piątek, 3 lutego 2012

Zabezpieczanie sprzętu medycznego

Dzisiaj krótki film pt. jak zabezpieczyć wózek reanimacyjny.

czwartek, 2 lutego 2012

Lingwistycznie

Siedzimy sobie, kawke se pijemy, nic się nie dzieje...*

I z tych nudów zeszliśmy na różnice polsko-angielskie. Zaczęło się niewinnie - żebym powiedział "she sell seashell on the sea shore". Ponieważ z przyczyn merytorycznych nie piję w pracy, to w zasadzie powiedziałem to szybciej niż tubylcy. Którzy to zamarli w niemym podziwie. A jak ty - zapytali, gdy już odmarli (co się do cholery robi po zamarnięciu??) - tak żeś to opanował? Wyszczerzyłem się radośnie i zaproponowałem, że ich nauczę prawidłowej wymowy sentencji, dzięki której w każdym miejscu w Polsce będą mogli uchodzić za miejscowych. Po kilku minutach prób starliśmy podłogę, Zuzia jeszcze raz zmierzyła się ze Szczebrzeszynem (najlepiej wychodziło jej "W" - reszta nieco jakby nie teges) i przeszliśmy do omówienia materiału. Jak wy tym potraficie się posługiwać? No, normalnie - odrzekłem, nie bardzo wiedząc co powiedzieć. Toż jak się od dziecka szczebrzeszy, to jakoś się człowiek nie zastanawia nad faktem posiadania w arsenale kryptograficznym ośmiu szeleszczących dźwięków (ż, sz, cz, dż, ź, ś, ć, dź), które dla niewprawnego ucha brzmią tak samo... To co oni mi tu z jakimś see shore?

- Strasznie trudna ta wasza język - westchnęła Zuzia. -Nasz jest prostszy.
- Wasz? No bite mi tu... Przecież w tym waszym języku większość liter wymawia się przynajmniej na dwa różne sposoby - i nie ma co do tego literalnie żadnej reguły! - rzekłem nieco zestresowany. Toż siedzę tu już pięć lat, a dalej każdy ma zespół wyciągniętej szyjki, gdy coś mówię.
- A co ty opowiadasz - żachnęły się zgodnie. -Niby jakie?

-Konkretnie!
- Przykłady!
- No to...Kopernik...
- To kłamstwo! Kopernik była kobieta!


- No, na przykład dżi. Albo czytacie po polsku "G" albo po swojemu "Dż".
- Abi, no co ty... Toż to jest zawsze dżi...
- Taak. Dlatego wymawiacie dżinekolodżi...
- No, to może faktycznie to jedno? - popatrzyły po sobie.
- Jedno. No to jedźmy - westchnęło mi się...

Long story short: "a" ma co najmniej 20 różnych wymów, zależnie od regiony, płci, ulicy, piętra i widoku przed oknem. Podobnie z resztą samogłosek. Thank you very much - jeżeli chcecie być z Londynu, proszę wypowiadać [macz], z Północnej Angli [mocz], Manchester [mucz], choć w południowych rejonach spotkałem też [mućz] - ale znawcy twierdzą, że to była Liverpoolanka.
W Londynie [bas stejszyn] to to samo co [boss stejszn] w Midelsborole. Niech nikogo nie zmyli ejght. Może i w wielkim mieście wymawia się to [ejt]. Ale w Enniskillen brzmi to [iiet]. I tak do zdefekowanej śmierci...

A mówimy tu o poprawnym angielskim - gdzież mu tam do takich wynalazków, jak cockney, geordie, czy piękny slang górali szkockich.

Moja pierwsza nauczycielka tłukła mi do głowy, że [haw] - to jest na hali. A po angielsku mieć wymawia się [hew]. Jak to ludzie mało wiedzą...

Am'goin'om.

------
PS.Gdyby ktoś miał wątpliwości - proszę się nauczyć wymawiać następujące pary wyrazów:
sheep - ship
meat - meet
oraz najbardziej uroczy
sheet - shit
A potem przetrenować na tubylcu. Efekt murowany.

* - czyta się niektóre blogi, to się wie ;)

poniedziałek, 30 stycznia 2012

Mieć - czy nie mieć

Miało już o biuście nie być nigdy więcej - no, ale. Toż trywialnym jest twierdzenie, że chłop myśli o seksie nie rzadziej niż trzy razy na minutę - choć na szczęście nie dłużej niż przez 20 sekund. Coś jest na rzeczy. Ostatnio jedna z artystek, francuskich bodajże, wlazła na scenę w sukni będacej odlewem jej - całkiem kształtnej - klatki piersiowej. Co jednoznacznie wskazuje, że po pierwsze, zdawała sobie ona sprawę z wartości artystycznej swojego biustu, a po drugie - że w jury byli meżczyźni. Przy okazj tak mi się pomyślało, że jest to najlepszy dowód na istnienie siły wyższej. Jakoliwek byśmy ją nie nazawali. Gdyż ponieważ funkcjonalności w biuście ani za grosz - toż biednym oseskom ani się to w dziobie nie mieści, ani mu do podniebienia nie przylega, ulewa się biedakom i ogólnie samo z tym utrapienie - ale za to kształ jest trójwymiarowym odwzorowaniem matematycznego opisu piekna w ogóle, a męskich pragnień w szczególności.

Pokazano kiedyś ówże biust goły w telewizji. Zapytałem ASP, czy na widok onegoż ma natychmiastową ochote gnać z wywalonym ozorem coby chędożyć do upadłego. Po zwyczajowym strzale w łeb ASP odrzekł, że w żadnym razie. I tu własnie objawia się największa różnica w budowie mózgu płci przeciwnych.

Można by się z tą funkcjonaloscia spierać, ale jak to kiedyś już ktoś powiedział - nie pomnę kto, niestety, mam nadzieję że cytata bez przypisu nie spowoduje natychmiastowego zamknięcia blogu - gdyby chodziło jedynie o funkcjolnalność, damski biust byłby podobny bardziej do krowich wymion.

I tu ciekawostka - okazuje się, że tak jak dla piękniejszej połowy naszej rasy posiadanie biustu jest rzeczą istotną - tak dla połowy drugiej (powiedzmy to wprost - połowy brzydszej) - posiadanie owegoż jest powodem frustracji i niskiej samooceny.

Tu mamy kolejny punkt potwierdzający tezę, że biust jest ważny ale podejście do niego zasadniczo się różni pomiędzypłciowo.

Przyszedł był do mojego gabinetu pacjęt.
- Dziędobry! W czym mogę pomóc?
- Wyrosły mi cycki, sznowna Pani Doktór, i nie bardzo wiem co mam z nimi robić!
- Ach, czemuż to Pana martwi? Są oneż motorem działań, natchnieniem poetów i dumą płci pieknej - więc może pójdzie Pan raczej do Związku Literatów?
- Niestety, Pani Doktor - gdy patrzę się w lustro, okrutna mię chęć bierze, przez grzeczność nie powiem na co - a przecież sam ze sobą choćbym chciał to nie mam jak! I stąd moje do Pani pytanie - czy coś nie można by na to zaradzić?
- Niechżę się więc Pan rozbierze...

Ogólnie pacjent zażyczył sobie usunięcia wszelkich objawów piekna ze swojej klatki piersiowej, dodatkowo zapytał, czy można by mu przeszczepić ostatnie kłaki ze łba na owąż, coby mu samopoczucie podnieść.

Skąd owoż upodabnianie się do przodka naszego - przynajmniej wg. tych wierzących w selekcję naturalna, którym kłam zadaje jednakowoż kształt biustu, co przedstawiono powyżej - nie mam pojęcia. Widocznie, mimo całego cywilizacyjnego postępu, za samcem maczo-maczo stoi w prostej lini wielki, włochaty, IQ4 goryl.

Przyjechał chirurg od upiękniania - o kłakach rzecz jana mowy w ogóle nie było - wbił biedakowi taką sakramencką rurę w klatę i zaczał nią borować w te i wewte, usuwając zbędna tkankę. Po jakowychś 45 minutach z pięknych męskich bóbsów (chyba przez ó z kreska, skoro wywodzi się od boobs?) nie zostało literalnie nic. Patrzyłem ja na to rzezanie z pewną taka dozą niepokoju, w końcu nie wytrzymałem:
- Doktor, a ta skóra to się potem zejdzie?
- Powinna - odparł nieco zasapany upiekszacz.
- No a jak nie, to co?
- No to klops...
- ??!?
- Bedzie musiał przyjechać na skóry-na-klatce plastykę.
- No - a co w takim razie z brzuchem. Tam też czasem się nie schodzi?
Upiększacz przerwał borowanie, popatrzył na mnie pobłażliwie i odrzekł:
- Tam się nigdy nie schodzi...
I to by było na tyle w temacie upiekszania.

- Dziękuję bardzo! Zwyczajowo odwdzięczam się na parapecie! Rączki całuję Pani Doktor!

wtorek, 24 stycznia 2012

DIY

Czyli Adam Słodowy. Pamiętacie jeszcze Pana Adama? Rakieta zrobiona ze starej pralki i puszek po piwie, alarm ze sznurka, dzwonek z...dzwonka. Takie tam przeróżne wynalazki. W zasadzie pokazywał to, o czym wszyscy podskórnie wiemy - wystarczy przechylić głowę pod innym katem i problem nierozwiązywalny staje się rozwiązanym.

Dzidź zapałał miłością. Wielką. Chodził, wzdychał, chuchał dmuchał aż w końcu nie wytrzymał, świnkę rozbił i wszystkie pieniądze wydał. Stając się posiadaczem wielkiej - by nie powiedzieć potężnej - karty graficznej. Czyli ATI 7950.

