovalik bez słowa wyjął rybaczka z kieszeni. Ostatni. Miał sobie kupić za to piwo na drogę... Dziad, prawidłowo odczytując zamiary Kovalika, ruszył przed siebie, ich dłonie na chwilę się spotkały i moneta zmieniła właściciela. Nie oglądając się za siebie, Kovalik dokończył state of art cuisine i wyszedł na peron. Mróz uderzył bezlitośnie. W zasadzie Kovalik zimę lubił, narty to był jego żywioł, ale ten rok był nieprawdopodobny. Wyż znad Syberii przywiał do Polski suche, mroźne powietrze, które nad ranem potrafiło mieć poniżej minus 40 stopni. Co prawda Pan Wicherek w telewizji ostrzegał lojalnie, że "ze wschodu nadchodzi fala mrozu, czemu nie należy się dziwić, bo stamtąd nigdy nie przyszło do nas nic dobrego", ale co innego słyszeć - a co innego poczuć, jak człowiekowi zamarza w nosie. Zarzucił plecak i poszedł na piąty peron. W mroźnym powietrzu wszyscy ruszali się z energią zasmołowanych much, każdy z nielicznych pasażerów otoczony był kłębami białej pary. W słabym, sinobiałym świetle rtęciówek wydawali się być dżinnami, wynaturzonymi igazi zrodzonymi z lodu miast piachu. Śnieg skrzypiał miarowo w takt kroków Kovalika, tajemnicze sapania i świsty dobywały się spod pociągu, który na kształt zwyrodniałego jaszczura zalegał wzdłuż peronu, całości dopełniało somnambuliczne postukiwanie młotka, którym pracownik kolei sprawdzał sobie tylko wiadome mechanizmy składu. Kovalik minął lokomotywę, dwa następne wagony były ciemne, co w mroźnym powietrzu niejasno sugerowało odmrożenia i zapalenie płuc, potem jasno oświetlony WARS, jedynka, dwa sypialne... Już miał wracać, gdy na końcu spostrzegł żółto-mdłe światło sączące się przez brudne okno. Dwójkę za sypialnymi dali? Kovalik szarpnął klamkę, lód z trzaskiem niechętnie puścił przymarznięte drzwi, zawiasy zaskrzypiały i wszedł do środka. Minął pierwszy przedział w którym stara kobiecina żuła bezrefleksyjnie, w jej dłoni zobaczył jajko na twardo i zatrzęsło go na samo wspomnienie zapachu. Drugi przedział był pusty, trzeci też. A, nie ma znaczenia. Wrzucił plecak na półkę, sprawdził, czy grzanie reaguje na ustawienia termoregulatora i nie ściągając kurtki wcisnął się w kąt. Przy pewnej dozie szczęścia jakoś prześpi do rana.
Obudził się w środku nocy, pociągiem telepało leniwie, początkowy łomot trasy Kraków-Dębica został zastąpiony człapaniem chorego na chromanie przestankowe. Przeciągnął się i w tym momencie dotarło do niego, że nie jest sam.
- Dobry wieczór - tubalny głos jego towarzysza podróży wypełnił przedział. -Mam nadzieję, że nie zbudziłem?
Kovalik zaprzeczył głową i rozłożył lekko dłonie w uniwersalnym geście "a-skąd -żesz-łaskawemu-panu-taka rzecz-w-ogóle-przyszła-do-głowy".
- Wie Pan, w pociągu pusto, a w kupie zawsze raźniej!
Po przekątnej siedział wielki, gdyby nie wzrost, można by rzec gruby jegomość, z owalną, czerstwą twarzą. Wiek trudno było określić, mógł mieć równie dobrze zharatane 60 jak i dobrze zachowane 80. Wełniany płaszcz, spod którego wyglądał dopasowany garnitur, koszula, krawat... Dobrze, że nie jakiś dziad spleśniały, pomyślał Kovalik.
- Czy szanowny Pan pali?
- To przedział dla palących, proszę się nie krępować.
- Wie Pan, nie chciałem Broń Boże zakłócić snu, ale skoro już Pan nie śpi - może puścimy dymka?
Kovalik bez słowa wyjął z kieszeni Marloboro i gestem zaproponował papierosa nieznajomemu.
- A, nie, dziękuje. Ale może spróbuje Pan tego? - z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyciągnął dwie tuleje z cygarami. -Czasu mamy sporo, nie zmarnują się.
- Hm, wie Pan... - niepewnie zaczął Kovalik
- Co, nie próbował Pan? Jak by to rzec - papierosy są wynalazkiem 20 wieku. Pośpiech, brak czasu, brak klasy... Oups, excuses moi! - wykrzyknął, przykładając dłonie do ust. -Proszę nie brać tego do siebie, Panie Kolego! Signum temporis, że się tak wyrażę, wszyscy teraz jesteśmy zabiegani, ja sam palę jak smok - ale gdy mamy tyle czasu? - jedna z tulei zachęcająco wysunęła się w kierunku Kovalika. A, co mi tam...
- Dziękuję. Jak to...?
- Już, już! Najpierw obetniemy koniec - obcy zgrabnie szczęknął obcinarką - a następnie wbijemy tu zapałeczkę...
Kovalik zdębiał. Zapałki wbijać? Gdy był mały, próbował oduczyć swojego ojca palić, wciskając mu obcięte łebki od zapałek w papierosy, ale ta technika, choć obiecująca, okazała się być nieskuteczną. I prawdę powiedziawszy, dość bolesną. Stąd z pewnym niepokojem obserwował ruchy swojego współpodróżnika.
- Są dwie szkoły, wie Pan. Pierwsza, żeby to trzymać, o tak - zaprezentował - ale to zajmuje dłonie, a poza tym po pewnym czasie końcówka robi się niezdatna do użytku... Wilgotna, że się tak niezręcznie wyrażę... Natomiast gdy włożymy zapałeczkę, to możemy - o proszę - jak Clint Estwood! W "Unforgiven" Widział Pan? Co za talent, Panie Kolego! Co za film!
Nieznajomy trajkotał bez przerwy, w międzyczasie zgrabnie przygotował wszystko i podał jedno cygaro Kovalikowi. - Proszę ostrożnie, żeby nie przegrzać... Co prawda to nie fajka, ale w dalszym ciągu lepiej nikotynę dusić na wolnym ogniu niż samemu się udusić... Otoczyli się pierwszymi kłębami dymu. Kovalik natychmiast zrozumiał, ze cygarem nie należy się zaciągać. Mimo, iż zrobił to wyjątkowo delikatnie, dym wypchnął mu gałki oczne z głowy i czasowo sparaliżował krtań. Nieznajomy, niepomny walki o życie rozgrywającej się naprzeciwko niego, z lubością przymknął oczy. Starając się nie rzęzić zbyt głośno, ze szczerym postanowieniem, że nigdy więcej, Kovalik wypuścił dym z płuc. Przyglądnął się z bliska banderolce broni masowej zagłady. Cohiba Esplendidos. Hm. Dziwne uczucie. Smak jest - a w płucach nic... Pyknęli w ciszy jeszcze kilka razy.
- Ech, gdyby tak jeszcze... - nieznajomy palnął się w czoło. -Skleroza! Jak pragnę rodzić! Skleroza!
Z niezwykła zwinnością wstał, zdjął podróżną skórzana torbę i zaczął w niej grzebać. -Ha! Proszę potrzymać... - w rękach zaskoczonego Kovalika znalazły się dwie kryształowe szklanki, wielkości przeciętnego nocnika - ...a ja tymczasem... - zasapał nerwowo i z czeluści wyciągnął litrową, jak na oko Kovalika, flaszkę z brunatnym płynem.
- Szanowny Pan gustuje w highlanderach? Niektórzy, wie Pan, twierdzą, że to straszliwie smołowate i za mocne - ale taki Glenlivet na ten przykład - to nie whisky! To jest dla kobiet, proszę łaskawego Pana! Za to tutaj... - Kovalik z podsuniętej mu pod nos butelki odczytał nic nie mówiącą nazwę Glenmorangie Lasanta i z podziwem pokiwał głową. W sumie - jedna cholera. Rano i tak nie ma nic do roboty, a po ostatnich próbach ze spirytusem jugosłowiańskim, który garbował skórę i wyjaławiał przewód pokarmowy, nie spodziewał się że coś mu jest w stanie zaszkodzić. Nieznajomy nalał na dno do każdej ze szklanek i z torby wyjął mała flaszkę mineralnej. Kovalik, przytłoczony nieco ofensywą, nie zaprotestował. Ostatecznie, nikt nie musi wiedzieć, że rozcieńczał alkohol wodą...
- I otworzymy teraz smaczek - nieznajomy dolał zgrabnie po kropelce. -No to - spróbujmy!
- Czyli, że, Panie Kazimierzu, smak zależy od czasu przechowywania w beczkach?
Zanim skierowali ich na objazd, na stacji w Kazimierzu Dolnym wymienili grzeczności. Kovalik przedstawił się pierwszy, jego nieznajomy rozglądnął się wokoło, jakby nad czymś zastanawiając i kazał nazywać "Panem Kazimierzem". Niedługo potem megafony zapowiedziały, że z powodu zamieci muszą pojechać inną trasą i że pociąg przyjedzie z małym opóźnieniem do Lublina. Kovalik niespecjalnie się przejął. Whisky przyjemnie grzała podniebienie, a kilogram nikotyny, wchłonięty z kubańskiego cygara, miło wyzwalał dopaminę w mózgu. A przy okazji parę innych mediatorów.
Czas mijał powoli, powietrze w przedziale było gęste, można go było ciąć nożem i wynosić na zewnątrz, nieznajomy wyciągał z torby różne flaszki, ot dla spróbowania i wyjawiał Kovalikowi tajemnice wyższości jednego smaku nad drugim. Przy tym potrafił - i lubił - opowiadać. A na whisky znał się jak mało kto. Przeszli przez produkcję, rodzaje ziarna, sposoby suszenia, beczkowanie, czas składowania...
