Łódką bujało lekko na krótkiej fali Morza Czerwonego. Kovalik leżał na górnym pokładzie i łapczywie chłonął fotony, które w obfitości lały się z niebieskiego nieba. Płynął na Abu Kafan, uważaną za jedna z piękniejszych raf w okolicy Safagi. Spod półprzymkniętych oczu leniwie wpatrywał się w linię brzegową po prawej. Piękno dwóch różnych odcieni niebieskiego - morza i nieba - przeciętych żółto-rdzawym pasem pustynnych gór nie pozwalało oderwać wzroku. Z lubością wciągnął ciepłe powietrze w którym zapach pustyni walczył o lepsze ze słono-wodorostową tonacją.
W sumie nie chciał lecieć. Na koncie zero kasy, karty kredytowe zapchane miał do granic możliwości, szpital jak zwykle miał opóźnienia w płatnościach. Jednak po ostatnich doświadczeniach doszedł do wniosku że tak dalej nie można. Toż od nadmiaru roboty nawet mały koń zdechnąć może. Ostatnim impulsem który popchnął go do desperackiego pogrążenia się w ruinie finansowej był telefon od Barnaby. Okazało się że nie może on lecieć na wykupione wcześniej wczasy a zgodnie z polityką firmy z która leciał, mógł odzyskać jedynie 50% poniesionych kosztów. Barnaba znany był ze swojej oszczędności, pieniądze traktował nabożnie i ze skupieniem, stąd jego szczodra oferta - leć, oddasz 80% jak będziesz miał. Święty by się skusił.
Na lotnisku wypatrywał znajomych twarzy, ostatecznie środowisko nurkowe nie jest wyjątkowo liczebne, jednak nikogo nie spotkał. Co robić. Opcja all-inclusive zapewniała darmowe drinki z palemką, a pięciodniowy pakiet nurkowy wykluczał możliwość zanudzenia się na śmierć. Dodatkową atrakcję stanowiły dwa głębokie nurkowania jakie miał nadzieję zrobić. Specjalnie z myślą o nich zapisał się na dodatkowy kursik, rozszerzający jego uprawnienia do 40 metrów. Zgodnie z polityka firmy PADI nazywało się to szalenie elegancko Deep Diver, w rzeczywistości wysłuchał pogadanki na temat ryzyka i objawów narkozy azotowej, przeliczył czasy przebywania pod wodą na powietrzu, policzył maksymalny nitrox, po czym wykonał dwa nurkowania. Pierwsze na 30 a drugie na 34 metry. Pojechał nawet w tym celu specjalnie do Hermanic; co prawda mógł niby spróbować przekroczyć wymagane 30 metrów w Zakrzówku, ale znawcy twierdzili że wynik takowegoż był dwunożny - albo się udo albo nie udo. Dodatkowym zniechęcaczem był smród siarkowodorowego bełtu na dnie, który potrafił ponoć prześladować człowieka długo po wykonaniu nurów. Wysiłek opłacił się - został posiadaczem ślicznego kartonika z delfinkami pozwalający mu nurkować na niewyobrażalną jak dla niego głębokość.
- Brieefing! - wykrzyczane z ostrym, niemieckim akcentem, wyrwało go z przyjemnych rozmyślań. Też akurat musiał się mu trafić niemiecki dive master. Pod wodę zabierał pół sklepu - twin jak do nurkowań głębokich, pełny zestaw różnego rodzaju szpejstwa, świczki, worki i nożyczki... Nawiedzony. Do tego Kovalik czuł się jak na kondycyjnym obozie wojskowym. Problem w tym że był jedynym Polakiem w grupie, partnerów do ewentualnego buntu nie miał - reszta ośmioosobowej grupy składała się z Niemców, którzy za zupełnie normalne uważali, że nurek ma się ubrać w trzydzieści sekund i być gotowym do skoku. Co nieodmiennie, mimo kilku wspólnie spędzonych dni, wzbudzało zdumienie Kovalika: Niemcy stawali karnie w rządku i na komendę „Aus!” lądowali w wodzie jak komando fok. Po pierwszym dniu, kiedy pchający z tyłu współnur wrzucił go na poprzedzającą kobietę - dzięki czemu Kovalik walnął żuchwą w jej butlę, a na jego plecach wylądował popychacz - zajmował ostentacyjnie ostatnie miejsce w rządku. Nie będzie mi Niemiec na plecy dżampał, mowy nima...
Hans szybko przekazał mu po angielsku to co wcześniej oznajmił swoim pobratymcom, narysował orientacyjną mapkę rafy, pokazał trasę i przewidywane głębokości, ustalił zakresy ciśnień w butli o których chciał być informowany i zapytał czy „Fersztejen” oraz „Alles gut?”. Po czym wskazał na zegarek, westchnął i powiedział „Funf minuten”. Już się naumiał że Kovalikowi „Drai minuten” nie mówi nic.
Kovalik zlazł na dół by się przekonać że w trakcie ich odprawy całe komando zdążyło się ubrać, założyć graty i ustawić karnie w kolejkę. Maski na czole, automaty w ręku... Łomatko. Skacząc raz na jednej, raz na drugiej nodze wbijał się w swoją funkiel-nówka 5 mm piankę. Złożył sprzęt, ustawił na ławce gotowy do zapięcia, szybko zarzucił graty na plecy, dociągnął sprzączki, założył rękawice, maskę i dumny spojrzał na Hansa, który ze stoickim spokojem stał i trzymał jego pas z ołowiem. Krrrrrrwwwwwwwi!!! - śladowe resztki genów spod Grunwaldu zawyły Kovalikowi pod czaszką na widok jego uśmiechniętej gęby, zrzucił graty, założył pas i zaczął od nowa drogę przez mękę. Szczęśliwie komando musiało dostać wcześniej rozkaz „Stillgestanden!!!” bo nawet jednemu oko nie drgnęło.
„Aus!!!” - łomot nóg zlał się z kolejnymi pluskami fok walących o powierzchnię morza. Kovalik sprawdził raz jeszcze czy wszystko gra, rozglądnął się dookoła i spokojnie dżampnał do wody. Lubił to uczucie. Nagle butla przestawała uwierać, sprzęt na plecach robił się praktycznie nieważki, a człowiek przenosił się do innego wszechświata. Hans wymienił pięć znaków poprawnej procedury zanurzeniowej, Kovalik zmałpował wszystkie gesty, sprawdził przyrządy, strzelił w komputer który ostatnio coś się włączać nie chciał bez dodatkowej zachęty i zanurkował. W parze miał młodą Niemkę która zazwyczaj płynęła ze swoimi przyjaciółmi trochę z przodu, robiąc im zdjęcia, więc Kowalik praktycznie zamykał grupę. Nawet tak wolał - nie musiał się rozglądać dookoła za szalonym dziewczęciem które pod wodą wykazywało cechy bardziej przystające do szurniętego nastolatka z ADHD niż członka narodu mającego w swojej puli genowej Bismarcka czy Ulryka von Jungingen.
Jako ze skiper wyrzucił ich z łódki dobre 50 merów od rafy, płynęli na głębokości ok 10 metrów, otoczeni z każdej strony błękitem. Słońce, stojące blisko zenitu, oświetlało całą grupę, cień Kovalika rzutowany na nieskończona głębię powtarzał wszystkie jego ruchy... Po raz pierwszy w życiu doświadczał tego co wcześniej opowiadali mu inni - dna nie było widać, miał wrażenie że szybuje, bardziej na kształt ducha w powietrzu niż stukilowego, obciążonego 20 kilogramami, chłopa. Na wprost kolor błękitu nieco zmienił tonację, Kovalik uniósł głowę i zobaczył majaczącą ścianę rafy. Dociągnął do grupy, wymienili się znakami że wszystko w porządku - OK-OK - po czym dive master spokojnie pociągnął ich w prawo. Dopłynęli do przesmyku w rafie,przepłynęli na jej wschodnią stronę i zgodnie z planem zeszli dość szybko w dół. Kovalika zamurowało. Pionowa ściana z której wyrastały, na kształt wielkich, dwumetrowych wachlarzy, ażurowe ramiona korali, zamieszkała była przez dziesiątki tysięcy ryb i rybek, które w stadach pływały to w jedną to w drugą stronę, szukając pożywienia. Wielobarwny tłum przewalał się leniwie niewiele sobie robiąc z bulgoczących stworów, przepływających obok. Ściana rafy ginęła gdzieś w dole, zgodnie z informacjami przekazanymi prze Hansa pionowy uskok miał ponad 100 metrów.
Zauważył że poprzedzająca go trójka zaczyna nawracać, sprawdził manometr, pokazał przepływającemu powyżej Hansowi że ma 110 barów i zgodnie z planem spokojnie zaczęli wychodzić na mniejszą głębokość. Wyrównali na 15 metrach. Życie zdecydowanie zmieniło się. Większe ryby zniknęły, ich miejsce zajęła drobnica w ilościach przekraczających wszelkie wyobrażenie. Czerwone, pomarańczowe, rude, niebieskie, w kropki, w ciapki i w paseczki... Niesłychane. Zaczęli dopływać do przesmyku. Kovalik rozglądnął się dookoła, jego współtowarzyszka w pogoni za jakąś rybką zamiast wpłynąć w przesmyk, zaczęła okrążać rafę po jej południowej stronie. Poczuł ukłucie niepokoju. Zaraza jedna, Hans wyraźnie podkreślał że wracają ta sama drogą, południowy koniec owiany był złą sławą. Kovalik zszedł nieco niżej i przyspieszył. Rzucił okiem na manomer - 7 barów. O powietrze nie było się co martwić, na 5 metrze z tą ilością można było wisieć i pół godziny. Wypłynął za załom w sam raz by dojrzeć, że dziewczyna znajduje się jakieś dwadzieścia metrów niżej. Kovalik nie zastanawiając się spuścił powietrze, ustawił się pionowo i przyspieszył jeszcze, jego Twin-Jet’y oddawały włożona energię zgodnie z zapewnieniami producenta, stopniowo zbliżał się do dziewczyny, nagle zza jej pleców wystrzeliła długa macka macka która owinęła się wokoło wyciągniętej ręki Kovalika. Nie namyślając się długo, pociągnął ją mocno, złapał dziewczę w pasie i ciął nożem, najpierw to co złapało go za przegub a potem macki oplatające brzuch partnerki. Stwór wychylił się zza pleców dziewczyny i zwrócił w jego stronę zielone oczy z których pociekły łzy. Niedobry, zdawały się mówić, jak żesz tak, jam tu na ciebie czekała a ty z nożem... ...choć, pohasać dziś na trawie... ...wpatrzony w nieziemską zieleń, promieniującą ciepłem i dobrocią, Kovalik puścił nóż i wyciągnął dłoń. Dotknął jej twarzy, przymknęła nieco oczy i uśmiechnęła się smutno. Zbliżył się, chciał całować te śliczne usteczka, pocieszyć, zapewnić że pod jego opieka nic się więcej złego stać nie może i w tym momencie poczuł ból w okolicy krocza. Jego współnur, nie certoląc się zbytnio, wyrżnął go kolanem w czułe miejsce, wyrywając z transu. Walcząc o odzyskanie oddechu, rzucił okiem na komputer. 58 metrów. Stwór gdzieś zniknął. Nacisnął inflator w jackecie i wolna ręką pokazał dziewczęciu znak wynurzenia. Kiwnęła głową, widział że pompuje ile wlezie, pracowali płetwami jak szaleni a mimo to komputer nie chciał potwierdzić że wychodzą na powierzchnię. 60 metrów. Bolała go głowa, jej twarz porosła mchem, z uszu wypłynęło malutkie Nemo i z odrazą dziubło go w palec. Coś złapało go za kark, długi, cętkowany wąż capnął jego towarzyszkę za kołnierz i nagle Kovalik poczuł że ciśnienie w uszach mu maleje... Rzucił okiem na komputer, mała ośmiornica gotowała sobie obiad na stosie jednorazowych zapalniczek, przymknął oko, wystawiła język i odwróciła się plecami. Odbiło mu się grochówka. Ktoś uderzył go w twarz. Hans z uwagą wpatrywał się mu w oczy. Ach, kochaniutki, ja hetero jestem, co też ci w głowie, toż ja taki nieumalowany... Bić się chcesz, chamie? - po drugim strzale w pysk ryknął groźnie w automat i zamachnął się do uderzenia. Poczuł że mu niedobrze. Strzelił pawia, ustnik wypadł mu z ust, wszystko wirowało, zamknął oczy. Dzizzazzz.... niech ktoś mnie zdejmie, ja chcę na ziemię, co mnie podkusiło żeby na kucyka wsiadać... Poczuł kolejne uderzenie, Hans włożył mu automat w zęby mało ich nie wybijając. Na migi zapytał OK? Kovalik potrząsnął głową, starając się dojść do siebie. Gdzie jesteśmy? Żadnej rafy, wisimy w toni... Komputer? 18 metrów. Podczepieni do bojki Hansa dryfowali sobie spokojnie. Zobaczył że Hans sprawdza mu manometr, rzucił okiem - pół bara. Komputer? Deco 14 minut... W życiu nie wystarczy, chyba że mi skrzela urosną, zarżał ponuro. Dziewczyna oddychała z hansowego podstawowego automatu, sam Hans wisiał na rezerwowym. Gdy złapał wzrok Kovalika, na migi pokazał żeby wymieniali się ustnikiem zdziewczyną. Dwa wdechy - oddać ustnik. Dwa wdechy - oddać ustnik. Czuł jak powoli wraca do rzeczywistości. Hans stopniowo podnosił ich na lince, w końcu odstali swoje, Kovalik pokazał na migi, że jego komp uznał deco za zakończone, Hans w odpowiedzi pokazał że dziewczyna ma jeszcze 6 minut i dał Kovalikowi znak żeby spadał. Wyszedł na powierzchnię i rozglądnął się dookoła. Ich łódka znajdowała się w odległości 30 - 40 metrów. Ktoś machał na niego ale pomyślał że zostanie z Hansem i dziewczyną. Głupio mu było odpłynąć. W końcu sprawę rozwiązali tubylcy, którzy podpłynęli z lina i zawlekli go na łódkę.
Siedział na górnym pokładzie i pił herbatę. Mocna, gorąca, z kardamonem i toną cukru. Po wyjściu z wody Hans uparł się żeby oddychali czystym tlenem, jako że butla była jedna więc siedzieli koło siebie i wymieniali się automatem, zupełnie jak pod wodą. W końcu problem sam się rozwiązał bo skończył się tlen. Dostali po butelce wody w celu nawodnienia i herbacie - żeby się zagrzać. Niech ta będzie. Wolałby co prawda solidną banię, czuł jak trzęsą mu się ręce, ale Hans był nieubłagany. Żadnego alkoholu. Dziewczyna zniknęła żeby się przebrać, Kovalik też poczuł że przyda mu się polar. Wyszedł na pokład i zapatrzył się w dal. Morze leniwie falowało, leciutka bryza mierzwiła mu włosy, spokój tego miejsca był zupełnie nie na miejscu po horrorze który przeżyli. Choć jeden mały piorun, burza jakaś... pomyślał ponuro Kovalik. Z tyłu usłyszał że ktoś się zbliża, odwrócił się, podchodziła jego towarzyszka. Nawet ładniusia - uśmiechnął się promiennie od ucha do ucha. Co prawda dziewczyna nie mówiła po angielsku a Kovalik po niemiecku ale ostatecznie w czasie seksu wcale nie trzeba rozmawiać... Dziewczyna podeszła i miękkim ruchem uniosła trzymany w ręku jacket... Z wyrzutem w oczach pokazała mu pocięte pasy i zapięcia... Uśmiech powoli spełzł mu z twarzy... Oż w mordę... No cegój sie tak patrzy... Toż ta zielonooka maszkara by cię tam zjadła... Ja tylko niosłem pomoc...
wtorek, 23 marca 2010
poniedziałek, 22 marca 2010
Artificial Intelligence
Spielberg popełnił ten film w 2001, w roli głównej obsadzając Halley Joel Osment'a (ten od "I see dead people" z filmu "The sixth sense"). Dość ciekawa opowieść o pierwszym robocie, którego zaprogramowano tak by posiadał uczucia. Warstwa narracyjna jest dość konwencjonalna. Para, której dziecko zostało zamrożone by doczekać czasów w których jego choroba będzie uleczalna, dostaje robota, który ma być surogatem obiektu rodzicielskich uczuć. Piekielny cyrograf jest prosty - matka ma sama się zdecydować czy zainicjować program symulujący uczucia, jednak gdy to nastąpi, jedynym sposobem wyłączenia go jest destrukcja robota. Zobaczymy nieludzkie uczucia i ludzi bez uczuć. Wymieszane dość tendencyjnie i przewidywalnie. Ostatecznie to właśnie robot wyjdzie z emocjonalnego magla bez skazy.
Akcji nie opowiem, jeżeli ktoś jest ciekaw, polecam FilmWeb .
Najciekawsze rzeczy jednakowoż dzieją się w warstwie - nazwijmy to - pozanarracyjnej. Film mianowicie stawia dość paskudne pytania o naszą odpowiedzialność za granie uczuciami innych. Co tak naprawdę wolno - a co nie. Gdzie kończy się zabawa, a zaczyna zwykłe, humanitarne okrucieństwo.
Polecam.
Pełna Pink Lady.
piątek, 19 marca 2010
Donors
Bycie dawcą piękna sprawa jest. Człowiek czuje się wręcz - szlachetnie - ofiarowując nieznanym beneficjentom swoje doczesne podroby szczątki. W Polsce - wiadomo. Procedura ustalona, doktory, komisje i cuda niewidy. Ekstrapolacja doświadczeń to jednak straszna rzecz - myślałem że w każdym cywilizowanym kraju tak się dzieje. Nic bardziej mylnego...
Jak donosi prasa, pacjent po nieudanej reanimacji został uznany za zmarłego. Jednakowoż narządów nie zdążono mu pobrać bo w trakcie procedury zaczął reagować na ból i aktywnie opędzać się od biorców łapami. Początki transplantologii w Kinszasie? Nie, nie... 2009, UK. Procedura ta na wyspie jest do tego stopnia uznaniowa, że w zasadzie nikt nie wie kto i ile razy ma próbę powtórzyć. W gajdlansie stoi: dwóch doktorów ma powtórzyć badanie dwukrotnie. Proste? Bynajmniej...
Są szpitale gdzie procedurę wykonuje dwóch doktorów razem a następnie powtarzają to ponownie razem. Są takie gdzie wykonują to ci sami, ale oddzielnie. Są takie co wykonuje pierwszy set - razem, po czym drugi set - tez razem .A są tez takie co pierwsze dwa badania wykonuje dwóch doktorów oddzielnie - a następnie dwóch kolejnych wykonuje to jeszcze raz. Tez oddzielnie. Jeżeli ktoś się spocił czytając to, proszę pomyśleć ile kosztuje pisanie powyższych wywodów...
Słysząc powyższe rewelacje nie zdzierżyłem, podszedłem do prelegenta i zapytałem osochozi. Czemu nikt takowej procedury - a jest ona dość ważna, wydawać by się mogło, dużo ważniejsza niż procedura na ten przykład żucia gumy przed zabiegiem - nie napisał. I tu wyszła znowuż różnica między polskim systemem zamordyzmu koordynacji pionowej a poziomym systemem dekompozycji organizacyjnej w Jukeju. Mianowicie oni napisali do konsultantów coby wypowiedzieli się na temat draftu gajdlansa - i otrzymali 6 tysięcy różnych propozycji.
Konsesus jest spodziewany w czterdziestym czwartym.
Dwa tysiące. Czterdziestym czwartym.
MR. BROWN: Tak?
MAN: Hello. Uhh, możemy pobrać pańską wątrobę?
MR. BROWN: Moją co?
MAN: Pańską woątrobę. To duży, ehh, gruczołowy organ w pańskim brzuchu.
ERIC: [sniff]
MAN: Wie pan, taki, uh,-- jest czerwono-brązowy. Rodzaj pewnego, uhh,--
MR. BROWN: Taa,-- y-- y-- taak, wiem co to jest, ale... ja go używam, eh.
ERIC: Chwileczkę.
MR. BROWN: Hey! Hey! Stop!
ERIC: Facet, nie rżnij głupa.
MR. BROWN: Stop! Hey! Hey! Stop. Hey!
MAN: A ku ku.
MR. BROWN: zo - zostaw to!.
MAN: Co to jest, ha?
MR. BROWN: Karta dawcy wątroby.
MAN: nie musimy nic więcej tłumaczyc, prawda?
ERIC: Nie!
MR. BROWN: Panowie! Nie mogę wam teraz tego dać. Przecież tu pisze: "W przypadku śmierci". Uh. Oh! Ah. Ah. Eh.
MAN: Do tej pory nikt, komu pobraliśmy wątrobę, nie przeżył.
MR. BROWN: Agh.
ERIC: Przosze się tu położyć. To zajmie tylko chwileczkę
MR. BROWN: [wrzeszczy]
MAN: Zapnij to.
MR. BROWN: [wrzeszczy]
MRS. BROWN: 'Chwila. Co tu sie dzieje?
MAN: Uh, on własnie oddaje wątrobę.
MR. BROWN: [wrzeszczy]
MRS. BROWN: To przez tą durną kartę?
MAN: W rzeczy samej, prosze pani.
MR. BROWN: [wrzeszczy]
MRS. BROWN: Cały on!
MR. BROWN: [wrzeszczy]
MRS. BROWN: Łazi do tej durnej biblioteki, widzi kolejną akcje dobroczynną i wraca do domu pełen dobrych intencji.
MR. BROWN: [wrzeszczy]
MRS. BROWN: Oddjae krew. Bada leki na grypę. Ten rodzaj działalności.
MAN: Oh.
MR. BROWN: [wrzeszczy]
ERIC: Ehh.
MRS. BROWN: Co panowie, uh,-- tak an marginesie, co z nimi robicie?
ERIC: One wszystki będą ratować życie ludzkiem.
MRS. BROWN: Mmm. To to co zawsze powtarza. 'To wszystko dla dobra kraju', tak zwykł mówić.
MR. BROWN: [wrzeszczy]
MRS. BROWN: Myslicie że to wszytko dla dobra kraju?
MR. BROWN: [wrzeszczy]
MAN: Hm?
MRS. BROWN: Myslicie że to wszytko dla dobra kraju?
MAN: Cóż, nie mamy o tym zielonego pojęcia, prosze pani. My po prostu, uh, wie pani, wykonujemy nasza pracę.
MR. BROWN: [wrzeszczy]
MRS. BROWN: Więc nie jesteście...lekarzami??
MR. BROWN: [wrzeszczy]
MAN: Na litość boska, oczywiście że nie.
MR. BROWN: [wrzeszczy]
MAN and ERIC: [śmieją się]
YOUNG MAN: Mamo. Tato. Wychodzę. Wrócę koło siódmej.
MAN and ERIC: [śmieją się]
MRS. BROWN: OK, synu. Uważaj na siebie.
MR. BROWN: [wrzeszczy]
MAN: Oh. teraz.
ERIC: M-hmm.
MR. BROWN: [wrzeszczy]
MRS. BROWN: Czy panowie, um,...
ERIC: [mruczy]
MAN: Tak, słucham?
MRS. BROWN: ...napijecie sie panowie herbaty?
MR. BROWN: [wrzeszczy]
MAN: Było by doprawdy bardzo miło.
MRS. BROWN: Oh.
MAN: Dziękuję.
MR. BROWN: [wrzeszczy]
MAN: Stokrotne dzieki, prosze pani.
MR. BROWN: [wrzeszczy]
MAN: Dziękuję.
MR. BROWN: [wrzeszczy]
MAN: Oh, eh,-- myslałem że już nigdy nie zapyta.
ERIC: Wiesz jak to jest.
MR. BROWN: [wrzeszczy]
MAN: Uhh, zdaje sobie pani sprawę że on, tego, musi być, uh,... tego, martwy,... zgodnie z warunkami ogólnymi, uh, zanim odda swoją wątrobę.
MRS. BROWN: Cóż, mówiłam mu o tym, ale nigdy mnie nie słucha. Głupi chłop!
MR. BROWN: [wrzeszczy]
MAN: Tak się zastanawiałem, ehh,... Tego, wie pani,co pani bedzie robic po tym wszystkim. Znaczy, [sniff] zostanie pani sama,... czy jest ktoś, eee,... cóż, ktoś inny, tego....na horyzoncie?
MRS. BROWN: Jestem za stara na takie rzeczy. Mój czas już minął.
MAN: Wcale nie! Jest pani bardzo atrakcyjną kobietą!.
MRS. BROWN: Na pewno nie myślę o kolejnym zamążpójściu.
MAN: Na pewno?
MRS. BROWN: Na pewno.
[pause]
MAN: Czy możemy w związku z tym - dostać pani wątrobę?
MRS. BROWN: Oh. nie, Chyb abym się... bała.
MAN: AW porządku. [snap] Coś pani powiem. |Prosze spojrzeć. Prosze posłuchac piosenki.
MAN IN PINK: Whenever life gets you down, Mrs. Brown,
And things seem hard or tough,
[clunk]
And people are stupid, obnoxious, or daft,
And you feel that you've had quite enough,
[boom]
[singing]
Just remember that you're standing on a planet that's evolving
And revolving at nine hundred miles an hour,
That's orbiting at nineteen miles a second, so it's reckoned,
A sun that is the source of all our power.