- Tata, bo mam problem.
- A jaki?
- Bo nie wiem jak.
- No i co wy z nowej generacji macie z tej swojej kobiecości - Seksmisja nie zgrała całkiem perfekcyjnie, ale ujdzie. - No to patrz synek. Tu śrubka - odkręcić. Tu zapadka - odzapadkować. Kable odpiąć. Kartę wysunąć. Teraz weź nową, ostrożnie... a - trzy sloty? Poczekaj, trza bedzie wydłubać dodatkowe dziury.
Okazało się, że potwór zajmuje nieprawdopodobną szerokość. Sprawnym ruchem prestidigitatora urwałem zaślepki.
- Tak to się robi. Teraz wsadź... co że nie wchodzi.. wchodzi wchodzi... spokojnie... no to przechyl trochę... ech, pokaż no to...
Po kilku minutach do zamulonego tatusinego mózgu dotarło, ze nie da się włożyć do kompa czegoś, co jest większe od... kompa.
- Synuś, ja mam złą wiadomość dla ciebie.
- ?
- Trzeba kupić nową paczkę.
***___***___***___***___***

- Tataaa?
- Mmm?
- Bo się mię tu pytaję czy z zasilaczem, czy bez?
Oż, zarazza... - Czekaj chwile, synek...
Gdzie to cholerne pudełko... wymagania minimalne... kurtka na wacie - 600W zasilacz! Toż ja na prąd nie urobię.
- Synuś, powiedz miłemu panu, ze ci potrzeba potwora, co to w szczycie utrzyma 40A.
- Dzięki, tatuś!!!
***___***

- Tata, bo tu jest taki 750, ale kosztuje ponad stówkę...
- Trochę mi cię żal...
Siebie zresztą też. Zobaczyłem oczyma wyobraźni urywające się kółeczko licznika prądu...
***___***___***___***___***

- Dawaj.
- A ja co mam robić?
- Patrze sie pan - i ucz sie pan - wskoczył mi cytat, tym razem z Testosteronu. Wybebeszyłem paczkę, przełożyłem elektronikę do nowej, wyłamałem zaślepki, wsadziłe... wsadzi... może bokiem?....
- Synuś?
- ?
- Jak żeś ty tą paczkę mierzył?
- No - normalnie!
Tu należy się tłumaczenie dla staruchów powyżej czterdziestki: w nowomowie normalnie oznacza "wcale". Albo "nie mam pojęcia". Ogólnie jest odpowiednikiem naszego uniesienia ramion połączonego z wytrzeszczem gałek.
- No bo normalnie nie wchodzi...
- To co - jechać wymienić obudowę?
- A są większe?
- No nie ma...
- To daj bosza...

Bosz w mojej okolicy oznacza szlifierkę kątową. Za przekierowanie semantyczne odpowiedzialny jest mój sąsiad, który w czasach dobrobytu octowego przywiózł z USA takież właśnie cudo firmy Bosh. No i szlifierka stała się boszem.

Z obudowy posypały się wióry, wnęka została poszerzona, po czym wszystko wlazło jak powinno. Skrzyżowałem palce i dziubłem wyłącznik. Cichutki, na granicy słyszalności świst licznika prądu oznajmił wszem i wobec, że nowy zasilacz podjął pracę.

Gdybyście kupowali nowa kartę graficzną, weźcie ze sobą obudowę do przymiarki. Nic to nie kosztuje, a oszczędza sporo benzyny. Szczególnie, że cholerstwo, które nominalnie powinno mieć 30 cm, w rzeczywistości miało 30,4. O skonfrontowaniu posiadanego zasilacza względem zapotrzebowania zgłaszanego przez kartę litościwie nie wspominam.

PS. Chyba niedługo będę miał własny komputer. Jeszcze tylko płyta i procek...

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Ad ACTA

ACTA. Straszliwe słowo-klucz, niosące zagrożenie wolności, swobód i czego tam jeszcze. Mające chronić biednych twórców przed złodziejstwem wszelkiej maści.

Muszę przyznać, że mechanizm sprzedawania i dystrybucji dóbr kulturalnych zawsze zadziwiał mnie niepomiernie. W każdym zawodzie - poczynając od konserwatorów powierzchni płaskich na profesorach filozofii kończąc - płaca należy się za pracę. To dlaczegóż to artyści maja być uprzywilejowani?

Cud Boski, że wszystkie te pazerne organizacje ochrony nieszczęsnego artysty nie istniały wcześniej. Musielibyśmy płacić za wypożyczanie książek w czytelni, bilety do filharmonii kosztowały by majątek - bo nie tylko musiała by zapłacić orkiestrze, ale jeszcze doliczać do tego tantiemy dla twórcy. Toż Mozart za napisanie dzieła dostawał kasę od Cesarza raz jedyny - i tyle. Potem wystawiano jego dzieła ku chwale ojczyzny. Bo pracę wykonał - i za to wynagrodzenie dostał.

Ale teraz jest inaczej - teraz mamy komputer. On się zawsze pomyli przy dodawaniu.

Nie pojmuje za jasnego skurwysyna, dlaczegóż to artysta ma sobie wykonać pracę raz - a płacone mieć przez najbliższe pięćdziesiąt lat. Gdyby to przenieść na płaszczyznę anestezjologii, każdy pacjent, którego znieczuliłem a który przeżył, powinien mi do końca życia płacić za to jedynie - a raczej aż za to - że żyje!

Taksówkarz dowiózł nas bez wypadku - płacimy mu przez dwadzieścia pięć lat, żeby broń Boże nie upadł i nie zbankrutował, bo jak tak się stanie - to któż nas szczęśliwie do domu w przyszłości przywiezie? Toż niepłacenie tantiemów doprowadzi do załamania rynku usług transportowych, utracie setek miejsc pracy, nie mówiąc o moralnej naszej odpowiedzialności za okradanie biedaka!

Coś się panom artystom pojebało, mówiąc oględnie, w głowie. Doprowadzili do tego, że nie wolno w sklepie radio włączyć, bo ZAIKS przeforsował sobie ustawę o ochronie wartości intelektualnej.

O jakiej, do kurwy nędzy, wartości my mówimy? Wartość intelektualną to może mieć Dolina Issy - bo jak słyszę żal-bal, nóż-kurz - to wartości rymują mi się z nudności.

Kolejny ciekawy paradoks - idziemy do kina, płacąc dziesiątki złotych nie za przedstawienie - ale za prawa autorskie. Które są tam jakąś niebanalną częścią ceny owegoż biletu. A przynajmniej tak każe nam wierzyć system dystrybucji dóbr intelektualnych. No to - skoro zapłaciłem już raz artyście za wykonaną pracę, kupując bilet do kina - dlaczego, chcąc kupić DVD z tym samym filmem, płacę za te same prawa po raz wtóry?

Na szczęście mamy internet. A nim zbóki, twitery i co tam jeszcze. Które, jak pokazał przykład Muzułmańskiej Wiosny, potrafią być zabójczym instrumentem.

Bo co zrobią panowie artyści, gdy powiemy im, ze mamy dosyć? Ot, na próbę zwołamy grupę kilkuset milionów kwurwionych, którzy w lutym nie kupią nic. Literalnie nic - ani jednego CD, ani jednej płyty DVD. Nie pójdziemy do kina. Będziemy pić wódkę i oglądać Discovery Chanel. Co zrobicie, panowie artyści, gdy wasza publiczność, mając wrażenie, ż e ktoś ją próbuje wydymać bez mydła, pewnego pięknego dnia nie kupi nic? Mało tego, nawet nie spojrzy na darmówki w sieci?

Artysta powinien być wynagradzany za pracę - tak jak każdy inny obywatel. Za pracę na koncertach, w studio, nawet za czas zwany górnolotnie praca twórczą, czyli przygotowywanie się do występu. Choć jak pragnę rodzić, nikt mi nigdy nie płacił za czytanie książek medycznych.

Skąd wziął się pomysł pobierania pieniędzy za obraz waszej pracy? Płyta to koszt nośnika i dystrybucji. Można go kupić i mieć w domu - jak książkę - albo można sobie pożyczyć za darmo z wypożyczalni. Bo to nie jest żadna praca - tylko jej obraz.

Kolejne dobre pytanie - dlaczegóż to śmierdzącą szynkę mogę odnieść do sklepu i zażądać, słusznie zresztą, zwrotu kasy - a z CD, które zawiera kompletny szajs, zrobić tego nie mogę? Kojarzycie taki zespól, US3? Nagrał płytkę, bodajże Hand On The Torch. Na której to zamieścił doskonały utwór Flip Fantasia. Usłyszałem w radio i zapałałem chęcią kupienia płyty. Na szczęście, korzystając z maluśkiej furteczki, którą pozostawił ZAIKS, przesłuchałem sobie tęże płytkę u mojego przyjaciela. Okazało się, że reszta utworów jest oględnie mówiąc, nieciekawa. I płytki nie mam...

Płyty, tracki w sieci - to materiały, które w najlepszym wypadku można podciągnąć pod reklamę pracy twórczej. One zachęca do przyjścia na koncert - za który każdy chętnie zapłaci, wiedząc, jaka muzykę gracie. I to jest właśnie płaca - za pracę.

wtorek, 17 stycznia 2012

Skupapralny śmyrny bźdź

Pastwienie się nad homo sapiens jest czynnością przypominająca kopanie leżącego. W zasadzie gdzie by buta nie przyłożyć- to jest za co. Ale jedną z najśmieszniejszych naszych cech jest przekonanie o naszej prawie-że-perfekcji. Każda dowolna czynność jest w naszym wykonaniu rewelacyjna, mistrzowski poziom pozwala nam na dokonywanie sztuk innym niedostępnych. To się zaczyna już przy raczkowaniu a potem w zasadzie dotyczy wszystkiego, czego się w życiu tkniemy. Począwszy od srania w pieluchy, poprzez prowadzenie samochodu, do znajomości polityki.

- Miszcz pracy zmianowe...j... - ale to się inaczej pisze!
- Sama pisałem!


Nauka języka jest chyba jedną z niewielu dziedzin, gdzie zdajemy sobie sprawę z własnej nieudolności. Nie, nie znaczy to, ze się do tejże przyznamy, bez przesady znowu - ale tak po cichu, sami przed sobą.... Co prawda to prawda - jesteśmy dobrzy - ale nie perfekcyjni. Tym bardziej, że cholerni tubylcy co i rusz zastawiają pułapki zupełnie nie z tej ziemi...