- Nie tylko! - zamachał ręką, nadal uzbrojoną w połowę potężnego cygara, Pan Kazimierz. -Te beczki, wie Pan, oni ze sknerstwa używali. Bo im szkoda było pieniądze wydawać na nowe. Więc lali tą swoja berbeluchę w co popadło. W beczki po porto, rumie, sherry, koniaku. Nawet maderze! Chyba tylko piwnych nie używali - zarechotał złośliwie. -A potem się okazało, że to doskonale robi na smak. Teraz to się nazywa finishing, ale sam pamiętam... - tu Kazimierz uśmiechnął się do siebie i zaciągnął dymem. -No i jak? Bushmill jednak delikatniutki, nieprawdaż? Ciągniemy dalej irlandzkie, czy wracamy do Szkotów? A może tym razem coś z wysp? Mają taki łagodny posmaczek słonej wody, ale to dopiero na końcu - zakrzątnął się wokoło swojej torby.
Sądząc po rozmiarach, szans nie było wepchać tam więcej niż kilka flaszek. A Kovalik dałby sobie łeb urwać, że próbowali już piętnastą.
- O, jest! To taka - zawahał się -nieco wyjątkowa... ale w sumie... z drugiej strony...
W końcu rozsądek wziął górę i Kazimierz nalał w szkło, mrucząc przy tym coś, co zabrzmiało jak „a jechał to pies”. -Rocznik 74, Isle of Youra, Single malt - wydawać by się mogło, że Pan Kazimierz odmawia jakąś uroczystą modlitwę - wyjątkowa rzadkość... Proszę spróbować, pozwolić mu rozlać się na języku, jest niesamowita...
Kovalik zastosował się do poleceń. Po pierwszym ogniu poczuł lekko słonawy smak morza wzmocniony nutką zbutwiałego, nasiąkniętego skorupiakami, drewna. Faktycznie, przedziwne. Przymknął oczy. Zawładnął nim zwiewny smak morskiej bryzy, głowa zakołysała się lekko na fali, z oddali dobiegł go krzyk mew...
- No, na mnie już czas! - Pan Kazimierz, sapiąc, wytaszczył swoje graty na korytarz. Kovalik bez słowa zaczął mu pomagać, minęli dość szybko fazę mitygowania sie i wzajemnego przekonywania „Ależ, nie trzeba” - „Ależ, to nic takiego”, w końcu pociąg stanął, Pan Kazimierz wyskoczył, Kovalik podał mu walizki, ostatnią prawie wyrzucił, czując że pociąg rusza, po czym pomachał swojemu byłemu współtowarzyszowi.
- Do widzenia!
- Do widzenia! Cała przyjemność po mojej stronie! - wykrzyknął Pan Kazimierz. Dopiero wtedy Kovalik zdał sobie sprawę, że cała stacja ograniczała się do jednego słupa, do którego ktoś niedbale przybił deskę z nazwa stacji. Zdążył tylko przeczytać Nor... i napis stał się zbyt mały.
- Do zobaczeeniaa!!! - Kazimierz machał energicznie ręką.
- Dziękuję za wspólna podróóóż!!! - odkrzyknął, zupełnie niespodziewanie dla samego siebie, Kovalik. Różne rzeczy już w pociągach widział, różne przeżył, i bijatyki i pijaństwa, raz nawet grupa nimfomanek próbowała go namówić do wspólnej zabawy - ale żeby trafić na objazdowy bar z whisky...? W dodatku darmowy? Czując, że zamarzają mu palce, zatrzasnął drzwi i wrócił do przedziału.
Zbudził się - a w zasadzie zbudził go konduktor - na dworcu. Pociąg stał, choć Kovalik miał niejasne wrażenie, że podłogą dalej nieco kiwa. Zabrał szybko swój plecak i pognał na trolejbus.
- No, jesteś wreszcie! Jak tam w królewskim mieście?- matka pocałowała go w policzki i wciągnęła za drzwi. -Myśleliśmy, że już nie dojedziesz.
- Straszna zamieć była. Ponoć jakimiś objazdami nas puszczali. W sumie prawie dwadzieścia godzin jazdy... - Kovalik starał się mówić na wdechu, miał wrażenie, że śmierdzi jak cała gorzelnia.
- Nic to. Szybko się przebieraj i siadamy do stołu.
Kolacja wigilijna minęła w spokojnym nastroju. Ojciec jak zwykle zapewniał nastrój poważny i uroczysty, siostry chichrały się z powodów znanych tylko podlotkom, Kovalik z wdzięcznością przyjmował coraz to kolejne dania, które jak balsam spływały po jego zmasakrowanym przełyku. Odśpiewali kolędy, otworzyli prezenty. Może i nie uważał się za specjalnie wierzącego, ale lubił ludyczny aspekt Świąt. W końcu siostry pognały do pokoju, umawiając się na dotrwanie do Pasterki, mama zaległa przed telewizorem oglądając transmisję z Watykanu a ojciec zaproponował „po szklaneczce”.
- Jakoś tak... - zaczął się mitygować Kovalik, czując nieznaczny sprzeciw ze strony przewodu pokarmowego.
- Z ojcem w Święta grzech było by nie wypić. Tym bardziej że dostałem coś ekstra! Jeszcze długo będziesz musiał żyć, żeby ci taka whisky przynieśli...
Ojciec zdjął ozdobny papier, otworzył jakby skądś znajome Kovalikowi pudełko i jego triumfalny gest zamarł pod lampą.
- Noż w mordę jeża - zaklął zupełnie niepolitycznie Ojciec - dali mi pustą butelkę pod choinkę??!?
sobota, 13 listopada 2010
Zgliszcza - i zaorana ziemia
Diagnoza podstawą sukcesu jest.
Czyli, uzywając Latinum Abnegatae: Diagnosis fundamentum bonuum eventuum est.
Powinno być to wyryte na południowej ścianie Giewontu, dwudziestometrowymi literami, coby zawsze i wszędzie prawda ona była łatwo dostępna. Skończyło by się na-gwałt otwieranie brzucha w przebiegu ostrej przerywanej porfirii, chowanie alkoholików po urazie głowy - chowanie do grobu, dodajmy - czy nieskuteczne reanimowanie pacjentów którzy powinni byc zabezpieczeni dużo wcześniej - i wybitnie mniej agresywnymi metodami, niż kopanie prądem czy łamaniem żeber.
Chirurg mój ulubiony, co to w piątki rzeczy rózne naprawia, w miejscowym zabukował sobie pryszcza na dupie. No i kul. Położyli gościa na brzuchu, chirurg wdziubał w dupsko miejscowy anestetyk i dźgnął gościa boleśnie. Dosłownie, bo ten zawył. Wiec dal mu kolejną ampułeczkę i dźgnął go poraz wtóry. Proces ten trwał do dziewiątej ampułki i konkretnie rozoranej dupy, kiedy to moja współpracowniczka nie wytrzymała nerwowo napięcia i nie pytając nikogo o zgodę, poszła po uśmierzacza bólu. Czyli mnie.
Widok zaiste imponujacy. Facet leży na brzuchu. Cięcie ma conajmniej dziesięciocentymetrowe, bo rzeczony pryszcz okazał się być pilonidal sinus. Czyli jakby pryszczem ale takim nie do końca. I teraz pytanie, co ma zrobic biedny anestezjolog. Wersja poprawna politycznie każe opierdolić chirurga, przeprosić pacjenta i wyjść. Ale gdzie tu serce...
Znieczuliłem faceta na brzuchu - ale że LMA w tej pozycji włożyć sie nie da a intubacja jest conajmniej trudna, zostało dymanie przez maskę. Co jest może i proste, ale jeżeli się weźmie pod uwagę jego zarost i 10 vol% Desfluranu - bo przy nizszych wartościach chirurg musiał pracować z ruchomym celem, co zdrowe nie jest - trudno sie dziwić mojemu otępieniu pod koniec zabiegu. Jednak 10% to nie w kij dmuchał.
Wieczorem wypiję sobie drineczka - i padnę. Człowiek sie bardzo ekonomiczny po anestetykach robi. Tylko nie mogę za dużo, bo z rana przyjdzie sobie pani na krwi pobranie. Więc jechac muszę do kliniki naszej, coby tą krew pobrać. I tu wychodzą dwa problemy. Czemu ja? - Bo nikt inny tego nie umie zrobić. A czemu w sobotę? Bo pacjent nie może kiedy indziej. A pobrać musimy, bo pierwsza próbka poszła bez naklejki na fiolce - choć naklejki z danymi pacjenta były zarówno na kopercie, w której rzeczona fiolka była jak i na pudełku, w którym był koperta. I na papierach, co to były wsadzone do środka, a w których to jasno i wyraźnie było napisane, że nasza pracownica została dziabnięta prze chirurga skalpelem i teraz musimy zbadać krew pacjenta na obecność wirusów dla ludzi szkodliwych.
I te skurwysyny bure po trzech dniach przysłały wynik - na papierze, z pieczątką - że nie oznaczyli niczego. Jakaś trzymająca się przepisów (censored) skasowała badanie, od którego zależy wdrożenie leczenia p.wirusowego w przypadku zakażenia HIV, a wiadomość wysłała sobie pocztą.
Pomijając wszystko inne - toż nasz telefon jest na każdym możliwym dokumencie...
Piekło i szatani.
Czyli, uzywając Latinum Abnegatae: Diagnosis fundamentum bonuum eventuum est.
Powinno być to wyryte na południowej ścianie Giewontu, dwudziestometrowymi literami, coby zawsze i wszędzie prawda ona była łatwo dostępna. Skończyło by się na-gwałt otwieranie brzucha w przebiegu ostrej przerywanej porfirii, chowanie alkoholików po urazie głowy - chowanie do grobu, dodajmy - czy nieskuteczne reanimowanie pacjentów którzy powinni byc zabezpieczeni dużo wcześniej - i wybitnie mniej agresywnymi metodami, niż kopanie prądem czy łamaniem żeber.
