środa, 19 października 2011

Kurs

Nadszedł pażdziernik. Nie tyle kalendarzowy ile pogodowy. W nocy zimno, w dzień leje... Brr. Od czasu do czasu słońce zaświeci, jak dzisiaj, ale to jednakowoż są wyjątki. W ten trend wpisuje się nasza aktywność na pięterku. Spokojna i leniwa. Nawet Lorenzo, jedyny pewny dostarczyciel atrakcji wziął dupę w troki i pojechał w ciepłe kraje. Fuksiarz.

Pacjeci też nie dają powodów do radości. Zdarzyła sie co prawda ostatnio dziewoja z gatunku wiotkich dwudziestek, co to przyszła do wyrywania ósemek. Wlazłem, przedstawiłem się - a ta w ryk. Sie pytam grzecznie, cegój ryczy? Polski akcent taki straszny? Nie, nie akcent, tylko jak ja ją uśpię, a konował zęby wyrwie, to niechybnie ją zadusi na śmierć? Wzruszony jej trzeźwą ocena naszego zębodoła zakrzyknąłem - Alez nie! - i zamachałem gwałtownie odnóżami górnymi. Toż ja ci wsadzę przez nos do krztonia taką specjalna rurkę!. Dziewczę rykneło jeszcze głośniej - no teraz zaś czego ryczy? Teraz się - hlip - rurki - hlip hlip - boi... W anestezjologicznym lepiej nie było. Ałałała!!! wrzasnęła gromko zaraz jak jej założyłem stazę na ramie. Co zaś znowu? Bo mi ramię drętwieje! Od stazy? Nieeee!!! To drugieee!!! Wyłaczylismy maszynkę do mierzenia ciśnienia. Lepiej? Lepiej. Dobra. To teraz się drzyj? A po co? Bo igła. IgłaaAAAaaa? Już się może przestać drzeć, igła wrażona. Zapuściłem leki, dziewczę zaczęło cos gaworzyć przy zmianie fazy o niechybnych okropieństwach ją czekajacych, ale na szczęście na biochemię zawsze można liczyc.

Poza pacjentami radości dostarczaja nam czasem słuchacze- a głównie słuchaczki - z pobliskiego Wydziału Pielegniarstwa Uniwersytetu Jamesa Cook’a. Ot, w zeszłą środę pracował mój zmiennik. Jako, że jest zwolennikiem okrutnym RA (czyli regional anaesthesia), wział przywlókł maszynkę i zaczał dziubać w okolicach pachwiny. Co on tam znieczulał, nie wiem, skórny boczny cy cóś, w każdym badź razie odpalił sprzęta, błysnęły lampki, dziewczę szkolone pisnęło i zapytało, czy może się przyglądać. Ależ oczywiście! Kolega, chcąc wykazać talenta dydaktyczne jakoż i dobre serce, właczył kolorki i pokazując na piekny, czerwony, tetniący przekrój tętnicy udowej zapytał - a cóżesz to może być? dziewczę marsowo się spięło w sobie i z niewielkim znakiem zapytania w głosie powiedziało „płuco...?...”

Niech Pan Bóg ma w opiece NHS.

Odnośnie tego całego RA to anestezjolodzy dziela się na kilka podgrup. Tak na prawdę to w Jukeju anestezjolodzy muszą mieć jakis special interest, czyli dziedzinę w której moga pracować, a reszta leży w ich zasięgu, ale tylko potencjalnie. Na ten przykład podział na intensywistów i anestezjologów dokonuje się właśnie teraz, coraz więcej szpitali ma dwa oddzielne zespoły, które nie włażą sobie w drogę. Anestezjolog staje się pomału matołem intensywistycznym a intensywista traci pojęcie o anestezji. Ale mylił by się kto, gdyby myslał, ze anestezjolog znieczulający może sobie znieczulać co chce. Nic bardziej mylnego. Można być specjalistą od dzieci. To już sie w Polsce dokonało, bejbikami poniżej 3 roku życia opiekują się wyspecjalizowani anestezjolodzy bejbikowi. Kardiologia też ma swoich - wszystkich pozostałych straszy się Swan-Ganzem i współpracą z pompiarzem. Ale na wyspie poszli dużo dalej. Znieczulasz kobiety do porodu? To wara od grubych. Znasz się na grubych? Won od mózgu. Jak kto znieczula neurochirurgom, niechybnie zabije pacjenta po traumie. Do tego wszystkiego narasta nam teraz podział na tych co to głównie truja - oraz na tych co to wbijają igły.

Wbijać igły każdy może, ale nie każdy wie jak. Tu istnieją różne teorie, na ten przykład, że do uprawiania RA jest potrzebny zmysł przestrzenny albo jakaś siła nadludzka musi nas obdarzyc darem widzenia przez skórę, ale po mojemu sprawa jest prosta. Jak się kto anatomii uczył, to wie - a jak nie - to nie. Wiem, bom sam jest matoł anatomiczny, po egzaminie pozostało mi dość jasno sprecyzowane wrażenie, że serce u człowieka jest w klatce po lewej a wątroba po prawej, za to w brzuchu - ale za cholerę nie pamiętam tych wszystkich gałazek i podgałązek, podziałów i podzialików: nerwy, mięśnie, tętnice, żyły... Tu troche mam zastrzeżenia do sposobu nauczania anatomii, bo we łbie mam obraz kilku ludziów, jeden składa sie na ten przykład z samych kosci - fachowo zwie się to szkielet - drugi z tętnic, trzeci z nerwów, czwarty z mięśni (mięśniak...?...), piąty z przekrojów mózgu, szósty z narządów jamy brzusznej i klatki, ale żeby to tak zobaczyć razem - brakuje mi mocy przerobowych procesora głównego. Stąd moje podejście do RA jest raczej niespecjalnie wyrafinowane: punkty orientacyjne, obrazy przekrojów z identyfikacją struktur i tyle. Ale jak powiem, że to lubie, to skłamię.

Brytole, wiedząc o powyższym, organizują kursy dla anestezjologów, gdzie najpierw opowiadają o anatomii, potem kursanty mogą sobie pogrzebać w zwłokach zakonserwowanych w formalinie, następnie powbijać igły w fantomy a na koniec sprawdzić wszystko na żywych ochotnikach. Bez wbijania igieł, rzecz jasna. I tu ciekawostka - gdyby ktoś chciał się podszkolić w USG-guided RA, w Piekarach Slaskich 19-20 listopada jest organizowany kurs prez jednego z moich kolegów. Dodatkową atrakcją sa angielscy wykładowcy i, co za tym idzie, wykłady w języku angielskim, więc będzie można podszliwować warsztat. Ci, którzy sie boją lengłidża, dostana pomoc od tłumaczy.

Linek do ww. kursu jest TUTAJ , cena to bodajże 800PLN za dwa dni, w programie teoria i praca na pozorantach.

Niestety, nie będzie zwłok.

piątek, 14 października 2011

W wielkim miescie

Zdradze tajemnice - na tym zdjeciu jest Szaman... Tylko ciii...

wtorek, 11 października 2011

It comes in threes

Wróciły dobre czasy. Objawem jest Dzielny Kolega, który co drugą środę zapewnia mi dzień wolny. Dzięki czemu mam 50% szans, że kolejna, urwana przez Lorenza tętnica, stanie się owegoż DK Liściem Do Wieńca Sławy.

Miałem taki plan chytry, żeby dzień ów przeznaczyć na lenistwo pospolite, ale mi na to z kolei nie pozwolił Filip. któren to wrócił z podróży poślubnej i natentychmiast zaesemesował, czy przypadkiem nie chce mi się pomachać paletką. Co było robić. Ostatecznie noga się zrosła, bark, hm - sam nie wiem jak to napisać w cywilizowany sposób, bo „boli”nie jest adekwatnym określeniem - może poprzestańmy na hm, a w lewym oku zalęgła mi się bakteria. Nie wiem jaka, ma takie długie, ostre zęby i żre. A raczej żarła, bom ja wyrugowął tutejszym lekarstwem na wszystko, co nie jest w środku, czyli chloramfenikolem.

To nieszczęsne oko to była kompletna porażka. O ile połamanego kulasa mogę sobie usprawiedliwić zażartością ogólną w trakcie gry z Grubym, a bark chęcią pokazania Dzidziowi, że tatuś jest nindża, o tyle tutaj - ręce opadają. Zasnęło mi się w kontaktach. Nie poraz pierwszy zresztą, ale do tej pory nic się nie działo. Widać się rączek nie domyło prawidłowo przed założeniem - a potem ała i zgrzytanie zębami. Co najśmieszniejsze, dźgało mnie to oko dystyngowanie przez pół nocy, alem dopiero rano wpadł na pomysł sprawdzenia, czy kontakty są w pudełeczku. I tum się zgarbił nieco, bo na lewe oko nie mogłem nawet pudełeczka zobaczyć. Cud boski, żem miał z Polski kropelki zwane Dicortineff’em i jakoś do poniedziałku dożył - bo zgodnie z prawem Murphy’ego jak się cos ma zepsuć, to się psuje w piątek, gdy wszelka pomoc właśnie wyjechała na weekend w nieznanym kierunku. Kropelki były otwarte i przeterminowane z pół roku, alem pomyslał, że zapalenie i tak już mam, więc albo pomoże - albo nie. Ale zaszkodzić nie powinno.

Pomogło.