Pułapka pierwsza jest związana ze skala ASA - takim prymitywnym nieco narzędziem do oceny stanu pacjenta. Klas 1 to zdrowy, wypasiony obywatel, któremu nic nie brakuje a klasa szósta to zwłoki do przeszczepu narządów. Ale ad rem. Znieczulam sobie obywatelkę bardzo zdrową, na oko dwudziestoletnia, gdy Karol rzuca do mnie pytanie o ASA. Coby w odpowiedniej rubryczce klasę owego ASA wpisać. No to odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, że dałbym jej numer pierwszy. I would give her number one. Zuzia z Karolina zrobiły się czerwone z zatrzymanego parsknięcia a Karol nie wytrzymał i się opluł. Okazało się, że wyraziłem chęć odbycia stosunku wiadomojakiego z rzeczoną obywatelką. Zaraza...

Surveyor of porky pies. Wiadomo - ktoś piecze te ich ciasteczka z wieprzowiną - no to musi istnieć ktoś, kto je dostarcza do sklepu. proste? Nic bardziej mylnego. Dostawca wieprzowych ciasteczek to kłamca i oszust. QED. Choć w dalszym ciągu nie rozumiem demosnstrandum.

Drobiazgi typu put down (upokorzyć) zamiast lay down (położyć) już mnie przestały wprowadzać w konfuzję. Gdy widzę, że ktoś mi się dziwnie przygląda, z miejsca tłumaczę, że przyjechałem z daleka i wcale nie miałem nic złego na myśli.

Ale żeby się przejechać na piosence...

Siedzimy sobie dzisiaj w operacyjnej, chirurg coś tam naprawia w ręce a my się zastanawiamy, kto śpiewa dochodzące z radio Turning Japanese. W końcu wszedł Karol - więc zadałem mu pytanie - Do you know Turning Japanese? No i zaś się biedak opluł... Jak już odzyskał kolory, wytłumaczył mi, że zasadniczo zwrot ten jest odpowiednikiem polskiego marszczenia gruchy. Czyli onanizmu klasycznego. Z racji tego, że ponoć twarz faceta który dochodzi, niepokojąco zaczyna przypominać Japończyka...

...

...no normalnie strach gębę otworzyć...

piątek, 13 stycznia 2012

Malowane dzieci

Godzina szósta!!! Minut trzydzieści!!! Kiedy pobudka za!! gra!! ła!!!!!

Oraz za mundurem panny sznurem. Zaraza... Odkąd pamiętam, z wojskiem było mi zawsze wspak. Jak ja tak - to oni na wznak. Ghrrr...

Zaczęło się bodajże od mojej przygody z poborem. Stoję grzecznie i mówię, ze platfusa mam, tak? Czyli że się na wojaka nie nadaję, tak? I co? A1. Co przy moim wzroście i wadze zapewniało dwanaście godzin dziennie tupania butami krokiem defiladowym marsz!!! jak 2x2 jest cztery.

O wadze mówimy mojej-wadze-wtedy - moja-waga-teraz zapewniła by mi raczej miejsce w łodzi podwodnej. Jako balast.

Następnie przyszedł koniec szkoły średniej. Z przyczyn pozamerytorycznych musiałem niestety zdawać maturę w miejscu zupełnie nie na miejscu. Później się okazało, że sprawczyni moich kłopotów została odwieziona do wiadomego szpitala w stylowym wdzianku - jako że latała nago po mieście i srała w rabatki - ale nikt nigdy mnie nie zrehabilitował. Co robić. Niestetyż, jadąc do mojej Alma Mater to be miałem tak zwaną biegunkę, jako, że w domu czekał już bilet do wojska. Na szczęście nie przydał się.

Potem nadeszły studia. Czwarty rok medycyny miał zajęcia z wojska. W czwartki. Na całe 10 godzin należało przebrać się w mundur i udawać wojaka. Już, już żem miał go dostać... Nadszedł wind of change, nasza organizacja studencka związana z ruchem wyzwoleńczym powiedziała takiego wała - i usunęli wojsko z medycyny raz na zawsze. Wprowadzili nam dla osłody medycynę katastrof - popularnie zwaną katastrofą medycyny - ale byłyż to jeno popłuczyny po prawdziwym wojsku.

Po skończeniu studiów pojechałem dziarsko do WKU i zapytałem, kiedy mnie wezmą do wojska. Facet za szybka nieco zbladł, widziałem jak mu ręka drgnęła w kierunku telefonu - ale się opanował. Wyjaśniliśmy fakty, twardo kazałem się zabrać na sześciomiesięczne szkolenie wojskowe -ustaliliśmy z kumplami, ze spróbujemy się spotkać w pięknym mieście Łodzi, więc o takąż lokalizację poprosiłem miłego dżentelmena w czapce - i wróciłem do domu. Minęła zima, wiosna, nadeszło lato i nic - w końcu jakoś tak pięć lat później dostałem karteczkę, że zostałem przesunięty do rezerwy.

Ciekaw jestem czego. Bo o wojsku wiem tyle co z Czterech Pancernych.

Pożegnałem się ja z myślą, że mi się uda - wrzeszczący kapral nie dla mnie, nie dla mnie - nuciłem smętnie przy goleniu. Az pojechałem na AAGBI.

Patrzę - a tam wojacy. Jacy tacy - wiecie, mundurki, but wyglancowany na wysoki połysk, spojrzenie proste a dziarskie. No normalnie - aż się mi cóś zrobiło. Szczególnie, jak za plecami dostrzegłem sylwetkę Hurrier’a, walącego w niebo.
- Panowie szukacie lotników wśród anestezjologów? - zapytałem nieśmiało. Próbował mnie nawet Szaman za kapotę wyciągnąć, alem się zaparł jako ta krowa na miedzy.
- Szukamy - rozpromienił się uniformowy. -A doktor chciałby w RAFie znieczulać?

Aż mię w dołku ścisło. Dywizjon 303, szarża kawaleryjska w Somosierra - zdecydowanie coś mam popieprzone w chromosomach - Anglik - Polak dwa bratanki... A. To nie ta nacja.

- No pewnie! - oczy zaświeciły mi się jak blondynce na widok szesnastokaratówki w platynowej oprawie. - A bierzecie cudzoziemców?
- No pewnie! - tym razem oczy zaświeciły się uniformowemu.

Po standardowej wymianie adresów, a następnie tuzinie maili zostałem zaproszony na spotkanie w bazie. Coby zobaczyć, czy chcę zostać oficerem służb pomocniczych RAFu. Oficerem??? Kurwasz mać, toż ja chcę tylko polatać sobie w bojowych warunkach z plecakiem i rurką... urwana rączka, tam nóżka, mózg na ścianie - a w tym wszystkim dzielny łapiduch, co to słowem pokrzepi, plasterek nalepi...

Wlazłem w gógla. Ostatecznie kto wie - jak nie on. Hm. Polski obywatel służyć może, pod warunkiem zgody MONu - no to bezjajmitu - albo będąc podwójnym obywatelem. Ulżyło mi - jest szansa. Co prawda trzeba bulnąć jakieś 3 klocki, żeby przekonwertować rodzinę Polaków Na Polako-Brytyjczyków, ale się da. Napisałem do uniformowego, że skoro oficer - to obywatelstwo, a to zajmie czas. Czy w związku z tym jest sens? Ależ o-czy-wiś-cie! Przyjeżdżaj pan doktor natentychmist, proces długi, zanim skończymy to pan paszporcik wyrobisz i legalnie, jako ten lennik królowej, będziesz pan mógł sobie w Afganistanie latać!

ASP poparł moje plany w stu procentach, nawet wykazał niejaka dumę z chłopa, co to taki sprawny chce być jak żołnierze, wsiadł do samochodu razem ze mną i pewnym sobotnim porankiem pojechaliśmy do bazy rekrutacyjnej RAFu coby się godnie zaprezentować. Nawet na ta okoliczność schudłem i rozruszałem mięśnie.

Było to dość przerażające, bo bardzo dobrze wychodziła mi jedynie cześć pierwsza, czyli POM. Natomiast PKA sprawiała mi, nie wiedzieć czemu, sakramenckie problemy.

Zwiedziłem bazę, porozmawiałem z wojakami - a wszyscy spięci, dumni i radośnie uśmiechnięci - skąd oni ich biorą? - i wreszcie wróciliśmy do domu. Zostałem zakwalifikowany wstępnie i przekazany oficerskiej komisji rekrutacyjnej. W której to ktoś się w końcu puknął w głowę i napisał mi, że owszem, chętnie - ale zasadniczo pojęcia nie mają po co ktoś rozpoczął proces, skoro warunkiem sine qua non jest posiadanie obywatelstwa brytyjskiego.

I tak skończyła się moja przygoda z rockiem katolickim.

Wieczorem ASP westchnął cicho i rzekł:
- No i chwała Bogu. Przynajmniej nikt cię nie ustrzeli z kałacha.

wtorek, 10 stycznia 2012

Prawa wulkanizcji

Światem rządzą dwa podstawowe prawa. Zachowania energii oraz prawo entropii. I oba sa dla nas wyjątkowo paskudne. Szczególnie gdy przełożymy fizykę na naszą walkę z-góry-skazaną-na-przegraną...

Jako, że po raz pierwszy od pięciu lat mieliśmy spędzić Święta w Polsce, ASP był bezlitosny. Bieganie, pompki, brzuszki, stepery i inne maszyny do znęcania sie nad sobą zostały włączone do planu, na obiadek dostawałem gotowana wołowinkę z marchewką (żeby nie było, że narzekam - wręcz przeciwnie, bardzo lubię) a poranne pomiary wskazywały powolny spadek wagi. Po czym nadeszły Święta. Prawo zachowania energii oraz masy - a w zasadzie głównie masy - dało o sobie znać w całej rozciągłości. Co sie włożyło - to się momentalnie w oponie pokazało. Problem osobników klasy „niedźwiedź” polega na nadmierniej ilości malutkich komóreczek, zwanych adypocytami. Które, jako te młode rekiny, łykną wszytko, co im do paszczy wpadnie. Efektem końcowym jest w zasadzie stan wyjściowy, co budzi potężne pytanie o zasadnośc robienia czegokolwiek.

Jeżeli jednakowoż pracowaliśmy ciężko i wytrwale - gdzie do cholery jasnej podziała się oważ energia przez nas produkowana? I tu z pomoca znów przyszedł ASP, któren to zwrócił mi uwagę, że czas na zainwestowanie w nowe buty - chyba, że mam zamiar biegać boso. Szybkie porównanie podeszw dało jasna odpowiedź: cały wysiłek poszedł w buty.