The sun and you and me and all the stars that we can see
Are moving at a million miles a day
In an outer spiral arm, at forty thousand miles an hour,
Of the galaxy we call the 'Milky Way'.
Our galaxy itself contains a hundred billion stars.
It's a hundred thousand light years side to side.
It bulges in the middle, sixteen thousand light years thick,
But out by us, it's just three thousand light years wide.
We're thirty thousand light years from galactic central point.
We go 'round every two hundred million years,
And our galaxy is only one of millions of billions
In this amazing and expanding universe.
[boom]
[slurp]
The universe itself keeps on expanding and expanding
In all of the directions it can whizz
As fast as it can go, at the speed of light, you know,
Twelve million miles a minute, and that's the fastest speed there is.
So remember, when you're feeling very small and insecure,
How amazingly unlikely is your birth,
And pray that there's intelligent life somewhere up in space,
'Cause there's bugger all down here on Earth.
[clunk]
MRS. BROWN: [sigh] Makes you feel so, sort of, insignificant, doesn't it?
MAN: Yeah. Yeah. [sniff] Can we have your liver, then?
MRS. BROWN: Yeah. All right. You talked me into it.
MAN: Eric! [clap]
Jak donosi prasa, pacjent po nieudanej reanimacji został uznany za zmarłego. Jednakowoż narządów nie zdążono mu pobrać bo w trakcie procedury zaczął reagować na ból i aktywnie opędzać się od biorców łapami. Początki transplantologii w Kinszasie? Nie, nie... 2009, UK. Procedura ta na wyspie jest do tego stopnia uznaniowa, że w zasadzie nikt nie wie kto i ile razy ma próbę powtórzyć. W gajdlansie stoi: dwóch doktorów ma powtórzyć badanie dwukrotnie. Proste? Bynajmniej...
Są szpitale gdzie procedurę wykonuje dwóch doktorów razem a następnie powtarzają to ponownie razem. Są takie gdzie wykonują to ci sami, ale oddzielnie. Są takie co wykonuje pierwszy set - razem, po czym drugi set - tez razem .A są tez takie co pierwsze dwa badania wykonuje dwóch doktorów oddzielnie - a następnie dwóch kolejnych wykonuje to jeszcze raz. Tez oddzielnie. Jeżeli ktoś się spocił czytając to, proszę pomyśleć ile kosztuje pisanie powyższych wywodów...
Słysząc powyższe rewelacje nie zdzierżyłem, podszedłem do prelegenta i zapytałem osochozi. Czemu nikt takowej procedury - a jest ona dość ważna, wydawać by się mogło, dużo ważniejsza niż procedura na ten przykład żucia gumy przed zabiegiem - nie napisał. I tu wyszła znowuż różnica między polskim systemem zamordyzmu koordynacji pionowej a poziomym systemem dekompozycji organizacyjnej w Jukeju. Mianowicie oni napisali do konsultantów coby wypowiedzieli się na temat draftu gajdlansa - i otrzymali 6 tysięcy różnych propozycji.
Konsesus jest spodziewany w czterdziestym czwartym.
Dwa tysiące. Czterdziestym czwartym.
MR. BROWN: Tak?
MAN: Hello. Uhh, możemy pobrać pańską wątrobę?
MR. BROWN: Moją co?
MAN: Pańską woątrobę. To duży, ehh, gruczołowy organ w pańskim brzuchu.
ERIC: [sniff]
MAN: Wie pan, taki, uh,-- jest czerwono-brązowy. Rodzaj pewnego, uhh,--
MR. BROWN: Taa,-- y-- y-- taak, wiem co to jest, ale... ja go używam, eh.
ERIC: Chwileczkę.
MR. BROWN: Hey! Hey! Stop!
ERIC: Facet, nie rżnij głupa.
MR. BROWN: Stop! Hey! Hey! Stop. Hey!
MAN: A ku ku.
MR. BROWN: zo - zostaw to!.
MAN: Co to jest, ha?
MR. BROWN: Karta dawcy wątroby.
MAN: nie musimy nic więcej tłumaczyc, prawda?
ERIC: Nie!
MR. BROWN: Panowie! Nie mogę wam teraz tego dać. Przecież tu pisze: "W przypadku śmierci". Uh. Oh! Ah. Ah. Eh.
MAN: Do tej pory nikt, komu pobraliśmy wątrobę, nie przeżył.
MR. BROWN: Agh.
ERIC: Przosze się tu położyć. To zajmie tylko chwileczkę
MR. BROWN: [wrzeszczy]
MAN: Zapnij to.
MR. BROWN: [wrzeszczy]
MRS. BROWN: 'Chwila. Co tu sie dzieje?
MAN: Uh, on własnie oddaje wątrobę.
MR. BROWN: [wrzeszczy]
MRS. BROWN: To przez tą durną kartę?
MAN: W rzeczy samej, prosze pani.
MR. BROWN: [wrzeszczy]
MRS. BROWN: Cały on!
MR. BROWN: [wrzeszczy]
MRS. BROWN: Łazi do tej durnej biblioteki, widzi kolejną akcje dobroczynną i wraca do domu pełen dobrych intencji.
MR. BROWN: [wrzeszczy]
MRS. BROWN: Oddjae krew. Bada leki na grypę. Ten rodzaj działalności.
MAN: Oh.
MR. BROWN: [wrzeszczy]
ERIC: Ehh.
MRS. BROWN: Co panowie, uh,-- tak an marginesie, co z nimi robicie?
ERIC: One wszystki będą ratować życie ludzkiem.
MRS. BROWN: Mmm. To to co zawsze powtarza. 'To wszystko dla dobra kraju', tak zwykł mówić.
MR. BROWN: [wrzeszczy]
MRS. BROWN: Myslicie że to wszytko dla dobra kraju?
MR. BROWN: [wrzeszczy]
MAN: Hm?
MRS. BROWN: Myslicie że to wszytko dla dobra kraju?
MAN: Cóż, nie mamy o tym zielonego pojęcia, prosze pani. My po prostu, uh, wie pani, wykonujemy nasza pracę.
MR. BROWN: [wrzeszczy]
MRS. BROWN: Więc nie jesteście...lekarzami??
MR. BROWN: [wrzeszczy]
MAN: Na litość boska, oczywiście że nie.
MR. BROWN: [wrzeszczy]
MAN and ERIC: [śmieją się]
YOUNG MAN: Mamo. Tato. Wychodzę. Wrócę koło siódmej.
MAN and ERIC: [śmieją się]
MRS. BROWN: OK, synu. Uważaj na siebie.
MR. BROWN: [wrzeszczy]
MAN: Oh. teraz.
ERIC: M-hmm.
MR. BROWN: [wrzeszczy]
MRS. BROWN: Czy panowie, um,...
ERIC: [mruczy]
MAN: Tak, słucham?
MRS. BROWN: ...napijecie sie panowie herbaty?
MR. BROWN: [wrzeszczy]
MAN: Było by doprawdy bardzo miło.
MRS. BROWN: Oh.
MAN: Dziękuję.
MR. BROWN: [wrzeszczy]
MAN: Stokrotne dzieki, prosze pani.
MR. BROWN: [wrzeszczy]
MAN: Dziękuję.
MR. BROWN: [wrzeszczy]
MAN: Oh, eh,-- myslałem że już nigdy nie zapyta.
ERIC: Wiesz jak to jest.
MR. BROWN: [wrzeszczy]
MAN: Uhh, zdaje sobie pani sprawę że on, tego, musi być, uh,... tego, martwy,... zgodnie z warunkami ogólnymi, uh, zanim odda swoją wątrobę.
MRS. BROWN: Cóż, mówiłam mu o tym, ale nigdy mnie nie słucha. Głupi chłop!
MR. BROWN: [wrzeszczy]
MAN: Tak się zastanawiałem, ehh,... Tego, wie pani,co pani bedzie robic po tym wszystkim. Znaczy, [sniff] zostanie pani sama,... czy jest ktoś, eee,... cóż, ktoś inny, tego....na horyzoncie?
MRS. BROWN: Jestem za stara na takie rzeczy. Mój czas już minął.
MAN: Wcale nie! Jest pani bardzo atrakcyjną kobietą!.
MRS. BROWN: Na pewno nie myślę o kolejnym zamążpójściu.
MAN: Na pewno?
MRS. BROWN: Na pewno.
[pause]
MAN: Czy możemy w związku z tym - dostać pani wątrobę?
MRS. BROWN: Oh. nie, Chyb abym się... bała.
MAN: AW porządku. [snap] Coś pani powiem. |Prosze spojrzeć. Prosze posłuchac piosenki.
MAN IN PINK: Whenever life gets you down, Mrs. Brown,
And things seem hard or tough,
[clunk]
And people are stupid, obnoxious, or daft,
And you feel that you've had quite enough,
[boom]
[singing]
Just remember that you're standing on a planet that's evolving
And revolving at nine hundred miles an hour,
That's orbiting at nineteen miles a second, so it's reckoned,
A sun that is the source of all our power.
The sun and you and me and all the stars that we can see
Are moving at a million miles a day
In an outer spiral arm, at forty thousand miles an hour,
Of the galaxy we call the 'Milky Way'.
Our galaxy itself contains a hundred billion stars.
It's a hundred thousand light years side to side.
It bulges in the middle, sixteen thousand light years thick,
But out by us, it's just three thousand light years wide.
We're thirty thousand light years from galactic central point.
We go 'round every two hundred million years,
And our galaxy is only one of millions of billions
In this amazing and expanding universe.
[boom]
[slurp]
The universe itself keeps on expanding and expanding
In all of the directions it can whizz
As fast as it can go, at the speed of light, you know,
Twelve million miles a minute, and that's the fastest speed there is.
So remember, when you're feeling very small and insecure,
How amazingly unlikely is your birth,
And pray that there's intelligent life somewhere up in space,
'Cause there's bugger all down here on Earth.
[clunk]
MRS. BROWN: [sigh] Makes you feel so, sort of, insignificant, doesn't it?
MAN: Yeah. Yeah. [sniff] Can we have your liver, then?
MRS. BROWN: Yeah. All right. You talked me into it.
MAN: Eric! [clap]
czwartek, 18 marca 2010
Deja vu
A long time ago, in the galaxy far, far away...
Moje pierwsze dni w Północnej Anglii. Nieco nudno. Rodzina dostępna tylko weekendowo, żadnych znajomych. Z nudów zapisałem się na dżima. Stawiłem się ochoczo na wstępną ocenę wydolności oraz pomiar obwodów i oporów, po czym poszliśmy na salę. Tum dostąpił wtajemniczenia w wajchy i dźwignie - którem już znał z moich przygód wcześniejszych, choć w czasie odległych - oraz przyrządów co to miały ze mnie zrobić cud piękności nieziemskiej.
Ponieważ niefrasobliwie zaznaczyłem na formularzu że zależy mi głównie na poprawie wydolności, zwiększeniu siły, poprawie sylwetki i utracie wagi, mój plan, ustalony przez zawodowego trenera przypominał zestaw obowiązków kamieniołomiarza, osadzonego za zdradę stanu. Pominę tu wszystkie ćwiczenia ciężarkowo-wajchowe, które zawsze powodowały u mnie długotrwałe uszkodzenia zakwasowe mięśni, bo jako chłop prawdziwy rwałem i targałem wszytko do ostatnich potów; chciałbym się skupić na sprytnie skonstruowanym torze przeszkód, złożonym z niewinnie wyglądających urządzeń, które tak naprawdę są sadystyczno-masochistycznym wytworem szalonych umysłów od marketingu sportowo-zdrowotnego.
Mój plan zawierał 3 minuty rozgrzewki na rowerku i trzy pietnastominutówki: chodu na bieżni, wiosłowania i cross-trainera, zwanego również nieprawidłowo stepperem.
Powiedzmy to szczerze.
Na pytanie jak z moja kondycja, odpowiedziałem, nieco poprawiając swoją ocenę, że jest ona beznadziejna. A mimo to sadysta-trener zadał to co powyżej. O Mater Dei... Tragizmu nadchodzącym wydarzeniom dodawał fakt że jestem samcem stuprocentowym. Czyli zawsze się nad kobietą pochyle, w drzwiach przepuszczę, kwiatka niezapowiedzianie nawet kupię - ale w tym mieści się również niezdolność do przyznania, że ktoś może wypić więcej ode mnie oraz chęć pokazania światu jakim to silny jest i wspaniały.
Po trzech minutach rozgrzewki na rowerku dostałem zadyszki. Wlazłem na bieżnię. Zazezowałem sąsiadowi przez ramię - truptał sobie z prędkością 12 km/h, zapatrzony w dal. Ha - to ja się tu żadnymi spacerami poniżał nie będę - przyłożyłem 10 i zacząłem spokojny bieg. 40 sekund później pomyślałem ze był to najgłupszy pomysł na świcie, po minucie zrobiło mi się ciemno przed oczami i dostałem zaburzeń rytmu. Symulując kontuzję nogi - co pozwoliło pochylić się nad nią, maskując tym samym konieczność padnięcia na podłogę z powodu niewydolności krążeniowo-oddechowej - uciekłem w stronę wiosła. Toż mnie jakaś rączka i krzesełko zabić nie powinny. Mając jednak w pamięci klapsa, jakiegom dostał od bieżni, zacząłem pomaluśku. Ot, piaty bieg - czyli połowa obciążenia, i ruszyłem. Nieszczęściem przysiadł się po prawej stronie jakiś umierający ze starości emeryt, który tempem 40 pociągnięć na minutę zaczął urządzenie szarpać. Nie mogłem być gorszy. Jak sobie łatwo wyobrazić, po około 2 minutkach powtórzyła się sytuacja z bieżni - tym razem zasymulowałem kontuzję ręki. Żeby mieć choć jakiekolwiek usprawiedliwieni, zazezowałem na emerytowy poziom, oczekując pierwszego. No, max drugiego. Życie bywa okrutne - rzecz jasna wiosłował sobie z maksymalnym obciążeniem na 10 stopniu. Z uczuciem niepokoju polazłem na cross-trainera - czy stepper, jak kto woli. Wybrałem taki z daleka od innych, ustawiłem przepisowy poziom 6/25 i pomaluśku podjąłem pedałowanie. Tu wytrzymałem 3 minuty, co składam na karb wcześniejszych ostrzeżeń i wyjątkowo spokojnego tempa.
W domu przegrzebałem net, poczytałem wszystkie możliwe porady dla grubasów w stanie beznadziejnym i zacząłem walkę z materią. O jej postępach informuje od czasu do czasu, nie ma sensu się powtarzać. Jednak jedno zdarzenie jest dość ciekawe: mianowicie, gdym był już bardzo zaawansowany w ćwiczeniach - potrafiłem wtedy przetruchtać 2 minuty (7 km/h)/przejść 3 minuty(6 km/h) x 6 cykli - przyszła sobie para, takie rześkie piećdziesięciolatki, które z prędkością zupełnie nieosiągalną dla mnie, bo 10 km/h poleciały 15 minut. Piętnaście minut. I pamiętam jak mi wtedy się z zazdrością patrzyło na nich - cholera, czempiony. Toż mi życia braknie...
Przedwczoraj poszedłem sobie na dżima coby troszkę potruchtać. Staram się teraz truchtanie ograniczać żeby stawy oszczędzać, kondycję wyrabiam cross-trainerem i wiosłem głównie, ale od czasu do czasu trzeba jednak osiągi z bieżnią skonfrontować. Wlazłem na maszynkę równocześnie z dżentelmenem circa jebałt w tym samym wieku. Może parę lat młodszym. Dobrze zbudowany, muskulatura słuszna, sylwetka w żadnym stopniu nie przypominająca mojej miszelinowatej opony - i zaczęliśmy pikać ustawieniami. Ruszyliśmy w tym samym czasie. Jako że mi chodziły po głowie 2 godziny ciągłego truchciku, postanowiłem zaatakować na moim stuprocentowo tlenowym poziomie, czyli 8 km/h. Mój towarzysz ustawił to samo i zaczęliśmy. Gdzieś po pięciu minutach przypomniało mi się że nie mam tyle czasu - i będę musiał skończyć po godzinie. Więc sięgnąłem do pulpitu i podniosłem troszeczkę prędkość do 9.1 km/h. Mój współbiegacz też sięgnął do swojego, bieżnię zwolnił i sapiąc jak lokomotywa z urazą popatrzył w moją stronę. I przypomniało mi się jak dwa lata temu patrzyłem z zazdrością na ludzi którzy mogą biegać piętnaście minut bez przerwy...
Trochę zeszło. Ale udało się. Mimo stu kilogramów wagi potrafię dzisiaj przebiec 5 km w czasie poniżej 30 minut, już niedługo, gdzieś pod koniec kwietnia, powinienem być gotowy do 10 km poniżej godziny. Teraz zajmuje mi to 66, 67 minut. I zastanawiam się, czy zdążę. Bo chcę pobiec ten pieroński maraton w 2012, a cel jest morderczy - czas poniżej 4 godzin... Problem w tym, że nie mogę ćwiczyć bardziej intensywnie bo zaczynają mnie stawy napierniczać.
Starość nie radość.
Ale - z drugiej strony - póki życia... ;)
Moje pierwsze dni w Północnej Anglii. Nieco nudno. Rodzina dostępna tylko weekendowo, żadnych znajomych. Z nudów zapisałem się na dżima. Stawiłem się ochoczo na wstępną ocenę wydolności oraz pomiar obwodów i oporów, po czym poszliśmy na salę. Tum dostąpił wtajemniczenia w wajchy i dźwignie - którem już znał z moich przygód wcześniejszych, choć w czasie odległych - oraz przyrządów co to miały ze mnie zrobić cud piękności nieziemskiej.
Ponieważ niefrasobliwie zaznaczyłem na formularzu że zależy mi głównie na poprawie wydolności, zwiększeniu siły, poprawie sylwetki i utracie wagi, mój plan, ustalony przez zawodowego trenera przypominał zestaw obowiązków kamieniołomiarza, osadzonego za zdradę stanu. Pominę tu wszystkie ćwiczenia ciężarkowo-wajchowe, które zawsze powodowały u mnie długotrwałe uszkodzenia zakwasowe mięśni, bo jako chłop prawdziwy rwałem i targałem wszytko do ostatnich potów; chciałbym się skupić na sprytnie skonstruowanym torze przeszkód, złożonym z niewinnie wyglądających urządzeń, które tak naprawdę są sadystyczno-masochistycznym wytworem szalonych umysłów od marketingu sportowo-zdrowotnego.
Mój plan zawierał 3 minuty rozgrzewki na rowerku i trzy pietnastominutówki: chodu na bieżni, wiosłowania i cross-trainera, zwanego również nieprawidłowo stepperem.
Powiedzmy to szczerze.
Na pytanie jak z moja kondycja, odpowiedziałem, nieco poprawiając swoją ocenę, że jest ona beznadziejna. A mimo to sadysta-trener zadał to co powyżej. O Mater Dei... Tragizmu nadchodzącym wydarzeniom dodawał fakt że jestem samcem stuprocentowym. Czyli zawsze się nad kobietą pochyle, w drzwiach przepuszczę, kwiatka niezapowiedzianie nawet kupię - ale w tym mieści się również niezdolność do przyznania, że ktoś może wypić więcej ode mnie oraz chęć pokazania światu jakim to silny jest i wspaniały.
Po trzech minutach rozgrzewki na rowerku dostałem zadyszki. Wlazłem na bieżnię. Zazezowałem sąsiadowi przez ramię - truptał sobie z prędkością 12 km/h, zapatrzony w dal. Ha - to ja się tu żadnymi spacerami poniżał nie będę - przyłożyłem 10 i zacząłem spokojny bieg. 40 sekund później pomyślałem ze był to najgłupszy pomysł na świcie, po minucie zrobiło mi się ciemno przed oczami i dostałem zaburzeń rytmu. Symulując kontuzję nogi - co pozwoliło pochylić się nad nią, maskując tym samym konieczność padnięcia na podłogę z powodu niewydolności krążeniowo-oddechowej - uciekłem w stronę wiosła. Toż mnie jakaś rączka i krzesełko zabić nie powinny. Mając jednak w pamięci klapsa, jakiegom dostał od bieżni, zacząłem pomaluśku. Ot, piaty bieg - czyli połowa obciążenia, i ruszyłem. Nieszczęściem przysiadł się po prawej stronie jakiś umierający ze starości emeryt, który tempem 40 pociągnięć na minutę zaczął urządzenie szarpać. Nie mogłem być gorszy. Jak sobie łatwo wyobrazić, po około 2 minutkach powtórzyła się sytuacja z bieżni - tym razem zasymulowałem kontuzję ręki. Żeby mieć choć jakiekolwiek usprawiedliwieni, zazezowałem na emerytowy poziom, oczekując pierwszego. No, max drugiego. Życie bywa okrutne - rzecz jasna wiosłował sobie z maksymalnym obciążeniem na 10 stopniu. Z uczuciem niepokoju polazłem na cross-trainera - czy stepper, jak kto woli. Wybrałem taki z daleka od innych, ustawiłem przepisowy poziom 6/25 i pomaluśku podjąłem pedałowanie. Tu wytrzymałem 3 minuty, co składam na karb wcześniejszych ostrzeżeń i wyjątkowo spokojnego tempa.
W domu przegrzebałem net, poczytałem wszystkie możliwe porady dla grubasów w stanie beznadziejnym i zacząłem walkę z materią. O jej postępach informuje od czasu do czasu, nie ma sensu się powtarzać. Jednak jedno zdarzenie jest dość ciekawe: mianowicie, gdym był już bardzo zaawansowany w ćwiczeniach - potrafiłem wtedy przetruchtać 2 minuty (7 km/h)/przejść 3 minuty(6 km/h) x 6 cykli - przyszła sobie para, takie rześkie piećdziesięciolatki, które z prędkością zupełnie nieosiągalną dla mnie, bo 10 km/h poleciały 15 minut. Piętnaście minut. I pamiętam jak mi wtedy się z zazdrością patrzyło na nich - cholera, czempiony. Toż mi życia braknie...
Przedwczoraj poszedłem sobie na dżima coby troszkę potruchtać. Staram się teraz truchtanie ograniczać żeby stawy oszczędzać, kondycję wyrabiam cross-trainerem i wiosłem głównie, ale od czasu do czasu trzeba jednak osiągi z bieżnią skonfrontować. Wlazłem na maszynkę równocześnie z dżentelmenem circa jebałt w tym samym wieku. Może parę lat młodszym. Dobrze zbudowany, muskulatura słuszna, sylwetka w żadnym stopniu nie przypominająca mojej miszelinowatej opony - i zaczęliśmy pikać ustawieniami. Ruszyliśmy w tym samym czasie. Jako że mi chodziły po głowie 2 godziny ciągłego truchciku, postanowiłem zaatakować na moim stuprocentowo tlenowym poziomie, czyli 8 km/h. Mój towarzysz ustawił to samo i zaczęliśmy. Gdzieś po pięciu minutach przypomniało mi się że nie mam tyle czasu - i będę musiał skończyć po godzinie. Więc sięgnąłem do pulpitu i podniosłem troszeczkę prędkość do 9.1 km/h. Mój współbiegacz też sięgnął do swojego, bieżnię zwolnił i sapiąc jak lokomotywa z urazą popatrzył w moją stronę. I przypomniało mi się jak dwa lata temu patrzyłem z zazdrością na ludzi którzy mogą biegać piętnaście minut bez przerwy...
Trochę zeszło. Ale udało się. Mimo stu kilogramów wagi potrafię dzisiaj przebiec 5 km w czasie poniżej 30 minut, już niedługo, gdzieś pod koniec kwietnia, powinienem być gotowy do 10 km poniżej godziny. Teraz zajmuje mi to 66, 67 minut. I zastanawiam się, czy zdążę. Bo chcę pobiec ten pieroński maraton w 2012, a cel jest morderczy - czas poniżej 4 godzin... Problem w tym, że nie mogę ćwiczyć bardziej intensywnie bo zaczynają mnie stawy napierniczać.
Starość nie radość.
Ale - z drugiej strony - póki życia... ;)
środa, 17 marca 2010
Bagnet (cz.V)
- Doktorze? - ciche pukanie wytrąciło Kovalika z transu. Kkurdesz pałasz, właśnie odpływał w sen, słuchając spokojnego brzmienia Norah Jones. Śpiewane miękkim, mruczącym głosem „Come Away With Me” leniwie sączyło się z głośniczków. Żeby to rudy byk...
- Gdzie tym razem?
- Nnie, nie wyjazd. Luknął byś na defibrylator? Cos dziwnego się z nim dzieje.
Kovalik zwlekł się z wyra i włożył ubranie. Śpiwór rzucony byle jak dopełniał obrazu nędzy i rozpaczy jakim malowała się odrapana dyżurka. Pod ścianą pyszniła się zdezelowana wersalka, pamiętająca czasy późnego Bieruta. W rogu pokoju stał stolik z dwoma fotelami które naczelny kazał wstawić po ostatnich awanturach. Najwyraźniej nie zrozumiał wkurwionego Kovalika który starał się mu wytłumaczyć że doktor powinien mieć warunki przynajmniej takie jak koń w stajni. Pominąwszy wykładzinę klasy zasranej słomy, dyżurka wyglądała gorzej w każdym aspekcie.
- Pokaż, co tam się dzieje.
Przeszli do karetki. Kazik włączył sprzęt. Ekranik zamrugał zgrabnie, przeszedł self-test po czym na głównym panelu wyświetlił się napis: attach electrodes.
