Każde pogotowie takich ma. Można się zżymać, denerwować a nawet wykłócać – nic to nie zmienia. Milusiński żyć bez pogotowia nie może – a jakby tak się głębiej zastanowić, my bez nich też nie.
- Dochtor, jedziemy do Przysiółka.
- Tam gdzie zwykle? Toż słyszałem jej ryki dzisiaj na izbie...
- A nie. Tym razem dzwonią bo ktoś szedł drogą, źle się poczuł i poprosił o pomoc.
- No to jedźmy.
Z uczuciem niejakiej ulgi wsiadłem do karetki. Maciejowa – to jest prawdziwa zaraza. Babsko jest wielkie, chore na wszystko a głównie na głowę – to znaczy wg. mnie wszystkie jej problemy biorą się z konkretnej nieleczonej psychozy, ale nikt póki co nikt takiego rozpoznania nie postawił, nie mówiąc o wdrożeniu jakiegoś leczenia – i do tego wszystkiego straszliwie w obejściu przykra. Kłótliwe, wredne babsko. Szczęściem jedziemy zupełnie gdzie indziej...
Wlazłem do domu, ukłoniłem się grzecznie i zdębiałem – rzecz jasna Maciejowa siedzi, rozparta jak Królowa i okiem wkoło toczy. Szlag by to jasny trafił.
- Znowuś ty, kurwa, tumanie jeden do mnie przyjechał|? A na chuj was tam w ogóle trzymają?? – przywitała mnie serdecznie.
- Rozumiem że szanowna pani pomocy sobie nie życzy? – skrzyżowałem za plecami palce.
- I co, kurwa, debilu, myslisz że się mnie tak łatwo pozbędziesz? Ja nie taka głupia! – prychnęła z pogrdą. Fakt, podstęp był grubymi nićmi szyty.
- Maciejowa, pakuj się do karetki – straciłem resztki cierpliwości – Jak Cie tam nie bedzie za trzy minuty to odjeżdżam bez ciebie.
- A kto mię kurwa zaniesie? Czy ty chuju nie widzisz że ja jestem kurwa chora??!?? – wydarło sie babsko na pełny regulator. Nie wiem jak ona to robi, ale gasi mi całą elektrykę w płatach czołowych i natychmiast, jak jakieś demony, do działania biorą się najstarsze filogenetycznie części mózgu – w których zakodowane mamy mordowanie jako miła i szybką metodę rozwiązywania problemów. Zatrząsłem się z rozkoszy na widok skrwawionych zwłok, podsuwany usluznie przez tyłomózgowie i dałem dyla do wozu. Zapaliłem papierocha. To trzeba będzie rozwiązać raz na jutro bo żyć nam nie da.
- Doktor, mamy ją przynieśc?
- A po cholere? Pół godziny temu transportowa odwiozła ja do domu z SORu. Co by oznaczało że ona bardzo zdrowa jest – toż tu bedzie ze trzy kilometry do jej chałupy, nie?
- No.
- No to jak może leźć 3 km w 30 minut to może dupe ruszyć 15 metrów do karetki. I zapowiedz jej że za chwilę pojedziemy bez niej. Nie żartuję.
Kurwowanie najwyższej próby potwierdziło że informacja została przekazana.
- Wyjazd!!! – ryknąłem przez okno. Z chałupy wyszła stekająca Maciejowa. Mojaś ty.
W karetce zamknałem okienko oddzielające kabinę kierowcy od paki i spokojnie oddałem się obserwacji drogi. Sanitariusz biedny – trzeciego miejsca koło kierowcy nie ma. Co robić. Ktoś musi mieć przesrane żeby kurzyć mógł ktoś.
- Abi, na litośc Boską a po coś ty ją tu przywiózł?? – jęknęła moja koleżanka z SORu na widok wyłaniającej się pacjentki -Przecież ja ją przed godziną wysłałam po ciężkich bojach do chałupy...
- Jak nie przywioze to bede jeździł w te i wewte. Jak ci mogę co poradzić – wsadź to babsko w transport do psychiatryka. Nawet jak jej nie przyjmą to bedziesz miała pół dnia spokoju.
- Wymyslił. Przecież nie jest psychiczna.