Chirurg mój ulubiony, co to w piątki rzeczy rózne naprawia, w miejscowym zabukował sobie pryszcza na dupie. No i kul. Położyli gościa na brzuchu, chirurg wdziubał w dupsko miejscowy anestetyk i dźgnął gościa boleśnie. Dosłownie, bo ten zawył. Wiec dal mu kolejną ampułeczkę i dźgnął go poraz wtóry. Proces ten trwał do dziewiątej ampułki i konkretnie rozoranej dupy, kiedy to moja współpracowniczka nie wytrzymała nerwowo napięcia i nie pytając nikogo o zgodę, poszła po uśmierzacza bólu. Czyli mnie.
Widok zaiste imponujacy. Facet leży na brzuchu. Cięcie ma conajmniej dziesięciocentymetrowe, bo rzeczony pryszcz okazał się być pilonidal sinus. Czyli jakby pryszczem ale takim nie do końca. I teraz pytanie, co ma zrobic biedny anestezjolog. Wersja poprawna politycznie każe opierdolić chirurga, przeprosić pacjenta i wyjść. Ale gdzie tu serce...
Znieczuliłem faceta na brzuchu - ale że LMA w tej pozycji włożyć sie nie da a intubacja jest conajmniej trudna, zostało dymanie przez maskę. Co jest może i proste, ale jeżeli się weźmie pod uwagę jego zarost i 10 vol% Desfluranu - bo przy nizszych wartościach chirurg musiał pracować z ruchomym celem, co zdrowe nie jest - trudno sie dziwić mojemu otępieniu pod koniec zabiegu. Jednak 10% to nie w kij dmuchał.
Wieczorem wypiję sobie drineczka - i padnę. Człowiek sie bardzo ekonomiczny po anestetykach robi. Tylko nie mogę za dużo, bo z rana przyjdzie sobie pani na krwi pobranie. Więc jechac muszę do kliniki naszej, coby tą krew pobrać. I tu wychodzą dwa problemy. Czemu ja? - Bo nikt inny tego nie umie zrobić. A czemu w sobotę? Bo pacjent nie może kiedy indziej. A pobrać musimy, bo pierwsza próbka poszła bez naklejki na fiolce - choć naklejki z danymi pacjenta były zarówno na kopercie, w której rzeczona fiolka była jak i na pudełku, w którym był koperta. I na papierach, co to były wsadzone do środka, a w których to jasno i wyraźnie było napisane, że nasza pracownica została dziabnięta prze chirurga skalpelem i teraz musimy zbadać krew pacjenta na obecność wirusów dla ludzi szkodliwych.
I te skurwysyny bure po trzech dniach przysłały wynik - na papierze, z pieczątką - że nie oznaczyli niczego. Jakaś trzymająca się przepisów (censored) skasowała badanie, od którego zależy wdrożenie leczenia p.wirusowego w przypadku zakażenia HIV, a wiadomość wysłała sobie pocztą.
Pomijając wszystko inne - toż nasz telefon jest na każdym możliwym dokumencie...
Piekło i szatani.
piątek, 12 listopada 2010
Technika reanimacji
Dzwonek rozdarł sie niemiłosiernie. Kovalik wybity z najgłebszego snu znalazł się w stanie, w którym nawet przekleństwa wydawały się dwuwymiarowe. Która to? Oż, na litość boską....
- Tak?
- Doktor, zaglądnął byś na chwilę?
- Ide.
Pytać nie było po co. Ostatecznie jak dojdzie to zobaczy.
- Doktor, zaczyna się pogarszać. Diureza byle jaka, ciśnienie niższe... No, nie jakoś specjalnie, ale trend jest niefajny.
Krycha miała nosa do ciężkich pacjentów. I jak się cos jej nie podobało - należało się przejąć.
Sprawdził parametry, dołożyl nieco płynów, środki presyjne, a co w drenach? Nawet niedużo. Hm. Zlecił badania i poprosił, żeby dać mu znać jak przyjdą. Wychodząc z sali spotkał szczupłego, wysokiego mężczyznę. Czarny garnitur, doskonale dobrany długi płaszcz, biała koszula. No żeż-cież w mordę...
- A Pan?
- Chciałem zapytać o stan zdrowia żony.
- O trzeci... - Kovalik użarł sie w ozór. W sumie jutro może nie być o co pytać. -Jest w krytycznym stanie. Nie wiem czy dożyje do rana.
- Ile mam czasu?
Kovalik zdębiał. Ile mam czasu? A niby na co? Nie wiedząc, czy się nie przesłyszał, przyjął najprostszą linię:
- Nie mam pojęcia.
- Moge tu zostać? - wskazał ręką krzesełka w korytarzu.
- Proszę.
Nie miał sumienia tłumaczyć, że szpital zamknięty, że godziny odwiedzin, że sraty na raty. A poza wszystkim innym regularnie mu się nie chciało. Miał już iść z powrotem do dyżurki, ale coś w nim drgnęło. -A nie chciał by pan jej zobaczyć?
- Jeżeli można - głos bez wyrazu, mocny, atonalny.
Weszli, Krycha ze zrozumieniem opierdoliła Kovalika, ze jej w środku nocy wpuszcza ludzi na salę i wskazała gościowi krzesełko.
- Tylko proszę wyjść, gdy personel poprosi, OK?
Milczące skinienie głową, bezszelestne kroki. Mąż usiadł koło łóżka i po chwili położył końce palców na dłoni pacjentki. Kovalik spojrzał na Krychę, wzruszył ramionami i odmeldował się. Co mogli - to zrobili. Reszta w rękach natury. Bądź Stwórcy, w zalezności od przekonań.
- Doktor, są wyniki.
Wyartykułował jakieś chrząknięcie i poszedł. Idać korytarzem ujrzał znajomą, prosta sylwetkę. Mężczyzna siedział, wpatrzony w jarzący się sino ekranik. Zarys jego twarzy nabrał dziwnie niezdrowego wyglądu.
- Może pójdzie Pan do domu? Niedługo piąta, teraz mamy masę pracy, nikt Pana nie wpuści aż do ósmej...
- Jezeli można, zostanę - uniósł głowę i nieobecne spojrzenie zostało wsparte nieobecnym usmiechem. Kovalik zerknał na ekran - nieznajomy grał w szachy. Dziwny jest ludzki ród - pomyslał półfilozoficznie Kovalik i poszedł w kierunku sali chorych.
Sprawdził wyniki, skorygował leczenie, zamówił krew - jednak gdzieś musi siąpić - i w tym momencie usłyszał alarm z trójki. Szlag by to jasny.
Podbiegli, zaczał masować klatkę, Krycha przestawiła tlen na sto, podciągneła wózek i naładowała defibrylator.
- Gotowe.
- Strzelaj.
Podjął masaż, Krycha nabrała leki. Mineły dwie minuty. Przerwał na chwilę. Nic.
- Daj adrenalinę. Ładuj.
Odsuwając się od pacjentki podczas kolejnego strzału poczuł, ze ktoś za nim stoi.
- Prosze wyjść.
- Nie będę przeszkadzał.
Kovalik odwrócił się i spojrzał tamtemu w oczy - siła spokoju, brak ruchu... I jak ja niby mam się z nim bić- reanimację zostawić? A co się bede z koniem po próżnicy wadził...
Minuta mijała za minutą, pracowali beznamiętnie, bez zbędnych ruchów. W końcu spotkał wzrok Krychy, która doszła najwyraźniej do wniosku, że czas na decyzję.
- Ile?
- Tłuczesz ją już 40 minut. Bezszansie.
- Jeszcze pięć i koniec.
Z tyłu dobiegło go westchnięcie nieznajomego. Krycha naładowała po raz kolejny, przyłożył, strzelił i przy kolejnej kontroli odkrył rytm na ekranie. Sprawdzil tętno - na szyi jest.
- No patrz, zaskoczyła. Cud.
- 105/40 - Krycha wolała rzeczy ważne. -A cud to będzie jak dożyje do rana - dodała nieobecnym tonem.
Posiedzieli jeszcze pół godziny, ale pacjentka nie żartowała, najwyraźniej doszła do wniosku, że reanimacji ma na dzisiaj dosyć. Sprawdził raz jeszcze leki, przeglądnął pozostałe zlecenia i zdał sobie sprawę, że na zewnątrz zrobiło sie jasno. Ostre, pomarańczowe światło uderzyło po oczach.
- Ale ładny świt...
- No... Nóg nie czuję, doktor, a ty mi tu pierdoły bedziesz opowiadał - Krycha najwyraźniej nie straciła swojej energii.
- Prosze mnie zbudzić przed siódmą - Kovalik wyszczerzył się prosząco i polazł. Rozglądnął się po korytarzu i nie znalazłwszy nikogo, wstawił głowę na salę.
- Widziała Pani gdzies męża?
- Mój jest w domu - odparła Krycha, dając jednoznacznie do zrozumienia, że ma teraz robotę i ma się stlenić.
- Nie, poważnie pytam. Chciałem mu informacji udzielić...
- Daj doktor spokój. Pieprznięty jakiś. Ty wiesz - wzięła sie pod boki - co on robił w trakcie reanimacji?
Kovalik wzruszył ramionami.
- Wpatrywal się w te swoją komórke, czy co on tam miał i cały czas coś naciskał.
- W szachy grał - wyrwało się Kovalikowi.
- W szachy - parsknęła Krycha, popatrzyła znacząco na Kovalika, dając jednoznacznie do zrozumienia co o nim myśli i poszła do swojej roboty.
Kovalik ponownie wyszedl na korytarz.
- Tylko wygrał - czy przegrał?* - dodał już do siebie.
---------
*zakonczenie zmodyfikowane wedle sugestii Szamana ;)
- Tak?
- Doktor, zaglądnął byś na chwilę?
