Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Przemyslenia dziadzia Henia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Przemyslenia dziadzia Henia. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 19 sierpnia 2010

Prekognicja lingwistyczna

To było jakieś cztery lata temu...

Po odgruzowaniu spraw organizacyjnych, wynajęciu mieszkania, podpieciu mediów, telefonu, internetu, wyprostowaniu work permitów i innych cholerstw - nadszedł czas na transfer rodziny. ASP dzielnie spakował wszystko w walichy, kurtki, które nie zmieściły się w limicie wagi przywiózł na sobie, Szaman swoją Zielona Szczałą (...teraz ma Złotą...) pojechał ze mna na lotnisko...

...wydaje się jak by to było w zeszłym miesiącu...

...i wreszcie, po rozpakowaniu wszystkiego poszliśmy na pierwszy spacer. Ot, coby rodzinie pokazać piękne okoliczności przyrody w jakich im przyjdzie żyć do końca życia.

Co okazało się być okresem dwuletnim - zamieszkanie, nie życie - i doskonale obrazuje naszą zdolność planowania czy przewidywania przyszłości.

Idziemy dumnie po centralnej - i w zasadzie jedynej - ulicy miasta, gdy wtem słyszę, wypowiedziane ze ślicznym północnoirlandzkim akcentem, ”How are youuu?” Musze przyznać że w tym czasie miejscowy dialekt rozumiałem mniej-więcej - mniej rozumiałem a więcej nie - i moje starania biegły zazwyczaj w kierunku wyłapania słów kluczowych, coby mieć choć zarys tematu w jakim obraca się interlokutor, oraz wyłapywaniu znaków przestankowych celem wtrącania „a!”. Ponieważ lepiej mówiłem niz rozumiałem, przedstawiłem szybko ASP - tu nasza rozmówczyni rozpromieniła sie od ucha do ucha - i Pociecha Młodszego. Na którym spoczął ciężar prowadzenia dalszej konwersacji. W tłumaczeniu dowolnym bedzie to szło tak:
- Przyjechałeś do taty?
- Tak. To bardzo ważne jest: każde „tak” wypowiadane jest po krótkim namyśle, pewnie, z lekkim usmiechem potwierdzającym całkowite wewnętrzne przekonanie mówiącego.
- Podba ci się u nas?
- Tak.
- A wiesz już gdzie będziesz chodził do szkoły?
- Nie.
- Ale tata ci pokaże?
- Tak.
- No to życzę wszytkiego dobrego w szkole. Bye-bye!
- Bye-bye! - Uśmiech Pociecha Młodszego rozmraża zamrażalki Miele i powoduje poparzenia pierwszego stopnia u płci przeciwnej

Ruszyliśmy w dół ulicy. Po kilku krokach nie wytrzymałem.
- Synek, ileś ty z tego zrozumiał?
Pociech nie zawahał się nawet przez ułamek sekundy:
- Absolutnie nic.

To było jakieś cztery lata temu... A teraz PM, mordując wirtualnie ludzi za pomoca X-Box’a, gada non-stop ze swoimi kumplami w tempie uniemożliwiającym mi zrozumienie czegokolwiek. Tak na wszelki wypadek, gdy słyszę za dużo ekspresji, grzecznie prosze żeby przestał używać słów powszechnie uznawanych za obraźliwe...

czwartek, 12 sierpnia 2010

Apnidżat

Okazuje się że nazwisko jest bardzo ważne. Mozna by się spodziewać, że to co nam Bozia dała - w postaci wpisu do dowodu osobistego po naszych rodzicach - to rzecz niezmienna. Jako ta skała. Nic bardziej mylnego.

Szczęśliwi ci co maja nazwiska krótkie, zawierające litery ogólnodostepne. Jak na ten przykład Kot. W najgorszym razie jakis nawiedzony brytol zrobi z tego {kaet}, ale i tak sie idzie domyślić. Natomiast cała reszta...

Posiadanie w nazwisku liter g, h, j, zbitek polskich typu ch, sz, cz - o ogonkach z litości w ogóle nie wspominam - potrafi doprowadzić do ciężkiej cholery. Dla Brytów ż, sz, cz i dż brzmia dokładnie tak samo. To samo z grupa ź, ś, ć i dź. Coś tam szeleści i tyle. Tak na marginesie - sa tacy co w ogóle tych ośmiu od siebie nie odróżniaja. Stąd właśnie prawidłowe wymówienie słowa "Szczebrzeszyn" jest testem potwierdzającym przynależność do plemienia co to między Bugiem a Nysą zalega.