- Niee?? – i poszedłem. Ryki wściekłej Maciejowej towarzyszyły mojej drodze na stację.
-----------------
Mimo najszczerszych chęci moja koleżanka rady sobie jednak nie dała. Próbowała przekonać swojego szefa żeby panią wysłać na konsultację psychiatryczną ale wszyscy jakoś dostali zatwardzenia psychicznego. W końcu Maciejowa sama rozwiązała problem. Wpadła do naczelnego ze skargą na pogotowie – „to jest kurwa pogotowie??!?” - , SOR – „jebana umieralnia”, debili lekarzy, kurwy pielęgniarki, pizdy dyspozytorki i skurwysynów sanitriuszy – i nie tyle napisała to długopisem na papierze ile wybiła swoją laską na łbie naczelnego. Który w końcu zrozumiał nasz problem - w 3 minuty znalazła się policja, karetka transportowa, kaftan i frrru - Maciejowa oddaliła się w błyskach niebieskiego światła w stronę najbliższego wariatkowa.
Ktoś mógłby pomyśleć że to był koniec naszych prblemów.
Nic bardziej błędnego. Już dwa tygodnie później dyspozytor wręczył mi kartę z uśmiechem na twarzy oznajmiając:
– Jedziecie do Przysiółka. Wróciła.
wtorek, 9 czerwca 2009
poniedziałek, 8 czerwca 2009
Dzieci I generation
...za naszych czasów tego nie było...
Jak to dalej pójdzie w tym tempie to trzeba będzie do szkoły chodzić trzy razy w życiu. Za młodu, na starość i gdzieś po środku. Bo zmiany które nastąpiły w ostatnich 30 latach są po prostu zdumiewające. Jeżeli to nie kosmici - to ja jestem Hortensja Bizantyjska.
Dzieckiem będąc spotkałem się po raz pierwszy w życiu z KOMPUTERM. Był to ZX 81, miał grafikę 60x80 pikseli(!!!) i nieprawdopodobną pamięć 16 kB. Z czego coś koło połowy zajmował system operacyjny. W tą potężną maszynę zaszyty był BASIC - jedyny język w jakim nauczyłem się programować*. To znaczy, czysto hobbystycznie próbowałem nauczyć się C i C++ ale jako że nijak nie dało się sprawdzić co z nauki wychodzi, więc ogólnie nic nie wyszło.
Potem nastały czasy PC. No, to już pełny profesjonalizm. Tajemnicze komendy DOSa, błękitny ekran Norton Commander'a... Ech, kiedy to było. Wejście Windows, początkowo kompletna zgroza, później 3.11 i w końcu 95 - który stał się jedyną alternatywą dla zwykłego nagrywacza dyskietek.
Nie licząc drobnego uzależnienia od Wolfenstein'a, zarazę zwana komputerozą przeszedłbym prawie bezboleśnie gdyby nie Sid Meier i jego wynalazki. Tak żeby być całkowicie szczerym mam jeszcze jedno uzależnienie - to I część Diuny, wypuszczona przez Cryo. Prawdopodobnie nikt w to już nie gra - ale mi się zdarza. Grafika 320x240, makabryczne teksturowisko, ale za to jaka grywalność - klękajcie narody. Nie mówiąc o muzyce stworzonej na 8 bitowym procesorku, którą tak na marginesie mam i czasami sobie słucham.
Jednak prawdziwą zarazą psychotyczną mojej młodości stała się Cywilizacja, zarówno I jak i II część. Późniejsze też mam, ale nie grywam. Czemu? Bo wraz z rozwojem wręcz oszałamiającej graficznej strony, gra straciła na grywalności...
30 godzinne sesje nad kompem, dochodzenie na żywca, bez żadnej instrukcji o co w tej zarazie chodzi, czemu wszyscy nas obijają na najniższym poziomie aż w końcu dojście do oświecenia - wypracowanie taktyk i pierwsze zwycięstwa. Zdarzało mi się odchodzić prosto od kompa na zajęcia... Zgroza.
Myślałem że szaleństwa młodości dawno już za mną.