I to na tyle dobrze, że optyk za cholerę nie chciał mi nic przepisać - alem się nie dał. Ze swadą opisałem co też znalazłem w oku - tę część pominę, ostatecznie nadchodzi pora obiadu, poza tym kłamstwo było to wierutne - i trzy minuty później polazłem do apteki. Żeby zamówić sobie rzeczone kropelki, bedą na jutro.

Przy zamawianiu niecom zadrżał wewnętrznie, bo tubylcy mają specyficzne podejście do terminów 7-10 dni i 6 tygodni. Tego pierwszego używaja w przypadku zakupów z przesutniętym dostarczeniem towaru i zwykle zabiera to 2 do 4 tygodni. Natomiast ten drugi jest wyjątkowo kąśliwy, a używaja go na drogach. Jak przy wjeździe na własna ulicę zobaczymy, że „Utrudnienia w ruchu potrwaja 6 tygodni”, znaczy, że pod chałupę dojedziemy z jakieś18 miesięcy. Plus - minus. Ale bardziej plus niż minus.

Wakacje w Hiszpani można kupić w last minucie za 150 funciszów, myślę, że to jest główny powód zalęgniecia się zarazy, zwanej mañana.

Najpierw noga, potem ręka - a teraz gałka.

Dobrze, że nie mózg na ścianie...

Najwyraźniej staję się pomału Brytolem. U nich nieszczęścia chadzaja trójkami.

niedziela, 9 października 2011

Stek doskonały

Radwańska nakopała Petkowic(z). Podbudowany jej pozytywnym przykładem postanowiłem coś zmienić w swoim życiu na lepsze. Dzisiaj - nastąpi zupełny i całkowity przełom. Dzisiaj zrobię rib-eye'a, i to z pieprzem! Udaliśmy się z ASP do pobliskiego Morrisona celem zakupu wołowiny - co ja tez mówię - wołowineczki, wołowinki nawet - i uzbrojony w książkę od Szamana zasiadłem do smażenia...

...przygotowałem wszystkie składniki...

...poddałem się kontroli jakości...



...i przystąpiłem do pieprzenia.
Jak wiadomo, nie tylko pieprzem człowiek żyje...
...więc uzupełniłem składniki podstawowe jeszcze raz...
...zapuściłem coś dla ducha...
...i zameldowałem o gotowości do przystąpienia do działań bojowych Zwierzchnictwu.

Potem poszło jak z płatka. Olej zgodnie z przepisem...

...mięsiwo na patelnię...

...następnie na rack'a...
...i do dojrzewania przystąp...
Tu następuje część bluźniercza: po pięciu minutach mięsko wróciło na patelnie, po czym wlałem...
...podpaliłem...
...ale efekt przeszedł najśmielsze wyobrażenia...


...mhrrr...

czwartek, 6 października 2011

Piątkowe misteria

Dzień z dniem się zlewa. Szaro, buro i wieje. Chyba mnie dopada niskofotonowa depesyjka jesienna. Brrr...

Na kanwie ostatnich wydarzeń w naszej Klinice Na Pięterku mam coraz większą ochotę popełnić prace pt. „Wpływ dnia i jego pory na powikłania pooperacyjne u pacjentów”. Wiem, wiem - anestezjolodzy i tak są uważani za najbardziej mitologicznie myslącą grupę wśród lekarzy, wszystkie te piątki trzynastego, czarne koty i inna zaraza, ale jak tu nie wierzyć w złośliwość rzeczy martwych i żywych (a zwłaszcza żywych...), gdy życie potwierdza skuteczność czarnego kota na poziomie dobrych 70%, a piątku ponad 90?

Spójrzmy na przykłady.

Piatek, popołudnie. Młodzian piekny i młody - bo można być młodzianem brzydkim i starym, wiem, bo sam jestem - zoperował sobie marchewkę. Indukcja cacek. Znieczulenie cacek. Pobudka - miodzio. Rekawerownia w obu fazach - wzorcowa. Wypis - gleba. Alarmy, oglądanie główki, tej na górze, z włosami na czubku, czy się nie potłukła, tej drugiej zresztą też, czy się co nie rozlazło, dwie godziny obserwacji, wyjście do domu o 8 wieczór.

Piątek, popołudnie.Dziewoja piękna i nie-tak-młoda-jak-by-chciała-być, zoperowane żylaki, wszystko by the book, wypis, iiiii.... nagle ni stąd ni zowoąd paw panoramiczny podwójnie cedzony. Tu akuratnie dziewoja pomogła nieco prawu Murphy’ego, bo wypiła czarną kawusię po zabiegu i dwunastu godzinach postu absolutnego. No comments. Dwie godziny obserwacji, wyjście - 8 wieczór.

Piatek, popołudnie. Pacjent zoperowany z powodu przepuchlizny (wym. oryg.), w rekawerowni pielęgniarka odkryła bulę wielkości piłki do ręcznej bocznie w stosunku do rany pooperacyjnej. Chirurg ściągnięty z domu - bo w czasie, gdy pacjentowi wykluł sie krwiak, mój szanowny kolega dojechał do chałupy, co łamie ogólna teorię Einsteina dużo lepiej niż jakies tam durne neutrina z CERNu - zdrenował drenem, przetransferował transferem, wyjście - 8 wieczór.

Tak na marginesie - też mi łamanie teorii wartościami pomiarowymi z cyframi znaczącymi na 7 miejscu po przecinku... taki Lorenzo rozwija potrójną prędkość światła i nikt go nie bada. A już proces ubierania się po zabiegu w ciuchy wyjściowe jest tajemnicą klasy: "o czym myśli mój kot gdy wygląda jakby myślał".

W związku ze związkiem należy:
- zabronić operowania w piątki
- zamknąć zakład w czwartek i otwierać w sobotę
- a najlepiej zlikwidować piątkowe popołudnie w ogóle.

Po czwartkowym wieczorze następował by piatkowy wieczór, i - wszyscy zadowoleni.

wtorek, 4 października 2011

Instrukcja obsługi

Dawno, dawno temu, jeszcze w Północnej Irlandii, zjadłem swój pierwszy stek. Było to przeżycie wstrząsające, które uświadomiło mi, ze mięso, zwane w Polsce wołowina w rzeczy samej jest krowiną z uboju geriatryczno-paliatywnego. Standardowa procedura mojej Ancestorki polegała na 24 godzinnym bejcowaniu onej w zmiękczających ziołach, a nastepnie sześciogodzinnym pieczeniu aż do rozpadłości. Do spożycia potrzebny był sekator i godzina czasu. Smacznego.

Ten pierwszy stek zapalił mi w mózgu obszar zwany pożądaniem - pożądaniem krowy bliźniego swego, dodajmy. Zacząłem jak chyba każdy - od well done’a, przesuwając się ku coraz niższym szczeblom, by wreszcie odnaleźć rare’a.

Następnie przyszła refleksja - po cóż się rujnować w knajpie, toż za tą cenę można kupić pół krowy... Polazłem do butchera na głównej uicy i poprosiłem o 4 steki. Tum się dowiedział, że jest ich kilka, sirloiny, rumpy, t-bone’y, filety - podrapałem się po łbie i poprosiłem o pomoc. Butcher bez mrugnięcia okiem sprzedał mi potężne kawały najdroższego sirloina - dość powiedzieć, że za cztery porcje zapłaciłem prawie 30 funciszów - i z przeświadczeniem, że oto zaczyna się nowa era (w kuchni, ale jednak) - pomaszerowałem do domu.

Kto da radę jak nie my? Toż jest się mistrzem „Jajecznicy na boczku” i „Smażonej baraniej nogi” - o „Swińskim karczychu z grilla” nie wspominając! Nie bedzie mi tu północnoirlandzka krowa - w dodatku martwa - pluła w twarz! Wyciągnałem zawodową patelnię z szafki, nalałem oleju po uważaniu, nagrzałem i wrzuciłem pierwszy kawał. Rozległ się skwierczacy dźwięk, który szybko zanikł, soczysty kawał wołowiny ugotował się w mieszaninie oleju i sosu własnego, rodzina zgodnie pokiwała głowami, że „owszem, dobre, ale to jeszcze nie to” i w końcu ASP litościwie zutylizował gumowe coś w procesie produkcji gulaszu.

Niepowodzenia nie powinny zniechęcać człowieka wcale - z tym hasłem wkroczyłem jakiś czas później do zaprzyjaźnionego butchera po kolejne kawały wołowiny. Tym razem nie dałem się. Na patelnię wlałem pół butelki oleju i poczekałem, aż buchnie dym - po czym wrzuciłem mięcho prosto we wrzątek. Bryzneło po kuchence, blacie, ścianie a nawet suficie. Nic to, Baśka!!! Smaży się!!! Wyłączyłem alarm p.pożarowy, otworzyłem drzwi na przestrzał i niezrażony przeciągami usmażyłem wszystko. Tym razem zjedliśmy. Nie było to może podobne do steków z restauracji, ale przynajmniej było usmażone. Technika sekatorowo-toporowa, zaszczepiona przez Ancestorkę, przydała się jak znalazł.

Później nie było lepiej. Zazwyczaj kuchnia po moim smażeniu wyglądała jak po wybuchu bomby olejowej. Żeby troche skrócić okres sprzątania rozkładałem na podłodze stare gazety, ale był to trud zdany psu na budę - i tak wszystko było upaprane, a dodatkowo musiałem sprzątać nieszczęsne papierzyska. Steki były nieodmiennie krwiste i chrupiace. Czy raczej łykowato-pancerne.