- No i co?
- Jakie attache? Żeby polityka prądem? - Kazik miał inklinacje bardziej francusko- niż angielskojęzyczne.
- Elektrody żeby podpiąć.
- No ale po ch... - Kazik ugryzł się w język. Polityka finansowania obiadów z kar nałożonych za obsceniczne wyrażenia zaczynała działać - ..orobe ciężką? Toż łyżki na miejscu, wszytko jak trzeba...
- Może te nowe żelówki chce?
- Nie dam. - Kazik oznajmił to tonem lwicy przepytywanej w sprawie udostępnienia na obiad swoich młodych.
- Pewnie przy tym pokazie coś pomieszali w opcjach. Dawaj, się ustawi - z rana przyjechał rep który zachwalał „bardzo bezpieczne i wcale nie tak drogie, szczególnie gdy weźmiemy pod uwagę wartość życia ludzkiego” samoprzylepne elektrody żelowe. Wszyscy patrzyli wtedy na cudeńka im zachwalane i nikt, prócz Kovalika, nie zwrócił uwagi na minę naczelnego który mało przy tym się nie udławił ze śmiechu.
Kovalik wszedł w ustawienia, wyłączył tryb AED który go patologicznie wkurwiał i przełączył detekcję na „paddles”. Przy okazji wyłączył sygnalizacje dźwiękową, zostawiając jedynie alarm gotowości. Zawsze go te pik-piki, dochodzące z zadowolonej z siebie maszynki, irytowały. Sprzęt po włączeniu ma być gotowy do działania a nie pikać. Zresetował urządzenie.
- Powinno być. Włączamy... - ekranik zamigotał żółto, przeleciała króciutka seria wewnętrznych komend i wyświetliły się poziome linie. -...no właśnie... daj elektrody.
Kazik podał komplet, Kovalik przylepił to sobie do rąk i czoła. Pik pik pik potwierdziło odczyt QRSów. -I po kłopocie. Przy okazji nie będzie nas tym pierońskim wyciem irytować. Baterie sprawdziłeś?
- Świeżynki. - Kazik prawie się obraził. Po ostatniej akcji, w czasie której zawiodły obie baterie, wprowadzono podwójna kontrolę i przymusową wymianę co 12 godzin, nawet gdy nie były używane.
- No to - co tu tak bedę sam siedział - Kovalik znany był z cytatów filmowych, Miś, Seksmisja, Rejs - a ostatnio Psy.
- Doktooor, wyjazd!
- ...przecie bułki z margaryną nie jadłem - to czego mi się tu dobre kończy... - zamruczał Kovalik i wykonując obłędny taniec wbił się w ciuchy. Coś mu przeszkadzało w biegu do samochodu, dopiero gdy usiadł, zorientował się że ma zamek niezapięty. Który z niejasnych do końca przyczyn znajdował się tym razem z tyłu. Szybko dokonał zmiany i doprowadził garderobę do porządku. -Muszę sobie chyba dresy na gumce kupić...
Szybki nie skwitował. Po trzydziestu latach jeżdżenia za kółkiem doszedł do filozofii która była mieszanką perfekcjonizmu i stoicyzmu. Prócz Oreoranów kopiących jego przysposobione, czterokołowe dziecko, nic nie było go w stanie wyprowadzić z równowagi. Czy zdziwić.
- Gdzie?
- Do Bizonika jedziemy. Jakiegoś starego dziada znaleźli w ruinach Słoneczka.
Kovalika zaswędziała rana co to jej się nabawił w czasie ostatniego pobytu w tym jakże przytulnym ośrodku. Tym razem - żadnych biegów. Żeby tam dziewica orleańska rodziła, krok stateczny a ruch opanowany, obiecał sobie. Ostatecznie dobry ratownik to żywy ratownik...
Przy ruinach nikt nie czekał. Ich "halo" odbiło się echem wśród pustkowia. W końcu doszli do wniosku że od stania tylko żylaków się nabawią.
- Doktor, ino pomaluśku, dobra? - Kazik odruchowo pomacał się po plecach. Po ostatniej wizycie w Słoneczku coś mu strzeliło w krzyżach - Kovalik jednakowoż ważył swoje sto dziesięć kilo - i do tej pory wsuwał mydocalm z diclofenacem. -Pomógł byś? Bo nie bardzo jeszcze mogę dźwigać...
Kovalik zawiesił sobie na ramieniu defibrylator i przesunął go na plecy.
- Oki?
- Dzięki.
- No to - jako te ambasadory - zarządził Kovalik i ruszył przodem. Nie wiedzieć czemu poczuł niepokój. Cholera jasna, jakieś stresy pourazowe mam, czy co? Ruina jak ruina, weźmie się co się znajdzie i na izbę odstawi. Jak dobrze pójdzie to jeszcze zdążę po powrocie pizze zamówić. Wyciągnął dwie czołówki, które po feralnym dniu zakupił w necie, jedną podał Kaziowi, drugą założył sobie. Ostatecznie walnąć łbem w futrynę każdemu się może przytrafić, ale drugie zdarzenie świadczy jednak o braku mechanizmów przystosowawczych. Czy o zwykłej głupocie.
- Halo? Pogotowie ratunkowe, jest tu kto?
Cisza wydawała się być wręcz bezczelnie arogancka. Kovalik potarł miejsce gdzie mu ostatnio Hoffman zdjął szwy z głowy i ruszył w kierunku schodów. Niepokój mu wzrósł. Wziął spokojny wdech - wydech przez nos, wdech - wydech przez nos i poczuł jak tętno zwalnia a panika idzie precz. Urlop mi się należy. Albo pojadę gdzie na jaką plażę dobrowolnie, gołe laski oglądać - albo mnie przymusowo wyślą. Tyle że tam laski w fartuchach chodzą...
- Słyszałeś?
- Mhm. Tam coś jęczy. Halo?!
- Tttutaj... - od strony znajomych schodów dobiegł go słaby głos. Też jakby znajomy?
Przyspieszyli, zleźli do piwnicy... Kovalik aż się za siebie oglądnął, ale schody kończyły się dokładnie na tym poziomie. Żadnych schronów, żadnych przejść tajemnych. Taak. Lepiej o tym nikomu nie wspominać, po co mu jakieś psychiatryczne kontrole.
- Ttuttaj...
- Dzień dobry - a raczej dobry wieczór. Skąd się tu pan wziął? I kto po pomoc dzwonił?
Stary, trzymając zwieszoną głowę, pokazał trzymaną w dłoni komórkę. No tak. Najprostsze wyjaśnienie zawsze najtrudniej znaleźć. -Co się stało?
- Noga... kkurwaszsz, jak boli...
Kovalik szybko przeleciał dłońmi po pacjencie. Faktycznie, prócz nogi, nic. Cienie na ścianie zatańczył zgodnie z ruchem jego głowy.
- Kaziu, tego w Kramery nie zapakujemy... Potrzebujemy naciągową... i deska będzie potrzebna, nosze nie wejdą.
- Zostawić ci graty czy zanieść do karetki?
- Zabierz. Nie będziemy się tu w OIOM bawić...
Światło czołówki Kazika, kołysząc się, zniknęło za zakrętem. Kovalik obrócił się w stronę pacjenta. Ten przysłonił oczy.
- Weź, synek, nie świeć po oczach... - rzekł z wyrzutem. Znany, wykwintny zapach mirabelek delikatnie podrażnił powonienie Kovalika.
- Dziade... - ugryzł się w język - Jakub? A co ty tu do cholery robisz?
- A na co to wygląda, trening Tai Chi? - odpowiedział nieco zirytowany stary. -Przyjechałem sprawdzić co się z tą twoją stało i jak sierota wlazłem w ten cholerny gruz. I, o - stary, wskazując dramatycznym ruchem nogę ruszył się i z jego ust wyrwał się jęk. - Żeżż w mordę...
- Może dam coś przeciwbólowego? - zaoferował się Kovalik.
- Czegoś przeciwbólowego to ja mam w sobie ze dwa litry. Więcej nie trzeba... - stary skrzywił się i spróbował podciągnąć nogę. Zza pleców Kovalika rozległo się szuranie kroków.
- Kaziu, dobrze że... - słowa ugrzęzły mu w krtani. Schodami w górę, wiodącymi z dolnych poziomów szurała w ich stronę dobra znajoma. Odruchowo cofnął się i nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności stanął staremu na złamanej nodze. Który wycharczał cos niezrozumiale i pacnął głową w podłogę.
Oż w mordę, gdzie skolina? - torba porzucona przy wejściu do pomieszczenia przesunęła się, potrącona szurającą nogą staruchy. A co ona tak jakoś - tymi nogami - pomyślał nieprzytomnie Kovalik i przyświecił prosto w twarz nadchodzącej kreaturze. Babka wygląda nieco inaczej niż ostatnim razem - włos zmierzwiony dalej straszył Bóg wie jakim zwierzyńcem skrywającym się we wnętrzu, ale twarz... Żuchwa starej kołysała się miarowo w rytm kroków, przez nadgnitą lewą stronę twarzy prześwitywały kości i zęby. Oczy ze sztywnymi źrenicami wpatrywały się w niego bez wyrazu... Cholera, a co ze starym zrobić? Torba, muszę się dostać do torby - starając się panicznie wymyślić jakąkolwiek strategię przeoczył fakt że babka była już w zaawansowanym stadium rozpadu a mimo to dawała sobie całkiem dobrze radę z chodzeniem. Przesunął się pod ścianę, babka posłusznie zmieniła kurs. Starając się odwlec ją od starego a przy okazji dosięgnąć torby, manewrował przy lewej ścianie. Podstęp udał się połowicznie. Z jednej strony wywlókł ją z pomieszczenia, z drugiej nie dał rady zabrać torby. Co gorsze, nie mógł uciec na górę - za sobą miał teraz schody w dół. Nagle poczuł że mu krew mózg zalała. Żeby mnie takie próchno straszyło? Podniósł kawał cegły i nie zastanawiając się długo przyskoczył do babki. Cios nie doszedł celu. Jednym ruchem stara złapała go za rękę, unieruchamiając ją jak w imadle a drugą złapała za szyje. Zaczął się szarpać ale była nieprawdopodobnie silna. Czuł smród gnijącego ciała, pod uciskiem wypuścił cegłę, babka momentalnie wzmocniła chwyt drugą ręką na jego szyi. Czuł że traci oddech, w panice zaczął szukać czegokolwiek co mogło by się nadać na broń i nagle jego ręce natrafiły na przewieszony przez ramię defibrylator. Na pamięć przekręcił wyłącznik na 360J, wdusił przycisk „Charge”, wyrwał łyżki z zaczepów. Na głośne piiiiii oznajmiające gotowość do strzału babka przechyliła nieco głowę i jakby się zawahała. Kovalik jednym płynnym ruchem przyłożył jej elektrody do głowy i nacisnął czerwone guziczki oznaczone „Shock”. Efekt przeszedł jego najśmielsze oczekiwania. Głowę spowiła błękitna poświata, włosy stanęły dęba, z uszu poszedł dym a oczy... - oczy wyskoczyły z czaszki jak na sprężynkach po czym zadyndały, wisząc na nerwach wzrokowych, gdzieś na wysokości żuchwy. Babka zwolniła chwyt, rozległ się dźwięk pompowanej opony i z miękkim „plopppp” rozleciała się po pomieszczeniu. Kovalik z obrzydzeniem starł śmierdzące szczątki z twarzy i otrzepał się jak kot po kąpieli. Jassna cholera... A co to było? Stary, co ze starym?
- Dzia...Jakub!
- Czego? - stary nieco nieprzytomnie popatrzył się na niego. Zamrugał kilkukrotnie oczami i uśmiechnął się -O, sądząc z wyglądu to ci się udało?
- Co to było?
- A, zzombiło ją najwyraźniej. W sumie żaden problem, wystarczy zdekapitować i po krzyku. Weź się ogarnij, zaraz tu będą.
- Ale co ja im - jak to wszystko wytłumaczyć?
- Nic nie zobaczą. Widzących mało jest, chybaś zajarzył tym swoim medycznym łbem że twój kumpel nic nie pamięta?
Kovalik w milczeniu kiwnął głową.
Stary wyciągnął zza cholewy bagnet.
- Masz. Zasłużyłeś. Ja muszę do siebie wracać. Za bardzo mi się tam sąsiady po moim z szambiarką panoszą.
- A noga? Jak, toż do szpitala... - nie dokończył.
- W domu se złożę. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Jam cię tu nie do złamanej nogi potrzebował - stary mrugnął porozumiewawczo okiem, złożył dłonie w dziwny znak, powietrze zafalowało - i znikł.
- Dooktoor!
- Co jest? - nie odwracając głowy Kovalik zaciągnął się ostatni raz i zgasił papierosa. Musi to w końcu rzucić w cholerę.
- Znalazłeś coś?
- Nic!
- Ja też nic. - Kazik pokazał się na schodach. -Pewnie znowu gówniarze fałszywkę zrobiły. Chodź, mamy wezwanie do starej Maciochowej. Zaś jej pikawa nawala.
- Gdzie tym razem?
- Nnie, nie wyjazd. Luknął byś na defibrylator? Cos dziwnego się z nim dzieje.
Kovalik zwlekł się z wyra i włożył ubranie. Śpiwór rzucony byle jak dopełniał obrazu nędzy i rozpaczy jakim malowała się odrapana dyżurka. Pod ścianą pyszniła się zdezelowana wersalka, pamiętająca czasy późnego Bieruta. W rogu pokoju stał stolik z dwoma fotelami które naczelny kazał wstawić po ostatnich awanturach. Najwyraźniej nie zrozumiał wkurwionego Kovalika który starał się mu wytłumaczyć że doktor powinien mieć warunki przynajmniej takie jak koń w stajni. Pominąwszy wykładzinę klasy zasranej słomy, dyżurka wyglądała gorzej w każdym aspekcie.
- Pokaż, co tam się dzieje.
Przeszli do karetki. Kazik włączył sprzęt. Ekranik zamrugał zgrabnie, przeszedł self-test po czym na głównym panelu wyświetlił się napis: attach electrodes.
- No i co?
- Jakie attache? Żeby polityka prądem? - Kazik miał inklinacje bardziej francusko- niż angielskojęzyczne.
- Elektrody żeby podpiąć.
- No ale po ch... - Kazik ugryzł się w język. Polityka finansowania obiadów z kar nałożonych za obsceniczne wyrażenia zaczynała działać - ..orobe ciężką? Toż łyżki na miejscu, wszytko jak trzeba...
- Może te nowe żelówki chce?
- Nie dam. - Kazik oznajmił to tonem lwicy przepytywanej w sprawie udostępnienia na obiad swoich młodych.
- Pewnie przy tym pokazie coś pomieszali w opcjach. Dawaj, się ustawi - z rana przyjechał rep który zachwalał „bardzo bezpieczne i wcale nie tak drogie, szczególnie gdy weźmiemy pod uwagę wartość życia ludzkiego” samoprzylepne elektrody żelowe. Wszyscy patrzyli wtedy na cudeńka im zachwalane i nikt, prócz Kovalika, nie zwrócił uwagi na minę naczelnego który mało przy tym się nie udławił ze śmiechu.
Kovalik wszedł w ustawienia, wyłączył tryb AED który go patologicznie wkurwiał i przełączył detekcję na „paddles”. Przy okazji wyłączył sygnalizacje dźwiękową, zostawiając jedynie alarm gotowości. Zawsze go te pik-piki, dochodzące z zadowolonej z siebie maszynki, irytowały. Sprzęt po włączeniu ma być gotowy do działania a nie pikać. Zresetował urządzenie.
- Powinno być. Włączamy... - ekranik zamigotał żółto, przeleciała króciutka seria wewnętrznych komend i wyświetliły się poziome linie. -...no właśnie... daj elektrody.
Kazik podał komplet, Kovalik przylepił to sobie do rąk i czoła. Pik pik pik potwierdziło odczyt QRSów. -I po kłopocie. Przy okazji nie będzie nas tym pierońskim wyciem irytować. Baterie sprawdziłeś?
- Świeżynki. - Kazik prawie się obraził. Po ostatniej akcji, w czasie której zawiodły obie baterie, wprowadzono podwójna kontrolę i przymusową wymianę co 12 godzin, nawet gdy nie były używane.
- No to - co tu tak bedę sam siedział - Kovalik znany był z cytatów filmowych, Miś, Seksmisja, Rejs - a ostatnio Psy.
- Doktooor, wyjazd!
- ...przecie bułki z margaryną nie jadłem - to czego mi się tu dobre kończy... - zamruczał Kovalik i wykonując obłędny taniec wbił się w ciuchy. Coś mu przeszkadzało w biegu do samochodu, dopiero gdy usiadł, zorientował się że ma zamek niezapięty. Który z niejasnych do końca przyczyn znajdował się tym razem z tyłu. Szybko dokonał zmiany i doprowadził garderobę do porządku. -Muszę sobie chyba dresy na gumce kupić...
Szybki nie skwitował. Po trzydziestu latach jeżdżenia za kółkiem doszedł do filozofii która była mieszanką perfekcjonizmu i stoicyzmu. Prócz Oreoranów kopiących jego przysposobione, czterokołowe dziecko, nic nie było go w stanie wyprowadzić z równowagi. Czy zdziwić.
- Gdzie?
- Do Bizonika jedziemy. Jakiegoś starego dziada znaleźli w ruinach Słoneczka.
Kovalika zaswędziała rana co to jej się nabawił w czasie ostatniego pobytu w tym jakże przytulnym ośrodku. Tym razem - żadnych biegów. Żeby tam dziewica orleańska rodziła, krok stateczny a ruch opanowany, obiecał sobie. Ostatecznie dobry ratownik to żywy ratownik...
Przy ruinach nikt nie czekał. Ich "halo" odbiło się echem wśród pustkowia. W końcu doszli do wniosku że od stania tylko żylaków się nabawią.
- Doktor, ino pomaluśku, dobra? - Kazik odruchowo pomacał się po plecach. Po ostatniej wizycie w Słoneczku coś mu strzeliło w krzyżach - Kovalik jednakowoż ważył swoje sto dziesięć kilo - i do tej pory wsuwał mydocalm z diclofenacem. -Pomógł byś? Bo nie bardzo jeszcze mogę dźwigać...
Kovalik zawiesił sobie na ramieniu defibrylator i przesunął go na plecy.
- Oki?
- Dzięki.
- No to - jako te ambasadory - zarządził Kovalik i ruszył przodem. Nie wiedzieć czemu poczuł niepokój. Cholera jasna, jakieś stresy pourazowe mam, czy co? Ruina jak ruina, weźmie się co się znajdzie i na izbę odstawi. Jak dobrze pójdzie to jeszcze zdążę po powrocie pizze zamówić. Wyciągnął dwie czołówki, które po feralnym dniu zakupił w necie, jedną podał Kaziowi, drugą założył sobie. Ostatecznie walnąć łbem w futrynę każdemu się może przytrafić, ale drugie zdarzenie świadczy jednak o braku mechanizmów przystosowawczych. Czy o zwykłej głupocie.
- Halo? Pogotowie ratunkowe, jest tu kto?
Cisza wydawała się być wręcz bezczelnie arogancka. Kovalik potarł miejsce gdzie mu ostatnio Hoffman zdjął szwy z głowy i ruszył w kierunku schodów. Niepokój mu wzrósł. Wziął spokojny wdech - wydech przez nos, wdech - wydech przez nos i poczuł jak tętno zwalnia a panika idzie precz. Urlop mi się należy. Albo pojadę gdzie na jaką plażę dobrowolnie, gołe laski oglądać - albo mnie przymusowo wyślą. Tyle że tam laski w fartuchach chodzą...
- Słyszałeś?
- Mhm. Tam coś jęczy. Halo?!
- Tttutaj... - od strony znajomych schodów dobiegł go słaby głos. Też jakby znajomy?
Przyspieszyli, zleźli do piwnicy... Kovalik aż się za siebie oglądnął, ale schody kończyły się dokładnie na tym poziomie. Żadnych schronów, żadnych przejść tajemnych. Taak. Lepiej o tym nikomu nie wspominać, po co mu jakieś psychiatryczne kontrole.
- Ttuttaj...
- Dzień dobry - a raczej dobry wieczór. Skąd się tu pan wziął? I kto po pomoc dzwonił?
Stary, trzymając zwieszoną głowę, pokazał trzymaną w dłoni komórkę. No tak. Najprostsze wyjaśnienie zawsze najtrudniej znaleźć. -Co się stało?
- Noga... kkurwaszsz, jak boli...
Kovalik szybko przeleciał dłońmi po pacjencie. Faktycznie, prócz nogi, nic. Cienie na ścianie zatańczył zgodnie z ruchem jego głowy.
- Kaziu, tego w Kramery nie zapakujemy... Potrzebujemy naciągową... i deska będzie potrzebna, nosze nie wejdą.
- Zostawić ci graty czy zanieść do karetki?
- Zabierz. Nie będziemy się tu w OIOM bawić...
Światło czołówki Kazika, kołysząc się, zniknęło za zakrętem. Kovalik obrócił się w stronę pacjenta. Ten przysłonił oczy.
- Weź, synek, nie świeć po oczach... - rzekł z wyrzutem. Znany, wykwintny zapach mirabelek delikatnie podrażnił powonienie Kovalika.
- Dziade... - ugryzł się w język - Jakub? A co ty tu do cholery robisz?
- A na co to wygląda, trening Tai Chi? - odpowiedział nieco zirytowany stary. -Przyjechałem sprawdzić co się z tą twoją stało i jak sierota wlazłem w ten cholerny gruz. I, o - stary, wskazując dramatycznym ruchem nogę ruszył się i z jego ust wyrwał się jęk. - Żeżż w mordę...
- Może dam coś przeciwbólowego? - zaoferował się Kovalik.
- Czegoś przeciwbólowego to ja mam w sobie ze dwa litry. Więcej nie trzeba... - stary skrzywił się i spróbował podciągnąć nogę. Zza pleców Kovalika rozległo się szuranie kroków.
- Kaziu, dobrze że... - słowa ugrzęzły mu w krtani. Schodami w górę, wiodącymi z dolnych poziomów szurała w ich stronę dobra znajoma. Odruchowo cofnął się i nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności stanął staremu na złamanej nodze. Który wycharczał cos niezrozumiale i pacnął głową w podłogę.
Oż w mordę, gdzie skolina? - torba porzucona przy wejściu do pomieszczenia przesunęła się, potrącona szurającą nogą staruchy. A co ona tak jakoś - tymi nogami - pomyślał nieprzytomnie Kovalik i przyświecił prosto w twarz nadchodzącej kreaturze. Babka wygląda nieco inaczej niż ostatnim razem - włos zmierzwiony dalej straszył Bóg wie jakim zwierzyńcem skrywającym się we wnętrzu, ale twarz... Żuchwa starej kołysała się miarowo w rytm kroków, przez nadgnitą lewą stronę twarzy prześwitywały kości i zęby. Oczy ze sztywnymi źrenicami wpatrywały się w niego bez wyrazu... Cholera, a co ze starym zrobić? Torba, muszę się dostać do torby - starając się panicznie wymyślić jakąkolwiek strategię przeoczył fakt że babka była już w zaawansowanym stadium rozpadu a mimo to dawała sobie całkiem dobrze radę z chodzeniem. Przesunął się pod ścianę, babka posłusznie zmieniła kurs. Starając się odwlec ją od starego a przy okazji dosięgnąć torby, manewrował przy lewej ścianie. Podstęp udał się połowicznie. Z jednej strony wywlókł ją z pomieszczenia, z drugiej nie dał rady zabrać torby. Co gorsze, nie mógł uciec na górę - za sobą miał teraz schody w dół. Nagle poczuł że mu krew mózg zalała. Żeby mnie takie próchno straszyło? Podniósł kawał cegły i nie zastanawiając się długo przyskoczył do babki. Cios nie doszedł celu. Jednym ruchem stara złapała go za rękę, unieruchamiając ją jak w imadle a drugą złapała za szyje. Zaczął się szarpać ale była nieprawdopodobnie silna. Czuł smród gnijącego ciała, pod uciskiem wypuścił cegłę, babka momentalnie wzmocniła chwyt drugą ręką na jego szyi. Czuł że traci oddech, w panice zaczął szukać czegokolwiek co mogło by się nadać na broń i nagle jego ręce natrafiły na przewieszony przez ramię defibrylator. Na pamięć przekręcił wyłącznik na 360J, wdusił przycisk „Charge”, wyrwał łyżki z zaczepów. Na głośne piiiiii oznajmiające gotowość do strzału babka przechyliła nieco głowę i jakby się zawahała. Kovalik jednym płynnym ruchem przyłożył jej elektrody do głowy i nacisnął czerwone guziczki oznaczone „Shock”. Efekt przeszedł jego najśmielsze oczekiwania. Głowę spowiła błękitna poświata, włosy stanęły dęba, z uszu poszedł dym a oczy... - oczy wyskoczyły z czaszki jak na sprężynkach po czym zadyndały, wisząc na nerwach wzrokowych, gdzieś na wysokości żuchwy. Babka zwolniła chwyt, rozległ się dźwięk pompowanej opony i z miękkim „plopppp” rozleciała się po pomieszczeniu. Kovalik z obrzydzeniem starł śmierdzące szczątki z twarzy i otrzepał się jak kot po kąpieli. Jassna cholera... A co to było? Stary, co ze starym?