Leze sobie spokojnie po sklepie, dziatwa wszeteczna poszukuje Tom Clancy "HAWKX" a ja zabłądziłem do działu "Dla staruchów - gry stare i bardzo stare, a głownie porzucone. Wszystko za 3 funty". Patrzę i oczom nie wierzę - "Alpha Centauri" wraz z "Allien Crossfire" jako dodatkiem... Wszystkiemu winna moja dzidzia starsza bo jak by swoją grę znalazł wcześniej, to bym z nim wyszedł. Ale nie - guzdrzył się, mizdrzył - i stałem się szczęśliwym posiadaczem ww. gierki.
Dobrze że jakieś pół roku temu złapało mnie nowe szaleństwo - pisanie bloga. Dzięki temu oderwałem się od gry do której usiadłem "żeby tylko sprawdzić co nowego" - i dupa mi zdrętwiała. A teraz mogę sobie spokojnie iść jeść...
------------
Najbardziej skomplikowany program jaki popełniłem polegał na "zakratkowaniu" szachownicy ruchem konia szachowego. Programik potrafił zablokować wyjście poza szachownice, niedozwolony ruch oraz sam rozpoznawał kiedy brakło już możliwości ruchu... Moja duma i ch(w)ała - oraz powód zwolnienia z zajęć z informatyki na studiach ;D
Jak to dalej pójdzie w tym tempie to trzeba będzie do szkoły chodzić trzy razy w życiu. Za młodu, na starość i gdzieś po środku. Bo zmiany które nastąpiły w ostatnich 30 latach są po prostu zdumiewające. Jeżeli to nie kosmici - to ja jestem Hortensja Bizantyjska.
Dzieckiem będąc spotkałem się po raz pierwszy w życiu z KOMPUTERM. Był to ZX 81, miał grafikę 60x80 pikseli(!!!) i nieprawdopodobną pamięć 16 kB. Z czego coś koło połowy zajmował system operacyjny. W tą potężną maszynę zaszyty był BASIC - jedyny język w jakim nauczyłem się programować*. To znaczy, czysto hobbystycznie próbowałem nauczyć się C i C++ ale jako że nijak nie dało się sprawdzić co z nauki wychodzi, więc ogólnie nic nie wyszło.
Potem nastały czasy PC. No, to już pełny profesjonalizm. Tajemnicze komendy DOSa, błękitny ekran Norton Commander'a... Ech, kiedy to było. Wejście Windows, początkowo kompletna zgroza, później 3.11 i w końcu 95 - który stał się jedyną alternatywą dla zwykłego nagrywacza dyskietek.
Nie licząc drobnego uzależnienia od Wolfenstein'a, zarazę zwana komputerozą przeszedłbym prawie bezboleśnie gdyby nie Sid Meier i jego wynalazki. Tak żeby być całkowicie szczerym mam jeszcze jedno uzależnienie - to I część Diuny, wypuszczona przez Cryo. Prawdopodobnie nikt w to już nie gra - ale mi się zdarza. Grafika 320x240, makabryczne teksturowisko, ale za to jaka grywalność - klękajcie narody. Nie mówiąc o muzyce stworzonej na 8 bitowym procesorku, którą tak na marginesie mam i czasami sobie słucham.
Jednak prawdziwą zarazą psychotyczną mojej młodości stała się Cywilizacja, zarówno I jak i II część. Późniejsze też mam, ale nie grywam. Czemu? Bo wraz z rozwojem wręcz oszałamiającej graficznej strony, gra straciła na grywalności...
30 godzinne sesje nad kompem, dochodzenie na żywca, bez żadnej instrukcji o co w tej zarazie chodzi, czemu wszyscy nas obijają na najniższym poziomie aż w końcu dojście do oświecenia - wypracowanie taktyk i pierwsze zwycięstwa. Zdarzało mi się odchodzić prosto od kompa na zajęcia... Zgroza.
Myślałem że szaleństwa młodości dawno już za mną.
Leze sobie spokojnie po sklepie, dziatwa wszeteczna poszukuje Tom Clancy "HAWKX" a ja zabłądziłem do działu "Dla staruchów - gry stare i bardzo stare, a głownie porzucone. Wszystko za 3 funty". Patrzę i oczom nie wierzę - "Alpha Centauri" wraz z "Allien Crossfire" jako dodatkiem... Wszystkiemu winna moja dzidzia starsza bo jak by swoją grę znalazł wcześniej, to bym z nim wyszedł. Ale nie - guzdrzył się, mizdrzył - i stałem się szczęśliwym posiadaczem ww. gierki.