Brytole są mili. Tu się należy wystrzegać pułapki, bo oni mili sa w obejsciu, natomiast sa tacy sami jak my. Rzekłbym, ze tak jak oni sa mili, tak my jesteśmy szczerzy.

Ad rem.

Ponieważ są mili - staraja się napływowym obywatelom Korony ułatwić życie. I z racji brzmienia mojego nazwiska, które z sobie tylko wiadomych powodów wymawiaja "apnidżat", nie certoląc się zbytnio, zakwalifikowali do grupy pakistańsko-indyjskiej...

...co skutkuje za każdym razem, gdy próbuję się skontaktować z bankiem czy innym urzędem, połączenie mnie z przedstawicielem ludności tamejszej...

...której to nie rozumiem za jasnego sk nic a nic...

Coś jest na osi wschód Europy - Daleki Wschód - że nasza fonetyka za cholere jasną nie przystaje do siebie.

Po każdej takiej rozmowie mam dreszcze i zimne poty - oraz dziką chęć żeby zmienić nazwisko. Na dowolne, krótkie i kojarzące się wszystkim specom od infolinii z caucasians...

środa, 11 sierpnia 2010

Pomiędzy urlopem

Wróciłem sobie do roboty witany pieśnią pochwalna oraz uśmiechami promiennymi. Nawet manago się rozpromieniła co poniekąd daje przyczynek do poprawki wzoru na miłośc rodzinną. Może ta zależnaośc działa też w stosunkach służbowych? Dziwne jakieś toto wszystko. W każdym razię bądź - co bądź - jest miło. Moja Zuzanna - moja z racji stosunków służbowych - rozpromieniła się na mój widok szczerze. Myslałem żem taki piekny, cycóś - ale nie. Radość jej wzięła sie z faktu że w piątek będzie pamiętać co oglądała w telewizji wieczorem. Bo przez dwa tygodnie, jak mnie nie było, mój zmiennik dymił gazami ile wlazło i biedna Zuzanna wracała do domu na układach rdzenia przdłużonego. Zawsze twierdze że nie ma to jak TIVA. Pacjent budzisie rześki i niezarzygany, a personel po pracy pamieta jak sie nazywa. Cacek.

Do roboty wróciała moja - patrz wyżej - Karolina. Karolina jest chodzącym hypomaniakalnym osobnikiem, tryskającym zaraźliwą radością do życia. O brytyjskim poczuciu humoru nie wspominając. Dajmy przykład malutki. Obie z Zuzanną są - nazwijmy to po imieniu - małe. Rzędu półtora metra w butach na obcasie. Zaczynając zabieg, poprosiłem coby podać pacjentowi tlen, nie wskazując palcem kto to ma zrobić. I tu Karolina zapaliła tekst do Zuzanny: no to łap sie za maskę, bo ten stół jest ustawiony wyjątkowo dla kurdupli (tłumacznie z angielskiego na podhalański modo abnegat.ltd; wszelkie wulgaryzmy sa zamierzone i wprowadzone wbrew dobrym manierom pierwowzorów).

Ogólnie jest pięknie. W poniedziałek były ciasteczka, bo nasz kanalarz odchodzi na emeryturę i więcej nie będzie pracował. Znaczy - nad prawidłowym uderzeniem będzie, bo zamierza się poświęcić grze w golfa. Ciekawe czy wytrzyma. Ja bym chyba nie dał rady.

Chyba poleze do kina. U Małej Mi przeczytało mi sie o Inception - ciekawe co człowiek wyrozumie w lenguidżu z filmu co go nie idzie zrozumieć po polskiemu...

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

...na plazy mi sie marzy...


Magia Chorwacji. Jezdzimy tam od 10 lat i zawsze trafiamy na ladna pogode. Dziwne. Tym razem w dzien pierwszy lalo, wiec nadzorca pogodowy zablokowal tloczki w hamulcach, co spowosowalo powrot z granicy i opoznienie dwunastogodzinne. Nie trzeba dodawac, ze po przejechaniu 1000 km w deszczu wjechalismy na plaze, gdzie plumplalo sobie morze i swiecilo slonce.