- Dzia...Jakub!
- Czego? - stary nieco nieprzytomnie popatrzył się na niego. Zamrugał kilkukrotnie oczami i uśmiechnął się -O, sądząc z wyglądu to ci się udało?
- Co to było?
- A, zzombiło ją najwyraźniej. W sumie żaden problem, wystarczy zdekapitować i po krzyku. Weź się ogarnij, zaraz tu będą.
- Ale co ja im - jak to wszystko wytłumaczyć?
- Nic nie zobaczą. Widzących mało jest, chybaś zajarzył tym swoim medycznym łbem że twój kumpel nic nie pamięta?
Kovalik w milczeniu kiwnął głową.
Stary wyciągnął zza cholewy bagnet.
- Masz. Zasłużyłeś. Ja muszę do siebie wracać. Za bardzo mi się tam sąsiady po moim z szambiarką panoszą.
- A noga? Jak, toż do szpitala... - nie dokończył.
- W domu se złożę. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Jam cię tu nie do złamanej nogi potrzebował - stary mrugnął porozumiewawczo okiem, złożył dłonie w dziwny znak, powietrze zafalowało - i znikł.
- Dooktoor!
- Co jest? - nie odwracając głowy Kovalik zaciągnął się ostatni raz i zgasił papierosa. Musi to w końcu rzucić w cholerę.
- Znalazłeś coś?
- Nic!
- Ja też nic. - Kazik pokazał się na schodach. -Pewnie znowu gówniarze fałszywkę zrobiły. Chodź, mamy wezwanie do starej Maciochowej. Zaś jej pikawa nawala.
wtorek, 16 marca 2010
Co należy zwiedzić w Londynie
Szanowni Państwo :)
Jako że Obom zgłosił zapotrzebowanie na informację dotyczącą Londynu, jestem niejako w kropce - mianowicie stolicznoje miasto znam jedynie z kilku wyjazdów służbowych oraz dwóch wyjazdów rodzinnych - w czasie których zobaczyliśmy National Gallery i przejechali się Big Eye’em. Wycieczka którą zafundowaliśmy sobie double-decker’em nie wchodzi raczej w grę z racji pogody. Nie wspominam tu o atrakcjach związanych z przejazdem londyńskim metrem czy pociągiem linii East Coast.
W związku z powyższym prośba do Szanownych Gości, szczególnie tych którzy takie wielodniowe zwiedzanie już kiedyś organizowali lub mieszkają w Lądku Zdroju na stałe o podzielenie się swoja wiedzą i doświadczeniami.
Pozdrawiam ciepło
abnegat
Jako że Obom zgłosił zapotrzebowanie na informację dotyczącą Londynu, jestem niejako w kropce - mianowicie stolicznoje miasto znam jedynie z kilku wyjazdów służbowych oraz dwóch wyjazdów rodzinnych - w czasie których zobaczyliśmy National Gallery i przejechali się Big Eye’em. Wycieczka którą zafundowaliśmy sobie double-decker’em nie wchodzi raczej w grę z racji pogody. Nie wspominam tu o atrakcjach związanych z przejazdem londyńskim metrem czy pociągiem linii East Coast.
W związku z powyższym prośba do Szanownych Gości, szczególnie tych którzy takie wielodniowe zwiedzanie już kiedyś organizowali lub mieszkają w Lądku Zdroju na stałe o podzielenie się swoja wiedzą i doświadczeniami.
Pozdrawiam ciepło
abnegat
poniedziałek, 15 marca 2010
F22 (cz.IV)
Schodził do piwnicy. W powietrzu w dalszym ciągu mieniło się dziwne, przyćmione światło, pozwalające dostrzec kontury mijanych przedmiotów. Na poziomie piwnicy bez specjalnego zdziwienia przyjął do wiadomości fakt że schody w dalszym ciągu idą w dół - a światło dochodzi właśnie stamtąd. Czekaj, dzidzia. Przyłożę klapsa w dupę to ci głupie pomysły wyparują z pustego łba - pomyślał nieco nielogicznie Kovalik i przyspieszył truptanie w dół. Na trzeci poziomie schody się skończyły, Kowalik przeszedł przez wąskie drzwi i wszedł w korytarz. Długi, ciągnący się Bóg wie gdzie, zakręcał nieco w lewo. Zrobiło się jaśniej. Kovalik minął załom i stanął u wejścia do sporych rozmiarów jaskini. Na środku stała jego znajoma, wyglądała zupełnie jak na górze, jedynie wrażenie wirowania przestrzeni gdzieś znikło.
- I co - hormony na mózg walą? - zapytał Kovalik i ruszył w jej stronę. -Mówiłem grzecznie ostatnim razem, tak? W domu siedzieć i się uczyć a nie z goła dupa po dyskotekach latać - stres i lęk wyzwoliły w Kovaliku agresję. -Zaraz ci to wszystko ładnie wytłumaczę.
Potężny cios w klatkę rzucił go z powrotem na ścianę. Chroniąc głowę skulił się w czasie lotu i przywalił w nierówną powierzchnię nerkami. Powietrze z sykiem uszło mu z płuc. -Oż ty gadzino jedna, bohatera? - wystekał. Musi sie koniecznie starego zapytac co on rozumie przez słowo "Słaba". - ...zaraz ci przez rozum przejdę.
Ręka Kovalika wymacała przypadkiem w kieszeni stazę-samoróbkę. Ostatnio ciężko było o oryginalne, wszyscy wspomagali się czym mogli. Najlepiej do tego celu nadawały się Foley'e, służące do cewnikowania pęcherza. Tyle, że ostatnio brakło sensownych, cienkich rozmiarów i Kovalik na ostatniej zmianie podając astmatykowi aminofilinkę skonstruował stazę z cewniczka 22F. Grubości małego palca... Walcząc z lekka o oddech zbliżył się do syczącej dzieweczki na odległość strzału po czym z miłym uśmiechem na twarzy naciągnął błyskawicznie gumę aż za ucho i wypalił. Celował w czoło ale jakoś tak rodzynki do spółki z ćwierćcegłówką zmieniły nieco tor lotu i wyrżnął strzygę prosto w oko. Rozległ się wściekły syk, stwora ruszyła na niego i w tym momencie zaległa ciemność. Odruchowo przyklęknął, ząbeczki dziewczęcia nie budziły miłych skojarzeń, po czym wypalił raz jeszcze, tym razem celując gdzieś na wysokości pasa. Rozległ się kwik bólu i Kowalik usłyszał oddalające się kroki.
- Mówiłem, nic tak dobrze nie robi jak klapsik w dupę.
Potarł nerki i ruszył za odgłosami uciekającej dzieweczki, starając się wymacać drogę w ciemności. Z przodu zabrzmiał ni to szloch - ni to westchnienie. Ha! Czyli gdzieś tam sobie jesteś, gadzino...
Czas wlókł się w nieskończoność. Kovalik już dawno doszedł do wniosku że łażenie po ciemku w podziemiach było głupim pomysłem. W zasadzie mógłby wrócić, ale wystarczyła jedna myśl o odnogach tunelu i natychmiast porzucił ideę powrotu do starego. Gdzieś ta zaraza musi mieć drogę wyjścia, byle by jej tylko nie zgubić... Nagle jego ręce oparły się o ścianę. Niedobrze, zawał. Kkurwasz, będę musiał wracać - przemknęło mu przez spanikowany mózg. Ale - czemu ja ją ciągle słyszę? Powolne macanie rękami dało odpowiedź - po lewej stronie było przejście. Przecisnął się tamtędy z niejakim trudem i za kolejnym załomem zobaczył światło. No, to - bój to jest nasz ostatni - naciągnął jedyną broń jaka posiadał i wyskoczył. Na ziemi leżała sobie nieprzytomna dziewczyna. Śliwa na lewym oku jednoznacznie wskazywała że to kovalikowa znajoma. Poza tym zniknęła gdzieś jej nieziemska suknia, zamiast tego ubrana była w normalne choć straszliwie upaprane ciuchy. Kovalik trącił ja palcem - zamruczała coś, nie otwierając oczu. Ząbki? Zniknęły gdzieś ostre jak szpilki kły, zgryz taki sobie. Ortodonta by ci się przydał - pomyślał Kovalik biorąc ją na ręce. Wyszedł z tunelu w szarzejący świt i odebrało mu mowę. Po prawej stronie zamajaczyła znana budowla, charakterystyczny kogutek nad drzwiami nie pozostawił żadnych wątpliwości. Doszedł do Władka... Słyszał że tunele pod starym parkiem sięgają do rzeki, ale brał to za zwykłą urban legend. Koniec świata. Doszedł do ławki, położył na niej dziewczynę i usiadł z drugiej strony. Odpocznie chwile i zastanowi się co robić.
- Heej! - Miro trącił go w ramię. -Wykończysz się tą robota na pogotowiu, zobaczysz. Pan tu takie ciekawe rzeczy opowiada a ty śpisz... Nieładnie...
Kovalik przetarł oczy. W ręce trzymał Żywca, Miro zaśmiewał się z czegoś co opowiadał stary, dziewczyna...
- A gdzie dziewczyna?
- Jaka dziewczyna? - Miro z troską popatrzył na przyjaciela. -Zdecydowanie nie powinieneś spać na słońcu po udarze głowy, wiesz? Chodź, pójdziemy do mnie. Pan obiecał ze mi pokaże jak się zacier z trocin robi. Ponoć dwa razy lepszy niż kodżakówka.
- I co - hormony na mózg walą? - zapytał Kovalik i ruszył w jej stronę. -Mówiłem grzecznie ostatnim razem, tak? W domu siedzieć i się uczyć a nie z goła dupa po dyskotekach latać - stres i lęk wyzwoliły w Kovaliku agresję. -Zaraz ci to wszystko ładnie wytłumaczę.
Potężny cios w klatkę rzucił go z powrotem na ścianę. Chroniąc głowę skulił się w czasie lotu i przywalił w nierówną powierzchnię nerkami. Powietrze z sykiem uszło mu z płuc. -Oż ty gadzino jedna, bohatera? - wystekał. Musi sie koniecznie starego zapytac co on rozumie przez słowo "Słaba". - ...zaraz ci przez rozum przejdę.
Ręka Kovalika wymacała przypadkiem w kieszeni stazę-samoróbkę. Ostatnio ciężko było o oryginalne, wszyscy wspomagali się czym mogli. Najlepiej do tego celu nadawały się Foley'e, służące do cewnikowania pęcherza. Tyle, że ostatnio brakło sensownych, cienkich rozmiarów i Kovalik na ostatniej zmianie podając astmatykowi aminofilinkę skonstruował stazę z cewniczka 22F. Grubości małego palca... Walcząc z lekka o oddech zbliżył się do syczącej dzieweczki na odległość strzału po czym z miłym uśmiechem na twarzy naciągnął błyskawicznie gumę aż za ucho i wypalił. Celował w czoło ale jakoś tak rodzynki do spółki z ćwierćcegłówką zmieniły nieco tor lotu i wyrżnął strzygę prosto w oko. Rozległ się wściekły syk, stwora ruszyła na niego i w tym momencie zaległa ciemność. Odruchowo przyklęknął, ząbeczki dziewczęcia nie budziły miłych skojarzeń, po czym wypalił raz jeszcze, tym razem celując gdzieś na wysokości pasa. Rozległ się kwik bólu i Kowalik usłyszał oddalające się kroki.
- Mówiłem, nic tak dobrze nie robi jak klapsik w dupę.
Potarł nerki i ruszył za odgłosami uciekającej dzieweczki, starając się wymacać drogę w ciemności. Z przodu zabrzmiał ni to szloch - ni to westchnienie. Ha! Czyli gdzieś tam sobie jesteś, gadzino...
Czas wlókł się w nieskończoność. Kovalik już dawno doszedł do wniosku że łażenie po ciemku w podziemiach było głupim pomysłem. W zasadzie mógłby wrócić, ale wystarczyła jedna myśl o odnogach tunelu i natychmiast porzucił ideę powrotu do starego. Gdzieś ta zaraza musi mieć drogę wyjścia, byle by jej tylko nie zgubić... Nagle jego ręce oparły się o ścianę. Niedobrze, zawał. Kkurwasz, będę musiał wracać - przemknęło mu przez spanikowany mózg. Ale - czemu ja ją ciągle słyszę? Powolne macanie rękami dało odpowiedź - po lewej stronie było przejście. Przecisnął się tamtędy z niejakim trudem i za kolejnym załomem zobaczył światło. No, to - bój to jest nasz ostatni - naciągnął jedyną broń jaka posiadał i wyskoczył. Na ziemi leżała sobie nieprzytomna dziewczyna. Śliwa na lewym oku jednoznacznie wskazywała że to kovalikowa znajoma. Poza tym zniknęła gdzieś jej nieziemska suknia, zamiast tego ubrana była w normalne choć straszliwie upaprane ciuchy. Kovalik trącił ja palcem - zamruczała coś, nie otwierając oczu. Ząbki? Zniknęły gdzieś ostre jak szpilki kły, zgryz taki sobie. Ortodonta by ci się przydał - pomyślał Kovalik biorąc ją na ręce. Wyszedł z tunelu w szarzejący świt i odebrało mu mowę. Po prawej stronie zamajaczyła znana budowla, charakterystyczny kogutek nad drzwiami nie pozostawił żadnych wątpliwości. Doszedł do Władka... Słyszał że tunele pod starym parkiem sięgają do rzeki, ale brał to za zwykłą urban legend. Koniec świata. Doszedł do ławki, położył na niej dziewczynę i usiadł z drugiej strony. Odpocznie chwile i zastanowi się co robić.
- Heej! - Miro trącił go w ramię. -Wykończysz się tą robota na pogotowiu, zobaczysz. Pan tu takie ciekawe rzeczy opowiada a ty śpisz... Nieładnie...
Kovalik przetarł oczy. W ręce trzymał Żywca, Miro zaśmiewał się z czegoś co opowiadał stary, dziewczyna...
- A gdzie dziewczyna?
- Jaka dziewczyna? - Miro z troską popatrzył na przyjaciela. -Zdecydowanie nie powinieneś spać na słońcu po udarze głowy, wiesz? Chodź, pójdziemy do mnie. Pan obiecał ze mi pokaże jak się zacier z trocin robi. Ponoć dwa razy lepszy niż kodżakówka.
niedziela, 14 marca 2010
Rokoko (cz.III)
Jechaliii cygaaaaanieee...
Echo niosło się po okolicy, wnerwiając sąsiadów i płosząc domowe ptactwo. Wycie psów podkreślało co ważniejsze frazy.
Patieeriał ja uuuliiiicuuu
Patieriał ja dom swój radnoj...
Lizakówka wyszła byle jaka. Musieli ją przepuścić dwa razy żeby uzyskać jako taką moc, niestety podwójna destylacja zredukowała uzysk do pół litra.
- Opłacało ci się pierniczyć z tym tyle czasu? - Kovalik popatrzył na butelkę chłodzącą się pod kranem. -Toż prąd więcej kosztuje...
- Mówisz, że taniej na gazie wyjdzie? Hm... - zafrasował się Miro. -Tylko jak ja tu gaz podciągnę. Tak na marginesie, mam jeszcze wino z porzeczek, Dziki mi mówił że małmazję ostatnio z tego zrobił.
- No to dawaj.
Przynieśli piećdziesięciolitrowy baniak z piwnicy i nie certoląc się zbytnio przelali zawartość do bańki.
- No to - w imię Boże - Miro pstryknął wyłącznikiem. Po chwili z bańki dobiegło ciche syczenie, znak że grzałka zaczęła pracować.
- Spróbujmy tego. Ostatecznie setka kodżaków się tutaj mieni - Miro popatrzył na butelkę pod światło -Szkło jest za tobą.
- No to - do boju - kiwnął głową Kovalik i wyciągnął kieliszek. Zgodnie z obyczajem Miro wypił pierwszego, strząsnął szkło, nalał i podał. Kovalik wypił i go zamurowało. Smak nawet dało się przeżyć, moc była ok - ale ten zapach?
- Kodżaki?
- No, trochę ulepszyłem... - Widząc pytający wzrok, dodał: -Kilo rodzynek w tym było.
- Śmierdzi toto jak onuce tej babki co jej nogi zgniły - Kovalikiem wstrząsnęło. - Zgroza. W zasadzie...
Nie dokończył. Potężny huk dobiegający z kuchni jednoznacznie wskazywał że proces destylacji zboczył w zupełnie nieprzewidzianą stronę. Wpadł przez drzwi zaraz za Mirem - pomieszczenie wypełnione było w górnej połowie białym oparem.
- Oż w mordę...
- Ale pierdykło...
- A sosieesstaoo?
- Chya chonica sieaatkaaała...
- Co sie pchaszszz...
- Jaaa??? Osie niechajjj nanieeee...
- Churna, oddychaj głęboko - Kovalik w ostatniej chwili zrozumiał co się dzieje, opary w kuchni zawierały spora domieszkę lotnego alkoholu który z pominięciem wątroby walił prosto z płuc w mózg.
- Zaaaraaz nam pszejsie...
Kilka minut oddychania świeżym powietrzem w ogródku zrobiło swoje.
- Alle masakra... Musze to posprzątać...
- Zakurze tylko i zara tam bede - Kovalik nie był gotowy na kolejną intoksykacje alkoholem. Wyciągnął papierosa, przypalił. Powietrze w ogródku nagle robiło się chłodniejsze, cienie głębsze a czas zaczął upływać w paskudnej, rwanej kadencji. Z jednej strony wiedział gdzie jest, widział Mira który oznajmiał że idzie sprzątać a z drugiej czuł jak czas zatrzymuje się po każdym jego słowie - i wtedy ogród nabierał złowrogiego, wręcz obcego wyglądu.Poczuł naglącą potrzebe powrotu. Rodzynki, kurwasz mać. Następnym razem kupi Absoluta, nie będzie się truł wynalazkami drożdżopodobnymi...
- Miro, soreszki, idę w długą.
- No to - uważaj na siebie. Idę to poskładać, choć z grubsza.
Dochodząc do parku skonstatował że faktycznie zrobiło się późno. Słońce zaszło, w dolinie zapadł zmierzch. Cholera, zasiedziałem się, pomyślał. Trza było do chałupy iść się wyspać nie berbeluchę pić... Wybrał najkrótszą drogę, przez dziki park, potem parę kroków nad rzeką i będzie w domu. Szedł zupełnie na pamięć, niespecjalnie zdając sobie sprawę z tego którędy idzie, dopóki nie wlazł na starą Kolorową. Ponure gmaszysko stało czarne, ciche, otoczone zardzewiałym płotem. Kiedyś była to jedna z bardziej ruchliwych arterii miasteczka, po otwarciu obwodnicy nastała tu cisza którą doceniły wrony, tłumnie zamieszkujące zarówno budynek jak i okoliczne drzewa. Kovalikiem wstrząsnęło. Co za rudera... Mógłby się kto w końcu nad tym zlitować i spalić w jasną cholere... Błysnął piorun. Kovalik odruchowo zaczął liczyć ale nie doczekał grzmotu. Podniósł głowę - chmur żadnych... Popatrzył na mijaną ruderę akuratnie w momencie gdy błysnęło powtórnie. No coś podobnego. Pewnie znowu jakieś dzieci gotyku czy innego rokokoko robią sobie zdjęcia... Ostatnio nawet pomagał jednej grupie, mało nie pozamarzali w środku - fotograf przyjechał z dwoma dzierlatkami, sam ubrany a laski prawie do goła rozebrał i fotki im pstrykał. Cholera, dobrze takiemu... W oknach błysnęło powtórnie i nagle czas wpadł w swój obłąkany taniec, z przyspieszeniami i momentami zawieszenia, którym dodatkowo towarzyszyła absolutna cisza... Uderzenie serca - łuppp - rzut oka na ruderę - stop - łuppp - ręka na płot - zawieszenie - łuppp - bieg w stronę drzwi - łuppp - stop...
Na środku pomieszczenia stała śliczna, może siedemnastoletnia dziewczyna. Nie było by w tym nic dziwnego gdyby nie delikatne światło sączące się gdzieś zza niej i wrażenie że przestrzeń wokół niej pomalutku się obraca. Zjawiskowa piękność popatrzyła się na niego i nagle poczuł się wyjątkowy. Wyróżniony. Szczęśliwy że może tu być, gotowy do pomocy. Dziewczyna uśmiechnęła się do niego, zalało go nigdy nie odczuwane uczucie szczęścia i obietnicy nadchodzącego spełnienia. Ożż kurwa mać - zaklął wyjątkowo od serca gdy ból przeszył jego głowę. Celnie rzucona ćwiartka cegły rąbnęła go dokładnie w pamiątkowego guza po wczorajszych przygodach. Łupp - twarz dziewczęcia zmieniła się w zimną, nieludzką twarz - szelst za plecami - łuppp - dziewczyna nagle znalazła się z jego prawej strony, widział wyraźnie jej białe, ostro spiłowane ząbki - łupp - cegła walnęła ją prosto w głowę, sam, odepchnięty leciał gdzieś w bok - łupp - puste pomieszczenie, głowa, dzizzazzz, czemu go tak boli łeb - łuppp - synek, kurna, toż trza uważać jak się wchodzi w takie miejsca...
Złapał podana dłoń starego i niepewnie stanął na nogach.
- Co sieee żeee eee? - zapytał nieco nieskładnie.
- Młodziutka strzyga. Chyba jeszcze nie wie kim - a raczej czym - jest i jaka ma siłę. Inaczej by z ciebie zostały strzępy. Przyłóż se to bo ci krew leci - stary wsunął mu w rękę coś miękkiego. Przyłożył do bolącego miejsca.
- Ale - tego - jak strzyga? Dziadek, ja ją znam. Ostatniom ją wiózł z dyskoteki bo się stroboskopów naoglądała i jej się na mózg rzuciło.
- Dyskoteki?
- Noż mówię. Te współczesne, techno i światła. Jak kto wrażliwy to potem ma problem.
- Ona - na dyskotece?
Zaciął się - pomyślał Kovalik. Pomacał łeb, dzizzazzz... Jak on teraz do roboty pójdzie?
- A ten tego - ta strzyga to niby co robi?
- A nie czułeś? Rzadko kto jest się w stanie oprzeć. A potem zostaje z niego wspomnienie...
- Ta! - parsknął Kovalik. -Co to, Pilipiuka żeśmy se poczytali za dużo?
- Że co puka? - nie za bardzo załapał stary. -Synek, ona teraz słaba jest, po pierwsze że nów, po drugie że kupę energii zużyła najpierw na mnie a potem na ciebie. Trza ją powstrzymać, a lepszego dnia się nie znajdzie.
- I co niby - gardziołek trza poderżnąć? Cokolwiek by to nie było ja następnych 50 lat w pudle gnić nie będę - Kovalik obrócił się w stronę drzwi.
- Podrzynać? A co ty ostatnio - Malleus Maleficarum studiował? Trza ją wywlec przemienioną na światło słoneczne i styknie. Nikomu nie trzeba nic podrzynać.
- No to - miłego polowania życzę.
- Nie dam rady. Chyba mi się coś w nodze zrobiło, ledwie stoję. Zejdź na dół, wywlecz ja z powrotem a resztą sam się zajmę.
- Dziadek, no co ty, do domu idę...
- Jakub. Jak mi jeszcze raz powiesz dziadek to cię przez łeb strzelę. Pamiętasz tego powieszonego w zeszłym tygodniu?
- ...nooo? - Kovalik nieco się zakrztusił. Skąd ten pokurcz pieroński o tym wie?
- Prawdopodobnie to ona z nim była. Jak nie chcesz więcej umrzyków ze sznurka odcinać, musisz mi pomóc.
- Czyli - mam zleźć na dół i pannę podświetlannę przywlec tutaj - i już? - upewnił się Kovalik.
- I już. Słaba jest, dasz se radę. Tylko w oczy jej nie patrz.
Echo niosło się po okolicy, wnerwiając sąsiadów i płosząc domowe ptactwo. Wycie psów podkreślało co ważniejsze frazy.
Patieeriał ja uuuliiiicuuu
Patieriał ja dom swój radnoj...
Lizakówka wyszła byle jaka. Musieli ją przepuścić dwa razy żeby uzyskać jako taką moc, niestety podwójna destylacja zredukowała uzysk do pół litra.
- Opłacało ci się pierniczyć z tym tyle czasu? - Kovalik popatrzył na butelkę chłodzącą się pod kranem. -Toż prąd więcej kosztuje...
- Mówisz, że taniej na gazie wyjdzie? Hm... - zafrasował się Miro. -Tylko jak ja tu gaz podciągnę. Tak na marginesie, mam jeszcze wino z porzeczek, Dziki mi mówił że małmazję ostatnio z tego zrobił.
- No to dawaj.
Przynieśli piećdziesięciolitrowy baniak z piwnicy i nie certoląc się zbytnio przelali zawartość do bańki.
- No to - w imię Boże - Miro pstryknął wyłącznikiem. Po chwili z bańki dobiegło ciche syczenie, znak że grzałka zaczęła pracować.
- Spróbujmy tego. Ostatecznie setka kodżaków się tutaj mieni - Miro popatrzył na butelkę pod światło -Szkło jest za tobą.
- No to - do boju - kiwnął głową Kovalik i wyciągnął kieliszek. Zgodnie z obyczajem Miro wypił pierwszego, strząsnął szkło, nalał i podał. Kovalik wypił i go zamurowało. Smak nawet dało się przeżyć, moc była ok - ale ten zapach?