- Ide.
Pytać nie było po co. Ostatecznie jak dojdzie to zobaczy.
- Doktor, zaczyna się pogarszać. Diureza byle jaka, ciśnienie niższe... No, nie jakoś specjalnie, ale trend jest niefajny.
Krycha miała nosa do ciężkich pacjentów. I jak się cos jej nie podobało - należało się przejąć.
Sprawdził parametry, dołożyl nieco płynów, środki presyjne, a co w drenach? Nawet niedużo. Hm. Zlecił badania i poprosił, żeby dać mu znać jak przyjdą. Wychodząc z sali spotkał szczupłego, wysokiego mężczyznę. Czarny garnitur, doskonale dobrany długi płaszcz, biała koszula. No żeż-cież w mordę...
- A Pan?
- Chciałem zapytać o stan zdrowia żony.
- O trzeci... - Kovalik użarł sie w ozór. W sumie jutro może nie być o co pytać. -Jest w krytycznym stanie. Nie wiem czy dożyje do rana.
- Ile mam czasu?
Kovalik zdębiał. Ile mam czasu? A niby na co? Nie wiedząc, czy się nie przesłyszał, przyjął najprostszą linię:
- Nie mam pojęcia.
- Moge tu zostać? - wskazał ręką krzesełka w korytarzu.
- Proszę.
Nie miał sumienia tłumaczyć, że szpital zamknięty, że godziny odwiedzin, że sraty na raty. A poza wszystkim innym regularnie mu się nie chciało. Miał już iść z powrotem do dyżurki, ale coś w nim drgnęło. -A nie chciał by pan jej zobaczyć?
- Jeżeli można - głos bez wyrazu, mocny, atonalny.
Weszli, Krycha ze zrozumieniem opierdoliła Kovalika, ze jej w środku nocy wpuszcza ludzi na salę i wskazała gościowi krzesełko.
- Tylko proszę wyjść, gdy personel poprosi, OK?
Milczące skinienie głową, bezszelestne kroki. Mąż usiadł koło łóżka i po chwili położył końce palców na dłoni pacjentki. Kovalik spojrzał na Krychę, wzruszył ramionami i odmeldował się. Co mogli - to zrobili. Reszta w rękach natury. Bądź Stwórcy, w zalezności od przekonań.
- Doktor, są wyniki.
Wyartykułował jakieś chrząknięcie i poszedł. Idać korytarzem ujrzał znajomą, prosta sylwetkę. Mężczyzna siedział, wpatrzony w jarzący się sino ekranik. Zarys jego twarzy nabrał dziwnie niezdrowego wyglądu.
- Może pójdzie Pan do domu? Niedługo piąta, teraz mamy masę pracy, nikt Pana nie wpuści aż do ósmej...
- Jezeli można, zostanę - uniósł głowę i nieobecne spojrzenie zostało wsparte nieobecnym usmiechem. Kovalik zerknał na ekran - nieznajomy grał w szachy. Dziwny jest ludzki ród - pomyslał półfilozoficznie Kovalik i poszedł w kierunku sali chorych.
Sprawdził wyniki, skorygował leczenie, zamówił krew - jednak gdzieś musi siąpić - i w tym momencie usłyszał alarm z trójki. Szlag by to jasny.
Podbiegli, zaczał masować klatkę, Krycha przestawiła tlen na sto, podciągneła wózek i naładowała defibrylator.
- Gotowe.
- Strzelaj.
Podjął masaż, Krycha nabrała leki. Mineły dwie minuty. Przerwał na chwilę. Nic.
- Daj adrenalinę. Ładuj.
Odsuwając się od pacjentki podczas kolejnego strzału poczuł, ze ktoś za nim stoi.
- Prosze wyjść.
- Nie będę przeszkadzał.
Kovalik odwrócił się i spojrzał tamtemu w oczy - siła spokoju, brak ruchu... I jak ja niby mam się z nim bić- reanimację zostawić? A co się bede z koniem po próżnicy wadził...
Minuta mijała za minutą, pracowali beznamiętnie, bez zbędnych ruchów. W końcu spotkał wzrok Krychy, która doszła najwyraźniej do wniosku, że czas na decyzję.
- Ile?
- Tłuczesz ją już 40 minut. Bezszansie.
- Jeszcze pięć i koniec.
Z tyłu dobiegło go westchnięcie nieznajomego. Krycha naładowała po raz kolejny, przyłożył, strzelił i przy kolejnej kontroli odkrył rytm na ekranie. Sprawdzil tętno - na szyi jest.
- No patrz, zaskoczyła. Cud.
- 105/40 - Krycha wolała rzeczy ważne. -A cud to będzie jak dożyje do rana - dodała nieobecnym tonem.
Posiedzieli jeszcze pół godziny, ale pacjentka nie żartowała, najwyraźniej doszła do wniosku, że reanimacji ma na dzisiaj dosyć. Sprawdził raz jeszcze leki, przeglądnął pozostałe zlecenia i zdał sobie sprawę, że na zewnątrz zrobiło sie jasno. Ostre, pomarańczowe światło uderzyło po oczach.
- Ale ładny świt...
- No... Nóg nie czuję, doktor, a ty mi tu pierdoły bedziesz opowiadał - Krycha najwyraźniej nie straciła swojej energii.
- Prosze mnie zbudzić przed siódmą - Kovalik wyszczerzył się prosząco i polazł. Rozglądnął się po korytarzu i nie znalazłwszy nikogo, wstawił głowę na salę.
- Widziała Pani gdzies męża?
- Mój jest w domu - odparła Krycha, dając jednoznacznie do zrozumienia, że ma teraz robotę i ma się stlenić.
- Nie, poważnie pytam. Chciałem mu informacji udzielić...
- Daj doktor spokój. Pieprznięty jakiś. Ty wiesz - wzięła sie pod boki - co on robił w trakcie reanimacji?
Kovalik wzruszył ramionami.
- Wpatrywal się w te swoją komórke, czy co on tam miał i cały czas coś naciskał.
- W szachy grał - wyrwało się Kovalikowi.
- W szachy - parsknęła Krycha, popatrzyła znacząco na Kovalika, dając jednoznacznie do zrozumienia co o nim myśli i poszła do swojej roboty.
Kovalik ponownie wyszedl na korytarz.
- Tylko wygrał - czy przegrał?* - dodał już do siebie.
---------
*zakonczenie zmodyfikowane wedle sugestii Szamana ;)
czwartek, 11 listopada 2010
Metylak
- Koval! Koooovaaaaal!!! - na zewnątrz rozległ się dziki wrzask. Kovalik z niechęcia porzucił swoje legiony, szykujące sie do zadania ostatecznego ciosu Kleopatrze i wystawił głowę przez okno.
- Czego się drzesz?
- Rusz dupę! Za pietnaście minut mamy być na miejscu!
Cholera by to. Kovalik spojrzał na zegarek i się skrzywił. Przesiedział 18 godzin nad Cywilizacją? Matko jedyna... Skacząc na jednej nodze wciskał się w spodnie, próbując równocześnie załozyć buta i naciągnać sweter. Cywilizację przywlókł Cezi z ostatniego wyjazdu na giełdę. Zajmowała nieprawdopodobną ilośc miejsca, trzy dyskietki 1.44, ładowała się pół dnia - ale za to po uruchomieniu człowiek zyskiwał władze nad światem. Legiony posłuszne rozkazom myszy ruszały na podbój, nowe miasta składały hołd, cywilizacje padały pod butem najeźdźców... No, przynajmniej do czasu napotkania oponenta posiadającego czołgi. Tego jeszcze nikt nie opatentował, jak zmusić cholernych naukowców do produkowania nauki. Na poczatku coś tam wynajdowali, zazwyczaj zapału starczało na pierwszych pięć - osiem wynalazków, a potem wskaźnik stawał w miejscu. Dlatego tak ważne było, by produkować konie i legiony - i mordować, palić i rabować. Znaczy - wirtualnie niby - ale jednak. Zastanawiając się nad problemem, leciał po trzy schody w dół, nie bacząc, że tupaniem budzi cały akademik. Sobota, siódma rano. Normalnie o tej porze spał by snem sprawiedliwego, ale po pierwsze, nie mógł odpuścić pierwszej od miesiąca gry, która dawała szanse na zwyciestwo, a po drugie - Don Gregorio wcisnął go do grupy bojowej, zarabiającej pieniadze w pobliskim Polmosie. Praca ta była owiana tajemnicą, wiedzieli o niej tylko wtajemniczeni, a dostać ją graniczyło z cudem. Dlatego nie bacząc na zjadliwe uwagi wrednej Kleopatry, która nawet z nogą na gardle, dalej żądała od niego pieniędzy, gnał na parking na złamanie karku.
- Dzień dobry, drzwiami na prawo, przez podwórko i dalej w taką wielka bramę - strażnik uprzejmie wskazał im drogę. Odkłonili sie i przyspieszyli. Trzy po siódmej. Nie powinno byc problemów.
- O, dobrze że jesteście - grupą zarządzał wysoki, szczupły chłopak. Kovalik znał go z widzenia z akademika. -Dziewczyny beda dziurkować - a my dekapslatory w dłoń i bierzemy się za wylewanie.
Historia była prosta. Polmos zakupił od składów celnych hektolitry alkoholu, które celnicy odebrali tak zwanemu małemu przezgranicznemu importowi prywatnemu. Rzecz jasna celnik nie ułomek, ze złem zalewającym ojczyznę rozprawić sie potrafi, więc wiekszość porządnych flaszek została zneutralizowana w procesie utylizacji domowej, ale po pierwszych sukcesach nadeszło zwątpienie. Po prostu celnicy nie nadążali wypijać tego co odbierali - a przecież spać też kiedyś trzeba. Umyć się. Do pracy pójść. Dlatego do kooperacji zostali zaproszeni zawodowcy. Czyli rzeczony Polmos. Ponieważ ktoś jednak musiał się zająć przetworzeniem wódki w surowiec - z którego po procesie destylacji produkowano wódkę - dzielni studenci co sobota wylewali do dwóch wielkich rynien, odprowadzających wódkę do podziemnych cystern, około 10 tysięcy litrów. Dwadzieścia tysięcy flaszek. Kovalikowi zakręciło się w głowie. Efekt ten był znany pod nazwą Psychokinetycznego Upojenia Osmotycznego, wystarczyło przebywać w obecności tak wielkiej ilości alkoholu by poczuć sie pijanym. Kovalik został lojalnie ostrzeżony - ale wiedzieć a poczuć to zupełnie inna sprawa.