I tak sobie myślę - gdyby wyprodukować niezdzieralne podeszwy, może by ta cała energia zrobiła to, co miała?

PS. Dzieki cennej uwadze ASP zamieniłem moje super-hiper-choć-nieco-zdarte seledynowe runnery na extra-super-hiper funkiel-nówka pomarańczowe neony.

Jak wchodzę do sali, robi się jaśniej...

piątek, 6 stycznia 2012

Oni

Świat jest rządzony przez onych. Dla każdego Polaka jest to jasne jak słońce. Innych może oni oszukali - ale nie z nami te numery, Brunner. To oni są winni wszystkim nieszczęściom, spotykajacym naszą ojczyznę, jak spadek wartości forinta, bankructwo Grecji, niesprzedanie obligacji przez Włochów - by wymienić pierwsze z brzegu. Oni te swoje macki wpychają literalnie wszędzie - w Tupolewy, ustawy, ostatnio nawet w wiatr na skoczni! No jakie to kurwadziady przebrzydłe są?

Tu taka mała dygresyjka a’propos złotówki. Euro się umacnia - no to złoty traci, wiadomo. Euro leci na pysk - złoty traci razem z nim, to też wiadomo. Węgrzy maja problem - złotówka traci. Grecy bankrutują- złotówka traci. Włosi - złotówka traci... Portugalia... Hiszpania... Funt... Ropa... Futra reniferów... Zbiór banana w Górnej Wolcie... Strach wyjść na ulicę - za każdym rogiem czai się żubr.

Oni są odpowiedzialni za wszystkie możliwe nieszczęścia ludzkości - od hiv’a po brak śniegu na Święta.

Tylko - kim ci oni są....

Sprawa wydawała by się być prostą - my to my, nas tu w rogi walą, więc cała reszta to oni. Ale ci tamci też wrzeszczą, że są robieni w bambuko przez onych, w dodatku tłustym paluchem kapitalizmu wskazując na nas! Głupota to - czy prowokacja?

Sprawa jest poważna. Do miana onych od wieków pretendują Żydzi, Masoni, Cykliści, Komuniści, Bank Światowy, Luminaci, Iluminaci, Sataniści, Pederaści, Templariusze, nieokreślona z bliższa Tajna Grupa Kapitałowa oraz kilka innych. Ale tu zwątpienie zaczyna się szerzyć - bo przecież wszyscy onymi być nie mogą - więc kto?

...is fecit - cui prodest...

Gdy zaczałem pracować, a było to już w czasie narodzin kapitalistycznej nadziei, pojechałem sobie do Izby Lekarskiej coby dokumentację wszelka złożyć, Prawo Wykonywania Lekarza odebrać i pieczątkę wyrobić. Uzbrojony w owe narzędzia zaczałem swoją pracę. Jakiś czas potem zmienili mi nazwę ulicy - musiałem zmienić pieczątkę. Zdałem specjalizcją - zmieniłem pieczątkę. Zmienili nam nazwę miasta - zmieniłem pieczątkę. Otwarłem prywatną praktykę - wyrobiłem pieczątke. Zmienili rozporządzenie dotyczące danych osobowych - zmieniłem pieczątkę. Wprowadzono nowe zasadzy wypisywania recept (a te zmieniane są nie rzadziej niz co dwa lata) - zmieniłem pieczątkę... Potem nadeszła zmiana identyfikacji podatkowej, numeru ZUS, wprowadzono obowiązek podania nr telefonu, potem jescze coś - żebym nie skłamał, wyrobiłem w swoim życiu ze trzydzieści różnych stempelków... Teraz znowu - lekarze wyrobili setki pieczątek „Refundacja do decyzji NFZ” to rząd natychmiast się z nimi dogadał i szlag trafił strajk - pieczątki do kosza...

Prawda jest przerażająca - rządzi nami klika pieczątkarzy!!! To oni stoja za zmianami ustaw, wytycznych, nazw miast, ulic, placów, upadkiem jednych firm i powstawaniem nowych, bankructwem państw i banków - byle by pieczątki były wyrabiane!!!

Gore!!!

wtorek, 3 stycznia 2012

Pańskie fanaberie*

Nieszczęsny licencing wisi nad doktorami jak jakowyś miecz damoklesa. W zasadzie nikt do końca nie wie, na czym owoż udowadnianie, że się nie jest ze standardami na bakier, ma polegać. Póki co wszyscy jeżdżą na kursa, czytają gazetki i produkują coraz to większe i bardziej bezsensowne aprajzale. Czyli takie - sformalizowane, pisemne, coroczne samooceny wspomagane głębokim wsparciem z zewnątrz pod postacią aprajzalowca.

No, ale - "Czuj duch!", oraz "Nic to!" znane są polskiemu doktorowi od dawien dawna, toż się owo zawołanie michałowe wyssało z mlekiem matki nieomal.

Z racji owegoż dokształtu - oraz wolnego czasu - rzuciłem się do czytania prasy, co to mi ją prawie-że-bezpłatnie dostarcza AAGBI pod postacią niezbyt twórczego choć jakżeszsz szpanerskiego tytułu Anaesthesia. Oraz anestezja nius. I w tymże drugim przeczytało mi się o doktorze, co to wrócił z Tanzanii... Szwedem był, widać mu dupsko wymroziło, a może jakie tam inne ciągotki miał - jak by nie było, pojechał znieczulać do szpitala, gdzie panowały warunki wprost - dla anestezjologa cywilizowanego - nieprawdopodobne.
Brak sprzętu jednorazowego użytku, igły z zadziorkami do wielokrotnego użycia... Pulsoksymetr jeden w całym szpitalu... Braki leków... Bóg wie co przywożą w butlach z tlenem... Brak prądu - i odpowiednich zasilaczy...

Tanzania - Afryka, kraj blisko równika...

I stanął mi przed oczami mój pierwszy staż w szpitaliku, co to był pododdziałem innego szpitala. Byłoż to w ciemnych czasach osiemdziesiątych, gdy poprzedni system ogólnej szczęśliwości dogorywał, a nowy system powszechniej szczęśliwości dopiero był gdzieś tak - niech zgadnę - w czwartym miesiącu. Igły i strzykawki wielorazowe pamiętam, mało tego - sam je używałem. Igiełkę trzeba było wybrać starannie, bo tępej nie szło wbić w dupsko za jasną cholerę - na własny użytek zaadoptowałem średniowieczną pozycję ataku mieczem dwuręcznym Falcon.

Wynik wrażenia igły był, musze przyznac, dość podobny do ciosu mieczem. Pacjent zazwyczaj ryczał jak bawół, a słów podziękowania nie owijał w bawełnę.

Po użyciu igły trzeba było umyć specjalnym wyciorem i wygotować. Strzykawki zresztą też - ale igły to był prawdziwy hardcore. Moim wkładem w rozwój medycyny było zaadoptowanie parapetu - model lastrico, drewniane, czy nie daj Panie plastikowe, zdają się psu na budę - do ostrzenia wykrzywionych i harpunowato zagiętych końcówek.

To był czas, gdy Mann z Materną śmiali się, że zachodnie strzykawki jednorazowe są beznadziejne, bo rozpadają się już po dwudziestej sterylizacji. Tego akuratnie nie widziałem, ale kilkunastokrotną sterylizację rurek intubacyjnych - co obecnie jest po prostu nie do pomyślenia - sam pamiętam. Wyrzucało się te, którym pękł balon albo były wyjęte ze zwłok.

Facet mówi, ze ma jeden pulsoksymetr na cały szpital. Jest w tym lepszy równo o 100% - ale licząc w dół, bo w górę nie da się policzyć, jako że zero mnożone, nawet bezustannie, dalej jest zerem. W szpitaliku był jeden monitor EKG, ale wymagał starannej obsługi i długiego okresu nagrzewania wszystkich lamp. Zazwyczaj jego wykres był m/w podobny do tego, co otrzymują geolodzy w trakcie wybuchu wulkanu. A analizator gazów wydechowych należał do wyposażenia Ijona Tichego. Czyste S-F.

Z lekami nie było najgorzej. Thiopentalu było pod dostatkiem, ketaminy też, succynylocholina - zwana popularnie skoliną - zwiotczała każdego i bez wyjątku, choć nieco krótko. Do dłuższych zabiegów był Arduan, który potrafił zwiotczyć powtórnie pacjenta już wybudzonego. Jego czas działania znacznie przekraczał czas działania tak zwanych odwracaczy - czyli leków odwracających działanie środków zwiotczających. Adrenalina też była. A defibrylator wyglądał jak przenośny piecyk żeliwny, popularnie zwany kozą i miał kółka. Które - gdy leciało się po korytarzu - wpadały w rezonans i warczały, stanowiąc zamiennik dla ioio sygnałów karetki pogotowia.

I pomyślałem sobie, że oni takiego Szweda - to mają na nic. Równie dobrze mógłby tam wylądować Marsjanin i czułkami uzdrawiać. Bo co z tego, że wprowadzi ich w arkana współczesnej anestezji, skoro już za chwileczkę, już za momencik wyposażenie jednorazowe - które ów Szwed przywiózł na własny koszt - się rozpadnie, koncentrator tlenu się zepsuje a pulsoksymetr ktoś zap*&^%i? Toż jeden elemej kosztuje gdzieś tak z 10 dolarów. A kurs wymiany owegoż dolara jest w Tanzanii równie śmieszny jak kurs w stosunku do złotówki AD 1988... Gdyby ktoś nie pamiętał, wg cen czarnorynkowych zarabiało się wtedy jakieś 10-15 dolarów na miesiąc. Czyli na dzisiejsze 45 złotych. Może się Szwedowi wydawać, że to jest nic - ale dla Tanzańczyka z jego produktem krajowym brutto 110 dolarów na głowę (sic!) (dla porównania Polska ma niecałe 12k, a Szwedzi ponad 40k) kupowanie plastikowego cósia jednorazowego użytku, za równowartość którego można wyżywić wioskę swoją i sąsiadów przez najbliższe pół roku - to jednak lekka przesada musi być.