Na właściwy trop natchnęła mnie wizyta w restauracji, gdzie steki pieczono na kamieniu. Byłyż one wyborne, mięciuśkie, smakowite - i kosztowały jakieś 40 funciszy za porcję. Hm. Skoro oni to bez oleju robią wcale - to może jednak nie należy smazyć wołowiny w frytkownicy? Z pewnym niepokojem, pamiętając ugotowane 30 funtów, przystapiłem do eksperymentu. Ale jaja... Nie dość, że wyszły całkiem przyzwoite medium-rear’y, to w dodatku kuchnia czysta...

Ostatnim krokiem w mojej pięcioletniej edukacji było przeczytanie poradnika, jaki onegdaj zamiescił Miszcz Steków I Innej Chabaniny w Sundaj Times’ie. Po pierwsze, zabronił smażyć mięcho z lodówki. Ma się takowe nagrzac do temperatury pokojowej. Czy - dokładniej - kuchennej. Po wtóre, oleju „tyle, zeby nie przywarło” i nie więcej. Tu akuratnie potwierdził moje przypuszczenia. Po trzecie - pierwszą stronę steka smazymy 4 minuty na pół-ostro, ale bez palenia, po czym jeszce dwie pomaluśku, mięcha w tym czasie nie wolno dotykać, śturać i po patelni przesuwać, co było moim grzechem nagminnym - i odwrócić na druga stronę, na kolejne 2-4 minuty, w zależności czy chcemy bardziej czy mniej krwistą fiestę. I wreszcie cos, co stanowiło tajemnicę rozpadającego się mięska w ustach: stek po usmażeniu należy przykryc folią i położyć na 10 minut w ciepłym miejscu. Z pewnym niepokojem użyłem do tego piekarnika...

...i...

...ło matko...

... co prawda ASP z Didziem Młodszym mieli rochę za zimne, a starszy technologię zignorował i zażyczył sobie po staremu, prosto z patelni, ale mój...

...

...doskonały medium-rare, rozpadający się w ustach, mięciusieńki, soczysty...

...a trzeba tu dopowiedzieć, że ASP z Dzidziem Młodszym mieli po sirloinie, który jest nieco łatwiejszy, ale dla prawdziwych chłopów było po półkilowym kawale rumpa. Który zawsze wychodził mi jak podeszwa buta. Ale nie tym razem.

...wpadam w zamozachwyt...

Musze powtórzyć.

Najlepiej dzisiaj.

---------------
Odnośnie moich prób i wyłamywania otwartych drzwi, nasuwa mi się taka scenka rodzajowa z moim ancestorem:
- Abiiii!
- Taak?
- Chodź mi tu pomóż!!! Satelita nie działa!!!
- Jaki znowu satelita?
- No nowy, zainstalowali wczoraj, za cholere nie moge sobie z nim dać rady!
- A instrukcję obsługi czytałeś?
- Instrukcję?...? A po co...?...?...?...

sobota, 1 października 2011

Redcar w pazdzierniku


25 stopni, lampa jak w Chorwacji w lipcu, tubylcy masowo sie plawia w Morzu Polnocnym. Co jest o tyle zabawne, ze woda ma tu niezmiennie 8-10 stopni, wiec kapac sie mozna rownie dobrze w styczniu jak i teraz. Moze to i nieodpowiedzialne, ale lubie global warming ;)

czwartek, 29 września 2011

Wtykanie tabletki

POST NAPISANY ZGODNIE Z REGUŁĄ, ŻE JEŻELI SAM SIĘ NIE POCHWALISZ - NIKT INNY TEGO NIE ZROBI.

Przebywanie w miłym, ciepłym srodowisku, gdzie nie pływają żadne rekiny chcące człowieka zeżreć, powoduje niejaki spadek czujności. Ot, wszystko było miło, jest miło - to i będzie.

Nic bardziej mylnego.

Anestezjolog to jednak dziwne zwierze jest. Po pierwsze, ludzie są szczęśliwi, gdy ten sie nudzi. Po drugie, za plecami anestezjologa nie ma nikogo. Internista zawsze może kazać zawołać kawalerię na odsiecz, ale kogo onaż ma wezwać, gdy czuje w butach chlupot? Po trzecie wreszcie - nie może podnosić głosu. Bo w sytuacji podbramkowej odnosi to skutek fatalny: obrońcy zaczynają się ślizgać na, nazwijmy to poetycko, własnych objawach głębokiego stresu i bęc - 0:1.

Zresztą to nie domena anestezjologów. Z chirurgami podobnie. Dopóki wszystko jest okej, to się bedzie główny operator po swojej asyście woził jak po suce burej, ale jak mu nagle wyskoczy sytuacja kryzysowa, nagle jest spokój i szybkie ruchy.

Przyszła sobie pani. Taka jakaś... Niby sapała, ale nad płucami nic szczególnego, twierdzi, że na pierwsze piętro po schodach wlezie bez przystawania, nadciśnienie a i owszem, posiada, ale tak to nic więcej. Co prawda rozpoznał jej jakiś mądry astmę - w wieku 60 lat - ale ona tych wziewek nie bierze, bo po pierwsze ich nie potrzebuje, a po drugie jej nie pomagają.

Co troche przypomina logikę Maryny, co to twierdziła, że ona wódki nie pije a poza tym strasznie ją potem głowa boli.

Znieczuliłem ją na paluszkach - ”Moje kopytka, moje płonące kopytka!!!” - obudziłem i stres mi popuscił. Jej też. I wszystko było by cacek, gdyby nie pielęgniarka. Wpadła zdyszana godzinę później, cobym swoja pacjentkę oglądnął, bo dziwna. Patrze - faktycznie. Siedzi i sapie - dyszy i dmucha - żar z rozgrzanego - a, nie. To nie. Nie bucha. Za to łeb ją nap*****a (zgodnie z definicją, ze migrenę może mieć Królowa Angielska, a nie byle chołota), żuchwa drętwieje, oczka zbaczaja na lewo...

- Ratunku! Zawiadomić anestezjologa!
- Ale to pan jest anestezjologiem.
- A, to dobrze. W takim razie już wie.


Dziubłem biedaczkę po raz wtóry, bo jej wenflon pielęgniarki zdążyły wyrwać, dali my starym pogotowiarskim sposobem furosemidu z captoprilem i ku mojej uldze - bom ją pierwotnie jednak podejrzewał, że polała do łba - objawy przeszły jak ręką odjął.

Jednak 220/120 to nie w kij dmuchał. Można obrzęknać.

Potem mieliśmy taki jakby breefing. Że niby trza omówić, co poszło dobrze, a co źle a przede wszystki - o co poszło. I tum się dowiedział, że jestem zimny jako ta skała. Oko mi nie drgnęło, głos też nie, pewne ruchy (to chyba o ten captopril pod język wetknięty im chodziło, cy cóś?) i profesjonalizm w każdym calu.

Znakiem tego nikt mi do butów nie zajrzał.

I tak się zastanawiam - jeżeli przy takiej pierdółce człowiek zbiera takie oceny, to co wyrabiaja tutejsi spece w sytuacjach krytycznych...

wtorek, 27 września 2011

Na dupie siedzieć

Edynburg (czy raczej Edinburgh - a jeszcze dokładniej [edn’boro]) - jest śliczny. Potężny zamek na surowej skale w centrum miasta, uliczki z wymieszaną, staro-nową zabudową, starówka, zwana tutaj Królewską Milą... W porównaniu z resztą miast tubylców chyba pierwsze, które widziałem, mające to nieuchwytne krakowskie coś.

Zjazd upływał sobie w miłej atmosferze, kwiatki, rabatki, buzia-rąsia, medale też dawali, od strony naukowej przypomnieli kilka rzeczy, powiedzieli parę nowych aż dojechali do trudnej intubacji. I tu, jak nas było troje anestezjologów z kraju, co to gdzieś jest w strone Chin - tylko bliżej - normalnie nas zatkało.

Padły liczby ukatrupionych pacjentów z powodu uduszenia pacjenta. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie opisy przypadków. Sprowadzało się to głównie do stwierdzenia, że konsultant poszedł w tak zwane pizdu, registrar miał coś ważnego i nie mógł przyjść - a intensywną obstawiał trainee z 3 miesięcznym stażem w anestezjologii. Któremu to zabrakło umiejętności.

Następnie poszły wnioski. Po pierwsze - kilku pacjentów zostało zaintubowanych do brzucha. W związku z powyższym każdy z nich powinien być podłączony do kapnometru, któren to wykaże czarno na białym czy wentylujemy płuca - czy żołądek. Po drugie, wszyscy, którzy nie zostali zaintubowani, zostali opisani jako klasa IV w direct laryngoscopy - czyli każdy twierdził, że nie widział nic.

To akurat jest zgodne ze zdrowym rozsądkiem - jak by widział, to by te cholerną rurę wsadził. A czemu nie widziął nic - to już jest zupełnie inna sprawa.

W związku z powyższym kolejna rekomendacja dotyczyła zakupu bronchofiberoskopu na każde stanowisko, gdzie można spodziewac sie intubacji.

Ciekawe, co ze sraczem. Toż czlowiek też tam paść może, przyjdzie jakiś doktorzyna z laryngoskopem i udusi, nie ma przebacz...

Na drugim marginesie: co do cholery jest złego w osłuchiwaniu płuc? Obserwowaniu ruchomości klatki? Koloru skóry? Toż po 2 minutach wentylacji żołądka pacjent jest granatowo-czarny.