Wzorem Don Gregorio wziął puste skrzynki, jedna służyła za siedzisko, drugą wrzucił do kanału, po czym przyniósł pełną i postawił koło przygotowanego stanowiska pracy. Wszystkie flaszki miały przedziurawione kaplsle.
- A po co to? - zapytał, wskazując na dziurki.
- Ruskie korki. Nie idzie odkręcić. Dlatego robi się to tak...- Don Gregorio za pomoca specjalnego śrubokrętu zdjął nakrętkę i kontynuując ruch wrzucił zdekapslowaną butelkę do pustej skrzynki, denkiem do góry. Rozległ sie raniący serce bulgot, w powietrzu rozeszła się woń krótkiego łańcucha wodorowęglowego i butelka opróżniła się do kanału. -Potem zanosimy to tam - wskazał miejsce - dziewczyny butelki odwrócą, a Długi wywiezie puste skrzynki do składu. I finito.
Praca nie wymagała wielkiego nakładu pracy umysłowej. Po kilku skrzynkach ruch dłoni wsuwający śrubokręt w kapselek i zrywający go stał sie całkowicie zautomatyzowany, sterowany gdzieś z ośrodków podkorowych. Podczas, gdy ręce Kovalika wykonywały precyzyjny taniec wsuń - zerwij - odwróć - pobierz, on sam odpłynął, po częsci z powodu nieprzespanej nocy, po cześci obmyslając startegie na dobicie tej cholernej Kleopatry. Została jej jedna wyspa, maks trzy miasta, ale zdażyła sie dorobić muszkieterów, a to zwiastowało problemy. Jego 140 katapult mogło niestety nie przeżyć konfrontacji z bardziej zaawansowana techniką. Z tych ponurych rozważań wyrwało go ciche „psssst”.
- Chcesz? - Don Gregorio wskazał zasłoniętą przed wzrokiem strażnika flaszkę.
- A to można? - ożywił sie Kovalik.
- Można. Tylko ostrożnie. Tu straszna ilość wódy fruwa w powietrzu, niektóre dziewczyny sa wstawione od samych oparów - do uszu Kovalika doszedł radosny śmiech koleżanek.
- Dawaj.
Pociągnał solidny łyk. Gruszeczki? Małmmmazzzja. Uśmiechnał się z wdzięcznością i oddał flaszkę.
Godzina mijała za godziną, bulgot wylewanego alkoholu juz dawno został wyeliminowany przez ośrodki nadrzędne, Kovalik starał się jechać równo z pozostała częścią ekipy - ot, zgodnie z radą pradziadka, co to kazał mu na końcu nie ostawać, do przodu nie pchać, a środka też nie za bardzo się trzymać. Po drugim łyku gruszkówki Don Gregorio wskazał mu na prosty fakt, ze przecież wylewa jakieś 5 butelek na minutę, więc wystatrczy tylko wypatrzyć taka, co to lepiej nie wylewać, tylko przy nodze zatrzymać... - capisci?
- Si, signore - Kovalilk potwierdził swój powrót do świata pracujących neuronów i z następnej skrzynki wyłowił buteleczkę gruzińskiego koniaku. Szybka kontrola neuroleptyczna potwierdziła brak herbatki w butelce - bo zapachy, rozchodzące sie wokoło, sugerowały, że z butelek leje się nie tylko alkohol - i Kovalik delikatnie upił łyczek. Mmmm. Gut.
- Nie boisz się tego pić. Toż to politura...
Kovalik bez słowa wyciągnął rękę. Don Gregorio wyrwał mu flaszke i ukrył za plecami. -Zgłupiałeś? Trzeba udawać, że chowamy, bo nie będą mogli udawać że nie widzą - broda wskazał dwóch strażników, których zew natury wezwał do wdychania boskich oparów. -Mmm. Dobre. No popatrz - z pięś juz zisiaj takich wylaem - zatrzęsło go z ekstazy.
- Gregor? - stali za rogiem budynku i kurzyli papierocha. Z wiadomych względów palenie na hali było surowo wzbronione i o dziwo nikomu nie trzeba było o tym fakcie przypominać.
- Mhm?
- A może by tak wziąć kilka ze sobą?
- Nie dacie rady - za ich plecami strażnk wypuścił w niebo kłab dymu.
Noż w morde jeża - a tego skąd przywiało?
- Pierwszy raz u nas?
Kovalik kiwnał potwierdzająco głową.
- Przy wyjściu jest kontrola osobista. Jak coś znajdą, drugi raz nie zaproszą.
- No to kicha...
- Eeeeetaaamm... - niewyraźnie powiedział straznik. Kovalik czujnie popatrzył na niego.
- Czyli?
- Wynieście dwie skrzynki. Niby że puste - ale z flaszkami. I zostawcie w składzie. A ja wam potem jedną przez płot przerzucę. Stoi?
- Spróbujemy.
Siedzieli w akademiku i pili zdobyty alkohol. Akcja poszła jak po maśle. Co prawda Kovalikowi mało oko nie wyskoczyło, jak całkiem na luziku szedł sobie koło strażników pilnujących drzwi z czterema pełnymi skrzynkami w ręku - bo niestety wszyscy nosili po cztery, z pustymi flaszkami było to łatwe - ale potem nie było żadnych problemów. Strażnik zachował się całkiem przyzwoicie. Przerzucił przez płot dwie skrzynki, złapali je w locie i pognali do domu. Częstowali teraz szerokim gestem wszystkich - kto chciał i kto nie chciał - w pokoju unosił sie zapach żyta i kiszonych ogóreczków.
Kovalik słuchał „Psycho Killer’a”, kawałka, którego Don Gregorio ostatnio promował na full time i jednym uchem przysłuchiwal się kłótni Łosia z Dżonym, którzy pijąc zdobyczne z gwinta, roztrząsali istotę bytu.
- Przecież to metylak może byc!
- No i grzyb! Zażyłem całe opakowanie węgla drzewnego, to mi nic nie zrobi.
- A na farmie to się spało? Od kiedy to carbo medicinalis pomaga na metylak?
- Oż w morde - Łosiu z niepokojem zerknął na flaszkę. -To mówisz że metylak?
- A ciort go znajet. Ale skąd wiesz że nie? - bulgot z flaszki Dżona zlał się z narastającym w Łosiu bulgotem niepokoju.
- To może nie pijmy?
- Teraz juz za późno. Jedyne lekarstwo to pomieszać?
- ?
- No, z różnych flaszek. Jedynym lekarstwem na metylak jest etylowy - z miną znawcy stwierdził Dżony i odkręcił kolejną butelke. -O, masz. Gazeta pod korkiem - jak to może być oryginalne?
- Umieeeeeraaaaaaam! - ryk Łosia rozszedł się po korytarzu. Umieeeeeraaaa... - tym razem okrzyk przeszedł w charakterystyczny odgłos zwiastujący uwolnienie dużego ptaka nielota. Don Gregorio z Kovalikiem popatrzyli po sobie.
- Łups, chyba mu cosik zaszkodziło...
- Nooo...
- Idziemy sprawdziś...?
- Nooo...
Z niejakim trudem podniesli się na nogi i zaglądneli do toalety. Łoś z rozpaczą wskazał im na kompletnie i całkowicie czarnego pawia, zalegającego w muszli.
- Matko Boska, ja krwawię! Umieeramm... - przekonanie w głosie dobitnie wskazywało, że, choc nie uważał na farmakologii kompletnie, to na gastroenterologii mu się udało. Choć tylko szczątkowo.
- A wizisz jeszcze? - zapytał Don Gregorio.
- Żeco?
- No, szy wizisz. Bo od metylaku to się ślepnie.
- Okurwa - szarpnał sie Łosiu. -Zdjęcia. Gdzie są moje zdjęcia!!!
Kovalik z poczuciem odpadnięcia od tematu popatrzył na Gregoria.
- Muszę na rodzine po raz ostatni popatrzeć nim oślepnę! - wyjaśnił desperacko Łosiu. -Idźcie w cholere!!!
- Wiesz co, a jak ma rasję? - pytaniu Kovalika towarzyszył ryk rannego Łosia, dobiegający z korytarza.
- No to so. I tak już za póśno.
- Jeszcze nie. Tylko musimy się dobrej wódki napiś.
- To szukaj. Choć z tego co wisiałem - sam badziew został. A ja idę sprowadziś go na leczenie - Don Gregorio lekkim zakosem ruszył w kierunku drzwi. Kovalik zaczał sprawdzać butelki. Cholera, ma rację. Z kolejnych zawiewało bułką drożdżową, octem, nitrem, nawet beznzyną - tylko nie porządną wódką. W końcu Kovalik wyciągnął z rogu skrzynki zakurzoną flaszkę, w której coś sie kłębiło. Przetarł szkło.
- Czego sobie życzysz, Panie - aksamitny bas wypełnił pomieszczenie. Nad Kovalikiem pochylał się solidnej postury facet we fraku. A ten jak tu wlazł? No i, kurwaszmać, Łoś miał rację. Nie trzeba było byle czego chlać.
- Czy mógłbym spełnić Twoje życzenia?
Kovalik miał trudnośc z ustaweniem ostrości. Nie bardzo kojarzył gościa, chyba ten z 327? Poczuł irytację.
- Spierdalaj.