I tak mi się pomyślało jeszcze, że oni potrzebują polskich anestezjologów - ale tych starych. Co to jeszcze pamiętają, jak się przerabiało igły Touchy na podpajęczą za pomocą pilniczka, co wiedzą, że resterylizowana rurka wcale nie oznacza niechybnego zgonu i którzy potrafią znieczulić mając do dyspozycji uszy, manometr i palec.

Ten ostatni do trzymania pulsu.

---------------
*Tytuł pochodzi z menu Siwego Dymu. Tak trza gadać, żeby dostać sznycla po wiedeńsku.

niedziela, 1 stycznia 2012

Ałiciu

ałiciu a merry christmas
and a happy new year :)

piątek, 30 grudnia 2011

Nostalgie

Middlesbrough wygląda jak miasto opanowane przez zombie. Na węźle A19/A66 o ósmej rano było łącznie 5 samochodów. Wliczając mój. Najwyraźniej każdy, kto może, korzysta z dobrodziejstw urlopowych świąteczno-noworocznych. W sumie niezły pomysł, ale jak się zeżarło urlop - co robić...

Miasto senne, pacjenci też jakoś tak snują się jak muchy w smole, jeden tylko dupolog dostał napędu i na trzy dni międzyświąteczne zabukował prawie 60 pacjentów. Miłosierny był co niemiara - kilku również do ogólnego.

Pierwszy dzień poświąteczny jakiś taki - same bzdety, bez porannej sesji, aż mi się powiedziało, a wręcz wyrwało, że przydało by się mieć kilka dłuższych dni - ostatecznie za nadgodziny człowiekowi płacą, a wyprzedaże ruszyły pełną parą. Do tego stopnia, że 55 calową plazmę można mieć za 6 stówek.

Wczorajszy dzień utrzymywał się w trendzie. Leniwie dojechaliśmy do popołudniowej sesji, zapuściłem pierwszego, pobudka, drugi, pobudka... I nadeszła pani, co to była trzecia. W wywiadzie nadciśnienie, poza tym nie miała, nie ma, nie używa. Indukcja, pacjentka wystrzeliła w kierunku obłoku Oorta, a Zuzia zgłosiła niemożność wentylacji. Jak nie możesz wentylować na maskę, co masz zrobić? Wsadzić i-gel’a, zwanego aJdżelem. Zuzia wsadziła. Doktor, bo się jakoś tak dziwnie wentyluje... A w zasadzie nie wentyluje... Daj mnie tu ten worek. Dmucham - większość powietrza idzie bokiem, babina skurczyła krtań, to i się nie wentyluje za bardzo. Miękkim ruchem trza, za chwile ją puści. Na monitorku 200 mililitrów wentylacji - w zasadzie tyle co nic, ale jednak lepiej niż kompletne zero. Po minucie mi zbrzydło. Zuzia, daj no mnie paralizator - nie ma lepszego przekonywatora do oddychania niż rura w krztoniu. Wraziłem laryngoskop, a tu dzonk. Na wysokości strun dynda sobie śliczny, owalny, wielkości małej wisienki guziołek. W mordę jeża - pchać czy nie pchać, oto jest pytanie... Z jednej strony jakoś jej to ścierwo nie przeszkadzało, a jak guza zetnę rurą? Z drugiej strony jak ja ją niby mam wentylować? Skrzyżowałem palce u nóg i wtykłem ta cholerna rurę. Wentyluje się. Nie krwawi. No i gucio. Zapuściłem maszynkę i zawołałem chirurga. Panie - mówię grzecznie - z zabiegu nici. Ma guza w krztoniu, za cholerę nie wiem, jak ją teraz odruruję, w zasadzie powinniśmy ją przesłać do szpitala, gdzie jakiś laryngolog by jej to zabezpieczył. Chirurg się zmarszczył. No to dobrze - mówi - ja ją zoperuję i będziemy wysyłać. Lost in translation, czy co? Panie - dalej bardzo grzecznie - my ją nie zoperujemy i będziemy wysyłać. No ale przecie oddychała jakoś przed intubacja, nie? No, oddychała... No to może ja odrurować i wtedy słać? Hm... W sumie racja... Toż mimo wisienki w krztoniu jakoś żyła... Skrzyżowałem powtórnie palce, wyłączyłem trucizny i we właściwym momencie wyjąłem rurę. Kobiecina zaskrzypiała i tyle było. Próbowaliśmy ją obrócić na boczek, poklepać, namówić do spokojnego oddychania nosem - ale wszelkie domowe sposoby zdały się psu na budę. Jak jej saturacja zaczęła spadać, pomyślałem se, że będzie - toż ja tu mam klinikę dnia jednego a nie ośrodek hypoksji kontrolowanej - włączyłem trucizny po raz wtóry i z niejakim napięciem wraziłem rurkę delikutaśnie. Wlazła. I nawet saturacja tylko 91 w najniższym punkcie... Zaufałem sobie kilkukrotnie, głównie uff-uff ale niecenzuralnie też, aż się biedna Zuzia zapytała, czy to syczące to jest gorsze od tych warczących, czy nie - kobieta po kilku latach z polskim anestezjologiem bezbłędnie rozpoznaje polskie przekleństwa, choć sama nie używa z racji problemów fonetycznych - i popadłem w przydum. Co ja teraz mam z tym pasztetem zrobić?

Po pierwsze - potrzebujemy oddziału z respiratorem. Czyli ITU. Po drugie - w szpitalu musi być laryngolog - czyli ENT (skrót jest od ucho, nos krztoń, jakby kto nie wiedział...). No to szukajmy. Dwie godziny później okazało się , że takiego szpitala w Północnej Anglii nie ma. Oż w mordę... Zaczęła się droga przez mękę - bo to naprawdę jest sztuka wtrynić pacjentkę z guzem krtani na IT bez laryngologii. Byłem już blisko przejścia w tryb polski - co głównie objawia się u mnie pytaniem o bezpośredni telefon do dyrektora klinicznego, ale kolejny konsultant zrozumiał mój ból i zgodził się pacjentkę przejąć. Tallyhoo!. Teraz tylko transport - i nawet na kolację zdążę - bo w trakcie walki o miejsce z trzeciej zrobiła się szósta.

Pogotowie zadziałało jak pogotowie - jeżeli pacjent jest stabilny, to będą za pół godziny. Byli. Weszła para sympatycznych ratowników płci pięknej. Gdzie macie wózek transportowy? A to wy nie macie? My nie - wy macie. My nie macie. A kto macie? Okazało się, ze ktoś protokołu nie doczytał i panie nie pojechały do szpitala docelowego po wózek transportowy.

To jest taki rolls-royce wśród wózków wszelkiej maści, włączając dziecięce: ma pasy lotnicze (ośmiopunktowe), respirator, pompy, własne źródło zasilania, monitor i Bóg wie co jeszcze.

No to my musimy wyjaśnić sprawę. I zamiast jechać po cholerny wózek, zajęły się maciami, co zajęło pół godziny. Po czym - o dziwo - pojechały.

Potem przejechałem się karetką na sygnale (paw na zębach), sprzedałem pacjenta pielęgniarkom na OIOM-ie (z lekarzy nie przylazł nikt - a łeb bym se dał urwać, że intensywna ma swojego dyżurnego), wróciliśmy do swojego klinika na pięterku taryfą (paw na zębach) i wreszcie dotarłem do domu o 10 wieczór.

A’propos tejże wizyty na OIOMie. Wlazłem i mnie chwyciła nostalgia. Każde łózko z respiratorem po prawej, baterią dziesięciu pomp po lewej, pacjenci leżą grzecznie i się wentylują, ktoś się dializuje... I złapało mnie strasznie - przyjść sobie z powrotem na intensywną i sprawdzić badania... parametry.. ustawić maszynki... potem przyjść i sprawdzić czy przypadkiem nie za dużo - albo nie za mało... ten nie sika... tamten we wstrząsie i na katecholaminy nie reaguje... ten ma zaburzenia rytmu... na siódemce rozjechał się cukier... czwórka dziwnie oddycha, chyba się zatkał dren... piątka umiera - rodzina czeka w meetingowym na rozmowę z panem doktorem... dwójce płytki spadły do 4 tysięcy... wyjść o ósmej rano do domu dorąbany jak bura suka i przespać cały cholerny dzień...

...no chyba mnie po*&^ło do imentu...


Następnym razem, zamiast gadać głupoty o nadgodzinach, będę się gryzł w język.

PS. Mąż nam później powiedział, że w nocy to małżonka wydawała z siebie takie, cytuję: "śmieszne dźwięki". No comments.

PPS. Właśnie dostałem informację, że zamierzają ją extubować.

------------

Update: 14:10.
Pacjentke extubowali. Najpierw zrobila sie szara - a chwile pozniej granatowa. Wiec wsadzili rure z powrotem. Ale byl to eksperyment pod nadzorem konsultanta wiec wszystko w porzadku.
Will keep you informed...

środa, 28 grudnia 2011

Obrazki

Święta zazwyczaj mijają jakoś tak za szybko, ale obecnie minione były szybsze niż ciupagi świst i błysk.

Co mi przypomina wzór na obliczenie odległości do strzelającego działa na podstawie różnicy czasu pomiędzy błyskiem a grzmotem - niech się Dobry Pan Bóg ulituje nad duszą naszego Przysposobiarza Obronnego. Cały wywód jest zbyt trudny, by go przytoczyć, gdyby ktos jednak chciał próbkę zdrowej góralskiej logiki, służę uprzejmie: Jeżeli okna okna domu o północy są zwrócone na południe, to w południe będą zwrócone na północ. Toz każdy cap wie, że Ziemia się odwraca, nie?

Przylot w Wigilię - i to w dodatku po południu - ma swój urok. Wszystko zrobione, stół nakryty, buzi-buzi i barszczyk z uszkami. Ale z drugiej strony ma to makabryczny minus, któregom jakoś w ferworze cwaniaczenia nie dostrzegł: godzinę później było po Wigilii... Hm. Trzeba to bedzie przemysleć.

Polska ma to swoje cóś, wyczuwalne zaraz po wylądowaniu, mimo, że samolot zamknięty a powietrze wdychane pochodzi z air-conditioner’a. Cecha znana od dawna, opisywana przez poetów, co to o grdyce pisali i dzięcielinie pale. Potem się okazało, że wieszcz ów pisał jednakowoż o Litwie, choć po polsku, dzieki czemu teraz mamy konkretny galimatias polityczny.