Patrzyliśmy po sobie z coraz większym niedowierzaniem, w końcu sesja się skończyła i doszło do zadawania pytań. Dżentelmen siedzący przed nami zabrał głos - a siedzieliśmy w drugim rzędzie, znakiem tego ów siedział w pierwszym, poparł powyższe wnioski - po czym skończył zabierać i usiadł. Nie wytrzymałem. Nachyliłem się grzecznie i zapytałem owegoż dżentelmena, czy nie uważa, że duszenie pacjentów jest odwrotnie proporcjonalne do stopnia wytrenowania anestezjologa. Bo u nas, w Polsce... A, to państwo z Polski? No z Polski. I u nas się jednak tylu pacjentów nie dusi. Owszem, zdarzają się tragiczne wypadki, ale jednakowoż nie w takiej liczbie. A w jakiej? Nooo... Tego... Mniejszej jakby. Obiecałem, że się rozglądnę za jakowymiś materiałami, ale natychmiast zaczęło mnie swiędzieć pomiędzy łopatkami - ja po prostu w polską statystykę nie wierzę. Nie żeby nam brakowało zdolnych statystyków - problemem jest nadmiar zdolnych, kreatywnych badaczy. Później nadeszło porównywanie standardów, tu pochwaliłem sie naszym rozporządzeniem BACZNOŚĆ! Ministra Zdrowia I Opieki Społecznej SPOCZNIJ! - a to macie takie cudo? - zdumiał się mój rozmówca. A mógłby mi pan to przesłać? I wręczył mi kartonik.

Spojrzałem.

Oż w mordę.

Prezydent AAGBI.

....bloodddy helllllll....

Ustawa przetłumaczona i wysłana - co mogłem, to zrobiłem. Teraz jeszcze muszę znaleźć jakowąś statystykę, dotyczącą wypadków śmiertelnych w anestezjologii polskiej.

W co ja się wpakowałem.

środa, 21 września 2011

Edinburgh

Rano:


...i wieczorem:

wtorek, 20 września 2011

Judymy

Zębodół rwał i rwał, w zasadzie można by powiedzieć, że pie...olił sie tak zażarcie, żem w końcu zaczał grzebać po necie. I w Gazecie trafiłem na artykuł o lekarce młodej, co to przyznała sie bez bicia, że pracuje około 300 godzin miesięcznie. Nawet z niejaka duma to przyznała. Artykulik z gatunku zapchajdziury - jak nie wiadomo o czym pisać, to dziennikarze z zapałem grzebią w aborcji, dokopuja lekarzom (innym też, ale jakoś nigdy nie widziałem 1000 postów pod artykułem o sprzedajnym glinie czy strażaku-podpalaczu) bądź politykom.

Ciekawe, że nigdy - nigdy - nie słyszałem o dziennikarzu, który by kradł, mordował, pracował za dużo, gonił za kasą, złamał przysięgę Hipokratesa*, jeździł po pijaku czy molestował żonę. Zostanie dziennikarzem zmienia człowieka w świętego.

Bogiem a prawdą w tym temacie nic sie nie zmieniło - lekarze przyznają, że pracują jako te osły pociągowe, a dziennikarze załamują ręce. Nieodmiennie śmieszy mnie zacietrzewienie rodaków widoczne w postach pod takowymi artykułami. Lekarze dmą nadęcie, że zawód ważny, że obowiązki i odpowiedzialność (sam jestem zwolennikiem tej teorii, staram się jedynie pomijać zadęcie), natomiast ich oponenci kulturalnie wskazują na chamstwo, pogoń za kasą, nieodpowiedzialność, nieuctwo i zwykłe kurewstwo. Czy wręcz kurwiarstwo.

Czas chyba odmitologizować zawód lekarza. Zawód - jak zawód. Że co, ze nasze błedy mogą spowodować czyjąś śmierć? Pewnie tak. Ale to samo dotyczy kierowców, mechaników, aptekarzy, sędziów, adwokatów, prokuratorów, pilotów, producentów lodów owocowych i babci w kiosku. Która jak nie daj Bóg sprzeda przez pomyłkę Moherowi Nie, to go zabije niechybnie. Czy vice versa.

Choć tu nie zachodzi pełna symetria - prędzej Urban przeżyje paradowanie w moherowym berecie niż Prawdziwy Moher bluźnierstwa Urbana.

I tu mam takie ciekawe pytanie: czy wymaganie od lekarzy składania Przysięgi Hipokratesa nie jest przypadkiem łamaniem którejś tam konwencji genewskiej czy inszego prawa człowieka? Toż nikt inny jej nie składa - vide ci cholerni dziennikarze - a zabić może jednak prawie każdy? Nawet konserwator powierzchni płaskich jak popełni bład i umyje schody w biurowcu silikonem zamiast płynem do konserwowania - szczególnie gdy to się zdarzy zaraz przed przerwą na lanczyk - wybije połowę inwentarza żywego! Widzimy to? Przerwa, panie w szpilkach, panowie w gajerach, wszytko rusza hurmem na schody - bo windy zapchane, i...

...wypierdółka...

Krew na ścianach. Mózgi. Gałki oczne. Kulasy powyłamywane.

Ale od konserwatora powierzchni nikt żadnej przysięgi nie wymaga!

A dziennikarze? Znałem jednego. Pisywał teksty o cześciach komputerowych. I przedziwnym trafem zawsze te, które zachwalał jako jedyne i najlepsze, w jakiś cudowny, magiczny sposób znajdowały się potem w jego komputerze! No normalnie - czary... Pominę moje wątpliwości dotyczące dziennikarstwa politycznego, giełdowego, samochodowego, sprzętów hi-fi, scyzoryków, broni mysliwskiej, wędek, butów i szczoteczek do zębów. W zasadzie chyba tylko jedna pogodynka nie wzbudza we mnie podejrzeń paskudnych, choc i tu widzę możliwość manipulacji: wyobraźmy sobie, że Wicherek chce spowodować spadek akcji Polskich Kolei Linowych...

Zawód lekarza wykonują ludzie. W ich przekroju znajduje się taka sama ilość głąbów, jak w naszym społeczeństwie. Ani mniej - ani więcej. Przynajmniej statystycznie. Popełniają błedy, są chamami, altruistami, filozofami, pijakami i skurwysynami, słuchaja rapu i poważnej, biją żony i są przez nich bici dokładnie w takim samym odsetku jak cała reszta społeczeństwa. Ich odpowiedzialność zawodowa jest duża - ale nie mniejsza niż wielu innych grup. To skąd, do cholery wział się ten cały mit Judyma? Jak się długo szuka, to w końcu się znajdzie takiego, co to pracować chce za darmo, teraz też się znajdą, co to pomogą innym bezinteresownie. Najwyraźniej opieka psychiatryczna nie dociera wszędzie. Ale rozkładu cnót wszelakich należy raczej oczekiwać takiego samego, jak w całej reszcie społeczeństwa.

Co, gdy sie popatrzy na ostatnie notowania przedwyborcze, marszczy skórę na dupie.

Wyjściem jest całkowita prywatyzacja. Prywatne ubezpieczalnie - i prywatni lekarze. Wtedy pacjent zagłosuje nogami - i Cham, Głąb oraz Konował na zawsze zniknie z panteonu dziennikarskich straszaków.

A gdyby ktoś chciałby mi dowalić, to wam coś w tajemnicy powiem. Panienka ginekolożka, co to się przyznała do trzystu godzin, w zasadzie się opierdala... Nie byłbym w stanie domknąć budżetu. Przed samym wyjazdem na obczyznę moja średnia wynosiła 500. Godzin miesięcznie. W 30 dniowym miesiącu. Bo w 31 dniowym robiłem 524.

---------------
*nie słyszałem też, żeby który składał. Ale w sumie to jeszcze gorzej. Nie dość, że nie składają - to jeszcze próbuja łamać.

sobota, 17 września 2011

Sława

Patrzę ja sobie na licznik wczoraj - matko jedyna, znowuż mnie ktoś zalinkował. Trzy razy tyle wejść, co zwykle, choć ostatnio poziom intelektualny prezentuję wybitnie poniżej i tak nędznej średniej. Ciekawość, wiadomo, pierwszym stopniem do piekła jest - przeglądnąłem backtracki i wstąpiłem. I z kompletnym opadem szczęki ujrzałem dość potężną dyskusję nad moimi tekstami oraz moim do życia podejściem, co wahało się od zachwytu (co jest zrozumiałe samo przez się) do kompletnego w-ziemię-wdeptania. Na płaszczyznach różnych.

Słowem wstępu:  pozdrowienia dla wszystkich dyskutantów. Musze przyznać, że na świecie jest wiele ciekawszych rzeczy do roztrząsania (żeby nie być gołosłownym, wymieńmy bozon Higgsa, hel smoleński czy pochodzenie homo molestus). Mimo mych intencyj, co czyste są jako ta lelija biała, powstało kilka niejasności, spróbuję się dookreślić.

Po pierwsze - i najważniejsze. Blog ten w żadnym, najmniejszym nawet stopniu nie jest próbą przekazywania medycyny. Moje spostrzeżenia są subiektywne i często gęsto błędne. Errare ex Seneka pro humanum declarare est. Ta łacina też ma siedemnaście błędów.