To, że człowiek jest pijany, nie znaczy jeszcze, że można sobie z niego jaja robić.
- Czy... - barczysty nie dokończył, Kovalik ze zniecierpliwieniem wskazał mu drzwi. -Głuchy jesteś, szy co? Pakuj się stąd.
- A może jednak będę coś mógł dla ciebie zrobić?
- Mókbyś - rzekł z maksymalnym przekąsem, na jaki go było stać. Szarpnęła nim czkawka. -Zanim znikniesz, daj no mi tu na ras-dwa-szy flaszeszkę lodowatego prima-sort Smirnoffa....
W pokoju zrobił sie przeciąg. Kovalik uniósł głowę - w drzwiach stał Don Gregorio z Łosiem, który wpatrzony w zdjęcia, wydawał z siebie odgłosy świadczące o głębokim catharsis.
- Przyprowaziłem gos powrotem. Jak ma ślepnąć, to lepiej niech ślepnie we własnym łóżku... - Don Gregorio przerwał, skoncentrował sie i wpatrzył w butelkę trzymaną przez Kovalika.
- Jasna pała... - wyszeptał nabożnie - Czarny Smirnoff... A skąd żeś ty go wyczarował?
- Czego się drzesz?
- Rusz dupę! Za pietnaście minut mamy być na miejscu!
Cholera by to. Kovalik spojrzał na zegarek i się skrzywił. Przesiedział 18 godzin nad Cywilizacją? Matko jedyna... Skacząc na jednej nodze wciskał się w spodnie, próbując równocześnie załozyć buta i naciągnać sweter. Cywilizację przywlókł Cezi z ostatniego wyjazdu na giełdę. Zajmowała nieprawdopodobną ilośc miejsca, trzy dyskietki 1.44, ładowała się pół dnia - ale za to po uruchomieniu człowiek zyskiwał władze nad światem. Legiony posłuszne rozkazom myszy ruszały na podbój, nowe miasta składały hołd, cywilizacje padały pod butem najeźdźców... No, przynajmniej do czasu napotkania oponenta posiadającego czołgi. Tego jeszcze nikt nie opatentował, jak zmusić cholernych naukowców do produkowania nauki. Na poczatku coś tam wynajdowali, zazwyczaj zapału starczało na pierwszych pięć - osiem wynalazków, a potem wskaźnik stawał w miejscu. Dlatego tak ważne było, by produkować konie i legiony - i mordować, palić i rabować. Znaczy - wirtualnie niby - ale jednak. Zastanawiając się nad problemem, leciał po trzy schody w dół, nie bacząc, że tupaniem budzi cały akademik. Sobota, siódma rano. Normalnie o tej porze spał by snem sprawiedliwego, ale po pierwsze, nie mógł odpuścić pierwszej od miesiąca gry, która dawała szanse na zwyciestwo, a po drugie - Don Gregorio wcisnął go do grupy bojowej, zarabiającej pieniadze w pobliskim Polmosie. Praca ta była owiana tajemnicą, wiedzieli o niej tylko wtajemniczeni, a dostać ją graniczyło z cudem. Dlatego nie bacząc na zjadliwe uwagi wrednej Kleopatry, która nawet z nogą na gardle, dalej żądała od niego pieniędzy, gnał na parking na złamanie karku.
- Dzień dobry, drzwiami na prawo, przez podwórko i dalej w taką wielka bramę - strażnik uprzejmie wskazał im drogę. Odkłonili sie i przyspieszyli. Trzy po siódmej. Nie powinno byc problemów.
- O, dobrze że jesteście - grupą zarządzał wysoki, szczupły chłopak. Kovalik znał go z widzenia z akademika. -Dziewczyny beda dziurkować - a my dekapslatory w dłoń i bierzemy się za wylewanie.
Historia była prosta. Polmos zakupił od składów celnych hektolitry alkoholu, które celnicy odebrali tak zwanemu małemu przezgranicznemu importowi prywatnemu. Rzecz jasna celnik nie ułomek, ze złem zalewającym ojczyznę rozprawić sie potrafi, więc wiekszość porządnych flaszek została zneutralizowana w procesie utylizacji domowej, ale po pierwszych sukcesach nadeszło zwątpienie. Po prostu celnicy nie nadążali wypijać tego co odbierali - a przecież spać też kiedyś trzeba. Umyć się. Do pracy pójść. Dlatego do kooperacji zostali zaproszeni zawodowcy. Czyli rzeczony Polmos. Ponieważ ktoś jednak musiał się zająć przetworzeniem wódki w surowiec - z którego po procesie destylacji produkowano wódkę - dzielni studenci co sobota wylewali do dwóch wielkich rynien, odprowadzających wódkę do podziemnych cystern, około 10 tysięcy litrów. Dwadzieścia tysięcy flaszek. Kovalikowi zakręciło się w głowie. Efekt ten był znany pod nazwą Psychokinetycznego Upojenia Osmotycznego, wystarczyło przebywać w obecności tak wielkiej ilości alkoholu by poczuć sie pijanym. Kovalik został lojalnie ostrzeżony - ale wiedzieć a poczuć to zupełnie inna sprawa.
Wzorem Don Gregorio wziął puste skrzynki, jedna służyła za siedzisko, drugą wrzucił do kanału, po czym przyniósł pełną i postawił koło przygotowanego stanowiska pracy. Wszystkie flaszki miały przedziurawione kaplsle.
- A po co to? - zapytał, wskazując na dziurki.
- Ruskie korki. Nie idzie odkręcić. Dlatego robi się to tak...- Don Gregorio za pomoca specjalnego śrubokrętu zdjął nakrętkę i kontynuując ruch wrzucił zdekapslowaną butelkę do pustej skrzynki, denkiem do góry. Rozległ sie raniący serce bulgot, w powietrzu rozeszła się woń krótkiego łańcucha wodorowęglowego i butelka opróżniła się do kanału. -Potem zanosimy to tam - wskazał miejsce - dziewczyny butelki odwrócą, a Długi wywiezie puste skrzynki do składu. I finito.
Praca nie wymagała wielkiego nakładu pracy umysłowej. Po kilku skrzynkach ruch dłoni wsuwający śrubokręt w kapselek i zrywający go stał sie całkowicie zautomatyzowany, sterowany gdzieś z ośrodków podkorowych. Podczas, gdy ręce Kovalika wykonywały precyzyjny taniec wsuń - zerwij - odwróć - pobierz, on sam odpłynął, po częsci z powodu nieprzespanej nocy, po cześci obmyslając startegie na dobicie tej cholernej Kleopatry. Została jej jedna wyspa, maks trzy miasta, ale zdażyła sie dorobić muszkieterów, a to zwiastowało problemy. Jego 140 katapult mogło niestety nie przeżyć konfrontacji z bardziej zaawansowana techniką. Z tych ponurych rozważań wyrwało go ciche „psssst”.
- Chcesz? - Don Gregorio wskazał zasłoniętą przed wzrokiem strażnika flaszkę.
- A to można? - ożywił sie Kovalik.
- Można. Tylko ostrożnie. Tu straszna ilość wódy fruwa w powietrzu, niektóre dziewczyny sa wstawione od samych oparów - do uszu Kovalika doszedł radosny śmiech koleżanek.
- Dawaj.
Pociągnał solidny łyk. Gruszeczki? Małmmmazzzja. Uśmiechnał się z wdzięcznością i oddał flaszkę.
Godzina mijała za godziną, bulgot wylewanego alkoholu juz dawno został wyeliminowany przez ośrodki nadrzędne, Kovalik starał się jechać równo z pozostała częścią ekipy - ot, zgodnie z radą pradziadka, co to kazał mu na końcu nie ostawać, do przodu nie pchać, a środka też nie za bardzo się trzymać. Po drugim łyku gruszkówki Don Gregorio wskazał mu na prosty fakt, ze przecież wylewa jakieś 5 butelek na minutę, więc wystatrczy tylko wypatrzyć taka, co to lepiej nie wylewać, tylko przy nodze zatrzymać... - capisci?
- Si, signore - Kovalilk potwierdził swój powrót do świata pracujących neuronów i z następnej skrzynki wyłowił buteleczkę gruzińskiego koniaku. Szybka kontrola neuroleptyczna potwierdziła brak herbatki w butelce - bo zapachy, rozchodzące sie wokoło, sugerowały, że z butelek leje się nie tylko alkohol - i Kovalik delikatnie upił łyczek. Mmmm. Gut.
- Nie boisz się tego pić. Toż to politura...
Kovalik bez słowa wyciągnął rękę. Don Gregorio wyrwał mu flaszke i ukrył za plecami. -Zgłupiałeś? Trzeba udawać, że chowamy, bo nie będą mogli udawać że nie widzą - broda wskazał dwóch strażników, których zew natury wezwał do wdychania boskich oparów. -Mmm. Dobre. No popatrz - z pięś juz zisiaj takich wylaem - zatrzęsło go z ekstazy.
- Gregor? - stali za rogiem budynku i kurzyli papierocha. Z wiadomych względów palenie na hali było surowo wzbronione i o dziwo nikomu nie trzeba było o tym fakcie przypominać.
- Mhm?
- A może by tak wziąć kilka ze sobą?
- Nie dacie rady - za ich plecami strażnk wypuścił w niebo kłab dymu.
Noż w morde jeża - a tego skąd przywiało?
- Pierwszy raz u nas?
Kovalik kiwnał potwierdzająco głową.
- Przy wyjściu jest kontrola osobista. Jak coś znajdą, drugi raz nie zaproszą.
- No to kicha...
- Eeeeetaaamm... - niewyraźnie powiedział straznik. Kovalik czujnie popatrzył na niego.
- Czyli?
- Wynieście dwie skrzynki. Niby że puste - ale z flaszkami. I zostawcie w składzie. A ja wam potem jedną przez płot przerzucę. Stoi?
- Spróbujemy.