Pani w wieku nieokreślonym, wygłaszająca z odrazą odę do swojej komórki: W dawnych czasach był jeden telefon, na drucie, w dużym pokoju, i każdy wyczekiwał, żeby go odebrać. A teraz każdy ma komórkę i ma ją w dupie.

Skzyżowanie Brożka z Zakopiańską. Ten sam rozdeptany do samego błota trawnik. Swojsko.

Zakopianka. Ruch jakby mniej szalony - ale do czasu. Debil w dziesięcioletniej Celice wyprzedzający na ciągłej, na lewym, ślepym łuku. Za nim kolejny inteligent terenową Toyotą.

Współrodacy. Mówiący głośno, za głośno, z ekspresją od której człowiek chyba się pomału odzwyczaja. Ciiii... Nie trzeba się mordować....

Alkohol pity jak woda, a raczej wlewany tak jak wdycha się powietrze. Naturalnie, mimochodem, bez zbędnych przerw.

Plus pięć kilo. Rybki i grzybki, wędliny, sałatki, pierogi - szlag trafił cunning plan. Znowu zejdzie miesiąc , by to z siebie zrzucić.

Kolejna lokalizacja, i jeszcze kolejna, i... Jedzenie, rozmowy, rozmowy, jedzenie, i naturalnie - mimochodem, bez zbędnych przerw.

Lot powrotny, w biegu, choc z precyzją, jeszcze tylko Pompon z hotelu - i nagle cisza. Nic nie trzeba. Nawet klinika na pięterku zaczyna o 13...

Nie udało się zrealizowac wszystkich pomysłów - dom Szamana dalej stanowić będzie zagadkę, narty poczekaja do przyszłego roku na snieg, sauna w górach poczeka - zresztą wskakiwanie do górskiego potoka o północy i tak jest mało ciekawe w porównaniu z leżeniem nago na śniegu...

Mimo to Święta należy zdecydowanie uznac za udane.

Powtórka już za rok.

sobota, 24 grudnia 2011

Wesolych

W tym roku kazdemu wedle potrzeb.

Ale najwazniejsze, niech Swieta plyna leniwie, a Nowy Rok niech nie bedzie gorszy od tego, co minal.

abnegat.ltd

wtorek, 20 grudnia 2011

Dzieło stworzenia

Dzieło stworzenia
Jak było, wiadomo. Pan Bóg stworzył lądy i morza, zwierzęta i rośliny, aż w końcu skonstruował człowieka. Tu akuratnie mam wrażenie, ze zapału Mu brakło, no ale. Dżentelmen nie pyta o cenę, tylko pije co mu nalali. Jednakowoż był to przekaz dla małpopodobnych dwa tysiące lat temu - teraz opis zawierał by milisekundy zamiast dni i zaczynał się od wielkiego wybuchu.

Ciekawe, co o tym opisie pomyslą sobie ludzie za kolejne dwa tysiące lat.

Patrząc na nasz układ planetarny, człowiek ma wrażenie takiego, jak by to powiedzieć, pewnego brakoróbstwa. Które prawdopodobnie jest całkowitym niezrozumieniem zamierzeń naszego Stwórcy. O ile mozna się zastanawiać, czy Mars to taka Ziemia-Co-Już-Była a Wenus to Dopiero-Będzie, o tyle po co komu taki Merkury? Ale to na marginesie. Bo główny cel wywodu jest następujący - jeżeli coś się produkuje, muszą powstawać odpadki, mniej lub bardziej nie pasujące do układanki. I trzeba je gdzies upchać. To co się nie zmieściło w Wielkiej Czerwonej Plamie na Jowiszu, lata teraz po Atlantyku, pustosząc Ziemię Świętą Demokracji. Wszystkie niewykorzystane chmury i mgły Wenus pętaja się po Balicach, szczególnie w zimie, powodując chaos i flight delayed’y. A pozostałości skalistego, rudo-rdzawego krajobrazu Marsa zebrane do kupy wylądowały pod postacią Fuerteventura w Atlantyku.

Myślę, że miały wylądować głębiej, ale zbliżała się niedziela i czasu na poprawki brakło. Gdyby ktoś miał wątpliwości, w scenerii bardzo podobnej, bo na Lanzarote, nakręcono Bonda pt. „Moonraker”. Gdyby to był „Marsraker”, nawet by nie trzeba było zmieniac koloru skał...

Jedyne skrawki zieleni to te utrzymywane ręka czlowieka. Reszta krajobrazu to góry i doliny, które zatwardziałego Marsjanina doprowadzą do mentalnego zwisu. Za wyjątkiem wybrzeża - to jest śliczne. Jasny piach wymieszany z czarnymi kamolami tworzy przedziwny - acz uroczy - kolaż, po którym pętaja sie bez ładu i składu masy turystów w ubraniach i bez.

Tak sobie myślę, czy nasze podśmiewajki z amerykańskich opisów kubków „Uwaga! Kawa! Może poparzyć!” maja racje bytu. Patrząc na zasuwających w prawo i lewo ludzi na urlopie chciało by sie napisać na wielkiej tablicy: „Uwaga - plaża! Służy do plażowania.”

Pejzaż zdominowali Niemcy. Jako, że niepotrzebny gdzie indziej północny wiatr również został wywalony tutaj, nasi zachodni sąsiedzi wykorzystali czarne kamole do budowy wiatrochronów. Niemiecka fantazja staneła na wysokości zadania - bunkry jako żywo przypominają te z czasów Dunkierki, idąc plażą czeka się wręcz na okrzyk Achtung! Granaten werfen!. Jednakowoż w środku nie wieje, dzięki czemu grudniowe słońce bez przeszkód zamienia blade twarze w coś, co przypomina Native Norteamericanos z filmów produkcji DDR.

Dotychczas byłem zdeklarowanym wyznawcą teorii, że na zimową depresje nie ma nic lepszego niż alpejskie słońce i smak bombardino na 3000 mnpm. Ale muszę przyznać, że w słoneczku grzejącym na plaży, ze smakiem Rioha’y wymieszanej z oliwkami i kozim serkiem znalazło godnego przeciwnika.

PS. Sorry za aJfonowską paskudę - nie było czasu zrzucić zdjęć z Canona. Ale się wezmę.

wtorek, 6 grudnia 2011

Plan specjalisty

Anestezjolog wiadomo - złosliwe bydle, co to bez przyczyny żadnej zabieg zwali, krwi nie pozwoli toczyć, choć przecie po wstawieniu endoprotezy stawu biodrowego jucha się pacjentowi należy jak psu buda, morfinę przepisze, żeby pacjent przestał oddychać... Kurwicy jasnej dostać można. Do tego madrzy się jakby co umiał. A nie umie nic - nawet śrubki nie wkręci. A śrubokręt przecie najprostszy jest - gdzież mu tam do wiertarki! O młocie nie wspominając.

Właśnie - a’propos młotów - ludzie myslą, że my te dowcipy o ortopedach wymyślamy z nudów, podsypiając z kubkiem kawy w ręku podczas zabiegów. Gdybyż to było takie proste...
Prawda jest naprawdę okrutna.


Po tygodniu długim i bolesnym nadszedł piątek. Któren to był wyjątkowy - po południu nic, a na rannej liście wisiało pięć zabiegów, z czego jedynie dwa pierwsze w znieczuleniu ogólnym. Innymi słowy nie ma to jak weekend od 13 w piątek. Ale od czegóż sa ortopedzi... Ten najpierw przylazł spóźniony, następnie natrafił na trudności, co wydłużyło pierwszy zabieg o dobre 45 minut aż wreszcie zdecydował, ze on teraz zrobi miejscowe, ogólne zostawiając na koniec. Przemkneła mi przez głowę myśl krwawa, alem ją zdusił w zarodku. Toż w moim wieku denerwować się nie wolno, pęknie mi coś w głowie i bede się jąkał do końca życia. Wypiłem spokojnie herbatkę, w trakcie wsłuchałem się w echa wrzasków odległych przodków, co to w prostej lini musieli wywodzić się od Dżyngis Chana, bo głównie było tam o włóczeniu końmi i nadziewaniu na pal - i nie wytrzymałem. Polazłem do mojego milusińskiego. Facet - zapytałem, starając się ukryć siekacze - czy ty mógłbyś mi podać powód, dla którego zmieniłes listę, dzięki czemu połowa zespołu będzie musiała pracować o 3 godziny dłużej? Dlaczego nie możesz zrobić zabiegu w ogólnym teraz, a później te w miejscowym?

- Ja tak nie moge mieszać - mam w głowie plan zabiegu i nie będę go zmieniał!
Powiedział , tak, wiecie - pewnie i zdecydowanie.

Dla pewności sprawdziłem listę: specjalista ortopeda, zwany tu konsultantem, potrzebował ułożyć sobie plan zabiegu, by usunać wrośnięty paznokieć.

No i po co to sie wysilać... Toż żaden anestezjolog takiego dowcipu by nie wymyslił... Choćby nawet wiadro kawy wypił...

środa, 30 listopada 2011

Sprawny jak Matuzalem

Lorenzo ma umowę z domem starców - nie ma bata. Najpierw jak wściekły operował tylko sześćdziesięciolatków, potem siedemdziesięciolatków, początkowo młodszych, potem starszych - i jakoś tak nieodwołalnie zbliżał się do przekroczenia magicznej cyfry osiemdziesiat, że gdy to w końcu nastapiło, wszycy przyjęli sprawę naturalnie.

Co potwierdza skuteczność jednego z najbardziej znanych trików marketingowych. Mamy kanapy za - dajmy na to - trzy klocki. Funtów rzecz jasna. I za cholerę nie idzie tego sprzedać. Co robimy? Wystawiamy wszystkie po pieć. A nawet sześć. I wśród tego rozpasania komercjalizmu eksponujemy orzeszek - czy nawet rodzynek - kanapę za 2999,-. Efekt murowany.

Gdybyż on trzy lata temu zapodał osiemdziesięcioczterolatka chodzącego o kulach, z nadciśnieniem, do przepukiny, to biedny dziadek nawet by nie dotarł do preassessmenta. A dzisiaj - zdrów jest i do operacji gotowy...