Po drugie - nie dzielę ludzi na wierzących i nie, muzułmanów i zoroastrozjanistów, nie wnikam, czy ktoś wierzy w Chrystusa czy w Latający Makaron- bo to jest całkowicie i absolutnie prywatna sprawa każdego.

Po trzecie - dzielę ludzi na głupich i nie-głupich - i jest tylko i wyłącznie moja, subiektywna ocena. Szczerze powiedziawszy nie interesuje mnie, czy się z nią ktoś zgadza czy nie.

Wszystkie opisy - zarówno te z pogotowia jak i późniejsze - są zapisane tak jak je pamiętam. Jeden tekst nie jest napisany na podstawie moich wspomnień - należą one do mojego przyjaciela, który zaopatrywał padaczkę. To ta historia z butleką coli.

Opinia na temat prawo vs medycyna nie jest moja, a  prawnika, który zawodowo zajmuje się wyciąganiem lekarzy z bagna. Pani mecenas wzbudziła szczere wzburzenie na sali, jako że wiadomo - lekarz jest Bogiem i nikt go sądził nie będzie. Pogląd ten nie jest moim poglądem.

Odnośnie nieścisłości w moich opisach - zawsze, gdy pisze coś o leczeniu bądź o procedurach, staram się powoływać na źródła, bądź też podkreślać, ze jest to moja własna opinia i przed jej zastosowaniem należy ją zweryfikować w ogólnie dostepnych i uznanych źródłach naukowych.

Pozdrowienia

abnegat.ltd

A long time ago...

...in the galaxy, very far far away...










wtorek, 13 września 2011

Dowód na wyższośc marchewki

Marchewka, wiadomo. Ważna jest. Ostatecznie chłop może nie mieć rąk i nóg, byle by nie był kaleką. Piękna część naszej rasy prawdopodobnie nie zrozumie wszystkich lęków oraz inszych fobii, nazwijmy je carrot-related, ale zapewniam, problem jest konkretny. Myślał by kto, że chodzi jedynie o rozpłód, czy - uchowaj Panie! - przyjemności sodomitów. Nic podobnego. Mozna sie pokusić, że jest onaż - ta marchewka - najlepszym przyjacielm człowieka, motorem napędowym naszej części ludzkości, a co poniektórzy wręcz twierdzą że to pierwotny ośrodek decyzyjny homo carotus*.
Jak to pisał Kurt Vonnegut:
„Jeden młodzieniec z Ankary
Tak przemawiał do swojej fujary:
- Tyś mi zycie zmarnował! Z mienia wyzuł! I zdrowia!
- A teraz nawet nie chcesz lać, błaźnie stary?”


Przyszedł był sobie pan w wieku średnim zastrugać marchewkę, coby życie interpersonalne sobie uprzyjemnić. Bo żadna radośc z seksu, gdy marchewka niedomaga. Przyszedł, usiadł i był dzielny. Spokojnie opisałem mu, co z nim zrobię - a staram się być łagodny jako to baranię nowo narodzone - następnie ze swadą doszedłem do ryzyka związanego z anestezjologią i w końcu wziąłem podpis. Dżentelmen nieco zbladł, ale podpisał. Jakieś dziesięć minut później Zuzia przyprowadziła go do anestezjologicznego. Tu już wyraźnie miał napięcie na twarzy, nieco dyszał i zdecydowanie upodabniał się do ściany. Na leżaneczce nawet nie usiadł. Następnie kazał się wyprowadzić do rozbieralni celem powtórnego namysłu, a raz obrawszy drogę ku wolności, szans wielkich nie miał. Chwilę poźniej rozległ się pisk dartych gum na parkingu i tyle go widzieli.

Nie ma żartów. Gdy mu zaproponowali potrójne by-pass’y w otwartej klatce celem naprawy serca, nawet się nie zawahał. A circumcisio - dla niewtajemniczonych obrzezanie - wywołało tak wielkie napięcia, że dał nogę.

Wynika z tego, że żaden narząd, z sercem włącznie, nie jest ważniejszy od marchewki.

QED

-------------
*złośliwcy

niedziela, 11 września 2011

Zgroza

Przechodząc mimochodem przez łazienkę, stanąłem na wadze. Był to krok zupełnie nieprzemyślany, burzący moje dobre samopoczucie doszczętnie. Cholera jasna, znowu się zepsuła, trza będzie kupić nową...

Ukrywać się dłużej nie dało rady. Phil zaczął się dopytywać, kiedyż to wrócę do odbijania małej, zółtej, wnerwiającej piłeczki, ASP oznajmił, że jeszcze chwila i lodówka dorobi się zgrabnej kłódeczki, a całości dopełniły problemy przy zawiązywaniu butów.

Jak to powiedział Garfield: "Cholera, nie widzę własnych stóp! Mogę mieć jakieś śmieszne buty i nawet o tym nie wiedzieć!!!

Wziąłem paletkę i pojechałem. W sumie wiedziałem, że będzie ciężko, ostatecznie 8 tygodni nieróbstwa i sybaryctwa nie mogło nie pozostawić śladów, ale efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Już po pięciu minutach nieskutecznych prób przebicia tej cholernej piłki za siatkę dostałem zadyszki i klapłem na dupkę. Matko jedyna... Po godzinie treningu polazłem na cross-trainera - godzinka wydatku rzędu 8-9 METów toż to normalka... Była. Podsumowanie było bezlitosne: 12 minut, 6,5 METa, 181 tętna. Co w jakiś sposób tłumaczy takie dziwne, czarne muszki, latające mi przed oczami. Drugi dzień był już nieco lepszy, 7,2 przez 30 minut, zakwasy mam takie, że po schodach chodzę bokiem.

Nie ma co przesadzać. Wcale nie jest straszliwie beznadziejnie. Jest po prostu beznadziejnie.

czwartek, 8 września 2011

Skuter

Dawno dawno temu, bodajże w studio 202 (dinozaury pamiętają, o ile im skleroza mózgu nie zjadła) przedstawiono skecz. Była to parodia teleturnieju, w której główną nagrodą był skuter. Uczestniczący w programie na każde pytanie zadane przez jury odpowiadał niezmiennie „ale ja chcę skuter”. Ponieważ był to skecz nadawany w telewizji publicznej, nie dodano de tej kwesti klasycznego polskiego zakończenia, brzmiącego „i h..”.

Z racji wyjazdu do Polandii nabrzmiała sprawa kotka. Mianowicie jakis rok temy, gdy kicia miała przyjechac do domu, odbyła sie rozmowa, do złudzenia pzypominająca przytoczony wyżej skecz. Na kazdy argument, wznoszony przez upierdliwych starych, strsze dziecię bez mrugnięcia okiem - i bez zająknięcia - powtarzało mantrę „ja chcę skuter kotka”. Nie przerażało go posrywanie po okolicy, z podłóżkiem włacznie, karmienie, głaskanie, czyszczenie kuwety i - co najważniejsze - całoroczna opieka. Ja chcę skuter i h... Dzidź solennie zapowiedział, że na wakacje się nim zajmie, choć juz wtedy coś w zapchanym skuterem mózgu musiało zaczać błyskać, bo z niepokojem niejakim w głosie zapytał, czy jednak trochę mu pomożemy? Toż wiadomo, staruchy muszą pracować, ergo siedzieć na dupie, więc może kotecka przypilnują? Staruchy obiecały że i owszem, ale zastrzegły, że jak będa wyjeżdżać gdzieniebądź, to Prawowity Właściciel bez mrugnięcia okiem zajmie się swoją dziczyzną.

Nawet chorągwie Jaremy nie składały przysięgi tak żarliwie.

Pierwsze dni były strasznie ciężkie. Kotka nie wolno bylo stresowac, kotek musiał się zaaklimatyzować, więc dzidź starszy zamelinowal się z nim w swoim pokoju i nie wpuszczał nikogo. Później było nieco lepiej, dostalismy zgodę na zabawę z kotkiem a nawet na wynoszenie go z pokoju. Choć na chwil kilka jeno. Aż przyszły wakacje...

Dzidź zabrał dupę w dal siną i tyle go widzieli. Na monity dotyczące powrotu i zajęcia się koteczkiem nie odpowiadał, zaproponował jedynie, żeby mu nałożyć dużo do miski. Kotek jest samodzielny i sobie kilka dni bez nas doskonale rady da. Co było robic. Fuksem niejakim załatwiliśmy miejsce w Wakacyjnej Przechowalni Milusińskich - bo trzeba to rezerwować na kilka miesięcy naprzód - i z ciężkim sercem pojechalismy balowac z Brytami w Krakowie prastarym.

Po powrocie dzidź młodszy, któremu to serce krwawiło, jak też nasz koteczek sobie radzi, miast wstać rano i iść z odsieczą, wystawił tylko nos spod kołdry i powiedział, że kotecek koteckiem a spać się chce. Jak tak na nich patrzę, to rozmyśliwam nad domem starców w Nowej Zelandii. Odebraliśmy Pomponka i dowiedzieliśmy się wszystkiego po kolei. Ze jesteśmy zwykłe szuje, ze on tak pięknie obowiazki swoje wykonuje - po oknach skacze, łapką skrobie w drzwi codziennie o 3:30 rano, gryzie nogi seniora o 4:00, o 4:30 poluje, o 5:00 budzi gospodynię i ciąga ją na dół do drzwi, coby go wypuścić, nawet ptaka, co go upolował, to przyniósł na zupę zamiast zeżreć gdzies pod płotem - a myśmy go porzucili!!?? Siedziałem, chamy jedne, pieć dni w klatce!!! ryczał Pompon w samochodzie i ani myślał przestać. To ja się daję gonić!!! warczał, bawić!!! a wy mnie - tutaj??!?? Z tymi pchlarzami??!?