Siedzieli w akademiku i pili zdobyty alkohol. Akcja poszła jak po maśle. Co prawda Kovalikowi mało oko nie wyskoczyło, jak całkiem na luziku szedł sobie koło strażników pilnujących drzwi z czterema pełnymi skrzynkami w ręku - bo niestety wszyscy nosili po cztery, z pustymi flaszkami było to łatwe - ale potem nie było żadnych problemów. Strażnik zachował się całkiem przyzwoicie. Przerzucił przez płot dwie skrzynki, złapali je w locie i pognali do domu. Częstowali teraz szerokim gestem wszystkich - kto chciał i kto nie chciał - w pokoju unosił sie zapach żyta i kiszonych ogóreczków.
Kovalik słuchał „Psycho Killer’a”, kawałka, którego Don Gregorio ostatnio promował na full time i jednym uchem przysłuchiwal się kłótni Łosia z Dżonym, którzy pijąc zdobyczne z gwinta, roztrząsali istotę bytu.
- Przecież to metylak może byc!
- No i grzyb! Zażyłem całe opakowanie węgla drzewnego, to mi nic nie zrobi.
- A na farmie to się spało? Od kiedy to carbo medicinalis pomaga na metylak?
- Oż w morde - Łosiu z niepokojem zerknął na flaszkę. -To mówisz że metylak?
- A ciort go znajet. Ale skąd wiesz że nie? - bulgot z flaszki Dżona zlał się z narastającym w Łosiu bulgotem niepokoju.
- To może nie pijmy?
- Teraz juz za późno. Jedyne lekarstwo to pomieszać?
- ?
- No, z różnych flaszek. Jedynym lekarstwem na metylak jest etylowy - z miną znawcy stwierdził Dżony i odkręcił kolejną butelke. -O, masz. Gazeta pod korkiem - jak to może być oryginalne?
- Umieeeeeraaaaaaam! - ryk Łosia rozszedł się po korytarzu. Umieeeeeraaaa... - tym razem okrzyk przeszedł w charakterystyczny odgłos zwiastujący uwolnienie dużego ptaka nielota. Don Gregorio z Kovalikiem popatrzyli po sobie.
- Łups, chyba mu cosik zaszkodziło...
- Nooo...
- Idziemy sprawdziś...?
- Nooo...
Z niejakim trudem podniesli się na nogi i zaglądneli do toalety. Łoś z rozpaczą wskazał im na kompletnie i całkowicie czarnego pawia, zalegającego w muszli.
- Matko Boska, ja krwawię! Umieeramm... - przekonanie w głosie dobitnie wskazywało, że, choc nie uważał na farmakologii kompletnie, to na gastroenterologii mu się udało. Choć tylko szczątkowo.
- A wizisz jeszcze? - zapytał Don Gregorio.
- Żeco?
- No, szy wizisz. Bo od metylaku to się ślepnie.
- Okurwa - szarpnał sie Łosiu. -Zdjęcia. Gdzie są moje zdjęcia!!!
Kovalik z poczuciem odpadnięcia od tematu popatrzył na Gregoria.
- Muszę na rodzine po raz ostatni popatrzeć nim oślepnę! - wyjaśnił desperacko Łosiu. -Idźcie w cholere!!!
- Wiesz co, a jak ma rasję? - pytaniu Kovalika towarzyszył ryk rannego Łosia, dobiegający z korytarza.
- No to so. I tak już za póśno.
- Jeszcze nie. Tylko musimy się dobrej wódki napiś.
- To szukaj. Choć z tego co wisiałem - sam badziew został. A ja idę sprowadziś go na leczenie - Don Gregorio lekkim zakosem ruszył w kierunku drzwi. Kovalik zaczał sprawdzać butelki. Cholera, ma rację. Z kolejnych zawiewało bułką drożdżową, octem, nitrem, nawet beznzyną - tylko nie porządną wódką. W końcu Kovalik wyciągnął z rogu skrzynki zakurzoną flaszkę, w której coś sie kłębiło. Przetarł szkło.
- Czego sobie życzysz, Panie - aksamitny bas wypełnił pomieszczenie. Nad Kovalikiem pochylał się solidnej postury facet we fraku. A ten jak tu wlazł? No i, kurwaszmać, Łoś miał rację. Nie trzeba było byle czego chlać.
- Czy mógłbym spełnić Twoje życzenia?
Kovalik miał trudnośc z ustaweniem ostrości. Nie bardzo kojarzył gościa, chyba ten z 327? Poczuł irytację.
- Spierdalaj.
To, że człowiek jest pijany, nie znaczy jeszcze, że można sobie z niego jaja robić.
- Czy... - barczysty nie dokończył, Kovalik ze zniecierpliwieniem wskazał mu drzwi. -Głuchy jesteś, szy co? Pakuj się stąd.
- A może jednak będę coś mógł dla ciebie zrobić?
- Mókbyś - rzekł z maksymalnym przekąsem, na jaki go było stać. Szarpnęła nim czkawka. -Zanim znikniesz, daj no mi tu na ras-dwa-szy flaszeszkę lodowatego prima-sort Smirnoffa....
W pokoju zrobił sie przeciąg. Kovalik uniósł głowę - w drzwiach stał Don Gregorio z Łosiem, który wpatrzony w zdjęcia, wydawał z siebie odgłosy świadczące o głębokim catharsis.
- Przyprowaziłem gos powrotem. Jak ma ślepnąć, to lepiej niech ślepnie we własnym łóżku... - Don Gregorio przerwał, skoncentrował sie i wpatrzył w butelkę trzymaną przez Kovalika.
- Jasna pała... - wyszeptał nabożnie - Czarny Smirnoff... A skąd żeś ty go wyczarował?
środa, 10 listopada 2010
Super killer
Że szpital szkodzi - a głównie na zdrowie - wiadomo od dawna. Chłopstwo nie na darmo paliło kierpce na widok służby zdrowia, uchodząc niebezpieczeństwu w lasy z okrzykiem „Ludzie, uciekajta, doktory jado!”.
Na pomoc jak zwykle przyszła statystyka. Okazuje się, że najbardziej niebezpiecznym miejscem dla naszego życia jest własne łóżko. To właśnie w nim najwięcej ludzi umiera.
Liczby są bezlitosne. Co roku ilość zarażonych MRSAmi, ESBLami i inną zarazą współczesną rośnie. Szpitale, ostoje brudu i nędzy, zarażaja pacjentów na wyprzódki, piłujac tym samym gałąź na której pasożytują. Czy jest na to jakaś rada? Ano, jest. Trzeba przestać leczyć pacjentów antybiotykami i za lat kilka znów doczekamy się szczepów wrażliwych na popularna ancypilinę... Niestety, to nie szpitale przegrywają wojnę z mikrobami - to mikroby wygrywają bez trudnu z nami. I co roku mamy wiecej i wiecej szczepów opornych na coraz większą grupę antybiotyków. Ktoś kiedyś powiedział, że walka z mikrobami jest z góry przegrana - nasz przeciwnik przetrwał miliony lat, może żyć z tlenem i bez niego, nie straszne mu ciśnienie ni temperatura, brak czy nadmiar wody, nawet meteoryt, co to zmiótł z powierzchni Ziemi dinozaury, nie uczynił mu wielkiej szkody.
Poszedłem sobie ja kiedyś na Izbe Przyjęć - litosciwie zmilczę w którym szpitalu to było - żeby pacjenta do zeszycia rany znieczulić. Rana była wielka, brudna jak nieszczęście, więc ogólne się nalezało. Pacjent zapadł w farmakologiczne objęcia Morfeusza, chirurg wziął się za szorowanie i cerowanie a mnie ogólny nieład - i co tu mówić, brud - jakoś tak szczególnie uderzył w oczy. No i mówię grzecznie, że w takich warunkach to nawet w przedwojennych czasach nie operowali. Na to chirurg mi z mańki zadał pytanie - jak często zmywamy OIOM. No to mówię, ze kilka razy dziennie. Wszystko wypucowane, czystością lśni, z podłogi można jeść. Nie to co tu - on rany zszywa, a koło niego przewala sie tłum chorych w gumofilcach. Na to on sie dalej grzecznie pyta - jaką najgorsza bakterię teraz mamy? Bo słyszał, ze ESBL’a się dochowalismy? No tak - rzekłem z pantałyku nieco zbity. Tu chirurg westchnał i rzekł - sam widzisz, do czego to wasze sprzątanie, mycie, środki masowej zagłady bakterii używane napodłogowo i naściennie oraz antybiotyki wyprodukowały. Już nawet leczyć tego nie ma czym. A ja - nawet jak coś się pacjentowi w ranie wylęgnie, to zabiję to zwykłą penicyliną...
Gdy przyjechałem do Jukeja, pomyslałem sobie, że tutejsze doktory to jakoweś morony są jednakowoż. Wszystkie infekcje leczy się Amoxycyliną 250 mg 3x dziennie. Lub Augmentinem - 375 mg 3x dziennie. To ostatnie dla bardzo chorych. Dla kogoś wzrastającego w przekonaniu, ze antybiotyki należy stosować z konkretnym overkillem, było to zdumiewające. Do tej pory zreszta nie potrafię wypuścić pacjenta do domu na takiej dawce i do Augmentinu dopisuję amoxycylinę 3x500... A oni tu jakoś żyja - i wcale nadmiernie nie umierają.
Jak się kiedyś Dżipa zapytałem o Klacid, Rulid, Zinacef to tylko gałki wybałuszył i zapytał - a po co to komu.
I tak sobie myślę, czy aby nie mają racji. Bo pomału zaczynaja nam się kończyć antybiotyki. Sam pamiętam, gdy do leczenia ostrej trzustki zaczęliśmy stosować Meronem. Efekt przechodził wszelkie oczekiwania - przeżywalność była niesamowita. Co prawd mówiło sie o terapii deeskalacyjnej - czyli najpierw zrzucamy bombę atomową a następnie dobijamy tych co przeżyli za pomoca motyk - ale kto by sie odważył odstawić antybiotyk, co stawiał na nogi 30 letniego pacjenta produkującego 40 pkt w skali TISS-28?