Podnosił średnią pacjentów tylko o 5 lat co roku, co daje przyrost pół roku miesięcznie - w zasadzie przeszliśmy od sześdziesięcio- do osiemdziesięciolatków zupełnie niezauważalnie... W tym tempie pierwszego stulatka w systemie DCU znieczulę... oż w mordę - za dwa i pół roku! No jaki to kurcysyn podstępny jest???

Niespodzianki w tym zawodzie zazwyczaj oznaczają smród i wezwania do prokuratury, starszy pan został więc zaproszony. Przyszedł o kulach i starszym potomku. Niestetyż, zgodnie z najnowszymi wytycznymi tytejszych speców od bezpieczeństwa w medycynie, ani wiek, ani biemaj aniw ogóle nic nie stanowi kryterium bezwzględnego do zwalenia pacjenta z zabiegu. Trza sie przyjrzeć kompleksowo. Co było robić... Opowiedziałem grzecznie o przebiegu operacji i okresie pooperacyjnym, barwnie nakreśliłem możliwość zgonu, zawału, paraliżu, udaru mózgu, ślepoty, głuchoty i Bóg wie czego jeszcze - po czym dziadek westchnał Inszallach i powiedział, że on się musi swoją żona opiekować, a z przepuklina mu ciężko. Co dowodzi ni mniej ni więcej że pacjent nie rozumie za skurwysyna jasnego złych wiadomości. Bo kto niby się małżonka zajmie, gdy on kopnie w wiadro? Ten fakt mu umknął całkowicie. Opowiedziałem jeszcze o oczekiwanej długości i jakości życia z przepukliną oraz bez ale byłoż to rzucanie grochem o ścianę. Czy raczej hitanie headem o brickłola.

No i przylazł.

Kusiło mnie zapodać mu z mańki podpajęczo, ale jednakowoż jak ja go potem zrekaweruję? Toż musze uziemić kogoś na dobre kilka godzin... W końcu machnałem ręką. I małe pieski też. Chodź pan na kanał.

Dziadek ogólne przeżył bardzo wdzięcznie, obudził sie jeszcze wdzięczniej, blok mu zadziałał jak rzadko kiedy i polazł śpiewając pieśń ku chwale polskiej anestezjologii. Może jakie czekoladki przyśle? Ostatnio dostałem afterejty, całą paczkę - nawet miałem wyrzuty, takie w stylu brać - nie brać, zreć - nie żreć, ale mi migiem przeszły jak je zobaczyłem na salu w Morisonie za 99 pi.

Następna wydawała się opanowana jak jasna cholera, dopiero przed samym zaśnięciem popadła w ciężką nerwowość - i tu się niestety potwierdza: z czym kto zaśnie, takim się budzi. Może nie po przeszczepie serca, tam jednak obudzenie się bez kilkunastu kafli łacno zdarzyć się może, ale w krótkich zabiegach się sprawdza. W rekowerowni odstawiła dance macabre, wrzeszcząc, że sie boi. Niby mnie przy tym nie było - a i tak próbowała Zuzia zwalić wszystko na mnie. Wybałuszyłem się - że co, że niby ja ją straszę? Toż mnie tu nie było nawet końcem nosa...

Na szczęście w jakimś obcym jezyku się darła, nie szło wyrozumieć.

Kolejna mówi, że jak włazi na schody, to dyszy i sapie - z brzucha bucha. Dwadzieścia dwa lata. Pot mię oblał - uf jak gorąco. A od dawna tak ma? A od pół roku. A doktor to jaki widział? Widział. Badania robił? Robił. Zadzwoniłem do dżipa - obiecał, że przyśle wyniki faksem. Taka była jakaś w tym faksie- jak by to powiedzieć - anemiczno-megaloblastycznie do świata nastawiona,choć wszystko w dopuszczalnych granicach. Posłuchałem, nicccc... Pani pozwoli na kanał...

Na tym ranek zdechł - ostatnia popiła mleka z kawą. Czy kawy z mlekiem. Sztuka czytania wcale taka łatwa nie jest.

Popołudnie rozpoczął młodzian duży - i przybyczony. Patrzę ja w historie choroby a tam złamany palec (dłoni), tibia (w nodze), ulna (w ręce) i colar bone. Nie, nie w rowerze - to obojczyk jest. Myślę sobie, jakiś zakapior tumbylczy, czy co? Na wszelki wypadek, coby w ryj nie zebrać, wyszczerzyłem się przyjacielsko - a wyglądam wtedy jak skrzyżowanie Myers’a
(tego od Złotego Członka) ze zdobywającym zaufanie Shrek'iem - i zapytałem, czy to jakowyś wypadek był? E tam, wypadek od razu - się gra w rugby, to od czasu do czasu drobne urazy się zdarzyć mogą!
Nie ma to jak czuj duch.

Potem poszły dwa mleczka - bo jeszcze jeden czytaty bez zrozumienia się znalazł - i już. Dzień bez bradykardii walczących o przekwalifikowanie na asystolię, dramatycznych spadków ciśnień, skurczów krtani, kaszlów, rzygań i pomroczności jasnej.

Kocham tą technikę.

poniedziałek, 28 listopada 2011

Pulpet w galarecie

Motto na dziś: czas trwania jednej minuty w trakcie czekania ze sraczką na wolną toaletę jest pomijalny w porównaniu z czasem trwania dziesięciu sekund, w których serce pacjenta uderza raz.

Jakby kto jeszcze nie wiedział od Szamana, wojna polsko-nurska jest długa, wyczerpująca i wredna. A to z powodu nurskiego charakteru, co to można pokrótce przyrównać do charakteru kaprala, czyli skrzyżowania kurwy z osłem. Durny jak but i nie do za.ania.

W charakterze nursa jest zadawanie pytań, na które najczęściej człowiek ma ochote odpowiedzieć jak ta nieszczęsna niewiasta, co to się jej pytali, czemu w czasie okresu gotuje jedną zupę w siedmiu garach. Bo tak!!!

A czemy stosujesz tę tivę? Przeciez jest wolniejsza? Nie jest. No to droższa. O dwa pi. Ha - ale jednak. Ale my będziemy robić dalej tivę. A czemu? Pyta nurs? Bo tak!!!- odpowiada polski anestezjolog z permanentną miesiączką.

I trwało by sobie to miesiączkowanie bez przeszkód większych, gdyby nie podstępność nursów, co to Zagłobę dobiją swoją - nie, nie przebiegłościa - upierdliwością. Nie mogąc na anestezjologa wpłynąć, ułożyły plan chytry. I zaczęły sie martwić. Że przecież anestezjolog się tu zmarni - tiva jeno i tiva, o gazach zapomni, mózg mu sie zlasuje i po anestezjologu! Namójdusiu! - zawrzasnęły przerażone własnym knowaniem (gdzie one Owczarka spotkały???) - toż trza z tym zrobic coś natentychmiast!!! I napuściły anestezjologowi na łeb jego aprajzalowca. Któren to ma moc okrutna - jak każe, nie ma przebacz, anestezjolog robić musi. A ten kurcysyn kazał zrobić audyt, coby ten wykazał się umiejętnością dodawania, wskazywania mediany i niszczenia papieru. Z czym - niespodzianka - wiąże się znieczulanie gazami co drugi miesiąc...

Jako, że najdroższym lekiem w tivie jest remifentanyl, z bólem serca anestezjolog musiał ówże lek doskonały porzucić. Ale co w zamian dać? Do zabiegu krótkiego trza jednak elemeja wrazić, a na to jeden fentanyl jest za mało. Trza dać dwa - albo i trzy. A potem pobudeczka długa... Poskrobał się nieszczęsny, z torów znanych wykolejon, po łbie i wyciągnał z szafki alfentanil. I była by sobie ta nędza kurewska trwała do sądnego dnia, gdyby nie Pulpet.

Pulpet z definicji musi mieć obwód większy niż wzrost. Ten spełniał warunek bez mierzenia, wystarczyło spróbować się minać na korytarzu. A ileż nasza stokroteczka ma biemaja? zapytał anestezjolog niewinnie, widząc toczące się zwały. Czterdzieści i cztery! Hm, faktycznie, wygląda jakby cierpiała za milijony... Ale zaraz mi tu... cierpienie jakby większe... toż milijon sam powiat pilski - a gdzie reszta świata? Włączył anestezjolog mózg swój drugi, ajfonem zwany, co prawdę ukazał - nie czterdzieści i cztery - tylko czterdzieści i dziewięc. Koma siedem.

Hm. No to - róbmy. Co robić - czy pozwoli panna Krysia, młody ułan pyta... I wziął się anestezjolog nieświadom za przygotowanie potrawy na cały świat znanej, a mianowicie zimnych nóżek w galarecie. Przepis był staropolski:
"Weźmiesz jednego pulpeta, zamarynujesz go dobrze propofolem, alfentanylu dodasz, coby zmiękł w krztoniu. Tam elemeja wrazisz, by nie zsiniał. Następnie do theatru przewieziesz i desfluran właczysz, coby go poddusić z lekka, jednak nie przesadzając, bo kaszleć zacznie. Gdy jednak się to stanie, bez paniki podasz alfentanilu druga ampułeczkę, na dwie daweczki podzielonego, dołożysz mivacronu i ze spokojem zauważysz, że tętno spadło do dziesięciu na minutę. Zastanawiając się, czemu ta kurewska atropina, podana przy tętnie 50 na minutę, nie działa, gdy ciepłą sraczkę poczujesz - na własnych nogach, toż zimne nóżki obsrane być nie mogą, bo kto je niby zje - adrenalinę nabierz, szmaty rozerwij i przystąp do cepeeru."

Tyle przepis.

Na szczeście atropina jednak działa.

Choć straszliwie wolno.

piątek, 18 listopada 2011

Nie znosze...

...wrecz patologicznie...
...byc milym koteczkiem...

wtorek, 15 listopada 2011

Berbelucha

Gdy przyjeżdżamy na Wyspę, przywozimy swoje nawyki i uprzedzenia, traktując je jak normy ogólnoludzkie. Jeżeli obiad to kartofelki, jeżeli kierownica to po lewej - a jeżeli alkohol, to zmrożona wódka pod kiszone ogóreczki.