Dobrze że jakieś pół roku temu złapało mnie nowe szaleństwo - pisanie bloga. Dzięki temu oderwałem się od gry do której usiadłem "żeby tylko sprawdzić co nowego" - i dupa mi zdrętwiała. A teraz mogę sobie spokojnie iść jeść...
------------
Najbardziej skomplikowany program jaki popełniłem polegał na "zakratkowaniu" szachownicy ruchem konia szachowego. Programik potrafił zablokować wyjście poza szachownice, niedozwolony ruch oraz sam rozpoznawał kiedy brakło już możliwości ruchu... Moja duma i ch(w)ała - oraz powód zwolnienia z zajęć z informatyki na studiach ;D
niedziela, 7 czerwca 2009
Hadrian's Wall
Okazuje się że nie tylko Chińczycy wymyślili proch. Idea odgrodzenia się od hołoty za pomocą muru jest stara jak świat. Rzymianie zaadoptowali ją do odcięcia się od dzikich plemion północy. Mam prywatne podejrzenia że dzielnych konkwistadorów przeraził lud zdolny pić politurę do mebli.
Nazwa muru pochodzi od imienia cesarza, który zapoczątkował budowę w 122 r.n.e., Hadriana. Plany zmieniały się w trakcie budowy - do muru dołączyły garnizony i wieże obserwacyjne. Jak na tamte czasy innowacją było wbudowanie garnizonu w mur - dzięki temu armia zdobyła niezbędna w trakcie wojny mobilność.
Mur ma 73 mile długości i przecina wyspę w najwęższym miejscu - od Bowness-on-Solvay na zachodzie do Wallsend on the River Tyne na wschodzie. Bramy warowne były budowane co milę (rzymską, ok. 0,91 mili, ca. 1,5 kilometra), pomiędzy nimi budowano wieżyczki obserwacyjne.
Budowa zajęła około 10 lat. Powiedzmy to jeszcze raz: prawie dwa tysiące lat temu, w dzikim terenie, bez maszyn zbudowano mur na metr szeroki, kilka metrów wysoki (naukowcy mają nielichy problem jakie to wielkie było, czy kończyło się "do szpica" czy "na płasko", umożliwiając spacer po murach), długości 120 kilometrów w ciągu dziesięciu lat. Nasuwa to niejasne podejrzenie że jednak nie mieli ministerstwa transportu.
W 142 roku mur został opuszczony, wojska przesunęły się na północ do Muru Antoniny, ale 20 lat później wróciły na stare śmieci. Przez kolejne 250 lat mur Hadriana służył jako północna granica imperium rzymskiego.
Makieta Chesters Fort (Cilurnum).
A tu już oryginał: baraki...
...i brama.
Na bramie siedział świeżo pasowany na fruwacza mały ptaszek. Musiało mu lądowanie nie służyć, bo dał sobie zrobić zdjęcie z bardzo bliska (to jest pełne ujęcie, nie obcinane, przy ogniskowej 40mm, z cropem 1.6 daje to ekwiwalent 64mm. Zbliżyłem obiektyw na jakieś 20-30 cm...) Odchodząc, przekazałem mu dobrą radę żeby spadał bo go koty potraktują konsumpcyjnie - i o dziwo posłuchał.
A to makieta Hosesteads Fort (Vercovicium)...
...i oryginał.
Hadrian Hadrianem, mur murem a żyć z czegoś trzeba. Setki owiec pasących się wokoło skutecznie zaminowuje podejście. Na szczęście nie wpuszczają ich na tereny ruin.
Tak to wygląda po 2 tysiącach lat. Ciekawe co pozostanie do oglądania z naszej cywilizacji w 4010 roku...
sobota, 6 czerwca 2009
Taken
Liam Neeson to dziwny aktor. Dobrze mu było w skórze Mistrza Jedi, całkiem sympatycznie stworzył postać samotnego ojczyma w "Love eventually", nie mówiąc o kreacjach rycerzy ("Kindgom of heaven") czy bohaterów Zwiazku Radzieckiego ("K19"). Taki - universal soldier (ale w nim nie grał...). Tym razem postanowił zmierzyć się z dość ponurym tematem przymusowej prostytucji.