Plan niespalenia sie w pierwszym dniu powiodl sie wysmienicie - poparzylem sie w dniu trzecim. Moglem zasunac Inczuczunie "ty bladawcu jeden" bez mrugniecia okiem.

W zasadzie moj plan na super wakacje to ASP, slonce, morze z ciepla woda oraz dodatki co to organoleptycznie poprawiaja humor. Zeby rozwiac ponure podejrzenia z gatunku "a coz by to byc moglo?", informuje ze oliwki tez zjadlem.

Ceny nieco chore - zarcie lepiej z Polski brac. Plyny zreszta tez. Ale z drugiej strony patrzac - takich brzoskwinek to sie u nas nie trafi. Chyba.

Juz mi sie teskni do drugiej czesci. Ale to dopiero za dwa tygodnie...

niedziela, 1 sierpnia 2010

Dolce vita


Pozdrowienia z tarasiku z widokiem na morze. Nie ma to jak nasiaknac sobie chorwackim sloncem na nagiej plazy...
...pijac tutejszy wynalazek zlozony z czerwonego wina i fanty...
...do uslyszenia niedlugo...
abnegat.ltd

PS. Jest to moj absolutny top. Ale cyklisci moga sie nie zgodzic. W zwiazku z powyzszym otwieram konkurs: co to znaczy "wymarzone wakacje"...
PPS. Prosze pamietac ze blog nie jest oflagowany, wiec propozycje niezdrowe, niemoralne lub tuczace z bolem usuwac bede...

poniedziałek, 12 lipca 2010

Hoax

Jezus wyszedł do kapłanów czekających u wrót Nieba i rzekł:
- Mówiłem, „paście owce moje”. A nie „strzyżcie”.


To jest kolejna zabawa współczesnego świata. Podział na strzygących i strzyżonych. Czyli na tych którzy rządzą i ci którzy im to rzadzenie umożliwiają. Poniewaz cel jest słuszny, srodki musza być wspaniałe. Przyglądnijmy sie kilku z nich. Filozofia. Ta od ogólnej równości doprowadziła do Papy Wisarionowicza, gułagów i zamordyzmu. Ta od swobody jednostki wyprodukowała Adolfa i jego ideeę Zjednoczonej Europy. A systemy wierzeń? No, to dopiero jest bajka. Od stosów w Hiszpanii począwszy a na zamachach terrorystycznych skończywszy. Na szczęście mamy wiek dwudziesty, wiara pomału staje się sprawa prywatną, gadkami filozofów nikt nie zaprząta sobie głowy, rządzi nauka i Evidence Based Science. Skończyło sie naciąganie durnych mas, równość rządzi.

Po zamianie Proroków na Filozofów niewiele się zmieniło. Systemy co prawda opierały się nie tyle na cudownych objawieniach ile na Myśli Przewodniej i Jej Implikacjach, ale w zasadzie efekt był ten sam. Masy szły za słowem. Dopiero zamiana Filozofii na Naukę - co jasno i niejako mimochodem dowodzi że filozofia to nie nauka - spowodowałe, że prawda zstąpiła do mas, a telewizory OLEDowe pod strzechy. Nie musi sie juz martwić durny lud że go ktos w bambuko zrobi.

Nauka zadania ma wielkie. Musi komputer zbudować. Bateryjki A4. Lekarstwa na choroby przeróżne. Na bakterie i wirusy. O grzybach nie wspominając. Na HIV i H1N1. No i siędza Ci wielcy, potężni, mózg swój wysilając, i produkuja - acyklovir na opryszczkę, która za czasów mojej młodości była nieuleczalna (teraz też nie jest, ale to inna bajka). Inhibitory retrotranskryptazy - czy jak się to okropieństwo nazywa - coby HIVa powstrzymać od tępienia cudzołożników. Czy wreszcie oseltamivir i zanamivir, nieco lepiej znane jako Tamiflu i Relenza, do walki ze straszliwą grypą pochodzenia odwieprzowego.

No i dziwić się Żydom, że tego żreć nie chcą. Najpierw tasiemce, a teraz to

Komitet WHO pracował cieżko, wytrwale, od lat wielu przygotowując się do paneuropejskiej - jak nie ogólnoświatowej - zarazy, układał plany, nadzorował badania, szukał rozwiązań. Aż weszcie nadeszła godzina zero. Sztab światłych mózgów, Tytanów Umysłu, co to jako te lelije białe a pancerne stanęli na drodze Zarazy, wydał zarządzenie. Teraz. Teraz bracia ciemni, ratujcie się! Albowiem idzie straszliwa grypa, co zmiecie z posad co tam tylko jest do pozamiatania. Oczywiście, głosu Tytanów - choć wielcy sa i potężni, to jednak nieliczni - nie usłyszał by nikt, gdyby nie ich Bracia Mniejsi, Dziennikarze. Czwarta władza, straznik demokracji, głos ludu. Nieco głupsi, choc równie pazerni.