Dobrze, że droga była krótka. Powył jeszcze trochę w domu i koniec końców mu przeszło. Od tej pory jakoś tak nas pilnuje, czy aby jesteśmy w zasięgu. Na noc nie wychodzi, do łóżka się tarasi, głaskać sie pozwala, a nawet na rączkach nosić - jednym słowem ma objawy ostrego zespołu posttraumatycznego.

Muszę mu chyba ta klapkę do drzwi kupić. Ostatecznie nam wybaczył. Jakby.

PS. Pompon na życzenie ;)

środa, 7 września 2011

Polowanie na pacjenta

Powiało nędzą ziejąca z otchłani. Nie, żeby jakoś nadmiernie - ale jednak. Mianowicie Lorenzo powoli dobija do swoich siedemdziesiątych urodzin i z racji tego nasza dzielna firma ma zamiar go kopnać w wiadomoco. Klapa-rąsia-buźka-goździk. A te otchłanie zaziały jakoś tak mimochodem. No bo - czyż może być bardziej uroczy chirurg, co to przy przepuklinach dziurawi tętnice udowe, przysyła mi zupełnie niestworzone rzeczy do znieczulenia a w dodatku po ostatnim pacjencie potrafi szybciej wyjść z budynku niz ja wyzwolę tegoż pacjenta z kabli? Wczoraj tak właśnie wypieronił: skończylisny razem, tzn. on założył ostatni szew a mój pacjent otwarł oko i zapytał czy to już. Założyliśmy opatrunek (45 sekund?), odpięliśmy kable, wyjechali z sali - w tym momencie na końcu korytarza zamajaczyły mi plecy szanownego kolegi wychodzącego do domu. Dodam, że przebranego, w butach na nogach - a gdzieś w międzyczasie musiał podyktować kartę informacyjna swojej pielęgniarce!

To jest mistrzostwo wszechwag. Klękajcie narody.

Tak na marginesie - jest on mistrzem klas wielu. Na ten przykład mistrz oceny przedoperacyjnej. Może omówimy to na przykładzie.
Wczoraj kole wieczora dzwoni do mnie preassessmentowa, ze muszę zobaczyć pacjenta. A cegój by nie. Zobaczę. Tylko niech go przyśle na górę, bo mam jeszcze delikwenta po zabiegu w rekawerowni i nie bardzo moge iść daleko. A juz na pewno nie na parter. Usłyszałem szelst - to Mel podrapała sie po głowie - i z wahaniem powiedziała, że on tam za jakiś czas przyjdzie. To „za jakiś czas” stało sie dla mnie jasne, gdy zobaczyłem dżentelmena w wieku matuzalemowym o lasce z ciężką zadyszką jakieś dziesięć minut później. Co, po schodach szedł i się zdyszał? zapytałem ze zrozumieniem. Nie, windą przyjechał i wzcale nie jeset zdyszany - wydyszał dziadek i wszedł był do badalni. No tom przystapił do badania. Głównie historii choroby. Niewydolność zastawki dwudzielnej (krew wlata i wylata jak jej sie podoba, zgodnie z gradientem ciśnień), kardiomegalia (pochodna niewydolności), migotanie przedsionków (pochodna kardiomegalii), niewydolnośc krażenia, choroba niedokrwienna serca, przewlekła obturacyjna choroba płuc (choć może to i być póżny objaw niewydolności serca, ale przy tutejszych dżipach każda duszność to astma, chyba że pacjent ma więcej niż 50 lat - wtedy jest to POChP). Używając pozostałych chorób i niedomóg mozna by jego historią obdzielić pięciu różnych pacjentów, z których każdy został by zdyskwalifikowany.
Zapytałem grzecznie, czy chodzi po schodach. Odrzekł z duma, że tak. A na pierwsze piętro wyjdzie? Wyjdzie! - rzekł z moca dziadek. Tyle, że co drugi schodek musi przystanać na minutke albo i dwie. Wyjaśniłem grzecznie, że mowy nie ma żadnej, żebym go w przybytku Chirurgii Dnia Pierwszego zoperował i wysłałem w cholere do dżipa. Wychodził wyraźnie wkurwiony - nie na dżipa, co go w stanie śmierci klinicznej wysłał do DCU, nie na Lorenza, co miast go skreślić, zakwalifikował do zabiegu - ale na mnie, com mu zycie uratował. Bo by szczezł niechybnie w domowych pieleszach, w pierwszej dobie pooperacyjnej.

I tak sobie myślę - czy on gdzies nie ma tajnego domu opieki społecznej, skąd swoich pacjentów uprowadza? Bo nie uwierzę, że dziadek byłby w stanie uciec...

poniedziałek, 5 września 2011

Dziadka Henia przemyślenia

Rachu-ciachu i po strachu...

Bryty wróciły zachwycone ogólnie oraz szczegółowo. Przełom Dunajca spodobał im się na równi z Wawelem i Kasprowym - a ja mam dziwne wrażenie, ze urlop trwał mi trzy tygodnie a nie tydzień. Dziwna sprawa.

Odnośnie wycieczki, mam kilka przemyśleń z gatunku dziadzioheniowych. Pierwsze o polityce. Mianowicie w połowie XVII wieku Polska była potęgą. Rozpościerała się od morza do morza, kopała Turków po zadnich częściach i przyjmowała cześć jej należną. od Papieży i Królów, po równo. Sto pięćdziesiąt lat później zniknęła z mapy.

Patrząc z tej perspektywy, należy chyba poważnie przemyśleć wymianę dolarów na yuany.

Chichot historii odbija sie teraz na ulicach niemieckich miast. Turcy i tak swoje zrobili, tyle, że w centrum miast nie ma teraz pomnikow Kara Mustafa. Apostrof, y.

Drugie dotyczy przemijania w nieco mniejszej skali. Kiedy się idzie chodnikami kopalni w Wieliczce, czuć namacalnie setki lat, jakie minęły od ich wykopania. Setki lat, tysiące pokoleń... A w skali czasu świata - mrugnięcie okiem.

Z tej perspektywy patrząc, nie nalezy w ogóle trzymac jakichkolwiek pieniędzy, tylko je wydawać...

Odnośnie białych niedźwiedzi - wyzdychały, czy co. Pewnikiem efekt uboczny wymierania Prawdziwego Obywatela (zwanego również Żulem Królewskim) - musiałem sam tą cholerna wódę żłopać szklankami...

I jeszcze odnośnie naszej przedziwnej natury - jak zimno, to źle. Jak ciepło - to też źle. Jak człowiek zarobiony - to mu urlopu brakuje. A jak jestem pierwszy dzień w pracy, to sie nadziwić nie mogę, że wczoraj mi jej brakowało.

To takie - naprężenia wewnętrzne... lepiej chodźmy, bo bedzie na nas.

środa, 31 sierpnia 2011

Hitchcock

Czyli zaczynamy od trzesienia ziemi a potem jest coraz bardziej prze(censored)e.

Dzien byl mily, ale w kontekscie mi fajnie zagralo.

Primo, nie bylo kolejek do niczego.

Secundo, Wawel byl wow.

Tertio, placki byly zajebiaszcze. Placki ziemniaczane po wegiersku w Balatonie, dodajmu.

A czemu Chitchcock? Bo sie finka z lemonka skpnczyla i latam na lackiej.

Benedicat vos omnipotnt Deus...

PS. Za bledy odpowiada lacka.

wtorek, 30 sierpnia 2011

Wieliczka


Dzien drugi zaczal sie nieco... pozniej. Jednak flachacha whisky wypita po 4 godzinnej nocy i szoku tlenowym to nie w kij dmuchal...

Kopalnia sliczna. Znowuz sie udalo Brytow zadziwic. Fakt, biedny Stefan co i rusz lapie cykor-raczke, widzac kolejnego super kierowce rodem z piekla, ale sam stwierdzil, ze warto bylo zaryzykowac zycie na Zakopiance by cuda zup solnych uwidziec. A jakie mial duze iczy w windzie... Ha.

Wawel jutro. Dzis szans nie bylo bladych.

Ale nogi mam - nie powiem gdzie.

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Dzien pierwszy


Sie udalosie. I nawet w dziure pomiedzy chmurami udalo sie trafic...

Sorry za brak odpowiedzi - stukanie w aJfona jest ponad moje sily ;)
Brytowie chloneli i podziwiali, na koniec wyrazili opinie ktora mozna m/w tlumaczyc "zajebiscie", koniec cytatu.

Jutro Krakow...

niedziela, 28 sierpnia 2011

Cunning plan

Czas knowań dobiegł końca. Walichy spakowane, bilety wydrukowane. Jedziemy do Polandii pokazać tubylcom Dziki Kraj. Białe niedźwiedzie na ulicach, wódka pita z gwinta i takie tam. Atrakcje dla Miastowych. Ponieważ czasu mało, a plan napięty jak stosunki pomiędzy PIS a PO w czasie wyborów - będziemy musieli konsolidować, skracać i optymizować. I tu mam zgrzyta - to taka wyższa forma zgrzytu, dlategoż w formie żeńskiej - jak to wszystko połączyć. Miś na Krupówkach, Smok pod Zamkiem, sól w Wieliczce, flaszka na przełomie - Dunajca - a do tego autochtony się zaparły, że muszą obaczyć Oświęcim. Santa Madonna Klara.