Ma taki - nazwałbym to - oszczędny sposób wyrażania emocji. Żadnej egzaltacji w ruchach czy głosie.
Brian (Liam Neeson) jest emerytowanym pracownikiem wywiadu. Coś w jego gębie każe wierzyć w każdą kreację - tak jest i tym razem. Gdy oglądamy film, nie mamy wątpliwości. Oto idzie sobie kizior - może nie pierwszej świeżości - któremu należy zejść z drogi, albo utłuc na miejscu. Jak się da, rzecz jasna. W innym przypadku będziemy mogli sobie pooglądać rybki, ale krótko - bo nam za chwilę powietrza braknie.
Do Briana dzwoni córka, która urwała się na wycieczkę do Paryża. Dzwoni w ciężkim szoku spowodowanym widokiem uprowadzenia jej koleżanki przez kilku zamaskowanych ludzi. Za chwilę ona również zostanie wywleczona spod łóżka. Tata rusza z odsieczą. Nie trzeba dodawać że jest on jedyną nadzieją na znalezienie dzidzi żywej.
Film jest nakręcony pobożnie. Bo to są moje pobożne życzenia żeby każdego nikczemnika spotkał los surowy. W "Uprowadzonej" nadchodzi on w postaci Neesona który pali, strzela, bije i robi inne złe rzeczy złym ludziom.
Jako że prymitywna żądza zemsty zostaje zaspokojona, nie należy czepiać się kilku wpadek w postaci "nadludzkim wysiłkiem" i "przez szczęśliwy zbieg okoliczności". Gdyby policzyć prawdopodobieństwo wszystkich cudów nad Wisłą, wyszło by bite zero. No, ale nie wymagajmy Bóg wie czego. Nie jest to dablouseven który pracuje na prawdopodobieństwie ujemnym i dodatniej entropii.
W sam raz na paczkę czipsów i flachacha z wieczora.
Ma taki - nazwałbym to - oszczędny sposób wyrażania emocji. Żadnej egzaltacji w ruchach czy głosie.
Brian (Liam Neeson) jest emerytowanym pracownikiem wywiadu. Coś w jego gębie każe wierzyć w każdą kreację - tak jest i tym razem. Gdy oglądamy film, nie mamy wątpliwości. Oto idzie sobie kizior - może nie pierwszej świeżości - któremu należy zejść z drogi, albo utłuc na miejscu. Jak się da, rzecz jasna. W innym przypadku będziemy mogli sobie pooglądać rybki, ale krótko - bo nam za chwilę powietrza braknie.
Do Briana dzwoni córka, która urwała się na wycieczkę do Paryża. Dzwoni w ciężkim szoku spowodowanym widokiem uprowadzenia jej koleżanki przez kilku zamaskowanych ludzi. Za chwilę ona również zostanie wywleczona spod łóżka. Tata rusza z odsieczą. Nie trzeba dodawać że jest on jedyną nadzieją na znalezienie dzidzi żywej.
Film jest nakręcony pobożnie. Bo to są moje pobożne życzenia żeby każdego nikczemnika spotkał los surowy. W "Uprowadzonej" nadchodzi on w postaci Neesona który pali, strzela, bije i robi inne złe rzeczy złym ludziom.
Jako że prymitywna żądza zemsty zostaje zaspokojona, nie należy czepiać się kilku wpadek w postaci "nadludzkim wysiłkiem" i "przez szczęśliwy zbieg okoliczności". Gdyby policzyć prawdopodobieństwo wszystkich cudów nad Wisłą, wyszło by bite zero. No, ale nie wymagajmy Bóg wie czego. Nie jest to dablouseven który pracuje na prawdopodobieństwie ujemnym i dodatniej entropii.
W sam raz na paczkę czipsów i flachacha z wieczora.
piątek, 5 czerwca 2009
MOT
Każde narzędzie wymaga konserwacji. Mózg też. Jako że nadeszła pora, nastawiłem budzik na 5.30 i palnąłem w kimono koło dziesiątej. Czego patologicznie nie znoszę to opadających powiek - własnych - oraz szturchających mnie łokci - kolegów - coby przerwać moje chrapanie w czasie prelekcji. Dodatkowym stresorem była moja własna prezentacja - jako że spotkania są wewnętrzne więc opowiadamy sobie o ciekawych przypadkach wyczytanych w literaturze.