W sumie do dziennikarzy pasuje mi określnie „uniwersalny dyletant”.

Oni to, trąbiąc, rycząc i donosząc, rozpętali panikę na miarę początku XXI wieku. No, wprawę mieli. Ostatecznie z powodu starszej kuzynki H1N1, niejakiej H5N1, morderczyni kur i kaczek, miliard Chińczyków chodziło w takich śmiesznych maseczkach.

Które co prawda nic nie robia wirusom ale producenci maja swoje pięć minut.
Podejrzewam, że te maseczki mieli tylko Ci co wystepowali w telewizji - ale tu mamy samonapędzająca się karuzelę kreatywnej manipulacji. Ostatecznie prawdą jest to co się mówi w telewizji. Sądząc choćby po wynikach ostatnich wyborów.


CRY HAVOC!
And unleash the dogs of hell.

Cała heca została przygotowana przez kilku panów, którzy stworzyli kluczowy raport pod agenda WHO, we współpracy z ESWI.

Tylko nikt nie wspomniał, że ESWI zostało całkowicie sfinansowane ze środków Roche oraz innych producentów szczepionek oraz leków przeciwwirusowych.


Świat dał sie zaszczepić czymś dziwnym, co zabijało dziesięć razy cześciej niż rzeczony wirus, rządy zakupiły hangary niepotrzebnych leków a dziennikarze wypisywali „Niebezpieczny Wirus Nadal Zabija Polaków!” i inne tego typu bzdury.

W sumie było to i tak o niebo lepsze niż 642 artykuł o tym że Kubica nie zostanie w Renault. Gdy zobaczyłem info, że przedłużył kontrakt, zamarłem - o czym ja teraz będę czytał przy porannej posiadówce??!? Na szczęście cisza trwała króciutko. Już na trzeci dzień dzielny dziennikarz otrząsnął sie z szoku i napisał że „Kubica może odejść w 2011!!!”

Major major i ja możemy zgnoić każdego z was...

Rzecz jasna, trwają teraz kontrole, szaleją komisje, szuka się winnych, wskazuje odpowidzialnych. A strzygący siedzą sobie na swoich 140 metrowych jachtach gdzieś na środku Pacyfiku i spokojnie spożywając mules a’la mariniere, z Grand Cru Chablis w kieliszkach, gaworzą nad sposobem wydojenia świata na kolejne dwunastocyfrowe sumy.

czwartek, 1 lipca 2010

A Malediwy toną

Żeby życie nudne nie było, cos się dziać musi. Rzecz jasna - gdyby się działo tak jak powinno, to by było nudno. Dlatego zwykle rzeczy życie nam czyniące ciekawszym muszą się trafiać w jak najmniej korzystnym czasie. I przestrzeni.

Ważne służbowe spotkanie którego za kurwisyna ciężkiego nie da sie przesunąć, a na które czekamy sobie spokojnie od pół roku trafia sie kiedy? Tak jest. W połowie urlopu. I to tak, że choćbym sobie kiche zaślepił - czy slepia zakichał - szlag mi trafi jakiekolwiek plany wyjazdowe. Biedna ta moja wątroba.

Słub z dawien dawna oczekiwany, któremu to rodzina cała z napięciem wręcz fizycznym kibicowała kciuki trzymając - dla odmiany tydzień po urlopie.

Wynika mi z tego że w ciągu jednego miesiąca przelecę się w te i wewte z dziesięć razy.

A carbon footprint i global warming zęby szczerzą...

Czuje się jakbym te nieszczęsne Maledivy zatapiał własnymi rękami. Czy raczej wysiadywał w samolocie to zatopienie własną dupą. W dodatku za własne pieniądze.

niedziela, 27 czerwca 2010

Trylogia w sześciu częściach

New hope.
Pobudka o ósmej. Trzy godziny tai-chi. Szybki transfer, pod czujnym okiem AS Ptysia kolejne półtorej godziny na przyrządach. Die, muffin top, die!!! Na obiadek pyszny pierś kurczaczy w warzywach al dente.