- Kodżaki?
- No, trochę ulepszyłem... - Widząc pytający wzrok, dodał: -Kilo rodzynek w tym było.
- Śmierdzi toto jak onuce tej babki co jej nogi zgniły - Kovalikiem wstrząsnęło. - Zgroza. W zasadzie...
Nie dokończył. Potężny huk dobiegający z kuchni jednoznacznie wskazywał że proces destylacji zboczył w zupełnie nieprzewidzianą stronę. Wpadł przez drzwi zaraz za Mirem - pomieszczenie wypełnione było w górnej połowie białym oparem.
- Oż w mordę...
- Ale pierdykło...
- A sosieesstaoo?
- Chya chonica sieaatkaaała...
- Co sie pchaszszz...
- Jaaa??? Osie niechajjj nanieeee...
- Churna, oddychaj głęboko - Kovalik w ostatniej chwili zrozumiał co się dzieje, opary w kuchni zawierały spora domieszkę lotnego alkoholu który z pominięciem wątroby walił prosto z płuc w mózg.
- Zaaaraaz nam pszejsie...
Kilka minut oddychania świeżym powietrzem w ogródku zrobiło swoje.
- Alle masakra... Musze to posprzątać...
- Zakurze tylko i zara tam bede - Kovalik nie był gotowy na kolejną intoksykacje alkoholem. Wyciągnął papierosa, przypalił. Powietrze w ogródku nagle robiło się chłodniejsze, cienie głębsze a czas zaczął upływać w paskudnej, rwanej kadencji. Z jednej strony wiedział gdzie jest, widział Mira który oznajmiał że idzie sprzątać a z drugiej czuł jak czas zatrzymuje się po każdym jego słowie - i wtedy ogród nabierał złowrogiego, wręcz obcego wyglądu.Poczuł naglącą potrzebe powrotu. Rodzynki, kurwasz mać. Następnym razem kupi Absoluta, nie będzie się truł wynalazkami drożdżopodobnymi...
- Miro, soreszki, idę w długą.
- No to - uważaj na siebie. Idę to poskładać, choć z grubsza.
Dochodząc do parku skonstatował że faktycznie zrobiło się późno. Słońce zaszło, w dolinie zapadł zmierzch. Cholera, zasiedziałem się, pomyślał. Trza było do chałupy iść się wyspać nie berbeluchę pić... Wybrał najkrótszą drogę, przez dziki park, potem parę kroków nad rzeką i będzie w domu. Szedł zupełnie na pamięć, niespecjalnie zdając sobie sprawę z tego którędy idzie, dopóki nie wlazł na starą Kolorową. Ponure gmaszysko stało czarne, ciche, otoczone zardzewiałym płotem. Kiedyś była to jedna z bardziej ruchliwych arterii miasteczka, po otwarciu obwodnicy nastała tu cisza którą doceniły wrony, tłumnie zamieszkujące zarówno budynek jak i okoliczne drzewa. Kovalikiem wstrząsnęło. Co za rudera... Mógłby się kto w końcu nad tym zlitować i spalić w jasną cholere... Błysnął piorun. Kovalik odruchowo zaczął liczyć ale nie doczekał grzmotu. Podniósł głowę - chmur żadnych... Popatrzył na mijaną ruderę akuratnie w momencie gdy błysnęło powtórnie. No coś podobnego. Pewnie znowu jakieś dzieci gotyku czy innego rokokoko robią sobie zdjęcia... Ostatnio nawet pomagał jednej grupie, mało nie pozamarzali w środku - fotograf przyjechał z dwoma dzierlatkami, sam ubrany a laski prawie do goła rozebrał i fotki im pstrykał. Cholera, dobrze takiemu... W oknach błysnęło powtórnie i nagle czas wpadł w swój obłąkany taniec, z przyspieszeniami i momentami zawieszenia, którym dodatkowo towarzyszyła absolutna cisza... Uderzenie serca - łuppp - rzut oka na ruderę - stop - łuppp - ręka na płot - zawieszenie - łuppp - bieg w stronę drzwi - łuppp - stop...
Na środku pomieszczenia stała śliczna, może siedemnastoletnia dziewczyna. Nie było by w tym nic dziwnego gdyby nie delikatne światło sączące się gdzieś zza niej i wrażenie że przestrzeń wokół niej pomalutku się obraca. Zjawiskowa piękność popatrzyła się na niego i nagle poczuł się wyjątkowy. Wyróżniony. Szczęśliwy że może tu być, gotowy do pomocy. Dziewczyna uśmiechnęła się do niego, zalało go nigdy nie odczuwane uczucie szczęścia i obietnicy nadchodzącego spełnienia. Ożż kurwa mać - zaklął wyjątkowo od serca gdy ból przeszył jego głowę. Celnie rzucona ćwiartka cegły rąbnęła go dokładnie w pamiątkowego guza po wczorajszych przygodach. Łupp - twarz dziewczęcia zmieniła się w zimną, nieludzką twarz - szelst za plecami - łuppp - dziewczyna nagle znalazła się z jego prawej strony, widział wyraźnie jej białe, ostro spiłowane ząbki - łupp - cegła walnęła ją prosto w głowę, sam, odepchnięty leciał gdzieś w bok - łupp - puste pomieszczenie, głowa, dzizzazzz, czemu go tak boli łeb - łuppp - synek, kurna, toż trza uważać jak się wchodzi w takie miejsca...
Złapał podana dłoń starego i niepewnie stanął na nogach.
- Co sieee żeee eee? - zapytał nieco nieskładnie.
- Młodziutka strzyga. Chyba jeszcze nie wie kim - a raczej czym - jest i jaka ma siłę. Inaczej by z ciebie zostały strzępy. Przyłóż se to bo ci krew leci - stary wsunął mu w rękę coś miękkiego. Przyłożył do bolącego miejsca.
- Ale - tego - jak strzyga? Dziadek, ja ją znam. Ostatniom ją wiózł z dyskoteki bo się stroboskopów naoglądała i jej się na mózg rzuciło.
- Dyskoteki?
- Noż mówię. Te współczesne, techno i światła. Jak kto wrażliwy to potem ma problem.
- Ona - na dyskotece?
Zaciął się - pomyślał Kovalik. Pomacał łeb, dzizzazzz... Jak on teraz do roboty pójdzie?
- A ten tego - ta strzyga to niby co robi?
- A nie czułeś? Rzadko kto jest się w stanie oprzeć. A potem zostaje z niego wspomnienie...
- Ta! - parsknął Kovalik. -Co to, Pilipiuka żeśmy se poczytali za dużo?
- Że co puka? - nie za bardzo załapał stary. -Synek, ona teraz słaba jest, po pierwsze że nów, po drugie że kupę energii zużyła najpierw na mnie a potem na ciebie. Trza ją powstrzymać, a lepszego dnia się nie znajdzie.
- I co niby - gardziołek trza poderżnąć? Cokolwiek by to nie było ja następnych 50 lat w pudle gnić nie będę - Kovalik obrócił się w stronę drzwi.
- Podrzynać? A co ty ostatnio - Malleus Maleficarum studiował? Trza ją wywlec przemienioną na światło słoneczne i styknie. Nikomu nie trzeba nic podrzynać.
- No to - miłego polowania życzę.
- Nie dam rady. Chyba mi się coś w nodze zrobiło, ledwie stoję. Zejdź na dół, wywlecz ja z powrotem a resztą sam się zajmę.
- Dziadek, no co ty, do domu idę...
- Jakub. Jak mi jeszcze raz powiesz dziadek to cię przez łeb strzelę. Pamiętasz tego powieszonego w zeszłym tygodniu?
- ...nooo? - Kovalik nieco się zakrztusił. Skąd ten pokurcz pieroński o tym wie?
- Prawdopodobnie to ona z nim była. Jak nie chcesz więcej umrzyków ze sznurka odcinać, musisz mi pomóc.
- Czyli - mam zleźć na dół i pannę podświetlannę przywlec tutaj - i już? - upewnił się Kovalik.
- I już. Słaba jest, dasz se radę. Tylko w oczy jej nie patrz.
sobota, 13 marca 2010
Spotkanie (cz.II)
Siedzieli u Władka nad Sekwaną. Lipcowe powietrze miało tą niesamowitą nutkę lenistwa, rozgrzanej ziemi i nagich kobiecych ciał brązowiejących na słońcu. Echch... żyć nie umierać... Pół leżąc, pół siedząc sączyli niespiesznie Żywca, obserwując budzący się dzień. Spotkali się przypadkiem, Kovalik wracał z sześciodniowego ciągnika dyżurowego, Miro właśnie wrócił z zagramanicznych wojaży. Po krótkiej wymianie powitalnych poklepywań uzgodnili jedyną słuszną drogę spędzenia dnia i pojechali do starej piwiarni nad rzeka. Myśleli że będą pierwsi ale o dziwo przy stoliku najbardziej na uboczu siedział, wystawiając do słońca kaprawą gębę, stary dziad. Na szczęście szeroka, parkowa ławka była wolna, zakupili co trzeba i zajęli z góry upatrzone pozycje. Dyskusja w niezrozumiały sposób zboczyła z kobiet na temat zeszmacenia pokojowej nagrody Nobla. Kovalik leniwie wyciągnął butelkę i stuknął w szyjkę Mira.
- Ale klimat...
- No...
Pociągnęli. Smak piwa wymieszał się z zapachem powietrza.
- A co ci się w łeb stało?
Kovalik pomacał się po potylicy. Hm. W zasadzie to niby w futrynę przywalił, a przynajmniej tak Kazik twierdził.
- A kurrwa... - zawahał się.
- No, gadaj - Miro, zwietrzywszy sensację aż popatrzył w jego stronę. -Znowu wariatów goniłeś?
- Sam nie wiem...
- Co -że nie wariat był?
- Nnie... Widzisz, bo - ale się nie będziesz śmiał?
- A gdzie tam - echo walniętej pięścią klaty rozeszło się echem po górach i dolinach. -Jak ekche ekche rodzić pragnę, dam ci szansę do drzewa. Musisz tylko rozcapierzyć szeroko palce u nóg - zakasłał Miro, sprzedając stary gryps.
- No bo... kurwasz, sam nie wiem jak zacząć...
Miro zamienił się w znak zapytania.
- To ci od początku opowiem.
I nieco nieskładnie sklejając wydarzenia opowiedział mu wszystko. I o babie ze szponem i czerwonych oczach Franka i dzieweczce-wampirzycy.
- Potem mi mój ratownik powiedział żem biegnąc do poszkodowanego, tego chłopaka co leżał na schodach, pierdolnął łbem we framugę i mnie musieli wynieść... A ja to pamiętam jak bym w kinie widział...
- No, tego. - rzekł mądrze Miro. -Wiesz. Jak mnie żelazko pierdykło łońskiego roku w ciemię to widziałem prawdziwe rajskie ptaszki...
- Weź przestań... Jak to są wszystko zwidy pourazowe to skąd ja mam to? - Kovalik podciągnął rękaw. Na przedramieniu równym szlaczkiem rysowały się ślady zębów. -Sam żem się użarł?
Indywiduum siedzące przy stoliku na uboczu zazezowało na jego rękę. Już miał coś obcesowo powiedzieć ale napotkał szare, stalowe oczy starego i mu przeszło. Dziad przeniósł wzrok z powrotem na ślady zębów na jego przedramieniu, po czym niespiesznie wyciągnął zza cholewy gumofilca stary, poniemiecki bagnet, a zza pazuchy słoninę, cebulę, ćwiartkę chleba i zaczął to wszystko zamieniać w porannego sandwicha. Kovalikowi odebrało dech. Jasna pała - właśnie coś takiego próbował upolować na Allegro w zeszłym tygodniu ale cena poszybowała w rejony niedostępne zwykłym konowałom. Tyle że bagnet na Allegro był stary, zardzewiały i wyglądał jak ostatnie nieszczęście - a w ręce starego lśniła matowo czysta stal... Trącił Mira w bok.
- Zgłupiałeś? - udarł się, ścierając piwo z koszuli. -Toż ze dwa łyki się zmarnowały.
- Widziałeś to? - Kovalik zignorował całkowicie bóle egzystencjalne przyjaciela. -Toż to musi być warte majątek...
Stary niby sprawy sobie z zainteresowania jakie wywołał nie zdawał - ale zgrabnym ruchem nadgarstka wbił bagnet w stół tak akuratnie że promienie słońca uderzyły Kovalika prosto w oczy. Nie zastanawiając się specjalnie podszedł do stolika.
- Dzień dobry...
- Podoba się? - nie pozwolił mu dokończyć stary.
- Dzizzazzz... Skąd pan to ma?
- Oj synek, skąd ma, skąd ma. Jak mały byłem to w mojej wiosce kupa ścierwa łaziła z tym czymś przypiętym do broni. Wystarczyło ładnie poprosić...
- Ładnie? - nie bardzo zrozumiał Kovalik.
- No. Najlepiej cegłą - stary wykrzywił się szyderczo. -Ale dobra gaz rurka czy linka od roweru też mogła być. Tyle że do tego więcej siły trza mieć... - końcówkę zdania stary wypowiedział cichnącym głosem, masując się nieświadomie po lewym przedramieniu.
Kovalik przypatrzył się rozmówcy. Jaja se robi? Spokojny, wręcz ciepły wzrok szarych oczu przystopował kpinę którą miał na końcu języka. Stary grzebnął za pazuchą, tym razem w jego ręku zmaterializowała się wojskowa manierka - dla odmiany rosyjska - i dopełnił pustą do połowy szklankę. W powietrzu rozszedł się zapach mirabelek w zalewie drożdżowej. -Piwo dobre, ino strasznie słabe - skomentował zabieg.
- A to skąd?
- Przejazdem w Łącku byłem, dobrzy ludzie poczęstowali...
- Nnie, manierka skąd?
- Ci przyszli do wioski trochę po tamtych. Nieco twardsi ale głupsi - stary wyszczerzył się kpiąco. -Umówmy się tak: ty mi opowiesz ze szczegółami jeszcze raz jak żeś się tych śladów nabawił a ja przemyślę czy ci tego nie przehandlować - brodą wskazał lśniący w słońcu niemiecki bagnet.
Kovalik zakupił jeszcze cztery rozjaśniacze, żeby żadnego szczegółu nie opuścić, usiedli z Mirem przy starym i zaczął powtórnie sklejać porozrywane wspomnienia ubiegłej nocy. Stary nie przerywał, dolał tylko każdemu wedle zapotrzebowania mirabelkówki a sam popijał spokojnie płyn z kufla, który po czwartej dolewce zmienił barwę z żółtej na białą i zdecydowanie przestał śmierdzieć piwem. Od czasu do czasu dokrawał bagnetem słoninę, owijał w plaster cebulę i zmieniał wonności mirabelkowe na świńsko-cebulowe. Kiedy Kovalik skończył, stary pokiwał głową.
- Mówisz, synek, że miała taka niesymetryczną gębę? Szpony, czerwone oczy... To mógłby być każdy... - zamyślił się. -A ta co się na dole na ciebie rzuciła to inna była czy ta sama?
- Nie wiem. Młoda, strasznie szybka. Ale babka też nie najwolniejsza. Tyle że zaraz przed tym jak mi latarkę wytrąciła...
- Ta? - pogonił go stary.
- Miałem wrażenie że to stara... Tylko jakby młodsza... Sam już nie wiem...
- A ta młoda - nie miała na czole, dokładnie tu - stary wskazał brudnym paluchem miejsce - takiej blizny, trochę skosem w prawo idącej?
- A skąd pan wie? - zdumienie Kovalika zaczęło przeradzać się w zupełnie nieprzyjemne uczucie przerażenia.
- Ja na te k...- stary przełknął słoninę - ...obietę poluję czterdzieści lat. Tu się schowała, franca jedna. No nic. Dzięki synek. A powiedz ty mi - nie wiesz gdzie u was stoi ten budynek?
Zdjęcie było stare, czarno-białe, wielki napis nie pozostawiał żadnych wątpliwości.
- To taka restauracja - a raczej była. Od trzydziestu lat nieczynna. Jaja z tym są bo remontować nie ma komu a zburzyć się nie da bo konserwator zabytków uznał to kiedyś w pijanym widzie za dziedzictwo narodowe. Gnije sobie spokojnie z kilometr stąd - Kovalik wyciągnął rękę. - A czemu pytacie? - czuł że zna odpowiedź ale potrzebował potwierdzenia. Stary jeszcze raz popatrzył mu w oczy, Kovalikowi wydawało się że się uśmiechnął kącikiem ust.
- Kontrolę budowlaną trza mi tam przeprowadzić.
Po czym dopił resztkę z kufla, odwrócił się, wyciągnął spod ławki stary plecak i wszedł w zarośla. Krzaki zamknęły się z nim. Kovalik potrząsnął głową, starając się wrócić do rzeczywistości. Popatrzył na Mira. Siedział z przymkniętymi oczami wsłuchany w mirabelkową pieśń drożdżową.
- Miro!
- Aeeo? - rozglądnął się nieco nieprzytomnie. -Ale słoneczko świeci, widziałeś? Patrz, dwa piwa wystarczyło żeby mnie siekło na tym upale...
- Co on zamierza?
- Obama? Utrzymać pokój na świecie. Jebaniutki, ma se potencjał pokojowy w ilości siedmiu lotniskowców i sterty atomówek to se może...
- Ale stary!
- Bush? A skąd ci się stary Bush wziął? Zresztą młody też fajans...
- Miro, ja o starym mówię, tu z nami siedział...
Miro popatrzył z troska. -Może ty po urazie głowy nie powinieneś siedzieć na słońcu? Chodź, pójdziemy do mnie. Akurat drożdżówka na lizakach osiągnęła trzy tygodnie, czas to w rurki puścić. Przy okazji sprawdzimy nową chłodnicę, Dziki z laborki pożyczył. Mówię ci, cud, miód, ultramaryna.
- Ale klimat...
- No...
Pociągnęli. Smak piwa wymieszał się z zapachem powietrza.
- A co ci się w łeb stało?
Kovalik pomacał się po potylicy. Hm. W zasadzie to niby w futrynę przywalił, a przynajmniej tak Kazik twierdził.
- A kurrwa... - zawahał się.
- No, gadaj - Miro, zwietrzywszy sensację aż popatrzył w jego stronę. -Znowu wariatów goniłeś?
- Sam nie wiem...
- Co -że nie wariat był?
- Nnie... Widzisz, bo - ale się nie będziesz śmiał?
- A gdzie tam - echo walniętej pięścią klaty rozeszło się echem po górach i dolinach. -Jak ekche ekche rodzić pragnę, dam ci szansę do drzewa. Musisz tylko rozcapierzyć szeroko palce u nóg - zakasłał Miro, sprzedając stary gryps.
- No bo... kurwasz, sam nie wiem jak zacząć...
Miro zamienił się w znak zapytania.
- To ci od początku opowiem.
I nieco nieskładnie sklejając wydarzenia opowiedział mu wszystko. I o babie ze szponem i czerwonych oczach Franka i dzieweczce-wampirzycy.
- Potem mi mój ratownik powiedział żem biegnąc do poszkodowanego, tego chłopaka co leżał na schodach, pierdolnął łbem we framugę i mnie musieli wynieść... A ja to pamiętam jak bym w kinie widział...
- No, tego. - rzekł mądrze Miro. -Wiesz. Jak mnie żelazko pierdykło łońskiego roku w ciemię to widziałem prawdziwe rajskie ptaszki...
- Weź przestań... Jak to są wszystko zwidy pourazowe to skąd ja mam to? - Kovalik podciągnął rękaw. Na przedramieniu równym szlaczkiem rysowały się ślady zębów. -Sam żem się użarł?
Indywiduum siedzące przy stoliku na uboczu zazezowało na jego rękę. Już miał coś obcesowo powiedzieć ale napotkał szare, stalowe oczy starego i mu przeszło. Dziad przeniósł wzrok z powrotem na ślady zębów na jego przedramieniu, po czym niespiesznie wyciągnął zza cholewy gumofilca stary, poniemiecki bagnet, a zza pazuchy słoninę, cebulę, ćwiartkę chleba i zaczął to wszystko zamieniać w porannego sandwicha. Kovalikowi odebrało dech. Jasna pała - właśnie coś takiego próbował upolować na Allegro w zeszłym tygodniu ale cena poszybowała w rejony niedostępne zwykłym konowałom. Tyle że bagnet na Allegro był stary, zardzewiały i wyglądał jak ostatnie nieszczęście - a w ręce starego lśniła matowo czysta stal... Trącił Mira w bok.
- Zgłupiałeś? - udarł się, ścierając piwo z koszuli. -Toż ze dwa łyki się zmarnowały.
- Widziałeś to? - Kovalik zignorował całkowicie bóle egzystencjalne przyjaciela. -Toż to musi być warte majątek...
Stary niby sprawy sobie z zainteresowania jakie wywołał nie zdawał - ale zgrabnym ruchem nadgarstka wbił bagnet w stół tak akuratnie że promienie słońca uderzyły Kovalika prosto w oczy. Nie zastanawiając się specjalnie podszedł do stolika.
- Dzień dobry...
- Podoba się? - nie pozwolił mu dokończyć stary.
- Dzizzazzz... Skąd pan to ma?
- Oj synek, skąd ma, skąd ma. Jak mały byłem to w mojej wiosce kupa ścierwa łaziła z tym czymś przypiętym do broni. Wystarczyło ładnie poprosić...
- Ładnie? - nie bardzo zrozumiał Kovalik.
- No. Najlepiej cegłą - stary wykrzywił się szyderczo. -Ale dobra gaz rurka czy linka od roweru też mogła być. Tyle że do tego więcej siły trza mieć... - końcówkę zdania stary wypowiedział cichnącym głosem, masując się nieświadomie po lewym przedramieniu.
Kovalik przypatrzył się rozmówcy. Jaja se robi? Spokojny, wręcz ciepły wzrok szarych oczu przystopował kpinę którą miał na końcu języka. Stary grzebnął za pazuchą, tym razem w jego ręku zmaterializowała się wojskowa manierka - dla odmiany rosyjska - i dopełnił pustą do połowy szklankę. W powietrzu rozszedł się zapach mirabelek w zalewie drożdżowej. -Piwo dobre, ino strasznie słabe - skomentował zabieg.
- A to skąd?
- Przejazdem w Łącku byłem, dobrzy ludzie poczęstowali...
- Nnie, manierka skąd?
- Ci przyszli do wioski trochę po tamtych. Nieco twardsi ale głupsi - stary wyszczerzył się kpiąco. -Umówmy się tak: ty mi opowiesz ze szczegółami jeszcze raz jak żeś się tych śladów nabawił a ja przemyślę czy ci tego nie przehandlować - brodą wskazał lśniący w słońcu niemiecki bagnet.
Kovalik zakupił jeszcze cztery rozjaśniacze, żeby żadnego szczegółu nie opuścić, usiedli z Mirem przy starym i zaczął powtórnie sklejać porozrywane wspomnienia ubiegłej nocy. Stary nie przerywał, dolał tylko każdemu wedle zapotrzebowania mirabelkówki a sam popijał spokojnie płyn z kufla, który po czwartej dolewce zmienił barwę z żółtej na białą i zdecydowanie przestał śmierdzieć piwem. Od czasu do czasu dokrawał bagnetem słoninę, owijał w plaster cebulę i zmieniał wonności mirabelkowe na świńsko-cebulowe. Kiedy Kovalik skończył, stary pokiwał głową.
- Mówisz, synek, że miała taka niesymetryczną gębę? Szpony, czerwone oczy... To mógłby być każdy... - zamyślił się. -A ta co się na dole na ciebie rzuciła to inna była czy ta sama?
- Nie wiem. Młoda, strasznie szybka. Ale babka też nie najwolniejsza. Tyle że zaraz przed tym jak mi latarkę wytrąciła...
- Ta? - pogonił go stary.
- Miałem wrażenie że to stara... Tylko jakby młodsza... Sam już nie wiem...
- A ta młoda - nie miała na czole, dokładnie tu - stary wskazał brudnym paluchem miejsce - takiej blizny, trochę skosem w prawo idącej?
- A skąd pan wie? - zdumienie Kovalika zaczęło przeradzać się w zupełnie nieprzyjemne uczucie przerażenia.
- Ja na te k...- stary przełknął słoninę - ...obietę poluję czterdzieści lat. Tu się schowała, franca jedna. No nic. Dzięki synek. A powiedz ty mi - nie wiesz gdzie u was stoi ten budynek?
Zdjęcie było stare, czarno-białe, wielki napis nie pozostawiał żadnych wątpliwości.
- To taka restauracja - a raczej była. Od trzydziestu lat nieczynna. Jaja z tym są bo remontować nie ma komu a zburzyć się nie da bo konserwator zabytków uznał to kiedyś w pijanym widzie za dziedzictwo narodowe. Gnije sobie spokojnie z kilometr stąd - Kovalik wyciągnął rękę. - A czemu pytacie? - czuł że zna odpowiedź ale potrzebował potwierdzenia. Stary jeszcze raz popatrzył mu w oczy, Kovalikowi wydawało się że się uśmiechnął kącikiem ust.
- Kontrolę budowlaną trza mi tam przeprowadzić.