Organizacja wcale nie jest łatwa. Najpierw wlazłem na stronę Jedynie Słusznej Kolejki Linowej, żeby się dowiedzieć, że PRZEDSPRZEDAŻ BILETÓW NIE ISTNIEJE.

Żebym tak zdrowy był, jeśli kłamie - jak chcesz, capie jeden, Święte Nasze Góry, po których wiadomo, kto stąpał, oglądać, to masz przyjechać w ciemno i ryzykować nadzianie na wycieczkę Koła Gospodyń Wiejskich z Gopła. Nie, żebym coś miał przeciwko gospodyniom, czy - Panie Uchowaj! - wsi (choć to ponoć teraz jest kierunek jedynie słuszny, przez Wodza wytyczony), ostatecznie sam ze wsi pochodzę i plucie PISu na wieśniaków w mieście mam sobie absolutnie za kundelków szczekanie, ale kompletnie mi się nie uśmiecha stanie w sześciogodzinnej kolejce... Toż mógłbym chyba, jak to w cywilizacyji bywa, rezerwnąć sobie bilety, a czas tracony w kolejce poświęcić na szybką przebieżkę do Morskiego Oka. No, ale skoro Byrcyny grodzą stok zjazdowy na Gubałówce, to czego się po naszej inteligiencji spodziewać.

Potem zadzwoniłem do jednego zaprzyjaźnionego organizatora raftingu po Dunajcu (rafting to duże słowo jest do opisania przeciętnego poziomu wody, który sobie spokojnie pomiędzy Pieninami ciurcy, ale lepszego nie ma). I okazało się, że niestety, jego pełny wrażeń spływ został okrojony: nie skaczemy już ze skały Janosika do Dunajca, bo to się nie podoba fiakrom, co to do tej pory mieli monopol na wożenie ludzi po Dunajcu. Porobili zdjęcia, wysłali do gazet i zapytali z oburzeniem: jak że to? Matka nasza ziemia, przez Park Przyrody chroniona, a oni tu bezczeszczą? Ciekawe, że tym samym fiakrom za skurcysyna nie przeszkadzają zardzewiałe wózki w rzece czy insze butelki. No, ale wózki pieniędzy nie odbierają.

Oświęcim mnie przeraża. Empatia mnie pod dołkiem gniecie, gdy słyszę o szaleńcu, co nożami na Jersey podziurawił na śmierć sześcioro ludzi, w tym dwoje dzieci - obozu zagłady nie przetrzymam. Mowy nie ma. Chcą, niech lezą. Ale sami.

Wieliczka - kolejny ośrodek turystyczny dziewiętnastego wieku. O internecie słyszeli, a i owszem, informacja jest - ale o rezerwacji czy kupnie biletów mowy nie ma. Znowu to to samo - przyjedź, a my ci łaskawie powiemy czyś się na Kurpiów nadział czy nie. Zresztą, ja nic do Kurpiów nie mam, byle by stali w kolejce za mną.

Smok - tu problemów jakby mniej. Jak się okaże, że tam tez jakoweś kolejki, to przejedziemy ze dwa razy przez Dębnicki - przy standardowych korkach powinno wystarczyć, żeby zionącego ogniem poczwara zobaczyć.

Ogólnie jestem pełen optymizmu. W najgorszym razie zawsze można iść na piwo na rynek i posłuchać hejnału.

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

czwartek, 18 sierpnia 2011

Wichrowe doliny 7

Przez parę dni nic sie nie działo. Kovalik zaczynał rano, listy napakowane zabiegami trzymały go w pracy do wieczora, a gdy wracał do domu, mógł tylko wyrzucić stare ogryzki po marchewkach. Trevor musiał przychodzić po jego wyjściu, no, chyba ze marchewka zagryzała sie sama. Zamyśliwszy się głęboko nad życiem wewnętrznym marchewek, przekręcił klucz i otworzył drzwi. Zatakło go. W jego ośmiu metrach kwadratowych siedziała cała wielka loża. Trevor, całkowicie juz pomarańczowy od nadmiaru karotenu, dumnie zajmował półkę nad umywalką.

- Witam...

Rozległo sie gremialne hałdujowanie, wymiana informacji o pogodzie oraz ogólnym samopoczuciu.

- <i>Wielki Mistrz zgodził się nam pomóc.</i> - wyjaśnił Trevor. -<i>Właśnie opracowujemy plan.</i>

- Chcieliśmy standardowo, podgrzać i upiec, nie takie rzeczy się grilowało, ale Wielki Podczaszy odradza. Ponoć rzecz jest osadzona ponadwymiarowo. Dlatego plan mamy taki....

Po godzinie ustalania szczegółów Kovalik z pewnymi oporami zszedł do samochodu i zaczał wyrzucać tylne siedzenia. Plan wymagał pewnego źródła mocy, przenośne artefakty, które posiadała loża, nadawały się do rozpraszania ujemnych zawirowań miejscowych, ale do planowanego ataku były na nic. Mistrzowie długo dysputowali nad transportem kamienia, nie bardzo wiedzieli, czy przesunięcie go wywoła jakoweś odległe skutki, w końcu uradzili, że raczej nie. Toż atak miał się dokonać wzdłuż osi artefaktu obcych, a nie jego samego. Potem poszło juz szybko. Mistrzowie polecieli po  swoje wzmacniacze, a Trevor zeżarł jeszcze kilka marchewek i zarządził wyjazd. Czująć pewien niepokój, ostatecznie polisę podpisywał bez czytania, patrzył na pożyczoną Zafirę. Wybebeszona wyglądała wyjątkowo żałośnie.

 

- I rraz! - rozlęgło się grupowe stęknięcie,kamol po raz kolejny ruszył w górę, zachybotał się na tymczasowej konstrukcji z desek i wylądowal na ziemi.

- <i>Noż w mordę jeża, Panowie!</i> - najwyraźniej Trevor zbyt długo przysłuchiwał się przekleństwom Kovalika. -<i>Toż tak do usranej smierci nie zdążymy! Przesuńcie się!</i>

Podszedł do kamola od tyłu i wpatrzył sie w niego jak sęp w padlinę. Przez chwilę nic sie nie działo, po czym kamień drgnał, pojawiła się malutka blyskawica i Tevor klapnał na dupę.

- <i>Żeszsz w mordę... Pomógł byś...</i> - prośba była skierowana do Kovalika, nie wiedział jak Trevor to robi, że inni nie słyszeli jego przekazu. Musi sie tej sztuczki nauczyć...

- A niby jak? Na rączki wziąć?

- <i>Napierdalaj się, napierdalaj. Jak by nie ja, to byś teraz miał liczydło we łbie zamiast tej swojej szarej galarety. Mi nie siły brakuje, tylko przełożenia na wektor. Co poradzę, że się tu u ciebie rzutuję prawie prostopadle? Zarazawd*&^%$#@&&^%#ć...</i>

- To niby co mam robić?

- <i>Wyobraź sobie, że go pchasz. Możesz nawet ręce położyć, ale skoncentruj się nie na pchaniu, tylko na popychaniu.</i>

- Że co?

- <i>Nie pchaj go, tylko sobie wyobraź, że go pchasz...tłumoku aminokwasowy...</i>

- Dobra, dobra... Teraz?

- <i>Teraz</i>

Tym razem poszło gładko. Mistrzowie z podziwem patrzyli na Kovalika, jak zupełnie bez wysiłku poturlał kilkutonowy głaz do bagażnika. Zafira wydała z siebie dziwny dźwięk .

- Chyba sprężyny nie wytrzymały...

- <i>Niedaleko jest, góra pół godziny jazdy. Ruszajmy.</i>

Mistrzowie zapakowali się do swojego samochodu, Trevor wsiadł z Kovalikiem.

- Bedę potrzebował jakowegoś wsparcia. A w zasadzie nie ja, tylko samochód. Możemy zrobić tą sztuczke jescze raz? Ja sobie <i>wyobrażę</i>, że go dźwigam, a ty byś go trochę podniósł. Bo się toto rozleci, nie ma bata. Toż kamol waży ze dwie tony jak nic.

- <i>No to sobie wyobrażaj...</i>

 

Droga, mimo obaw Kovalika, minęła spokojnie. Parę razy coś chrupnęło, kamol obijał sie od czasu do czasu o sufit, pod koniec czuć było swąd palonego sprzęgła, ale ogólnie nie było źle. Może jednak preżyje? Natomiast na parkingu czekała ich niespodzianka. Kilkadziesiąt kobiet w szpiczastych kapeluszach, z dużymi, garbatymi nosami, zrobiło sobie party. Część warzyła coś w wiekim kotle, reszta wałęsała się, sącząc niewiadomy płyn z jednorazowych kubeczków. Na widok zbliżających się samochodów panie zrobiły miejsce. Od głównej grupy oderwała się postać wyjątkowo szpiczsto-garbata. Kovalik stanał, obok niego zaparkowali swój samochód Mistrzowie-Od-Grilla.

- ...wieczór - zaskrzypiała starucha i zaniosła sie kaszlem. -Cholera, od tego dymu człowiek dostanie raka. Tfu! Dobry wieczór! - tym razem głos był silny i młody. Po bliższym przyglądnięciu się starucha okazała się być kobietą koło trzydziestki. Nos, przypięty na gumce, kiwał się zawadiacko w takt jej ruchów.