Imperium strikes back.
Szlag by trafił dietetyczne żarcie. Parówki z mikrofali. Torcik wuzetkowy. Wołowina smażona na półsurowo. Zaraza. Jakie dobre.

Powrót Jedi
Pobudka o ósmej trzydzieści. TRZY godziny na maszynach. Godzina tenisa. Die, MF, die!!!

Mroczne widmo
Krewetki z pomidorkami.

Aż się boję, co to niby ma oznaczać - Atak Klonów. Na wszelki wypadek pijemy Castillo di diablo. A Zemsta Shitów spędza mi sen z powiek...

Brytole zamordowali się sami. Brakowało jeszcze samobója. PIĘCIU obrońców, a Mueller ma czas żeby przyjąć, przymierzyć i strzelić. Zgroza. Sąsiad chce jechać na Mundial. Zagra lepiej.

Skorygowany wynik meczu: jeden dla Anglii, dwa dla Niemiec, dwa dla Polski, jeden dla sędziego. Na jego miejscu kupił bym bilet jak najszybciej - ślepych sędziów mają jutro strzelać.

środa, 23 czerwca 2010

Ufff

Wygrali. Napięcie było olbrzymie (na palcach zresztą też), wszyscy się zastanawiali gdzież jest Rooney wspaniały - bo ten co gra teraz to cień jeno marny wielkiego wojownika. Tak dla mnie to Rooney jest normalnie brzydki - ale. O gustach się non disputandum. W Polsce jakoś to wszystko ma ręce i nogi. Jak reprezentacja gra mecz - wiadomo. Flaszkę trza kupić, do kolegi z 50 calowa plazmą poleźć (rzecz jasna drzewiej tak bywało - teraz jest to 60 calowy LCD 3D; osobiście nie czuje tej techniki, po kilkunastu minutach mam pawia na zębach) - po czym człowiek się cieszył że nam nie nakopali jak Portugalia Północnej Korei, wysłuchał pokornie expose Sferycznego i można było jechać do domu. Nikt specjalnie szat nie rozdzierał; co prawda słyszałem o gościu co to wywalił telewizor przez okno po przegranej naszych orłów, ale to był wyjątek potwierdzający regułę.Za to tutaj...

Chałupy flagami obwieszone, samochody zresztą też, pracownicy Tesco łazili dzisiaj przebrani za kosmitów - na łbie bujały się im czułkowate piłeczki przyozdobione czerwonym krzyżem na białym tle, nasza sekretarka wzięła sobie na dzisiaj urlop, bo nie była w stanie znieść napięcia związanego z szekspirowską alternatywą swojej drużyny. Mój sąsiad na moje kargulowe zaproszenie do płota wylazł z chałupy blady, czoło potem zroszone - po czym z ulgą wyrzęził że awansowali i polazł z powrotem.

To chyba trzeba mieć w genach.

poniedziałek, 21 czerwca 2010

Między słowami

Wieczór był to miły, ciepły, sąsiad leniwie sączył Budwaissera, więc dołączyłem do niego by trochę pokargulić. Przy płocie. Od słowa do słowa uradziliśmy, że trza imprezę zrobić. Sobota wam pasuje? Pasuje. Wieczorkiem, jak zwykle? Jak zwykle. Przygotowałem się całkiem poważnie. Pięć paczek kurczaczych udek - co dało łącznie dwa żaroodpory zapakowane mięsiwem po brzegi - oraz alkohol maści wszelakiej. O zupce ASP nie wspominając - jest to najnowszy wynalazek, tajskie z pochodzenia, polskie z wykonania. Palce lizać.

Czekamy, 19:30 dawno minęła, zrobiła się ósma - kkurcze, sąsiad zwykle przychodzi na czas... Co się porobiło? W końcu nie wytrzymałem i zapukałem do niego. A tu stół nakryty, alkohol się mrozi... Ustaliliśmy wszystko bardzo dokładnie - ale organizator został przyjęty przez domniemanie. Oni zrobili dla nas - a my dla nich.

No i zamiast jednej imprezy - zrobiły się dwie.