Po czym dopił resztkę z kufla, odwrócił się, wyciągnął spod ławki stary plecak i wszedł w zarośla. Krzaki zamknęły się z nim. Kovalik potrząsnął głową, starając się wrócić do rzeczywistości. Popatrzył na Mira. Siedział z przymkniętymi oczami wsłuchany w mirabelkową pieśń drożdżową.
- Miro!
- Aeeo? - rozglądnął się nieco nieprzytomnie. -Ale słoneczko świeci, widziałeś? Patrz, dwa piwa wystarczyło żeby mnie siekło na tym upale...
- Co on zamierza?
- Obama? Utrzymać pokój na świecie. Jebaniutki, ma se potencjał pokojowy w ilości siedmiu lotniskowców i sterty atomówek to se może...
- Ale stary!
- Bush? A skąd ci się stary Bush wziął? Zresztą młody też fajans...
- Miro, ja o starym mówię, tu z nami siedział...
Miro popatrzył z troska. -Może ty po urazie głowy nie powinieneś siedzieć na słońcu? Chodź, pójdziemy do mnie. Akurat drożdżówka na lizakach osiągnęła trzy tygodnie, czas to w rurki puścić. Przy okazji sprawdzimy nową chłodnicę, Dziki z laborki pożyczył. Mówię ci, cud, miód, ultramaryna.
piątek, 12 marca 2010
Siła farmacji (cz.I)
Schodził coraz niżej. Krok za krokiem powietrze robio sie coraz gęstesze, stęchlizna podbita zgnilizną coraz gęstsza. Malutka lekarska latarka rzucała żółty krąg słabego światła. Czuł jak przerażenie paralizuje mu mózg, jednak nie mógł zawrócić. Z dołu cały czas dochodził krzyk ni to bólu ni przerazenia.
Wyjazd zaczął się jak zwykle. Przerwany obiad, uczucie irytacji ocierające się o wściekłość, szybkie zbieranie gratów i wreszcie kłus do karetki. Sprawdził szybko kartę wyjazdową - złamana noga, traci przytomność. Nawet nie skomentował. Kiedy rykneły sygnały, poczuł że cała wścieklizna powoli z niego uchodzi. Zawsze tak miał. Kiedy inni opowiadali o narastajacym stresie, problemach z kompensacją czy problemami ze snem, wzruszał tylko ramionami. Dźwięk sygnałów kojarzył mu się z bezpieczeństwem i nadciagająca odsieczą a w czasie dyżuru potrafił zasnąć zawsze i wszędzie, w dodatku mary nocne nie straszyły go po nocach. Jechali do pobliskiego miasteczka, jednego z postkomunistycznych górskich kurortów które teraz odcięte od źródeł finansowania zdychały powolną choc nieubłaganą śmiercia. Dumne ośrodki wypoczynkowe i sanatoria obracały sie z wolna w ruiny strasząc nielicznych turystów fasadą z wybitymi oknami i zniszczonymi drzwiami, które na kształt czaszek obdartych ze skóry nabierały diabolicznego wyglądu po zmroku.
Przemkneli przez wymarły rynek i skręcili w strone doliny. Przy drodze, niedaleko DW Słoneczko, stała babina, na oko stoczterdziestoletnia. Wysiadł z karetki.
- Babciu, wy to czekacie na karetke?
Babka przekrzywiła głowę i z pooranej bruzdami maski staruchy łypnęło zaropiałe oko.
- O, nonono - prychnęła sliną i wykrzywiła się w upiornym grymasie. Pokiwala na niego palcem jak by chciała przywołać do porządku niesforne dziecko.
- Babko! - udarł się jeszcze raz -Nie wiecie kto karetke wzywał?
- Aaaaa - starucha ze zrozumieniem uniosła nieco głowę. - Tam idzie - paluch z kilkucentymetrowym czarnym od brudu szponem wskazał ruiny domu wypoczynkowego.
- Iść z wami? - Franek zawsze był do pomocy chętny, ale z drugiej strony zostawić karetkę na takim zadupiu...
- Nie. Grzej samochód. Zobaczymy co się dzieje i najwyżej damy znać. Słychać? - ostatnie słowo powiedział do przenośnej radiostacji, rozległo się głośno z samochodowego radia. -No to w imie Boże.
Starucha nieco się zachwiała i ruszyła za nimi.
- A wy tam na co, babciu? Jeszcze se coś złamiecie.
Odpowiedzi nie zrozumiał - mieszanka przekleństw, starczej twarzy i sliny. Nie zamierzał się wsłuchiwać.
- Halo, jest tu kto? - juz dawno temu się nauczyl że pogotowie ma wchodzić głosno i wyraźnie. Zabezpiecza to przed dostaniem w łeb, przynajmniej w pierwszym momencie, w dodatku od razu ustawia hierarchie wartości. -Halo?
W środku panowała ciemność, słabe światło zmierzchu zostało skromnie na zewnątrz. Wyciągnał latarkę z torby, najnowszy nabytek z Allegro zapłonął 30 diodami z siłą małego słońca. -Halo?
- Tutaj... - z oddali doszedł jęk. Skręcili w lewo i przciskając sie ostrożnie przez zasypany rozbitym szkłem i połamanymi mebalmi korytarz doszli do klatki schodowej.
- O, kurwa - wyrwało mu się. Na schodach, głową w dół, leżał młody, moze dwudziestoletni mężczyzna. Po szybie, sterczącej z jego brzucha, zwolna kapała krew. W fioletowym świetle latarki wydawała sie być czarna. Wyjał szybę i swoim Victorinoxem rozciął koszulę chłopaka.
- Dawaj opatrunek.
Przycisnął szmaty do brzucha. Z rany wypłyneło z pół litra czarnej cieczy.
- Wkłucie. Sól zmontuj. Oklejka.
Pracował jak automat, niepomny jęczenia tracącego przytomność chłopaka.
- Dawaj - podpiął kroplówkę. - Przyduś, potrzebujemy szybko pół litra. Franek, weź wózek i chodź tu szybko!
- Idę. Gdzie jesteście?
- Od wejścia w lewo, pierwszy korytarz w prawo, za załomem są schody, tam jesteśmy. Swiatło weź!
- ...dooktorze..
- Będzie wszystko dobrze - skłamał. -Leż spokojnie, zaraz przetransportujemy cię do szpitala. Kazik, daj więcej szmat, trza to jakoś ucisnąć...
- ...Agnieeszka...
- Nie, Kovalik - poprawił odruchowo.
- ...na dole... Agnieeszsz..
- Bredzi - skwitował Kazimierz.
Ostry, nieludzki wrzask zagłuszył uporządkowane dźwięki ich działalności. Kazikowi z wrażenia medpakiet wypadł z ręki.
- No, to mamy Agnieszkę - Kovalik rzucił okiem w dół. - Gdzie sierota polazła?
Jego skrzywiona geba wyrażała mieszankę dezaprobaty i irytacji spowodowanej koniecznością łażenia po ponurym gruzowisku. -Proszę się nie ruszać, już po panią idziemy!!!
- Franeek, do kurwy nędzy!!! - udarł się do radia.
- Idee! - z korytarza dobiegł głos.
- Zapakujcie go i do karetki - odwrócił się do Kazika. -Zostaniesz z nim a Franka wyślij z powrotem. Daj mi torbę...
Usłyszał rumor i zaświecił w głąb korytarza zza załomu wylazł Franek, osłaniając twarz przed światłem. Zgięty, niósł pomarańczowe krzesełko.
- Latarki żeś nie wziął? - wybałuszył się ze zdumienia Kovalik. Odwrócił sie do Kazika i katem oka dostrzegł że oczy Franka zalśniły purpurowo w ciemności. Szarpnął sie w jego stronę. Starucha, porzuciwszy krzesełko, ze szponami wyciągniętymi do przodu leciała w jego kierunku. Widząc zblizającą się twarz, nieruchomą maske z jarzącymi sie oczyma, odruchowo zszedł z osi uderzenia sekwencją Back Step Monkey. Usłuszał bojowy ryk, zdażył jeszcze uchwycić błysk aluminiowej walizki, którą Kazio próbował zaatakowac staruche i zaległa ciemność.
Słyszał świergot ptaków i huk fal. Na twarzy czuł ciepłe krople... Otworzył oczy. Ani morza, ani ptaków. Z zakamrków ciemności wychynęła gęba staruchy. A to ci dopiero... Co to było? Z jekiem pomacał się po potylicy. Ale mi zasunął, kurwadziad jeden... Gdzie on jest? Zaczał wodzić rękami dookoła, w końcu po prawej stronie wymacał znany kształt torby lekarskiej. Słuchawki, Pharmindex, saszetka z narkotykami... Kurwa mać, nastepnym razem trzeba będzie wziąć Magnum 44 - parsknał rozbawiony i momentalnie skrzywił sie z bólu. Trzeba pamiętać żeby się nie uśmiechać. Usłyszał jęk.
- Halo? Haloo?? - z ciemności wróciło jedynie stłumione echo jego okrzyków. Przegrzebał torbę i wyciągnał lekarską latareczkę. Ha, jest światło. Wyciągnał rekę jak najdalej od głowy i zapalił. Gdzie ja jetem - pomyslał, dalej oszołomiony. Ptaki ucichły za to szum fal przeszedł w miarowe łupanie. Gdzie Kazik? W tym momencie jęk powtórzył się. Cholera, gdzies z dołu. Wsparł się na balustradzie i niepewnie stanał na nogach. Łupanie w jego głowie zmieniło sympatyczne 4/3 na arytmiczne 7/8. Starając sie opanowac mdłości rozglądnął sie wokoło. Schody w górę - schody w dół. Miło. Znaczy, gdzieś w przyziemiach jestem? Na schodach widać było krwawe ślady, najwyraźniej ktoś - czy raczej coś - ciągneło go w dół. Broń, przemknęło mu przez myśl - potrzebuje czegokolwiek... kucnał ostrożnie przy torbie i przegrzebał ją jeszcze raz. Juz miał ją cisnąć w kąt gdy w świetle zalśniła apmułka z żółta nalepka. Skolina. Uważając na łupanie w czaszce skrzywił się mściwie. Niech mi to truchło podejdzie pod rękę... Nabral wszystkie pięć ampułek, popatrzył krytycznym wzrokiem, po czym podzielił dawke na dwie strzykawki. Jęk doszedł go znowu. No to - nie będzie Niemiec pluł nam w twarz. Chciał nawet zanucić „Rotę” ale z gardła wyszedł mu jedynie charkot. Ścisnął w pięści strzykawkę, kciuk na tłok, latarka w druga rękę i zaczał leźć w dół.
Jakieś dziesięć minut później był sześc pięter niżej. Co oni tu mieli, tajny lab? Plotka gminna głosiła że wojskowi zrobili sobie w ośrodku schron atomowy ale bylo to traktowane na równi z opowieściami Boćka o UFO co go wyruchało w zesżłym roku przy skupie butelek. Haloo! - udarł się jescze raz. Tuutaj - odezwał się słaby głosik. Wlazł w korytarz. Za załomem leżała dziewczyna, noga załmana, pełno krwi wokoło. Jak ja ją stąd wywleke na górę?
- Prszę się nie de...- nie dokończył, zupełnie nieludzkim ruchem dziewczę rzuciło sie na niego, wytrącajc mu latarke z rąk. Odruchowo zasłonił twarz, na przedramieniu poczuł zaciskajace sie zęby. Uderzył strzykawką, wcisnął tłok. Odpowiedział mu niski charkot, nacisk zębów wzmógł się, zaczął tłuc na ślepo wolną ręką. Cholera, musi na te pokurcze skolina nie działa - pomyślał w popłochu i w tym momencie poczuł jak żeby puszczaja. Wyrwał rękę i nieco na pamięc zaczął biec w stronę schodów. Gdy zawadził ręką o futrynę, przystanał. Cholera, toż sam się zabije. Ignorując łupanie w czaszce i ból w ręce szedł, najszybciej jak mógł, wzdłuż poręczy. W końcu zobaczyl szary prostokąt drzwi i słusznie domniemując że musiał dotrzeć do poziomu gruntu, wybiegł na zewnątrz. Z oddali widział jak w karetce trwa jakaś szamotanina. Przyspieszył. Adrenalina wykrzesała resztki agresji. Dobiegając, potknął sie o jakieś śmieci i runął jak długi.
- Doktor!
Piekna syrena, w która wpatrując się dumał czy ją zeżreć czy też się w niej zakochać, wydarła sie jeszcze raz. - Dooktooor!
No czego hołoto walisz mnie po pysku, rzekł Kovalik, a w zasadzie chciał rzec. Z gardła wyszedł mu cichy jęk.
- Leż spokojnie, kurwasz mać! - twarz pieknej syrenki pokryła sie zarostem i dorobiła sie pulchnego, czerwonego nosa.
- Kazimiera? Znaczy, tfu - Kaźmirz? - zapytał, nie bardzo kojarząc co się stało.
- No a kto. Leż doktor spokojnie bo ci opatrunki spadaja. Zaraz w szpitalu będziemy.
- W jakim szpitalu? A staruchę zatłukłeś?
- Doktor, co ty pierdolisz?- Kazio wytrzeszczył gałki zadając kłam biologom twierdzącym że oko gekona jest ufiksowane najbardziej na zewnątrz czaszki. -Dziewczyna ma złamaną nogę, chłopak trochę krwawi z brzucha, dałem mu Gelafundin, chirurdzy juz na niego w SOR czekają - ale dawno nie widziałem żeby ktoś tak ładnie łbem pierdolnął we framugę. Co cię podkusiło żeby w tych ruinach biegać?
Wyjazd zaczął się jak zwykle. Przerwany obiad, uczucie irytacji ocierające się o wściekłość, szybkie zbieranie gratów i wreszcie kłus do karetki. Sprawdził szybko kartę wyjazdową - złamana noga, traci przytomność. Nawet nie skomentował. Kiedy rykneły sygnały, poczuł że cała wścieklizna powoli z niego uchodzi. Zawsze tak miał. Kiedy inni opowiadali o narastajacym stresie, problemach z kompensacją czy problemami ze snem, wzruszał tylko ramionami. Dźwięk sygnałów kojarzył mu się z bezpieczeństwem i nadciagająca odsieczą a w czasie dyżuru potrafił zasnąć zawsze i wszędzie, w dodatku mary nocne nie straszyły go po nocach. Jechali do pobliskiego miasteczka, jednego z postkomunistycznych górskich kurortów które teraz odcięte od źródeł finansowania zdychały powolną choc nieubłaganą śmiercia. Dumne ośrodki wypoczynkowe i sanatoria obracały sie z wolna w ruiny strasząc nielicznych turystów fasadą z wybitymi oknami i zniszczonymi drzwiami, które na kształt czaszek obdartych ze skóry nabierały diabolicznego wyglądu po zmroku.
Przemkneli przez wymarły rynek i skręcili w strone doliny. Przy drodze, niedaleko DW Słoneczko, stała babina, na oko stoczterdziestoletnia. Wysiadł z karetki.
- Babciu, wy to czekacie na karetke?
Babka przekrzywiła głowę i z pooranej bruzdami maski staruchy łypnęło zaropiałe oko.
- O, nonono - prychnęła sliną i wykrzywiła się w upiornym grymasie. Pokiwala na niego palcem jak by chciała przywołać do porządku niesforne dziecko.
- Babko! - udarł się jeszcze raz -Nie wiecie kto karetke wzywał?
- Aaaaa - starucha ze zrozumieniem uniosła nieco głowę. - Tam idzie - paluch z kilkucentymetrowym czarnym od brudu szponem wskazał ruiny domu wypoczynkowego.
- Iść z wami? - Franek zawsze był do pomocy chętny, ale z drugiej strony zostawić karetkę na takim zadupiu...
- Nie. Grzej samochód. Zobaczymy co się dzieje i najwyżej damy znać. Słychać? - ostatnie słowo powiedział do przenośnej radiostacji, rozległo się głośno z samochodowego radia. -No to w imie Boże.
Starucha nieco się zachwiała i ruszyła za nimi.
- A wy tam na co, babciu? Jeszcze se coś złamiecie.
Odpowiedzi nie zrozumiał - mieszanka przekleństw, starczej twarzy i sliny. Nie zamierzał się wsłuchiwać.
- Halo, jest tu kto? - juz dawno temu się nauczyl że pogotowie ma wchodzić głosno i wyraźnie. Zabezpiecza to przed dostaniem w łeb, przynajmniej w pierwszym momencie, w dodatku od razu ustawia hierarchie wartości. -Halo?
W środku panowała ciemność, słabe światło zmierzchu zostało skromnie na zewnątrz. Wyciągnał latarkę z torby, najnowszy nabytek z Allegro zapłonął 30 diodami z siłą małego słońca. -Halo?
- Tutaj... - z oddali doszedł jęk. Skręcili w lewo i przciskając sie ostrożnie przez zasypany rozbitym szkłem i połamanymi mebalmi korytarz doszli do klatki schodowej.
- O, kurwa - wyrwało mu się. Na schodach, głową w dół, leżał młody, moze dwudziestoletni mężczyzna. Po szybie, sterczącej z jego brzucha, zwolna kapała krew. W fioletowym świetle latarki wydawała sie być czarna. Wyjał szybę i swoim Victorinoxem rozciął koszulę chłopaka.
- Dawaj opatrunek.
Przycisnął szmaty do brzucha. Z rany wypłyneło z pół litra czarnej cieczy.
- Wkłucie. Sól zmontuj. Oklejka.
Pracował jak automat, niepomny jęczenia tracącego przytomność chłopaka.
- Dawaj - podpiął kroplówkę. - Przyduś, potrzebujemy szybko pół litra. Franek, weź wózek i chodź tu szybko!
- Idę. Gdzie jesteście?
- Od wejścia w lewo, pierwszy korytarz w prawo, za załomem są schody, tam jesteśmy. Swiatło weź!
- ...dooktorze..
- Będzie wszystko dobrze - skłamał. -Leż spokojnie, zaraz przetransportujemy cię do szpitala. Kazik, daj więcej szmat, trza to jakoś ucisnąć...
- ...Agnieeszka...
- Nie, Kovalik - poprawił odruchowo.
- ...na dole... Agnieeszsz..
- Bredzi - skwitował Kazimierz.
Ostry, nieludzki wrzask zagłuszył uporządkowane dźwięki ich działalności. Kazikowi z wrażenia medpakiet wypadł z ręki.
- No, to mamy Agnieszkę - Kovalik rzucił okiem w dół. - Gdzie sierota polazła?
Jego skrzywiona geba wyrażała mieszankę dezaprobaty i irytacji spowodowanej koniecznością łażenia po ponurym gruzowisku. -Proszę się nie ruszać, już po panią idziemy!!!
- Franeek, do kurwy nędzy!!! - udarł się do radia.
- Idee! - z korytarza dobiegł głos.
- Zapakujcie go i do karetki - odwrócił się do Kazika. -Zostaniesz z nim a Franka wyślij z powrotem. Daj mi torbę...
Usłyszał rumor i zaświecił w głąb korytarza zza załomu wylazł Franek, osłaniając twarz przed światłem. Zgięty, niósł pomarańczowe krzesełko.
- Latarki żeś nie wziął? - wybałuszył się ze zdumienia Kovalik. Odwrócił sie do Kazika i katem oka dostrzegł że oczy Franka zalśniły purpurowo w ciemności. Szarpnął sie w jego stronę. Starucha, porzuciwszy krzesełko, ze szponami wyciągniętymi do przodu leciała w jego kierunku. Widząc zblizającą się twarz, nieruchomą maske z jarzącymi sie oczyma, odruchowo zszedł z osi uderzenia sekwencją Back Step Monkey. Usłuszał bojowy ryk, zdażył jeszcze uchwycić błysk aluminiowej walizki, którą Kazio próbował zaatakowac staruche i zaległa ciemność.
Słyszał świergot ptaków i huk fal. Na twarzy czuł ciepłe krople... Otworzył oczy. Ani morza, ani ptaków. Z zakamrków ciemności wychynęła gęba staruchy. A to ci dopiero... Co to było? Z jekiem pomacał się po potylicy. Ale mi zasunął, kurwadziad jeden... Gdzie on jest? Zaczał wodzić rękami dookoła, w końcu po prawej stronie wymacał znany kształt torby lekarskiej. Słuchawki, Pharmindex, saszetka z narkotykami... Kurwa mać, nastepnym razem trzeba będzie wziąć Magnum 44 - parsknał rozbawiony i momentalnie skrzywił sie z bólu. Trzeba pamiętać żeby się nie uśmiechać. Usłyszał jęk.
- Halo? Haloo?? - z ciemności wróciło jedynie stłumione echo jego okrzyków. Przegrzebał torbę i wyciągnał lekarską latareczkę. Ha, jest światło. Wyciągnał rekę jak najdalej od głowy i zapalił. Gdzie ja jetem - pomyslał, dalej oszołomiony. Ptaki ucichły za to szum fal przeszedł w miarowe łupanie. Gdzie Kazik? W tym momencie jęk powtórzył się. Cholera, gdzies z dołu. Wsparł się na balustradzie i niepewnie stanał na nogach. Łupanie w jego głowie zmieniło sympatyczne 4/3 na arytmiczne 7/8. Starając sie opanowac mdłości rozglądnął sie wokoło. Schody w górę - schody w dół. Miło. Znaczy, gdzieś w przyziemiach jestem? Na schodach widać było krwawe ślady, najwyraźniej ktoś - czy raczej coś - ciągneło go w dół. Broń, przemknęło mu przez myśl - potrzebuje czegokolwiek... kucnał ostrożnie przy torbie i przegrzebał ją jeszcze raz. Juz miał ją cisnąć w kąt gdy w świetle zalśniła apmułka z żółta nalepka. Skolina. Uważając na łupanie w czaszce skrzywił się mściwie. Niech mi to truchło podejdzie pod rękę... Nabral wszystkie pięć ampułek, popatrzył krytycznym wzrokiem, po czym podzielił dawke na dwie strzykawki. Jęk doszedł go znowu. No to - nie będzie Niemiec pluł nam w twarz. Chciał nawet zanucić „Rotę” ale z gardła wyszedł mu jedynie charkot. Ścisnął w pięści strzykawkę, kciuk na tłok, latarka w druga rękę i zaczał leźć w dół.
Jakieś dziesięć minut później był sześc pięter niżej. Co oni tu mieli, tajny lab? Plotka gminna głosiła że wojskowi zrobili sobie w ośrodku schron atomowy ale bylo to traktowane na równi z opowieściami Boćka o UFO co go wyruchało w zesżłym roku przy skupie butelek. Haloo! - udarł się jescze raz. Tuutaj - odezwał się słaby głosik. Wlazł w korytarz. Za załomem leżała dziewczyna, noga załmana, pełno krwi wokoło. Jak ja ją stąd wywleke na górę?
- Prszę się nie de...- nie dokończył, zupełnie nieludzkim ruchem dziewczę rzuciło sie na niego, wytrącajc mu latarke z rąk. Odruchowo zasłonił twarz, na przedramieniu poczuł zaciskajace sie zęby. Uderzył strzykawką, wcisnął tłok. Odpowiedział mu niski charkot, nacisk zębów wzmógł się, zaczął tłuc na ślepo wolną ręką. Cholera, musi na te pokurcze skolina nie działa - pomyślał w popłochu i w tym momencie poczuł jak żeby puszczaja. Wyrwał rękę i nieco na pamięc zaczął biec w stronę schodów. Gdy zawadził ręką o futrynę, przystanał. Cholera, toż sam się zabije. Ignorując łupanie w czaszce i ból w ręce szedł, najszybciej jak mógł, wzdłuż poręczy. W końcu zobaczyl szary prostokąt drzwi i słusznie domniemując że musiał dotrzeć do poziomu gruntu, wybiegł na zewnątrz. Z oddali widział jak w karetce trwa jakaś szamotanina. Przyspieszył. Adrenalina wykrzesała resztki agresji. Dobiegając, potknął sie o jakieś śmieci i runął jak długi.
- Doktor!
Piekna syrena, w która wpatrując się dumał czy ją zeżreć czy też się w niej zakochać, wydarła sie jeszcze raz. - Dooktooor!
No czego hołoto walisz mnie po pysku, rzekł Kovalik, a w zasadzie chciał rzec. Z gardła wyszedł mu cichy jęk.
- Leż spokojnie, kurwasz mać! - twarz pieknej syrenki pokryła sie zarostem i dorobiła sie pulchnego, czerwonego nosa.
- Kazimiera? Znaczy, tfu - Kaźmirz? - zapytał, nie bardzo kojarząc co się stało.
- No a kto. Leż doktor spokojnie bo ci opatrunki spadaja. Zaraz w szpitalu będziemy.
- W jakim szpitalu? A staruchę zatłukłeś?