Oczywiście zaspałem. Znaczy, radio ryknęło jak zwykle, zerwałem się jak zwykle, wyłączyłem radio - i - padłem z powrotem w pierze. Potem następuje akcja godna "Teksańskiej masakry straszliwym narzędziem" - czyli poranna trzydziestosekundowa toaleta poranna misia. Massakra. Golenie lewą ręką, zęby prawą - żżizzzzazzz, nie po uszach!!! - paniczne skoki na jednej nodze i szukanie kluczyków. Na wszelki wypadek - jako że czasu nie było coby straty ocenić - przyłożyłem płachtę papieru toaletowego do całej twarzy. Lepsze to niż zakrwawiona koszula.
W lekkim niedoczasie wpadłem na stację i zacząłem nerwowo szukać automatu - o, stoi. I nawet światełkami w pastelowych kolorach uspokajająco mruga. Uspokojony całkowicie przystąpiłem do wydarcia co moje.
- Kupić czy wydrukować prepaid? - Wydrukuj.
- Włóż kartę - włożona.
- Wstukaj kod - o cholera, jaki kod?...
...a, jest. Wstukany.
- Czekaj. ZZZZzzzzzzt, zzzzzzzt, zzzzzzzt - czekaj - zzzzzzzzt, zzzzzzzt - a na co mi tego tyle? Musiałem pomylić numery i jakaś wycieczka skautów zostala obrabowana z biletów...
Zabierz - zabrałem. O - jednak zgadza się. Rachunek, dwie miejscówki, dwa bile.. - a czemu jeden kartonik pusty jest? 3 minuty do odjazdu pociągu - nie zdążę do kasy... Trudnoż, będę strugał zadziwionego wielce.
Konduktor zupełnie niepolski. Uśmiechnął się, uspokoił żebym się nie martwił - nie wydrukował się bilet "tam", więc wrócę bez problemu. To jest dopiero "frontem do klienta".
Londyn - ha. Muszę tu w końcu przyjechać rekreacyjnie i coś zobaczyć bo póki co to znam King Cross i Piccadilly. Oraz - z powodu fatalnego itinerera - niechcąco zwiedzone ulice wokół naszego centrum.
- Abi, chcesz pierwszy?
- Siurrrr - uśmiechnąłem się od ucha do ucha i wetknąłem sticka w laptopa. Rzutnik zdechł. O cholera, nie wziąłem wydruków... Zaczęło się standardowe w takich wypadkach grzebanie, pstrykanie, reboot i inne bezsensowne czynności lamerskie. W końcu ktoś przytomny polazł po obsługę - cyk i działa. No to do boju.
Rzuciłem slajdzik na ekran, oko na monitor i zacząłem.
Najpierw powoli i ociężale
Ruszyła maszyna po szynach ospale
Kolejny slajdzik.
I kolejny.
I taktu przyspiesza
I gna coraz prędzej
Kolejny slajdzik
Kolejny slajdzik
Kole - oż w mordę, a to skąd się wzięło? O czym ja to miałem przy tym slajdzie gadać??
Tak to jest jak się prezentację robi miesiąc wcześniej a potem nie ma czasu jej przewietrzyć...
Na szczęście pora przedlunchowa jest błogosławieństwem dla prelegenta - nawet ci co by go chcieli zmiażdżyć, drżą ze strachu że im ktoś sandłicze zeżre i zazwyczaj stojąc pomiędzy skrwawionymi zwłokami a kanapkami - wybierają te ostatnie. Uff...