Przez najbliższy miesiąc nie piję.

czwartek, 17 czerwca 2010

Jasne noce

Dziwna sprawa. Niby nie tak daleko na północy - a jednak. Jako góral niskopienny jakoś nie jestem przyzwyczajony że o jedenastej jest jeszcze jasno - a w nocy na niebie nie gaśnie jasne światło nad horyzontem. Co ma swoje dobre i złe strony. Można sobie na ten przykład wyjść pobiegać w pełnym słońcu o ósmej wieczór. Albo wypić maluśkiego Budwaisserka z sąsiadem w promieniach zachodzącego słońca za piętnaście dziesiąta. Z drugiej strony stado cholernych mew, zwanych dumnie seagull'ami, drącymi bezlitośnie mordę o 4:30 wyzwala w człowieku chęć nabicia flinty. Znaczy - trza ją najpierw nabyć żeby mieć co nabić - ale chęć pozostaje. Grrrrr.

niedziela, 13 czerwca 2010

sobota, 12 czerwca 2010

Żałoba

U sąsiadów stan euforii trwał 36 minut. Dokładnie od 4 do 40'. Potem nastąpił okres natężonego oczekiwania który zupełnie niespodzianie przeszedł w ponurą refleksje nad życiem w ogóle, a życiem bramkarza w szczególności.

Chyba go jednak zjedzą.

...na pohybel...

...we are the champions - my friends
And we'll keep on fighting - till the end -
We are the champions -
We are the champions
No time for losers
'Cause we are the champions - of the world...


niedziela, 6 czerwca 2010

Skąd mam w domu zakrwawiona koszulkę Rafaela Nadala

Historia zaczęła się niewinnie. Od sąsiada, co to handnął nam over przez płot po buteleczce Budwaissera. Ponieważ Polak człowiek honorowy jest, będąc w Tesco zakupiliśmy po buteleczce Żywca i zapukali popołudniowa pora do drzwi sąsiada. Ucieszył się. Żywca gulnął, kilka razy spróbował wymówić słowo Żywiec - choc z Jeann-Pierr nie ma problema, to Żywcem jest - i wyciągną kratkę Budwaissera. Zamiast popołudniowego delikatnego uzupełniania elektrolitów wyszła pełnowymiarowa impreza, na której pokazaliśmy im nasze zdjęcia ze ślubu a oni nam rejestracje wideo ze swojego. Czyli - osiągnęliśmy stan upadłości absolutnej, kończąc gdzieś w środku nocy.

Dzień drugi rozpoczął się wyganianiem kaca wysiłkiem fizycznym - do tego celu ASP zakupił mi nowego T-shirt'a i zagnał na kort tenisowy - oraz nerwowymi dośc przygotowaniami do imprezy z naszymi przyjaciółmi, którym obiecałem placki po węgiersku. Czas gonił, więc na dwa noże zaczęliśmy rachciachać wołowine na gulasz, ziemniaki trzeć na tarce - i tum się wykazał nadgorliwością, bo w trakcie owego tarcia starłem sobie palec.

Jam jest mężczyzna stuprocentowy, więc mnie to mało nie zabiło...

Po zwyczajowych obrzędach - w skład których wchodzi "arghhhh", syczenie, ssanie palca, płukanie go pod zlewem, syczenie, psikanie czymś z alkoholem, syczenie, plasterkowanie i syczenie - sytuacja została opanowana. Gulasz wyszedł znakomity, natomiast placki miały taki - nieuchwytny smak nowości. Nie wiedzieć czemu.

Dzisiejszy kociokwik był znacznie milszy, człowiek jakoś się przyzwyczaja do różnych rzeczy. Mając piękna wymówkę pod postacią transmisji bezpośredniej z Roland Garros, zasiedliśmy do drzemki przed telewizorem. I tu się okazało, że w moim pieknym T-shirt'cie gra Nadal . Noż by go jasna cholera - to już nie ma innych koszulek w sklepie? Nadal ładnie wykończył Soederling'a, spakowaliśmy rakietki, pojechaliśmy na kort i tu się zupełnie niespodziewanie okazało że mój palec nadal krwawi, szczególnie jak się nim rakietkę trzyma. Rzecz jasna nie krwawił po butach (bo stare), spodenkach (bo za 3,50) czy korcie (bo nie mój) - za to upaprałem dokumentnie mojego nowiuśkiego tiszercika. Jasna cholera.