- Doktor, co ty pierdolisz?- Kazio wytrzeszczył gałki zadając kłam biologom twierdzącym że oko gekona jest ufiksowane najbardziej na zewnątrz czaszki. -Dziewczyna ma złamaną nogę, chłopak trochę krwawi z brzucha, dałem mu Gelafundin, chirurdzy juz na niego w SOR czekają - ale dawno nie widziałem żeby ktoś tak ładnie łbem pierdolnął we framugę. Co cię podkusiło żeby w tych ruinach biegać?
czwartek, 11 marca 2010
środa, 10 marca 2010
Tanie Linie Lotnicze
Wakacje. Znów będą wakacje. Co prawda człowiek jest starszy jakby o rok, ale za to po raz pierwszy od dłuższego czasu nie mogę napisać że jest również cięższy... Wiadomo, kochanego ciałka nigdy dość - ale z drugiej strony co za dużo to nie zdrowo. Jako że zębodół dzisiaj olał robotę i nie przylazł, wszystko co mi pozostało to zakładanie wnefloników dla kolorektali. Rano konsulent a po połedniu jego koleżanka co to jest pielęgniarka specjalistyczną. Tego akurat w Polsce nie ma, bo żeby człowiekowi wsadzić rurę do dupy trzeba najpierw skończyć sześć lat studiów - no, ale. Co kraj to obyczaj. Wszystko by było fajnie tylko że pielęgniarka mogąc decydować o diagnostyce - bo w końcu od tego co ona w tej - procedurze - wydłubie zależy żit abo neżit dłubanego - nie może przepisać żadnych leków. Jest to kolejny przykład schizofrenii tutejszego systemu który każe mi ordynować enemę i sedację dla pacjenta który w zasadzie kompletnie nie jest mój. Dziwy. Nasze wspólne ustalenia doprowadziły w końcu do tego że zrezygnowaliśmy z podawania fentanylu w ogóle, a Midanium ograniczyliśmy do 2 mg. I już. Resztę pacjent dostarcza sobie sam, dysząc przeraźliwie przez ustnik z podtlenkiem azotu.
Tu napotykamy na kolejną ciekawostkę - muszę przyznać że sam fakt grzebania jest dla mnie dziwny, ale gdybym się jeszcze do tego nawdychał podtlenku, umarł bym ze śmiechu.
Jako że podpisywanie kart zleceń i wbijanie wenflonów nie zajmuje więcej niż trzy minuty per capita, wliczając w to dojście do boksu, zająłem się logistyką wakacyjną. Co wydaje się niby proste - ot, znaleźć najbliższe lotnisko, kupić bilety i po sprawie.
Niby tak.
Jednak jedna dzidzia chce lecieć wcześniej a druga niekoniecznie, można na wczasy polecieć przez Polskę lub bezpośrednio, z najbliższego lotniska nie lata literalnie nic, z tych dalszych też nie, a do tego plany obejmują moje interludium wyspiarskie w połowie sierpnia. Sacrebleu, jak klął Jaśnie Pan z Jicina. W dodatku można lądować w Balicach lub Pyrzowicach. Znaczy, wszędzie można lądować, ale na Okęcie nie namówi mnie nikt a z innych lotnisk w Polsce będę jechał na swoje urocze zadupie trzy dni i trzy noce, często zmieniając konie. W końcu, patrząc z obrzydzeniem na popółnocny lot ŚwiszczącegoPowietrza do Katowic, sprawdziłem nowe połączeniu najtańszej firmy lotniczej UduśAir z Leeds. Połączenie co prawda nieco dupiate, wylot o świcie co przekłada się na odprawę w nocy i dojazd o północy, do tego plotka głosi że trza płacić za korzystanie z toalety na pokładzie ale bilety taniuśkie, 19.90 za sztukę. A lot nie taki długi znowu. Trzy godziny bez sikania da się przeżyć. Wskazałem dni w które chcę lecieć. System odpowiedział że musi dodać handling fee i podatki. Co robić. Zapytał mnie następnie o ilość toreb. Hm. Niby jedna, 15 kg torba, to trochę mało jak się leci na wakacje, ale pierwsza kosztuje 30 a druga już 70 funtów. Zdecydowałem się na jedną. Czym płacę? No jak to, mastercardem - uśmiechnąłem się od ucha do ucha i zauważyłem że system doliczył kolejne funty. Zaraz - toż handling już było? Tak, ale nie za kartę. Za kartę jest inny handling.
Long story short: wg. UduśAir 19.90 + 19.90 =143.80.
Ciekawostka matematyczna. W związku z powyższym sprawdziłem ŁatwyWtrysk - co prawda latają z drugiego brzegu, bo aż z Liverpool'u, ale godziny bardziej dla ludzi. Wstukałem dane lotu i zamarłem - zwariowali? 60 dych na dzień dobry razy dwa to da w sumie ze dwie i pół stówki od łeba za bilet... Cholera, może prom jednak? Zanim wpadłem w desperację, doprowadziłem proces do końca.
I tu zagadka - ile to jest 59.90 + 49.90 wg. ŁatwegoWtrysku? 124.90
Tak to, według nowej Matematyki Ekonomicznej Tanich Lini Lotniczych 60+50 to o dwie dychy mniej niż 20+20.
Zgodnie z którąś tam dyrektywą europejską przewoźnicy mieli nakaz publikowania rzeczywistych cen przelotu. Jak widać na powyższym przykładzie maja to mniej lub bardziej wytwornie w dupie. Co jest jeszcze bardziej wpierniczające - czy oni naprawdę myślą że ja nie sprawdzę rzeczywistej ceny biletu u konkurencji zanim kliknę magiczny guziczek CONFIRM? I druga, jeszcze bardziej wpierdalająca rzecz - zaczęło się jakieś dwa lata temu od wprowadzenia opłaty za obsługę karty kredytowej. Ot, funcisz od transakcji. Teraz firma KLM potrafi zabrać 10 funtów. Od jednej osoby. W jedną stronę dodajmy - co podnosi cenę biletu dla czterech osób o 80 funtów. I to niezależnie czy te bilety kupujemy razem czy oddzielnie. Czy ktoś by się temu złodziejstwu nie mógł przyglądnąć z bliska? Wiem ze to nie ma żadnego znaczenia, jak się im zabroni powyższego procederu to podniosą ceny biletów i tyle - nikt latał za frajer nie będzie. Ale ta zgaduj-zgadula pt.: „Za co jeszcze możemy cię obciążyć” zaczyna mi grac na nerwach.
Tak na marginesie - National Express właśnie wprowadził opłaty za korzystanie z kart kredytowych w ich serwisie...
- A ile waży syn?
- 12 kilo, przecież mówię panu.
- 12 kilo... Słuszną linię ma nasza partia...
Tu napotykamy na kolejną ciekawostkę - muszę przyznać że sam fakt grzebania jest dla mnie dziwny, ale gdybym się jeszcze do tego nawdychał podtlenku, umarł bym ze śmiechu.
Jako że podpisywanie kart zleceń i wbijanie wenflonów nie zajmuje więcej niż trzy minuty per capita, wliczając w to dojście do boksu, zająłem się logistyką wakacyjną. Co wydaje się niby proste - ot, znaleźć najbliższe lotnisko, kupić bilety i po sprawie.
Niby tak.
Jednak jedna dzidzia chce lecieć wcześniej a druga niekoniecznie, można na wczasy polecieć przez Polskę lub bezpośrednio, z najbliższego lotniska nie lata literalnie nic, z tych dalszych też nie, a do tego plany obejmują moje interludium wyspiarskie w połowie sierpnia. Sacrebleu, jak klął Jaśnie Pan z Jicina. W dodatku można lądować w Balicach lub Pyrzowicach. Znaczy, wszędzie można lądować, ale na Okęcie nie namówi mnie nikt a z innych lotnisk w Polsce będę jechał na swoje urocze zadupie trzy dni i trzy noce, często zmieniając konie. W końcu, patrząc z obrzydzeniem na popółnocny lot ŚwiszczącegoPowietrza do Katowic, sprawdziłem nowe połączeniu najtańszej firmy lotniczej UduśAir z Leeds. Połączenie co prawda nieco dupiate, wylot o świcie co przekłada się na odprawę w nocy i dojazd o północy, do tego plotka głosi że trza płacić za korzystanie z toalety na pokładzie ale bilety taniuśkie, 19.90 za sztukę. A lot nie taki długi znowu. Trzy godziny bez sikania da się przeżyć. Wskazałem dni w które chcę lecieć. System odpowiedział że musi dodać handling fee i podatki. Co robić. Zapytał mnie następnie o ilość toreb. Hm. Niby jedna, 15 kg torba, to trochę mało jak się leci na wakacje, ale pierwsza kosztuje 30 a druga już 70 funtów. Zdecydowałem się na jedną. Czym płacę? No jak to, mastercardem - uśmiechnąłem się od ucha do ucha i zauważyłem że system doliczył kolejne funty. Zaraz - toż handling już było? Tak, ale nie za kartę. Za kartę jest inny handling.
Long story short: wg. UduśAir 19.90 + 19.90 =143.80.
Ciekawostka matematyczna. W związku z powyższym sprawdziłem ŁatwyWtrysk - co prawda latają z drugiego brzegu, bo aż z Liverpool'u, ale godziny bardziej dla ludzi. Wstukałem dane lotu i zamarłem - zwariowali? 60 dych na dzień dobry razy dwa to da w sumie ze dwie i pół stówki od łeba za bilet... Cholera, może prom jednak? Zanim wpadłem w desperację, doprowadziłem proces do końca.
I tu zagadka - ile to jest 59.90 + 49.90 wg. ŁatwegoWtrysku? 124.90
Tak to, według nowej Matematyki Ekonomicznej Tanich Lini Lotniczych 60+50 to o dwie dychy mniej niż 20+20.
Zgodnie z którąś tam dyrektywą europejską przewoźnicy mieli nakaz publikowania rzeczywistych cen przelotu. Jak widać na powyższym przykładzie maja to mniej lub bardziej wytwornie w dupie. Co jest jeszcze bardziej wpierniczające - czy oni naprawdę myślą że ja nie sprawdzę rzeczywistej ceny biletu u konkurencji zanim kliknę magiczny guziczek CONFIRM? I druga, jeszcze bardziej wpierdalająca rzecz - zaczęło się jakieś dwa lata temu od wprowadzenia opłaty za obsługę karty kredytowej. Ot, funcisz od transakcji. Teraz firma KLM potrafi zabrać 10 funtów. Od jednej osoby. W jedną stronę dodajmy - co podnosi cenę biletu dla czterech osób o 80 funtów. I to niezależnie czy te bilety kupujemy razem czy oddzielnie. Czy ktoś by się temu złodziejstwu nie mógł przyglądnąć z bliska? Wiem ze to nie ma żadnego znaczenia, jak się im zabroni powyższego procederu to podniosą ceny biletów i tyle - nikt latał za frajer nie będzie. Ale ta zgaduj-zgadula pt.: „Za co jeszcze możemy cię obciążyć” zaczyna mi grac na nerwach.
Tak na marginesie - National Express właśnie wprowadził opłaty za korzystanie z kart kredytowych w ich serwisie...
- A ile waży syn?
- 12 kilo, przecież mówię panu.
- 12 kilo... Słuszną linię ma nasza partia...
wtorek, 9 marca 2010
Auć
Będzie znowu Abnegat do Szamana. Ale i przy okazji do Cre(w)master’a ;)
Racje Szaman wczoraj pisał że jak się wątróbka komu przyzwyczai do morfiny i innych opiatów to mu potem mało i mało. Ile by się nie dało - można więcej. W zasadzie każdy pogotowiarz zna jak nie osobiście to z opowieści pacjentów chorych co to doszli do dawek dziennych 1000 mg i wyższych. Nawet jak się przyjmie że dostępność biologiczna morfiny po podaniu doustnym wynosi ca. 35% to i tak daje to oszałamiające przeliczeniowe 35 ampułek podanych dożylnie na dobę.
Z drugiej strony człowiek nieuzależniony rzadko potrzebuje więcej niż 10 mg w żyłę. Rzecz jasna zależy to od typu urazu i wrażliwości osobniczej - tu męska połowa ludzkości stoi zdecydowanie na przegranej pozycji - ale 0,1 mg/kg.m.c jest dawką wystarczającą do opanowania bólu ostrego. Stąd owszem, bać się nie ma co, jak pacjent z bólu wyje to należy mu dać tyle by przestał, nie przejmując się specjalnie podaną dawką - i tu rację Szaman ma - ale też nie ma co szaleć i zaczynać leczenie od ampułki podskórnie dla szczapowatego chłopa - co z kolei Cre(w)master słusznie chce sobie wymiareczkować. W sumie leczenie przeciwbólowe ma pacjentowi zapewnić ograniczenie bólu ostrego do wartości akceptowalnych przez niego a nie wyprodukować rozmemłanego jegomościa na skraju niewydolności oddechowej.
Problem się robi nieco większy w przypadku bólu przewlekłego czy neuropatycznego. Tutaj pacjent musi być pod kontrola specjalisty co to mu wszystko ładnie dobierze, zgodnie z zasadami sztuki. A sztuka leczenia bólu wygląda w zasadzie tak:
- stopień pierwszy: nieopioidowy lek p. bólowy + ew. lek wspomagający;
- stopień drugi: słaby opioid + ew. lek nieopioidowy + ew. lek wspomagający;
- stopień trzeci: silny opioid + ew. lek nieopioidowy + ew. lek wspomagający.
Żeby nieco przybliżyć temat, ale tylko troszeczkę, parę przykładów:
- nieopioidowe leki p.bólowe: diclofenac, naproxen, paracetamol;
- słabe opioidy: tramadol, codeina;
- silne opioidy: morfina, fentanyl;
- leki wspomagające: leki p.depresyjne, leki p.drgawkowe, sterydy.
W zasadach stoi jak byk żeby nie mieszać leków z tej samej grupy lub o tym samym punkcie uchwytu, z kilkoma wyjątkami:
- powszechne jest mieszanie diclofenacu, naproxenu, ketonalu czy innych NLPZ (niesterydowych leków p.zapalnych) z paracetamolem;
- nie należy mieszać słabych opiatów ze słabymi ale przejść na silne;
- nie mieszać słabych opiatów z silnymi;
- w zasadzie nie mieszać silnych - ale tutaj dopuszcza się dołożenie np. morfiny doustnie gdy plaster z fentanylem nie pokrywa całkowicie zapotrzebowania - np. w czasie toalety chorego.
A skąd się mi wzięło na wywody dziwne? Ano, przyszła pani co to sobie chciała nózię zoperować. Tu muszę przyznać że mnie ciekawość nieco zdjęła - prawą połamała w drzazgi na nartach tak dokładnie że jej enhaes zafundował pełna protezę stawu kolanowego. A w lewej zachciało jej się operować buniona (kto ciekaw jest jak to wygląda tym razem musi sobie sam góglnać w obrazki; proszę nie jeść jak przed operacją - sześc godzin) niewielkiego, ot coby nózie lewą mieć pod szpileczkę. Z racji tej swoje nózi prawej i bóli neuropatycznych, które do leczenia są zupełnie niewdzięczne, pani miała zapisaną morfinkę wolno uwalniającą się w ilości 60 mg na dobę, tabletki z morfiną, które dożerała sobie w czasie dnia - zazwyczaj jedna dawka 60 mg, ale czasem dwie, plus plasterek Duragesic (czyli fentanyl, kolejny silny opiat) i Cocodamol (czyli mieszanka paracetamolu z kodeiną) „na wszelki wypadek. Plus dwa psychotropy. I tum popadł w przydum - bo albo ja mam guza mózgu - albo się coś specjaliści od terapii bólu poluzowało w czaszcze ( w odróżnieniu od czaszki są jeszcze czaszcze - i o tę właśnie tutaj chodzi). Bo wygląda to na ideę ciągłego updatowania Łindozy przez Microsoft...
Jak wiadomo uśpić nie sztuka - to potrafi każdy, obudzić też można się nauczyć jak to robić (wiadomo, zakręcamy krany, wyłączamy parowniki i walimy po pyszczydle do skutku, vide Pamela Anderson w Słonecznym Patrolu) - ale potem trzeba jeszcze zalekować pacjenta tak żeby do domu poszedł uśmiechnięty. Albo przynajmniej - w wersji minimalistycznej - nie wyjący z bólu... I tutaj dżip na spółkę z bólowym specjalista przygotowali mi tak zwany dzonk w wersji klasycznej.
Pani mianowicie ma wpisaną notkę, cytuę: „nie może brać diklofenaku, tramadolu i tylexu” - ale równocześnie je sobie ibuprofen i cocodamol. Gdyby ktoś chciał wiedzieć czemu mi żuchwa zwisnęła - tylex i cocodamol to to samo jest. A jak ktoś ma problem z reakcja alergiczną na enelpezety - to zazwyczaj na wszystkie. Choć tu akurat ibuprofen jest uważany za najbezpieczniejszy.
Zasadniczo nie jestem tak odważny jak Szaman i się morfiny boję - ale jak trza dać to daję. Tyle że klucze od CD’s (nie, to nie srebrne krążki z piratami - to controlled drugs) trzyma nurs. I musi mi szafkę otworzyć i morfinke podać. A ciężko jest nursa przekonać, co to drugą ampułkę fentanylu w czasie zabiegu uważa za próbę zabicia pacjenta a trzecią za morderstwo dokonane, żeby wydał trzy ampułeczki morfiny dla tego samego pacjenta...
Na szczęście pani wyła przekonywująco więc leki dostała ciupasem. I już dwie godziny później zgłosiła że znów jej ból narasta. Co było robić- spakowaliśmy jej gratki i wysłali do domu gdzie ma swoje własne leki. Uprzedzając wszelkie nocne telefony kazałem jej skonsultować się odnośnie dalszego leczenia z jej specjalistą od bólu. Może jej teraz tramadol dołoży? Kto wie. Czasem mam wrażenie że myśmy się jednak zupełnie innej medycyny uczyli.
Racje Szaman wczoraj pisał że jak się wątróbka komu przyzwyczai do morfiny i innych opiatów to mu potem mało i mało. Ile by się nie dało - można więcej. W zasadzie każdy pogotowiarz zna jak nie osobiście to z opowieści pacjentów chorych co to doszli do dawek dziennych 1000 mg i wyższych. Nawet jak się przyjmie że dostępność biologiczna morfiny po podaniu doustnym wynosi ca. 35% to i tak daje to oszałamiające przeliczeniowe 35 ampułek podanych dożylnie na dobę.
Z drugiej strony człowiek nieuzależniony rzadko potrzebuje więcej niż 10 mg w żyłę. Rzecz jasna zależy to od typu urazu i wrażliwości osobniczej - tu męska połowa ludzkości stoi zdecydowanie na przegranej pozycji - ale 0,1 mg/kg.m.c jest dawką wystarczającą do opanowania bólu ostrego. Stąd owszem, bać się nie ma co, jak pacjent z bólu wyje to należy mu dać tyle by przestał, nie przejmując się specjalnie podaną dawką - i tu rację Szaman ma - ale też nie ma co szaleć i zaczynać leczenie od ampułki podskórnie dla szczapowatego chłopa - co z kolei Cre(w)master słusznie chce sobie wymiareczkować. W sumie leczenie przeciwbólowe ma pacjentowi zapewnić ograniczenie bólu ostrego do wartości akceptowalnych przez niego a nie wyprodukować rozmemłanego jegomościa na skraju niewydolności oddechowej.
Problem się robi nieco większy w przypadku bólu przewlekłego czy neuropatycznego. Tutaj pacjent musi być pod kontrola specjalisty co to mu wszystko ładnie dobierze, zgodnie z zasadami sztuki. A sztuka leczenia bólu wygląda w zasadzie tak:
- stopień pierwszy: nieopioidowy lek p. bólowy + ew. lek wspomagający;
- stopień drugi: słaby opioid + ew. lek nieopioidowy + ew. lek wspomagający;
- stopień trzeci: silny opioid + ew. lek nieopioidowy + ew. lek wspomagający.
Żeby nieco przybliżyć temat, ale tylko troszeczkę, parę przykładów:
- nieopioidowe leki p.bólowe: diclofenac, naproxen, paracetamol;
- słabe opioidy: tramadol, codeina;
- silne opioidy: morfina, fentanyl;
- leki wspomagające: leki p.depresyjne, leki p.drgawkowe, sterydy.
W zasadach stoi jak byk żeby nie mieszać leków z tej samej grupy lub o tym samym punkcie uchwytu, z kilkoma wyjątkami:
- powszechne jest mieszanie diclofenacu, naproxenu, ketonalu czy innych NLPZ (niesterydowych leków p.zapalnych) z paracetamolem;
- nie należy mieszać słabych opiatów ze słabymi ale przejść na silne;
- nie mieszać słabych opiatów z silnymi;
- w zasadzie nie mieszać silnych - ale tutaj dopuszcza się dołożenie np. morfiny doustnie gdy plaster z fentanylem nie pokrywa całkowicie zapotrzebowania - np. w czasie toalety chorego.
A skąd się mi wzięło na wywody dziwne? Ano, przyszła pani co to sobie chciała nózię zoperować. Tu muszę przyznać że mnie ciekawość nieco zdjęła - prawą połamała w drzazgi na nartach tak dokładnie że jej enhaes zafundował pełna protezę stawu kolanowego. A w lewej zachciało jej się operować buniona (kto ciekaw jest jak to wygląda tym razem musi sobie sam góglnać w obrazki; proszę nie jeść jak przed operacją - sześc godzin) niewielkiego, ot coby nózie lewą mieć pod szpileczkę. Z racji tej swoje nózi prawej i bóli neuropatycznych, które do leczenia są zupełnie niewdzięczne, pani miała zapisaną morfinkę wolno uwalniającą się w ilości 60 mg na dobę, tabletki z morfiną, które dożerała sobie w czasie dnia - zazwyczaj jedna dawka 60 mg, ale czasem dwie, plus plasterek Duragesic (czyli fentanyl, kolejny silny opiat) i Cocodamol (czyli mieszanka paracetamolu z kodeiną) „na wszelki wypadek. Plus dwa psychotropy. I tum popadł w przydum - bo albo ja mam guza mózgu - albo się coś specjaliści od terapii bólu poluzowało w czaszcze ( w odróżnieniu od czaszki są jeszcze czaszcze - i o tę właśnie tutaj chodzi). Bo wygląda to na ideę ciągłego updatowania Łindozy przez Microsoft...
Jak wiadomo uśpić nie sztuka - to potrafi każdy, obudzić też można się nauczyć jak to robić (wiadomo, zakręcamy krany, wyłączamy parowniki i walimy po pyszczydle do skutku, vide Pamela Anderson w Słonecznym Patrolu) - ale potem trzeba jeszcze zalekować pacjenta tak żeby do domu poszedł uśmiechnięty. Albo przynajmniej - w wersji minimalistycznej - nie wyjący z bólu... I tutaj dżip na spółkę z bólowym specjalista przygotowali mi tak zwany dzonk w wersji klasycznej.
Pani mianowicie ma wpisaną notkę, cytuę: „nie może brać diklofenaku, tramadolu i tylexu” - ale równocześnie je sobie ibuprofen i cocodamol. Gdyby ktoś chciał wiedzieć czemu mi żuchwa zwisnęła - tylex i cocodamol to to samo jest. A jak ktoś ma problem z reakcja alergiczną na enelpezety - to zazwyczaj na wszystkie. Choć tu akurat ibuprofen jest uważany za najbezpieczniejszy.
Zasadniczo nie jestem tak odważny jak Szaman i się morfiny boję - ale jak trza dać to daję. Tyle że klucze od CD’s (nie, to nie srebrne krążki z piratami - to controlled drugs) trzyma nurs. I musi mi szafkę otworzyć i morfinke podać. A ciężko jest nursa przekonać, co to drugą ampułkę fentanylu w czasie zabiegu uważa za próbę zabicia pacjenta a trzecią za morderstwo dokonane, żeby wydał trzy ampułeczki morfiny dla tego samego pacjenta...
Na szczęście pani wyła przekonywująco więc leki dostała ciupasem. I już dwie godziny później zgłosiła że znów jej ból narasta. Co było robić- spakowaliśmy jej gratki i wysłali do domu gdzie ma swoje własne leki. Uprzedzając wszelkie nocne telefony kazałem jej skonsultować się odnośnie dalszego leczenia z jej specjalistą od bólu. Może jej teraz tramadol dołoży? Kto wie. Czasem mam wrażenie że myśmy się jednak zupełnie innej medycyny uczyli.
poniedziałek, 8 marca 2010
Wytrzymałość materiału
Człowiek to stworzenie słabowite. Materiał był byle jaki to i efekt końcowy nie najlepszy. Ot, wiadomo - z prochu powstałeś. Znaczy, tu źródła nie są zgodne bo w innym miejscu jest że to była glina, ale nie ma się co czepiać szczegółów.
Jak to powiedział Osioł do Shreka: "To zadziwiające co można osiągnąć przy tak skromnym budżecie!"
Pojechaliśmy do tego wezwania na sygnałach. Ot, niby tylko napad padaczki, ale dla postronnych wygląda to fatalnie, w dodatku zawsze coś się stać może. Pacjent się zachłyśnie. Albo jakiś czerstwy przedstawiciel rodzaju ludzkiego wsadzi takiemu coś w krztoń - łyżkę na przykład - i go uszkodzi.
Zajechaliśmy więc z hukiem i rozmachem, wyskoczyłem z karetki z fasonem - bo okrutnie drażnią mnie doktory namaszczone i opieszałe więc kreowałem takiego co to dorwie i duszę wydrze - i pognałem w kierunku który wskazywał jegomość bezstresowo wyluzowany.