Wyłgałem się z końcówki popołudniowej sesji i z uczuciem sprawiedliwie i godziwie zarobionych 5 CME uderzyłem z buta w kierunku metra. Platforma 1 czy 2 - chyba tu? Tu. Wskoczyłem w zamykające się drzwi. Czas? Zdążę. King Cross - no to wio. I taki dumny bylem z tej mojej quasilondyńskiej sprawności tjubowej że zamiast na King Crosa poleciałem na St.Pancras. Lece, cholera - nie tu chyba? A nie, dobrze. Międzynarodowe na prawo, narodowe na wprost - no to rura. O cholera, toż to całkiem inna stacja... Dżim się przydał - bo rok temu od takich kłusów po schodach padł bym na zawał. A tu proszę zadyszka tyci-tyci, no może trochę rzężeń grubobańkowych ale bez przesady... Tylko gdzie ja mam teraz lecieć?? Nie wiesz - zapytaj. Chwała Panu trafiłem na rozgarnięta kobietę która jak usłyszała gdzie jadę to skierowała mnie do właściwej stacji. Aaaaa- raaacjaaaa... Toż nazwa nie ta... Gracias, Seniorita - uśmiechnąłem się promiennie i wpadłem na stację w momencie gdy ogłosili boarding. Jak to się przydaje 15 minut zapasu - oglądał bym sobie światła odjeżdżającego pociągu.
Pokazałem bilecik, miejscówkę, sprawdziłem miejsca - wagon G, miejsce 3. Gdzie jesteśmy? M, K, L... Dobrze że wcześniej jestem to sobie jeszcze na swoim usiądę... H, F, E... cholera jasna, za dużo kawy wypiłem czy jak? To za karę żem ją nazwał lurą. Wracamy. F, H, I - gdzie angole mają G w alfabecie?? Na wszelaki słuciaj polazłem do samego przodu - wagona niet. Pokazałem bilet facetowi w czapce.
Nu, da. Kwit ja wiżu - a ciemodanika niet!
Poradził, żeby łapać co jest wolne, bo za chwile będzie tłok - system sprzedał bilety po alfabecie, a G i J dzisiaj nie jedzie. Ale jaja...
W sumie nawet się nie zdziwiłem że przyjechałem z półgodzinnym opóźnieniem. A w zasadzie to zdziwiłem się - że tak mało.
Oczywiście zaspałem. Znaczy, radio ryknęło jak zwykle, zerwałem się jak zwykle, wyłączyłem radio - i - padłem z powrotem w pierze. Potem następuje akcja godna "Teksańskiej masakry straszliwym narzędziem" - czyli poranna trzydziestosekundowa toaleta poranna misia. Massakra. Golenie lewą ręką, zęby prawą - żżizzzzazzz, nie po uszach!!! - paniczne skoki na jednej nodze i szukanie kluczyków. Na wszelki wypadek - jako że czasu nie było coby straty ocenić - przyłożyłem płachtę papieru toaletowego do całej twarzy. Lepsze to niż zakrwawiona koszula.
W lekkim niedoczasie wpadłem na stację i zacząłem nerwowo szukać automatu - o, stoi. I nawet światełkami w pastelowych kolorach uspokajająco mruga. Uspokojony całkowicie przystąpiłem do wydarcia co moje.
- Kupić czy wydrukować prepaid? - Wydrukuj.
- Włóż kartę - włożona.
- Wstukaj kod - o cholera, jaki kod?...
...a, jest. Wstukany.
- Czekaj. ZZZZzzzzzzt, zzzzzzzt, zzzzzzzt - czekaj - zzzzzzzzt, zzzzzzzt - a na co mi tego tyle? Musiałem pomylić numery i jakaś wycieczka skautów zostala obrabowana z biletów...
Zabierz - zabrałem. O - jednak zgadza się. Rachunek, dwie miejscówki, dwa bile.. - a czemu jeden kartonik pusty jest? 3 minuty do odjazdu pociągu - nie zdążę do kasy... Trudnoż, będę strugał zadziwionego wielce.
Konduktor zupełnie niepolski. Uśmiechnął się, uspokoił żebym się nie martwił - nie wydrukował się bilet "tam", więc wrócę bez problemu. To jest dopiero "frontem do klienta".
Londyn - ha. Muszę tu w końcu przyjechać rekreacyjnie i coś zobaczyć bo póki co to znam King Cross i Piccadilly. Oraz - z powodu fatalnego itinerera - niechcąco zwiedzone ulice wokół naszego centrum.
- Abi, chcesz pierwszy?
- Siurrrr - uśmiechnąłem się od ucha do ucha i wetknąłem sticka w laptopa. Rzutnik zdechł. O cholera, nie wziąłem wydruków... Zaczęło się standardowe w takich wypadkach grzebanie, pstrykanie, reboot i inne bezsensowne czynności lamerskie. W końcu ktoś przytomny polazł po obsługę - cyk i działa. No to do boju.