Do spisu rzeczy niepoważnych należy dopisać używanie tarki na kacu.

poniedziałek, 31 maja 2010

Szaleństwo stosowane

W życiu trzeba robić rzeczy szalone. Bez przesady - piętnaście na miesiąc wystarczy. Ale jednak trzeba. Bo czym by to życie było gdyby nim rządziła nuda? W Jukeju dzisiaj nastał czas lenistwa, jako że z przyczyn zupełnie dla innostrańców niepojętych - dla tubylców też chyba nie do końca - maj posiada dwa bank holiday'e, w dniu dzisiejszym wszyscy mają wolne. Z tegoż powodu wymyśliło mi się popełnienie szaleństwa. Przepis na nie wygląda następująco:
- słoiczek miodu - taki mały;
- cynamon;
- chili ostre mielone;
- curry ostre mielone;
- limonka;
- kilogram skrzydełek kurczaczych lub dramstików.
Do miski żaroodpornej z przykryciem wrzucić dwie łyżki chili, dwie łyżki curry, płaską łyżeczkę cynamonu (tu ostrożnie, za dużo zdominuje smak na amen), sól do smaku (dałem łyżeczkę płaską i było mało słone), wymieszać wszystko na sucho po czym zalać miodem i wymieszać raz jeszcze - aż do uzyskania równej, brunatno-ceglastej brei. Limonkę obedrzeć z łupki na drobnej tarce - i wszystkie te oskrobki dorzucić do uzyskanej wcześniej brei. Następnie wymieszać w tym skrzydełka/drum-stick'i, w zależności co kupiliśmy w sklepie i wsadzić to wszystko na dwie godziny do 160-180 stopni w piekarniku (ale to bym sprawdzał od czasu do czasu, bo mam zdaje się płytę spaloną, mój piekarnik grzeje jak by chciał a nie mógł, więc czas może być krótszy nieco - a szkoda przypalić dobre żarcie).
W czasie pieczenia ze trzy razy trzeba wymieszać skrzydełka, bo to co na wierzchu się przypieka, a w środku nie...
Do tego najbardziej pasują mi frytki - ale z ziemniakami tez można. Albo z samą sałatą.

Właśnie skończyliśmy.

Cudo.

wtorek, 25 maja 2010

Opór decha - i z oczu ginie sen

Co należy zrobić przed wylotem:

- zważyć walizki;
- sprawdzić dokumenty;
- zabrać pieniądze i karty;
- wydrukować boardówki;
- I NASTAWIĆ BUDZIK!!! Razem z rezerwowym i zapasowym.

Bo potem się człowiek zabija na zakrętach żeby złapać samolot.

Tu przy okazji wychodzi zależność odwrotnie proporcjonalna pomiędzy kamerą i prawem jazdy - bo jak oni ją mieli, to ja go już nie mam...

wtorek, 18 maja 2010

W dupę kop

Człowiek potrzebuje impulsów co go popychają w życiu. Jak na ten przykład mój szanowny Pan Dyrektor, który wkurwiwszy mnie niemiłosiernie propozycja obniżenia stawki godzinowej mojego kontraktu zaraz po tym jak zdałem drugi stopień specjalizacji, spowodował moje odejście ze szpitala i zapłon procesu który skończył się rozmową z taksówkarzem używającym dialektu Sperrin-Lakeland Północnej Irlandii. Albo inny Pan Dyrektor, co to wkurwiwszy mnie jeszcze bardziej wyzwolił we mnie chęć zakończenia z nim współpracy natychmiast, za porozumieniem strona, od 13:30. Nawet do końca dnia nie zostałem. Dzięki temu jestem normalnym anestezjologiem a nie jakimś pop.kręconym docenciną, co to poczucie krzywdy ma odwrotnie proporcjonalne do stanu konta. No, ale. Jak się ma w puli genowej to co ja - nie ma przebacz.

Od jakiegoś czasu czułem dziwny zastój. Niby szczęśliwy jestem - znieczulam sam, żadnego szefa nad sobą nie mam, wiec niby szczęśliwy powinienem być. Przecież się sam ze sobą nie pożrę. Ale tak jakoś - dwa lata w jednym miejscu? Dziwne. Co prawda moja manago robi co może, wysyłając mi listy miłosne w postaci Sorry, Abi, nic nie wiedziałam o twoim meetingu, to i zastępstwa ci nie załatwiłam i pojedziesz do dupy. Ale to są, w porównaniu ze stresami przeszłymi, zwykłe pierdoły, prychnięcia nie warte.