- Wieczór - grzecznie szurnął nóżką Kovalik. Mistrzowie z tyłu rzucili swoje hałduje i hałaje, widać było, że dobrze się znają.

- <i>Dawaj ich tu. Trza tego kamola zainstalować...</i> - Trevora najwyraźniej nie urzekł miejscowy folklor, paliło mu się zdecydowanie do odpalenia artefaktu. Ponieważ powitanie tubylców przeszło w fazę uścisków i ogólnej frywolności, w końcu zabrali się do roboty sami. Kovalik stękał w wyobraźni, Trevor w rzeczywistości, mistrzowie wymieniali grzeczności z garbatonosymi,  zaczynały sie spiewy, gdzieniegdzie słychac było oj-dana i rym-cym-cym, wszyscy gremialnie wlewali w siebie kornwalijskiego cidera...

- Panowie, może byście się troszeczke choć przejęli? - zdekoncentrował się Kovalik i kamol z wdziękiem gruchnął w płytę parkingu. Rozległ sie cieniutki, zanikający dźwięk, jakby jednopensówka wpadła komus do szklanki - i kamień pękł na dwoje. Zaległa cisza. Towarzystwo zlazło się ze wszystkich stron,większość z nietęgimi minami, ale Wielki Mistrz wyglądał, jak by oglądał pekniętą szybę własnego minimorrisa.

- Oż, w morde... ale... jakże tak... dziewictwo...

- ...dziedzictwo - psyknał na niego Wielki Skarbnik

- ... to też... jak my teraz...

Kovalik poczuł sie nieswojo. - To się na pewno da naprawić...

-<i> Nie ma znacznia. Bierzemy się do roboty</i> - Trevor nie miał ochoty na ceregiele. W tym momencie na parking z piskiem wjechał stary volkswagen klasy ogórek. Ktoś zaczął się szamotać z drzwiami, rozległ się łomot i po kolejnym kopniaku drzwi wyskoczyły z zawiasów. Ze środka wyszły dzieci. Boziu, jakież to ryje maja paskudne - pomyslało sie Kovalikowui zupełnie bezwiednie.

- <i>Sam jesteś dzieci</i> - prychnał Trevor. Kowalik przyjrzał się uważniej, zniszczona cera, rude resztki loczków na głowie, zielone kubraczki...

- Leprikorny?

- <i>Leprechauny. Żaden nie jest chory na trąd, skad ci sie lepra wzięła?</i> - zainteresowal się Trevor. -<i>A poza tym uważaj co mówisz. Słyszą.</i>

Nastąpiły kolejne powitania, tym razem wszystkich ze wszystkimi, Kovalik dostał czułego buziaka od podchmielonego jegomościa, sięgającego mu do pępka, ktoś wcisnął mu w dłoń solidny kubek cidera, z boku zaczęli przygrywać muzykanci, celtyckie rytmy wzbiły sie pod niebo, kobiety zaczeły wywijać nogami jako te kozice, faceci tupali z zapamiętaniem, płyta parkingu zaczęła sie trzęść.

- Cholera, bedą problemy...

- <i>A, małe pieski z nimi. W końcu im przejdzie...</i>

Podeszli do rozpołowionego kamola. Na jego brzegach, w takt muzyki, zapalały sie niebieskie iskierki.

- Ty, chyba się od tego ich tupania ładuje. Spróbujemy?

- <i>A, dawaj...</i> - mruknał Trevor. -<i>Spróbuj odtworzyć to coś czuł poprzednio. Nie, nie tak - sam jesteś. Łapy w górę...</i> - przez chwile Trevor przestawiał go jak stary mebel, w końcu z zadowoleniem wskazał: <i>Tutaj</i>.

Kovalik stał pomiędzy oboma połówkami, dłonie mial skierowane w dół, mniej więcej ku środkom obu połówek. Trevor stanał za nim.

- <i>Czujesz?</i>

Czuł. Ale tym razem było inaczej. Poprzednio to co dostawał, przekazywał dalej, wzmacniajli jedynie siłę zjawiska. Obecnie zbierał wszystko, czuł jak w głowie zaczyna mu się gotowac mózg, robił się coraz większy, patrzył, jak daleko w dole tańczą ludzie a z drugiej strony stał tam gdzie stoi...

- <i>Mój żes ty... Żeby to ja miał czas cię nauczyć..</i> - skonstatował omalże nostalgicznie jaszczur. -<i>Spokojnie teraz, nie wypuść niczego... Dłonie w górę... Zapal krąg...</i> Uwolniona energia wystrzeliła mu z palców na kształt lampek z bożonarodzeniowego drzewka. Wokoło jego głowy migotały światła różnych barw, niebieski był teraz w odwrocie, przez chwilę miał wrażenie, że słyszy Jingle Bells.

- <i>Superek. A teraz pole...</i> - pomału otoczyła ich kurtyna, nie potrafił zwizualizować nic innego. Impreza na płycie nagle zamilkła, Wielki Mistrz ruszył ku nim, wrzeszczac cos przeraźliwie, chciał uderzyć Kovalika, ale <i>wielka, trzymetrowa, skórzasto-gadzia noga delikatnie pchneła go w krzaki</i>.

- <i>Stańcie wkoło!</i> - to był już Trevor Królewki, jego głos zdawał się uderzać jak sztaba żelaza, prosto w mózg. -<i>Bracia mniejsi w środku! Panie za nimi!</i>

O dziwo, nikt nie dyskutował. Leprechauny staneły w kółeczku i zaczełu klaskać w ręce, przytupywać i ogólnie robić coś, co Kovalik pamiętał z przedszkola. Kobiety za nimi utworzyły dwa kręgi, oba szły w ta samą stronę, buty smigały w górę i w dół jakby kierowane jedną myślą, celtycki rytm wznosił kurz z płyty. Mistrzów zagonił do wyciągnięcia z krzaków ich lidera, gdy byli gotowi, zajęli pozycję, tworząc pięciokąt. Moc, która przelewała się przez Kovalika, sprawiała, ze nie mógł oddychać. Mistrzowie wznieśli dłonie, ponad nimi utworzył się zewnętrzny, błękitny krąg, powietrze nabrało barw, noc dźwięków, gwiazdy nabrały krwistoczerwonej barwy i nagle, z obu połówek kamienia wychyliły sie dwie małe rączki, brokatem obsypane, trzymające po maluśkim mizerykordiale. Hmm... Kovalik uklęknął i złapał oba na raz. Światło. Rozległ sie ryk Trevora. Lecieli. Oburącz trzymał się jednego z kolców, wyrastających z szyi gada. Trevor pikował w kierunku ziemi, jego ogień wypalał wszystko co na niej i pod nią, już, już mieli uderzyć w ziemię, gdy przestrzeń napieła sie wokoło i znowu byli wysoko w chmurach, nurkowali jeszcze szybciej, te same zabudowania, ten sam krąg mocy płonący obok, znów uderzenie i kolejny świat, przez który przewalali sie z rykiem i ogniem, czuł moc swoich skrzydeł, żar ognia, jednocześnie walcząc, by nie spać, by nie dać się zrzucić, z każdym kolejnym przejściem Trevor robił się silniejszy, jego ryk zmiatał z powierzchni wszystko,  widział swoją Zafirę turlająca sie jak plastikowa zabawka, i tylko krąg stał, chroniony przez mistrzów, wzmacniany magią uczestników. O ile dobrze usłyszał podczas ostatniego przelotu, czarownice śpiewały Beyonce, a kurduple klaskały w dłonie i skandowały coś, co zabrzmiało jak „...dziadek wiedział, nie powiedział, a to było tak!”

Jakiś głos, czysto i wyraźnie, czytał <i>Directorium Inquisitorum</i>, ktos sie śmiał, wirowali wokół osi lotu, na której co chwila pojawiały się kolejne parkingi i kolejne podziemia do spalenia, grzmial ogień, błekit otaczał ich, kolejne kręgi zaczeły łączyć się ze sobą na kształ tunelu, ktoś krzyczał <i>...exorcizamus te, omnis immundus spiritus...</i> słowa jak bicz cięły powietrze, płomień rozprzestrzenił sie poza widnokrąg, spadali...

 

- <i>Kovalik?</i>

- ...hm?

- Wstawaj, musimy jechać na lotnisko...

- ...w morde... - nagle Kovalik przypomniał sobie Zafirę, turlająca się w kierunku klifu. -O w morde, a niby czym? Toz z samochodu zostały strzępy!

- <i>Samochód stoi. Tamten był dobre 75 stopni w lewo, z takiej odległości powiązanie przyczynowow skutkowe jest na poziomie 0,25881904...</i> Nie dokończył, but Kovalika zmusił go do rejterady. Wyglądnał przez okno, faktycznie, samochód stał. Odrapany, brudny jak nieszczeście - ale stał.

Spakowali się, w sumie dwie walizki nie były wielkim problemem, Kovalik wrzucił klucze do skrzynki na zwroty i ruszyli. Włączył radio.

<i>Nieznani sprawcy spalil w dniu wczorajszym zabudowania należące do SkyFly, dostawcy usług medycznych. Policja prowadzi intensywne śledztwo. Ktokolwiek widział...</i> - Kovalik zmienił stację. Miły jazz wypełnił kabinę.

- No to - do domu...

- <i>Do domu. Ciekawym, co futrzak porabia...</i>

Kovalik był tak zaskoczony wyznaniem Trevora, że wyrżnął w krawężnik.

Cholerny ruch lewostronny.