W pokoju na łóżeczku leżała sobie kobieta. Wielka to nie jest odpowiednie słowo. Wielkie to są słowa uznania dla osobnika mogącego się napaść do tego stopnia. Kobieta była - była - była największą kobietą jaka widziałem w swoim życiu. I drgała sobie miarowo. Sino-szara, co nie było dziwne biorąc pod uwagę drgawki i masę tłuszczu przygniatającego klatkę. Obróciłem na bok, tlen, wkłucie, leki - i babka drgać przestała, oddech głęboki wzięła i zmieniła barwę na nieśmiały lila-róż. Potoczyłem dumnie wzrokiem jakim-to-fachowiec-od-podawania-relanium-w-żyłę-nie-jest, dumny z szybkiej akcji co kobiecie życie uratowała - i zapytałem czy się na padaczkę leczy? Leczy. A leki bierze? Bierze. A często napady ma? Co trzy miesiące. A ostatni kiedy? 3 miesiące temu. A tego dawno dostała? A z sześć godzin temu.
Może i to prawda że Pan Bóg człowieka stworzył z gliny. Ale góralski appendix mówi że jak Pon Bók kcioł zmajstrować Ewe, to wyciongnoł Adamowi ziobro z boku. I wtedy to ziobro capnął pies i zacuł łuciekać. Pon Bók go dognił, ucapił za łogon - ale ze pies był ześtrachany to sie mu ten łogon wzion i urwoł - a pies posed w cholere. No i Pon Bók popatzał za psem, na ten jego łogon co sie mu w ręku łostoł, zaś za psem, podrapoł się po głowie i pedzioł:
- A, moze być.
Jak to powiedział Osioł do Shreka: "To zadziwiające co można osiągnąć przy tak skromnym budżecie!"
Pojechaliśmy do tego wezwania na sygnałach. Ot, niby tylko napad padaczki, ale dla postronnych wygląda to fatalnie, w dodatku zawsze coś się stać może. Pacjent się zachłyśnie. Albo jakiś czerstwy przedstawiciel rodzaju ludzkiego wsadzi takiemu coś w krztoń - łyżkę na przykład - i go uszkodzi.
Zajechaliśmy więc z hukiem i rozmachem, wyskoczyłem z karetki z fasonem - bo okrutnie drażnią mnie doktory namaszczone i opieszałe więc kreowałem takiego co to dorwie i duszę wydrze - i pognałem w kierunku który wskazywał jegomość bezstresowo wyluzowany.
W pokoju na łóżeczku leżała sobie kobieta. Wielka to nie jest odpowiednie słowo. Wielkie to są słowa uznania dla osobnika mogącego się napaść do tego stopnia. Kobieta była - była - była największą kobietą jaka widziałem w swoim życiu. I drgała sobie miarowo. Sino-szara, co nie było dziwne biorąc pod uwagę drgawki i masę tłuszczu przygniatającego klatkę. Obróciłem na bok, tlen, wkłucie, leki - i babka drgać przestała, oddech głęboki wzięła i zmieniła barwę na nieśmiały lila-róż. Potoczyłem dumnie wzrokiem jakim-to-fachowiec-od-podawania-relanium-w-żyłę-nie-jest, dumny z szybkiej akcji co kobiecie życie uratowała - i zapytałem czy się na padaczkę leczy? Leczy. A leki bierze? Bierze. A często napady ma? Co trzy miesiące. A ostatni kiedy? 3 miesiące temu. A tego dawno dostała? A z sześć godzin temu.
Może i to prawda że Pan Bóg człowieka stworzył z gliny. Ale góralski appendix mówi że jak Pon Bók kcioł zmajstrować Ewe, to wyciongnoł Adamowi ziobro z boku. I wtedy to ziobro capnął pies i zacuł łuciekać. Pon Bók go dognił, ucapił za łogon - ale ze pies był ześtrachany to sie mu ten łogon wzion i urwoł - a pies posed w cholere. No i Pon Bók popatzał za psem, na ten jego łogon co sie mu w ręku łostoł, zaś za psem, podrapoł się po głowie i pedzioł:
- A, moze być.
niedziela, 7 marca 2010
Najszybszy Indianin
Jako że znajomy tubylec w ramach wymiany podrzucił mi "The World's Fastest Indian", nie mając nic lepszego do roboty wieczorem zasiedliśmy do telewizora. Opowieść w zasadzie dość wiernie rekonstruuje podróż Burt'a Munro z Nowej Zelandii do USA w celu pobicia rekordu szybkości na swoim, przerobionym do granic możliwości, motorze 1920 Indian Scout.
W zasadzie historia jak każda, która opowiada o pasji, marzeniu, drodze i osiągnięciu celu. Tyle że współczesne filmy przyzwyczaiły nas do oglądania - a może wręcz ją wykreowały - postaci bohatera-twardziela, co to za każdy złamany ząb wybija cztery a zasadę "Shoot first, ask question later" wyssał z mlekiem matki. Burt Munro - w tej roli rewelacyjny (oklaski!) Anthony Hopkins - pokonuje wszystkie przeciwności losu z usmiechem na ustach i tym wewnętrznym przekonaniem że skoro on nie widzi problemu - to znaczy że go nie ma.
Film jest pewnym uproszczeniem. W rzeczywistości Burt Munroe jeżdził do Boneville w Utah kilkukrotnie, nigdy nie ustanowił oficjalnego rekordu powyżej 200 mil na godzinę, choć ma taka prędkośc zmierzoną w nieklasyfikowanym przejeździe - i nigdy nie sikał pod swoje cytrynowe drzewko - ale to są szczegóły technicze które w żaden sposób nie wpływaja na wymowę filmu.
Miła, ciepła opowieść o człowieku który parł do celu, nie zważając na przeciwności losu.
I go osiagnał.
Pełna antonówka.
Dla ciekawych:
Burt Munro w Wikipedii
The World's Fastest Indian
Burt Munro w Motorcycle Hall Of Fame
sobota, 6 marca 2010
Rodzaj pacjenta
Jako że o wizerunek firmy trza dbać, by atrakcyjne w treści ogłoszenie przyciągnęło jak najwięcej ludzi - nasza firma rozpoczęła program frontem do klienta. Czyli innymi słowy, ekspozycja ekshibicjonisty.
Wiadomo - u kapitalisty pacjent dzieli się na państwowego - czyli z NFZetu (zwanego tu dla niepoznaki enhaesem, ale to ta sama banda) oraz prywatnego. Któren to może bulić bezpośredni z własnego konta, lub pośrednio, z firmy ubezpieczeniowej. Nie wiem skąd się wziął pomysł by tych pacjentów różnicować, w sumie na miejscu enefzetu bym się regularnie wpierniczył, toż kasa za procedurę taka sama idzie - a pacjent jednak się na super-hiper opiekę nie łapie. Najwyraźniej nie tylko u nas panuje przekonanie że jak coś jest darmowe i ogólnie dostepne to musi to być dziadostwo czwartej kategorii.
Najpierw manago zlikwidowała jeden pokój dla klerków coby premiowany nie musiał leżeć na tej samej kozetce co reszta hołoty. Potem dokupiła telewizor, wielki, będzie z 42 cale. Co w pokoiku o wymiarach 3x4 pozwala dostrzec nie tyle każdy pixel co każda jego podstawową składową. A następnie w pokoiku wylądowały foteliki - niech je jasna cholera, czekałem kiedyś dziesięć minut i momentalnie mnie kręgosłup rozbolał - bo na łóżku przecież oglądać telewizji się nie da.
W końcu po zabiegu premiowany dostaje zamiast ciasteczka zwykłego - ciasteczko niezwykłe. Musze się tu przyznać że kiedyś z łakomstwa zeżarłem jedną paczkę - smakuje toto jak otręby w lanym cieście. Ponoć jest hiper-zdrowe, co poniekąd tłumaczy wrażenia organoleptyczne.
I tak sobie myślę - po jasną cholerę prywatnie się leczyć. Ten sam chirurg zerżnie, ten sam anestezjolog do snu utuli (anielski orszak nucąc z cicha - ale chwała Panu oni tu tego nie znają), a na foteliku tra siedzieć zamiast kozetkę mieć wygodną. I w dodatku potem napasa człowieka otrębami...
Może słuszną linię ma nasza partia - coby prywatnych ubezpieczycieli trzymać za płotem pod wysokim napięciem?
-------------
PS. Miało być zdjęcie gołego chłopa, alem się jednak nad tą prezydenturą zadumał...
Wiadomo - u kapitalisty pacjent dzieli się na państwowego - czyli z NFZetu (zwanego tu dla niepoznaki enhaesem, ale to ta sama banda) oraz prywatnego. Któren to może bulić bezpośredni z własnego konta, lub pośrednio, z firmy ubezpieczeniowej. Nie wiem skąd się wziął pomysł by tych pacjentów różnicować, w sumie na miejscu enefzetu bym się regularnie wpierniczył, toż kasa za procedurę taka sama idzie - a pacjent jednak się na super-hiper opiekę nie łapie. Najwyraźniej nie tylko u nas panuje przekonanie że jak coś jest darmowe i ogólnie dostepne to musi to być dziadostwo czwartej kategorii.
Najpierw manago zlikwidowała jeden pokój dla klerków coby premiowany nie musiał leżeć na tej samej kozetce co reszta hołoty. Potem dokupiła telewizor, wielki, będzie z 42 cale. Co w pokoiku o wymiarach 3x4 pozwala dostrzec nie tyle każdy pixel co każda jego podstawową składową. A następnie w pokoiku wylądowały foteliki - niech je jasna cholera, czekałem kiedyś dziesięć minut i momentalnie mnie kręgosłup rozbolał - bo na łóżku przecież oglądać telewizji się nie da.
W końcu po zabiegu premiowany dostaje zamiast ciasteczka zwykłego - ciasteczko niezwykłe. Musze się tu przyznać że kiedyś z łakomstwa zeżarłem jedną paczkę - smakuje toto jak otręby w lanym cieście. Ponoć jest hiper-zdrowe, co poniekąd tłumaczy wrażenia organoleptyczne.
I tak sobie myślę - po jasną cholerę prywatnie się leczyć. Ten sam chirurg zerżnie, ten sam anestezjolog do snu utuli (anielski orszak nucąc z cicha - ale chwała Panu oni tu tego nie znają), a na foteliku tra siedzieć zamiast kozetkę mieć wygodną. I w dodatku potem napasa człowieka otrębami...
Może słuszną linię ma nasza partia - coby prywatnych ubezpieczycieli trzymać za płotem pod wysokim napięciem?
-------------
PS. Miało być zdjęcie gołego chłopa, alem się jednak nad tą prezydenturą zadumał...
piątek, 5 marca 2010
Niesamowity pech
- Abneeegaaat!!! - rozległ sie bojowy okrzyk na korytarzu.
- Czeggo?
- Gdzieś jest??!?
- Nno ttuu...
- To wyłaź - pilne mamy!!!
I to jest właśnie słodkie życie pogotowiarza na służbie. Nawet się nie dadzą... w ogóle nic nie można zaplanować. Klnąc jak szewc pognałem do karetki. Kurtała w jednej ręce, torba w drugiej. Ostatnio wynalazłem metode na bieganie w niezawiązanych butach tak żeby sobie zębów nie wybić - trzeba po prostu sznurówki do butów wrzucić. Proste.
- Co mamy?
- Spadł z dachu.
- A cos wiecej wiemy?
- Nie, ale Pucia wpadła w panike. Strasznie się na nią darli - aż na polu bylo słychać.
- No to kul. Weź tam przygotuj dwie wersje - jedna że żyje - a druga że nie, oki?
- Wszystko pod ręka. Co bedziesz chciał to masz.
Taki ratownik to skarb jest. Kto robił raz z takim co skarbem nie jest, wie o czym mówię.
Opony zaszurały na podjeździe, Szybki gracko zaciągnał ręczny i wyskoczyliśmy z karetki. Na samym przedzie woźnica jedzie. Czyli doktor poloneza prowadzi a reszta za nim jako te pary w łańcuchu. Co prawda łańcuch krótki - ale zgrabny. Czerwone kurteczki, białe emblemaciki i w ogóle cud, miód, ultramaryna.
- Tu, szybko, bo umiera!
Dopadamy, leży se chłopisko, nos siny nieco - najwyraźniej od landrynek - i wyje. Co jest zazwyczaj prognostykiem dobrym. Jak kto umiera, na wycie nie ma ani czasu ani siły. Nawet jak by znalazł ochotę.
- Co sie stało?
- UUUUUuuuu! TUUUUuuuuu!
Płuca są jednak doskonałym narządem. Z racji tego że powietrze sie musi skończyć i pacjent czy chce czy nie chce - musi przestać sie drzeć. Co daje czas na zadanie kolejnych celnych pytań.
- U tu czy tu?
- TUUUuuuu!
- A tu?
- Tu nie - wystekał chłop. -Tylko TUUUUUuuuu!
Podudzie pieknie złamane, nózia w pozycji nieco dziwnej... Sprawdziłem resztę poszkodowanego - żadnych nowych ubytków. I gucio. Zacząłem przymierzać szyny Kramera.
- Doktor, a może wyciąg zamontujemy?
- Zwariowałeś? - zaoponowałem słabo -Toż on nam w trakcie ręce odgryzie...
Przemyslałem jeszcze raz konieczność wysłuchiwania sie w miarowe UUUUuuuu w karetce i zdecydowanie kiwnałem głową.
- Racja absolutna. Dawaj wyciąg.
Łatwo powiedzieć - potem trzeba zrobić. Toz złamanej nózi sie nie naciągnie na wyciąg tak o... Daliśmy chłopu dyche Morfiny w żyłę, ot żeby przestał wydziwiać i zadumałem się nad techniką. W końcu problem rozwiązaliśmy na ladujący samolot - „o tam, tam - leci ptaszek!” - chłop sie odwrócił, pociągnałem nózię i ustawiłem wszystko w osi. Gucio. Chłop co prawda chciał gryźć ale tu ostatnie szkolenie „Jak się ustawić bezpiecznie poza zasięgiem kończyn i zębów pacjenta” dało nam zdcydowaną przewagę. Założyliśmy wszystko nie zważając że chłop z UUUuuu przeszedł na UUUAAAAUUU i naciagneliśmy wyciąg. Chłop sie zamknął.
- I jak teraz, nie boli?
Chłop pokiwal głową że nie.
- A tak strasznie bolało?
Chłop pokiwal głową że nie. Czyli po raz kolejny potwierdziło sie że wrzask uwalnia endorfiny. I dobrze. Czekając na nosze przyglądnąłem sie pobojowisku.
- A coś to pan na dachu w zimie robił? Życie panu zbrzydło?
- Panie doktorze, jo nie taki głupi! Po dachu, w zimie - prychnął z oburzeniem chłop. -Śnieg chciałem zrzucić, wlazłem na drabinę i zaczałem nad głową łopatą śturać. Nawet na początku dobrze szło, ale potem to co wyżej było to naraz spadło mi prościutko na łeb - i mnie z drabiny zmiotło. No jaki pech...
- Czeggo?
- Gdzieś jest??!?
- Nno ttuu...
- To wyłaź - pilne mamy!!!
I to jest właśnie słodkie życie pogotowiarza na służbie. Nawet się nie dadzą... w ogóle nic nie można zaplanować. Klnąc jak szewc pognałem do karetki. Kurtała w jednej ręce, torba w drugiej. Ostatnio wynalazłem metode na bieganie w niezawiązanych butach tak żeby sobie zębów nie wybić - trzeba po prostu sznurówki do butów wrzucić. Proste.
- Co mamy?
- Spadł z dachu.
- A cos wiecej wiemy?
- Nie, ale Pucia wpadła w panike. Strasznie się na nią darli - aż na polu bylo słychać.
- No to kul. Weź tam przygotuj dwie wersje - jedna że żyje - a druga że nie, oki?
- Wszystko pod ręka. Co bedziesz chciał to masz.
Taki ratownik to skarb jest. Kto robił raz z takim co skarbem nie jest, wie o czym mówię.
Opony zaszurały na podjeździe, Szybki gracko zaciągnał ręczny i wyskoczyliśmy z karetki. Na samym przedzie woźnica jedzie. Czyli doktor poloneza prowadzi a reszta za nim jako te pary w łańcuchu. Co prawda łańcuch krótki - ale zgrabny. Czerwone kurteczki, białe emblemaciki i w ogóle cud, miód, ultramaryna.
- Tu, szybko, bo umiera!
Dopadamy, leży se chłopisko, nos siny nieco - najwyraźniej od landrynek - i wyje. Co jest zazwyczaj prognostykiem dobrym. Jak kto umiera, na wycie nie ma ani czasu ani siły. Nawet jak by znalazł ochotę.
- Co sie stało?
- UUUUUuuuu! TUUUUuuuuu!
Płuca są jednak doskonałym narządem. Z racji tego że powietrze sie musi skończyć i pacjent czy chce czy nie chce - musi przestać sie drzeć. Co daje czas na zadanie kolejnych celnych pytań.
- U tu czy tu?
- TUUUuuuu!
- A tu?
- Tu nie - wystekał chłop. -Tylko TUUUUUuuuu!
Podudzie pieknie złamane, nózia w pozycji nieco dziwnej... Sprawdziłem resztę poszkodowanego - żadnych nowych ubytków. I gucio. Zacząłem przymierzać szyny Kramera.
- Doktor, a może wyciąg zamontujemy?
- Zwariowałeś? - zaoponowałem słabo -Toż on nam w trakcie ręce odgryzie...
Przemyslałem jeszcze raz konieczność wysłuchiwania sie w miarowe UUUUuuuu w karetce i zdecydowanie kiwnałem głową.
- Racja absolutna. Dawaj wyciąg.
Łatwo powiedzieć - potem trzeba zrobić. Toz złamanej nózi sie nie naciągnie na wyciąg tak o... Daliśmy chłopu dyche Morfiny w żyłę, ot żeby przestał wydziwiać i zadumałem się nad techniką. W końcu problem rozwiązaliśmy na ladujący samolot - „o tam, tam - leci ptaszek!” - chłop sie odwrócił, pociągnałem nózię i ustawiłem wszystko w osi. Gucio. Chłop co prawda chciał gryźć ale tu ostatnie szkolenie „Jak się ustawić bezpiecznie poza zasięgiem kończyn i zębów pacjenta” dało nam zdcydowaną przewagę. Założyliśmy wszystko nie zważając że chłop z UUUuuu przeszedł na UUUAAAAUUU i naciagneliśmy wyciąg. Chłop sie zamknął.
- I jak teraz, nie boli?
Chłop pokiwal głową że nie.
- A tak strasznie bolało?
Chłop pokiwal głową że nie. Czyli po raz kolejny potwierdziło sie że wrzask uwalnia endorfiny. I dobrze. Czekając na nosze przyglądnąłem sie pobojowisku.
- A coś to pan na dachu w zimie robił? Życie panu zbrzydło?
- Panie doktorze, jo nie taki głupi! Po dachu, w zimie - prychnął z oburzeniem chłop. -Śnieg chciałem zrzucić, wlazłem na drabinę i zaczałem nad głową łopatą śturać. Nawet na początku dobrze szło, ale potem to co wyżej było to naraz spadło mi prościutko na łeb - i mnie z drabiny zmiotło. No jaki pech...
czwartek, 4 marca 2010
Objawy gorączki
Tym razem Crewmaster natchnął mnie, jak widać mamy natchnienia na krzyż. Zaczyna to byc niepokojące ;)
Kasia siedział na brzegu łóżka i z obrzydzeniem wpatrywała sie w plecak szkolny. Cholera jasna, cała klasa ma jechać na wycieczkę żeby nie przeszkadzać maturzystom a ona akurat musi przyjść do budy żeby ćwiczyć rzuty do kosza... Sama chciała należeć do drużyny koszykowej, kosztowało ją to niemało zachodu - zreszta gra sparawiała jej duzo przyjemności - ale żeby zwołać zgrupowanie w czasie wycieczki? Chamstwo i drobnomieszczaństwo. Ze złościa kopnęła w plecak i stwierdziła że nigdzie nie idzie. Załatwi sobie zwolnienie od ośrodkowej lekarki a potem połazi po mieście. Sprawdziła czy dowód ma w kieszonce - nowiutka, pachnąca farbą zielona książeczka leżała grzecznie na swoim miejscu. No to - do boju.
- Gabinet nr 4, numerek 14 - pani z okienka nie wdawała sie w zbędne dyskusje. Rozgladneła sie po drzwiach i znalazła właściwe. godnie z prawem Murphy’ego kolejka akurat do tego gabinetu była najdłuzsza. Usiadła koło starszej pani, przedkładając zapach maści nad siwy nos dżentelmena z naprzeciwka. Z nudów zaczęła się przyglądać tablicy ogłoszeń. „Studenci są proszeni o przychodzenie w fartuchach i obówiu...” - matko jedyna, a kto to pisał...
- Czternasty proszę!
Kasia przepuściła starszą panią wychodząca z gabinetu i weszła do srodka.
- Siadaj, drogie dziecko - pani doktor była miła starsza kobietą. Siedziała od strony drzwi przy długim stole, za którym siedziało pięciu studentów. Kkurcze, przystojni nawet. Kasia poczuła że oblewa sie rumieńcem więc czym prędzej usiadła i wypaliła:
- Gardło mnie boli i kaszlę. I chyba temperaturę mam.
- Pokaż gardełko... dobrze - powiedz: aaaa... dobrze - pani doktor szybko sprawdziła szyję, zaglądneła w oczy. Pięć par oczu zza stołu w milczeniu i skupieniu śledziło każdy ruch.
- Zdejmij sweterek.
Kasia poczuła że ziemia nieco sie jej chwieje... Było wziać biustonosz - jasna cholera - kto mógł przewidzieć że trafi na zajęcia studentów...
-...ale..
- ...no, szybciutko - głos pani doktor, nadal miękki, strzelił jak bicz - mam tam kolejkę aż za drzwi, do północy sie nie obrobię...
Szlag trafił - przecież nie wyjdę, potrzebuję tego cholernego zwolnienia - pomyślała nieco spanikowana Kasia i sweterek zdjęła. Na wszelki wypadek zamknęła oczy. W wyobraźni widziała wiszące ozory pięciu samców po drugiej stronie... na pewno sie patrzą właśnie tam...
Pani doktor przyłożyła słuchawke - oddychać głeboko..., nie oddychać..., oddychać normalnie... - na gorącej skórze Kasi słuchawki wydawały się byc lodowate.
- Ach, kochanie, faktycznie musisz mieć jakąś infekcję - powiedziala pani doktor zabierając się za wypisywanie papierów. -Tak ci serduszko szybko bije...
Kasia siedział na brzegu łóżka i z obrzydzeniem wpatrywała sie w plecak szkolny. Cholera jasna, cała klasa ma jechać na wycieczkę żeby nie przeszkadzać maturzystom a ona akurat musi przyjść do budy żeby ćwiczyć rzuty do kosza... Sama chciała należeć do drużyny koszykowej, kosztowało ją to niemało zachodu - zreszta gra sparawiała jej duzo przyjemności - ale żeby zwołać zgrupowanie w czasie wycieczki? Chamstwo i drobnomieszczaństwo. Ze złościa kopnęła w plecak i stwierdziła że nigdzie nie idzie. Załatwi sobie zwolnienie od ośrodkowej lekarki a potem połazi po mieście. Sprawdziła czy dowód ma w kieszonce - nowiutka, pachnąca farbą zielona książeczka leżała grzecznie na swoim miejscu. No to - do boju.
- Gabinet nr 4, numerek 14 - pani z okienka nie wdawała sie w zbędne dyskusje. Rozgladneła sie po drzwiach i znalazła właściwe. godnie z prawem Murphy’ego kolejka akurat do tego gabinetu była najdłuzsza. Usiadła koło starszej pani, przedkładając zapach maści nad siwy nos dżentelmena z naprzeciwka. Z nudów zaczęła się przyglądać tablicy ogłoszeń. „Studenci są proszeni o przychodzenie w fartuchach i obówiu...” - matko jedyna, a kto to pisał...
- Czternasty proszę!
Kasia przepuściła starszą panią wychodząca z gabinetu i weszła do srodka.
- Siadaj, drogie dziecko - pani doktor była miła starsza kobietą. Siedziała od strony drzwi przy długim stole, za którym siedziało pięciu studentów. Kkurcze, przystojni nawet. Kasia poczuła że oblewa sie rumieńcem więc czym prędzej usiadła i wypaliła:
- Gardło mnie boli i kaszlę. I chyba temperaturę mam.
- Pokaż gardełko... dobrze - powiedz: aaaa... dobrze - pani doktor szybko sprawdziła szyję, zaglądneła w oczy. Pięć par oczu zza stołu w milczeniu i skupieniu śledziło każdy ruch.
- Zdejmij sweterek.
Kasia poczuła że ziemia nieco sie jej chwieje... Było wziać biustonosz - jasna cholera - kto mógł przewidzieć że trafi na zajęcia studentów...
-...ale..
- ...no, szybciutko - głos pani doktor, nadal miękki, strzelił jak bicz - mam tam kolejkę aż za drzwi, do północy sie nie obrobię...
Szlag trafił - przecież nie wyjdę, potrzebuję tego cholernego zwolnienia - pomyślała nieco spanikowana Kasia i sweterek zdjęła. Na wszelki wypadek zamknęła oczy. W wyobraźni widziała wiszące ozory pięciu samców po drugiej stronie... na pewno sie patrzą właśnie tam...
Pani doktor przyłożyła słuchawke - oddychać głeboko..., nie oddychać..., oddychać normalnie... - na gorącej skórze Kasi słuchawki wydawały się byc lodowate.
- Ach, kochanie, faktycznie musisz mieć jakąś infekcję - powiedziala pani doktor zabierając się za wypisywanie papierów. -Tak ci serduszko szybko bije...
Subskrybuj:
Posty (Atom)