Zadzwonił mój landlord. Jeżeli ktoś czuje, ze to brzmi złowieszczo, ma rację. To znaczy sam landlord nie jest złowieszczy, ot po prostu właściciel domku w którym zamieszkujemy, ale to że dzwoni już tak. No bo skoro widziałem go raz jeden jedyny, przy wynajęciu budki dwa lata temu i od tej pory kontaktujemy się głównie za pomocą esemesów (zwanych tu text'ami) - nawet życzenia noworoczne tak mi przysłał - to jego telefon oznaczać może co prawda kilka rzeczy, ale żadna nie jest miła. Oddzwoniłem w wolnej chwili - i sprawa się, mówiąc wprost, rypła. Mianowicie zbrzydło mu mieszkanie z kochaną mamusią i chce wrócić na swoje śmieci, coby sobie dziki seks uprawiać bez strachu że szanowni rodzice wstaną rano z białymi włosami. Nie że siwi, tylko tynkiem posypani, co to z sufitu leci.

Jakoś tak odsuwałem ta decyzje od siebie - ale chyba nadszedł czas. Bo wynajmować już mi się nie chce. Jak pomyślę w ilu miejscach muszę podać nowy adres - to mi się słabo robi...

czwartek, 13 maja 2010

Ściśnięty czas

Pociech młodszy pytany jakis czas temu o wiek powiedział z wewnętrznym przekonaniem, ze ma prawie pietnaście. Co potwierdza tezę o względności i subiektywności wszystkiego na tym świecie - właśnie wczoraj zdmuchnął 14 świeczek. Musze przyznac że zaczyna to być przerażające, jak szybko płynie czas. No, ale. Ponoc kryzys starczy czterdziestolatków dopada wszystkich to czemu akurat nie mnie.

Odnośnie upływu czasu mam taka swoja prywatną teorię. Mianowicie CERNowski przyspieszacz hadronów nie uległ awarii jesienią 2008. Eksperyment się udał, co się miało zderzyć to sie zderzyło, tyle że mikroskopijna czarna dziura zamiast wyparować zgodnie z modelem matematycznym - przekształciła czasoprzestrzeń wokół nas, rozciągając horyzont zdarzeń na naszą planetę. Siedzimy teraz w środku, ściskani coraz bardziej, przestrzeń wraz z czasem, niezdolni zaobserwować anomalii z jej wnętrza. Model matematyczny opisuje zachowanie czasu jedynie dla przestrzeni poza horyzontem - to co pod nim jest niebadalne, zmierza ku osobliwości i w rzeczy samej nie mamy bladego pojęcia jak wygląda zapadnięta w siebie materia. Więc może to nie nam sie wydaje że czas biegnie coraz szybciej - ale jest to paranormalny odbiór spowolnienia upływu czasu czarnej dziury w której teraz się znajdujemy...

Co jest ciekawe - o CERN było głośno do awarii. Rozruch, panika na świecie, samobójstwa ludzi przerażonych wizją końca świata - po czym ogłoszono że eksperyment sie udał a nastepnie że cos tam się zepsuło. Od tej pory jakoś cicho o eksperymentach. Wiadomo że ruszyli jesienią 2009, ze próby z pełna mocą mają nastąpic teraz - ale czy aby na pewno?

Coś tu za cicho.
Nie lubię jak jest za cicho.

sobota, 8 maja 2010

Tai Chi

Jako że chcę łapać muchy antycypując ich przyszłą pozycję - bo inaczej w slow motion muchy się ucapić nie da - pojechałem sobie dzisiaj na 4 godziny warsztatów. Zaczęło się normalnie, medytacja, rozgrzewka i takie tam - aż w końcu przeszliśmy do rzeczonego much łapania. I tu ciekawostka. Mianowicie formy Tai Chi zaczynają mi pomału przypominać fraktale. Początkowo widzi się tylko duże ruchy, potem małe ruchy też, potem ich zależności, potem gesty, a na sam koniec okaże się że układ rzęs też jest ważny.

Co jest w tym najważniejsze - nie używa się werbalnych części mózgu - więc po kilku godzinach powolnego katrupienia wyimaginowanych wrogów człowiek jest wręcz wyciszony.

Nie wiem czy to się leczy.

I jak.
------------------
PS.
Szkółka która mnie uczy jest prowadzona przez John Ding'a . Jak dobrze pójdzie to go ujrzę na oczęta własne pod koniec maja.