A teraz oporność na karbapenemy przekroczyła 30%.
I stad wyłania się kolejne dobre pytanie: czy lecząc teraz wszytko wszytkim, nie pozwalając umrzeć nikomu, utrzymując miesiącami przy życiu najciężej chorych nie produkujemy aby zagłady naszej rasy? Bo w końcu się doczekamy.
I znowu bedzie na doktorów.
Na pomoc jak zwykle przyszła statystyka. Okazuje się, że najbardziej niebezpiecznym miejscem dla naszego życia jest własne łóżko. To właśnie w nim najwięcej ludzi umiera.
Liczby są bezlitosne. Co roku ilość zarażonych MRSAmi, ESBLami i inną zarazą współczesną rośnie. Szpitale, ostoje brudu i nędzy, zarażaja pacjentów na wyprzódki, piłujac tym samym gałąź na której pasożytują. Czy jest na to jakaś rada? Ano, jest. Trzeba przestać leczyć pacjentów antybiotykami i za lat kilka znów doczekamy się szczepów wrażliwych na popularna ancypilinę... Niestety, to nie szpitale przegrywają wojnę z mikrobami - to mikroby wygrywają bez trudnu z nami. I co roku mamy wiecej i wiecej szczepów opornych na coraz większą grupę antybiotyków. Ktoś kiedyś powiedział, że walka z mikrobami jest z góry przegrana - nasz przeciwnik przetrwał miliony lat, może żyć z tlenem i bez niego, nie straszne mu ciśnienie ni temperatura, brak czy nadmiar wody, nawet meteoryt, co to zmiótł z powierzchni Ziemi dinozaury, nie uczynił mu wielkiej szkody.
Poszedłem sobie ja kiedyś na Izbe Przyjęć - litosciwie zmilczę w którym szpitalu to było - żeby pacjenta do zeszycia rany znieczulić. Rana była wielka, brudna jak nieszczęście, więc ogólne się nalezało. Pacjent zapadł w farmakologiczne objęcia Morfeusza, chirurg wziął się za szorowanie i cerowanie a mnie ogólny nieład - i co tu mówić, brud - jakoś tak szczególnie uderzył w oczy. No i mówię grzecznie, że w takich warunkach to nawet w przedwojennych czasach nie operowali. Na to chirurg mi z mańki zadał pytanie - jak często zmywamy OIOM. No to mówię, ze kilka razy dziennie. Wszystko wypucowane, czystością lśni, z podłogi można jeść. Nie to co tu - on rany zszywa, a koło niego przewala sie tłum chorych w gumofilcach. Na to on sie dalej grzecznie pyta - jaką najgorsza bakterię teraz mamy? Bo słyszał, ze ESBL’a się dochowalismy? No tak - rzekłem z pantałyku nieco zbity. Tu chirurg westchnał i rzekł - sam widzisz, do czego to wasze sprzątanie, mycie, środki masowej zagłady bakterii używane napodłogowo i naściennie oraz antybiotyki wyprodukowały. Już nawet leczyć tego nie ma czym. A ja - nawet jak coś się pacjentowi w ranie wylęgnie, to zabiję to zwykłą penicyliną...
Gdy przyjechałem do Jukeja, pomyslałem sobie, że tutejsze doktory to jakoweś morony są jednakowoż. Wszystkie infekcje leczy się Amoxycyliną 250 mg 3x dziennie. Lub Augmentinem - 375 mg 3x dziennie. To ostatnie dla bardzo chorych. Dla kogoś wzrastającego w przekonaniu, ze antybiotyki należy stosować z konkretnym overkillem, było to zdumiewające. Do tej pory zreszta nie potrafię wypuścić pacjenta do domu na takiej dawce i do Augmentinu dopisuję amoxycylinę 3x500... A oni tu jakoś żyja - i wcale nadmiernie nie umierają.
Jak się kiedyś Dżipa zapytałem o Klacid, Rulid, Zinacef to tylko gałki wybałuszył i zapytał - a po co to komu.
I tak sobie myślę, czy aby nie mają racji. Bo pomału zaczynaja nam się kończyć antybiotyki. Sam pamiętam, gdy do leczenia ostrej trzustki zaczęliśmy stosować Meronem. Efekt przechodził wszelkie oczekiwania - przeżywalność była niesamowita. Co prawd mówiło sie o terapii deeskalacyjnej - czyli najpierw zrzucamy bombę atomową a następnie dobijamy tych co przeżyli za pomoca motyk - ale kto by sie odważył odstawić antybiotyk, co stawiał na nogi 30 letniego pacjenta produkującego 40 pkt w skali TISS-28?
A teraz oporność na karbapenemy przekroczyła 30%.
I stad wyłania się kolejne dobre pytanie: czy lecząc teraz wszytko wszytkim, nie pozwalając umrzeć nikomu, utrzymując miesiącami przy życiu najciężej chorych nie produkujemy aby zagłady naszej rasy? Bo w końcu się doczekamy.
I znowu bedzie na doktorów.
wtorek, 9 listopada 2010
Green zone
Matt Damon twardy jest. Miętkiemu by się za cholerę nie udało nakręcić Jasona Bourna. Co prawda Ludlum się w grobie przewracać musi wielokrotnie, widząc co z jego idee fix zrobiło Holy Woodoo, ale jednakowoż Bourne twardzielem był, niezależnie czy papierowym czy celuloidowym.
No i się chłopak przejął. Damon, nie Bourne. Choć być może chłop sam ma problemy z who is who?
Tym razem BACZNOŚĆ! Dzielny Żołnierz Amerykański Spocznij! jedzie do Iraku, coby światło demokracji nieść w ciemny lud, a przy okazji odebrać onym WMD czyli broń masowego rażenia. Co prawda BACZNOŚĆ! D-Ż-A Spocznij! nie przejmuje się tonami rakiet z ładunkami nuklearnymi zalegającymi Północną Amerykę - ale ma rację. Ta jest bowiem pod władzą demokracji, co oznacza Sprawiedliwość, Równość i Braterstwo. Oraz pewność, że nie zostanie niewłaściwie użyta. Co w przypadku Broni Masowego Rażenia oznacza użycie na nas.
Sen z powiek spędzają mu natomiast informacje o wągliku, co to na polskich krowach wywiad Saddama produkował w Klewkach. Jeździ więc po Bagdadzie od jednego miejsca do drugiego i zgodnie z informacjami dostarczonymi przez Najlepszą Agencję Wywiadowczą (bo demokratyczną) odnajduje a to pusty skład, a to starą fabrykę sedesów. Górnopłuków.
Ostatecznie przejrzy na oczy i po brawurowej akcji uda mu się odkryć prawdę i oświecić durny, demokratyczny lud. Który do tej pory naprawdę (!) myślał, że w Iraku walczą o demokrację i chronią świat przed wąglikiem.
Ciekawe, czemu nikogo z najdzielniejszych Żołnierzy na Świcie nie ma w Darfurze. Pewnikiem nie ma tam wąglika.
Jeżeli lubimy oglądać wypowiadane ad hoc butne rozkazy - z których i tak guzik można zrozumieć bo połowa to militarne skróty - szybkie akcje, tony elektroniki która czyni cuda, broń, pościgi, to film się spodoba. Ale logiki w nim za grosz. Ani w warstwie narracyjnej - ani w całej historii.
------------
PS. Fakt, że Ameryka jest - póki co - najpotężniejszym krajem na świecie, stanowi dla mnie bezpośredni dowód na istnienie obcych i ich ingerencję w ludzki ród.
No i się chłopak przejął. Damon, nie Bourne. Choć być może chłop sam ma problemy z who is who?
Tym razem BACZNOŚĆ! Dzielny Żołnierz Amerykański Spocznij! jedzie do Iraku, coby światło demokracji nieść w ciemny lud, a przy okazji odebrać onym WMD czyli broń masowego rażenia. Co prawda BACZNOŚĆ! D-Ż-A Spocznij! nie przejmuje się tonami rakiet z ładunkami nuklearnymi zalegającymi Północną Amerykę - ale ma rację. Ta jest bowiem pod władzą demokracji, co oznacza Sprawiedliwość, Równość i Braterstwo. Oraz pewność, że nie zostanie niewłaściwie użyta. Co w przypadku Broni Masowego Rażenia oznacza użycie na nas.
Sen z powiek spędzają mu natomiast informacje o wągliku, co to na polskich krowach wywiad Saddama produkował w Klewkach. Jeździ więc po Bagdadzie od jednego miejsca do drugiego i zgodnie z informacjami dostarczonymi przez Najlepszą Agencję Wywiadowczą (bo demokratyczną) odnajduje a to pusty skład, a to starą fabrykę sedesów. Górnopłuków.
Ostatecznie przejrzy na oczy i po brawurowej akcji uda mu się odkryć prawdę i oświecić durny, demokratyczny lud. Który do tej pory naprawdę (!) myślał, że w Iraku walczą o demokrację i chronią świat przed wąglikiem.
Ciekawe, czemu nikogo z najdzielniejszych Żołnierzy na Świcie nie ma w Darfurze. Pewnikiem nie ma tam wąglika.
Jeżeli lubimy oglądać wypowiadane ad hoc butne rozkazy - z których i tak guzik można zrozumieć bo połowa to militarne skróty - szybkie akcje, tony elektroniki która czyni cuda, broń, pościgi, to film się spodoba. Ale logiki w nim za grosz. Ani w warstwie narracyjnej - ani w całej historii.
------------
PS. Fakt, że Ameryka jest - póki co - najpotężniejszym krajem na świecie, stanowi dla mnie bezpośredni dowód na istnienie obcych i ich ingerencję w ludzki ród.
poniedziałek, 8 listopada 2010
sobota, 6 listopada 2010
Subskrybuj:
Posty (Atom)