Pominiemy ogóreczki, które dla miejscowych sa pewnego rodzaju wybrykiem - jedni je toleruja, inni nie, ale ogólnie nikt tu za nimi nie przepada.

Rzecz jasna w trakcie pierwszych spotkań z tubylcami jesteśmy wystawieni na cieżką próbę. O ile jesteśmy zwolennikami alkoholi lekkich, mamy szansę przeżyć - wino wszędzie jest takie samo, śmiem wręcz twierdzić, że tu lepsze jakościowo gatunki sa tańsze (vide Casiliero del Diablo, które widziałem w Polsce za 50 peelenów - tu stoi grzecznie na półeczce za 7,50 funcisza. A na promocji można kupić i za 4,90) - natomiast prosząc o piwo, dostaniemy najpewniej lagera. Co Żywca nie zastąpi, ale idzie przeżyć. Jednak alkohole mocniejsze... Tu napotkamy problem zwany whisky.

Straszliwy kacogen marszczący wątrobę, demolujący szare komórki, używany głównie do politurowania mebli. I konserwacji butów skórzanych.

Czym to się je?

Historycznie - nie wie nikt. Ponoć prawdziwi highlander’si wieczorową porą snują opowieści o powstaniu Szkocji - z bulgoczącej lawy unosiły się opary sfermentowanego zboża, które to osadzało się na skałach, w formie gotowej do spożycia. Ci mniej prawdziwi twierdzą, że destylacja przyszła via Irlandia, zawleczona tam w V wieku przez Świętego Patryka.

Co się ciekawie rymuje - Patryka - bimbrownika...

Tenże dowiedział się od Francuzów - więc nie jest prawdą, że zawdzięczamy im jedynie śmierdzące sery i choroby weneryczne - a ci ponoć wiedzę tajemną przywlekli z dalekiego wschodu. Gdzie mózgi lasowano sobie już dwa tysiące lat przed Chrystusem.

Na Wyspie produkcją alkoholu pierwotnie zajęli sie mnisi. Głównie by przedłużać życie, leczyć gorączkę, ospę i kolki po przeżarciu. I było by sobie spokojnie kwitło owo bimbrownictwo zakonne, gdyby nie Henryk VIII. Ten od katrupienia żon. Poniewaz była mu potrzebna kasa, przejął dobytek zakonów, a zakonników puścił luzem w gatkach. Którzy nie mając innej możliwości zarobienia godziwego grosza, zajęli sie pędzeniem bimbru off licence.

Tak na marginesie: ponoć nazwa whisky wywodzi się od kompletnie niewypowiadalnego przez polskie gardło szkockiego słowa „woda życia”. Co dowodzi, że niezależnie od regionu i pochodzenia, spirytus był uważany za napój jeżeli nie święty - to przynajmniej cudowny.

Dlaczego Wyspiarze zajęli się destylacją napitku ze sfermentowanego zboża? Bo nie mieli winogron. Kto pił Courvoisier’a, ten wie o czym mówię. Początkowo proces był klasyczny, stosowany do dzisiaj przez Górali Rodzimych w malowanej piwnicy: fermentacja - destylacja. Jednakowoż gdzieś w XVII wieku (1831, intrygująca zbieznośc dat...) przyspieszono proces, wynajdując destylację ciągłą. W wyniku otrzymano Grain Whisky, delikatną, dla przepalonego gardła Wyspiarzy zupełnie nieprzyswajalną, bo bez smaku - stąd, by go wzmocnić, zaczęto mieszać współczesny wynalazek z wielowiekową tradycją - i tak rozpoczęła się kariera Blended Whisky. Z jednej strony miała doskonały, zbalansowany smak, z drugiej ciągła produkcja pozwalała na znaczący wzrost exportu.

Tu Szkotom na pomoc przyszedł maluśki żuczek, który zeżarł Francuzom winogrona. Co do jednego. Próżnia w naturze nie istnieje więc brandy została zastąpiona whisky. I choć kilkanaście lat później wszystko wróciło do normy, Szkocka zdążyła sobie wyrobić markę alkoholu z najwyższej półki. Szkoci szybko wyczuli interes i zastrzegli sobię nazwę whisky oraz Scotch - jeżeli na butelce widnieje powyższe, znaczy to, że alkohol został wyprodukowany w Szkocji. Tylko i wyłącznie, pozostałe rejony świata - Anglia, Walia, Irlandia, Stany a ostatnio również Japonia - uzywają słowa whiskey.

Co przypomina nieco rodzimą historię oscypka-łoscypka.

A skąd wzięły się single malt’y na współcesnym rynku? Ha... Gdzieś w latach siedemdziesiątych, gdy w rżniętych kryształach królowały mieszanki, znalazł się facet, który pomyślał - a po co? Po co mieszać i zabijać specyficzny zapach poszczególnych destylarni, skoro można sprzedawać produkt prosto z beczki? Pierwsza sprzedaż ruszyła we Włoszech i okazała się dużym sukcesem, następnie wypromowano kilka marek różniących się iloscia smoły i sposobem beczkowania - jego śladem poszli inni producenci, teraz trudno się w tym wszystkim połapać...

Żeby było śmieszniej - Szkoci posiadają obecnie Wiliam Grant & Sons, Glanfarcles, Bruichladdich i Bunnahabhain. Reszta - w tym tak znane jak Glenmorangie, Tallisker czy Glenlivet należą do wielkich, śwatowych koncernów: Diageo (Anglicy), LVMH (Francuzi) i - to juz jest koniec świata - Suntory. Czyli Japończycy.

W chwili obecnej whisky mieszane, tzw, blended, stwanowią około 90% rynku. Szybciej się je produkuje, taniej sprzedaje. Single malt’y - a oznacza to, że whisky została wyprodukowana w jednej destylarni, z jednej mieszanki jeczmienia i przeleżała w beczce dębowej przynajmniej 3 lata - są rzadsze i droższe. Choć ich rynek zdecydowanie się poszerza. Dlaczego sa tak urokliwie? Każda posiada swój charakter. Bukiet. Zapach. Smak początkowy. Pozostawia inny posmak na koniec.

Choć w przypadku przedawkowania próbkowania kac jest taki sam.

By ułatwić nieco poruszanie się po smakach i zapachach, stworzono mapę.

from: www.malts.com

Te u góry są mocno smołowate, te na dole wcale. Z lewej strony znajdują się „czyste” whisky, których smak nie został zmieniony w trakcie dojrzewania, po prawej - silnie aromatyzowane, częstokroć leżakowane (tubylcy zwą to finishing) w kilku różnych beczkach w celu wzbogacenia smaku. W sklepach internetowych można obecnie znaleźć kwalifikację smakową whisky: od A do J idzie wzrost aromatu i smaku, a od 1 do 10 smołowatość. Stąd Glenlivet jest niskosmołowy, wysoko aromatyczny, bliski J1, a Ardberg to czysta smoła A10. Istnieje drugi, znacznie prostszy system: od 1 (łagodne) do 5 (zajzajer).

Znaczenie ma rejon, z którego pochodzi whisky: te z Lowland’u będa delikatne, te z Highland’u tak smołowate, że ledwie wylewają się z butelki. Wypiarskie będa lekko słonawe, ponoć w ich smaku można się doszukać starego portu i wodorostów.

Byle nie mewich drop-shot’ów

Wszystko zalezy od ilości smoły, typu wody oraz procesu beczkowania. Szczególnie to ostatnie jest ważne - beczki po rumie zrobią whisky ciepłą, o smaku polskiej krówki, a te po cherry dołożą wanili i cytrusów.

Osobiście nie mam jednej ulubionej. Ardmore jest smołowaty smołowatością popiołu z ogniska, szczególnie takiego z iglaków, Tallisker bardziej przypomina zapachem wnętrze pustej beczki po smole, zalanej wodą, Leidag - czysty lizol, w smaku bimbrowaty, pod koniec szczypie, Laphroaig jest podobny do Ardmore’a, ale zostaje po nim dziwny posmak, przypominjący gorzką czekoladę. Balvenie jest delikatniejszy, pozostawia po sobie coś na kształ toffi. Glenmorangie Lasanta z lekkim tylko posmakiem smoły, za to masą wanili, cherry i czego tam jeszcze bardzo pasuje mi do lodów. Odmiana Ruben, którą teraz po promocyjnej cenie można nabyć w Morrisonie, bardzo podobna, ale dołożony ma smak porto. A z dołu skali Glenlivet, szczególnie w wersji 16 letniej - łagodny, bardziej przypominający koniak niż whisky...

I na koniec trochę o oznaczeniach. Klasyczny single malt bedzie dumnie nosił na etykietce własnie te słowa. Moc - jest zależna od procesu produkcji. Rozpuszczane będa miały 40, 43 lub 46%. Czasem z drobnymi ułamkami. Single barrel oznacza, że beczke odszpuntowano i rozlano do butelek. Wbrew pozorom nie są straszliwie drogie, posiadają szpanerskie certyfikaty i numer kolejny. Single casket podobnie. Casket strenght - zazwyczaj ma 56% i usuwa łupież. Mam jedną, trzymam na specjalne okazje. 6 letnie zwykle są maturowane w jednej beczce, 12 i 18 - w dwóch lub trzech. Warto przeczytać etykietkę, z opisu mozna się dużo dowiedzieć na temat smaku. Pierwsza beczka jest dębowa czysta, kolejne - zazwyczaj po jakims innym alkoholu. Porto, cherry, rum - te chyba najczęściej. Niektóre są dwukrotnie leżakowane w beczkach dębowych - jak Laphroig, druga beczka to ¼ pojemności pierwszej - by wzmocnic smak dębu. I tak dalej, i tym podobne - byle klient uwierzył, że berbelucha, którą pije, to aqua vitae, wyprodukowana w wyjątkowym i żmudnym procesie (za który warto dać 50 funciszów...)

Nie powiem, że odwróciłem się plecami do naszego ziemniaczanego dziedzictwa. Ale zdecydowanie polubiłem wynalazek mieszkańców szkockich gór.

------------
Tak gwoli post scriptum: nie jestem jakowymś straszliwym smakoszem, ot, lubię sobie od czasu do czasu wysączyć maluśką szklaneczkę. Jeżeli jesteście zainteresowani regionami, typami, mocą, beczkowaniem - polecam net i oryginalne strony producentów.