Rzuciłem slajdzik na ekran, oko na monitor i zacząłem.
Najpierw powoli i ociężale
Ruszyła maszyna po szynach ospale
Kolejny slajdzik.
I kolejny.
I taktu przyspiesza
I gna coraz prędzej
Kolejny slajdzik
Kolejny slajdzik
Kole - oż w mordę, a to skąd się wzięło? O czym ja to miałem przy tym slajdzie gadać??
Tak to jest jak się prezentację robi miesiąc wcześniej a potem nie ma czasu jej przewietrzyć...
Na szczęście pora przedlunchowa jest błogosławieństwem dla prelegenta - nawet ci co by go chcieli zmiażdżyć, drżą ze strachu że im ktoś sandłicze zeżre i zazwyczaj stojąc pomiędzy skrwawionymi zwłokami a kanapkami - wybierają te ostatnie. Uff...
Wyłgałem się z końcówki popołudniowej sesji i z uczuciem sprawiedliwie i godziwie zarobionych 5 CME uderzyłem z buta w kierunku metra. Platforma 1 czy 2 - chyba tu? Tu. Wskoczyłem w zamykające się drzwi. Czas? Zdążę. King Cross - no to wio. I taki dumny bylem z tej mojej quasilondyńskiej sprawności tjubowej że zamiast na King Crosa poleciałem na St.Pancras. Lece, cholera - nie tu chyba? A nie, dobrze. Międzynarodowe na prawo, narodowe na wprost - no to rura. O cholera, toż to całkiem inna stacja... Dżim się przydał - bo rok temu od takich kłusów po schodach padł bym na zawał. A tu proszę zadyszka tyci-tyci, no może trochę rzężeń grubobańkowych ale bez przesady... Tylko gdzie ja mam teraz lecieć?? Nie wiesz - zapytaj. Chwała Panu trafiłem na rozgarnięta kobietę która jak usłyszała gdzie jadę to skierowała mnie do właściwej stacji. Aaaaa- raaacjaaaa... Toż nazwa nie ta... Gracias, Seniorita - uśmiechnąłem się promiennie i wpadłem na stację w momencie gdy ogłosili boarding. Jak to się przydaje 15 minut zapasu - oglądał bym sobie światła odjeżdżającego pociągu.
Pokazałem bilecik, miejscówkę, sprawdziłem miejsca - wagon G, miejsce 3. Gdzie jesteśmy? M, K, L... Dobrze że wcześniej jestem to sobie jeszcze na swoim usiądę... H, F, E... cholera jasna, za dużo kawy wypiłem czy jak? To za karę żem ją nazwał lurą. Wracamy. F, H, I - gdzie angole mają G w alfabecie?? Na wszelaki słuciaj polazłem do samego przodu - wagona niet. Pokazałem bilet facetowi w czapce.
Nu, da. Kwit ja wiżu - a ciemodanika niet!
Poradził, żeby łapać co jest wolne, bo za chwile będzie tłok - system sprzedał bilety po alfabecie, a G i J dzisiaj nie jedzie. Ale jaja...
W sumie nawet się nie zdziwiłem że przyjechałem z półgodzinnym opóźnieniem. A w zasadzie to zdziwiłem się - że tak mało.
czwartek, 4 czerwca 2009
Ulubieniec dzieci i kobiet
- Panie doktorze – nasz świeży nabytek ratowniczy wpadł do dyżurki – pilny wyjazd, Szeroka 16.
- A do kogo?
Nabytek rzucił nazwisko przez ramię i pognał do karetki. Niedoczekanie. Prędzej mi kościany ludek zatańczy niż ja do tej zarazy będę sobie nogi łamał.
- Sygnały? – zapytał nieco niespokojnie Szybki.
- A co w karcie stoi?
- No, że pilny...
- Tako włącz i wyj. Tylko bez rozjeżdżania staruszek na przejściach proponuję.
Jakoś nie wiedzieć czemu sygnały ryknęły ponuro ooo-reee-ooo-reee-ooo-reee. Dziwne. Na szczęście daleko nie jest więc życie ludzkie sie pewnie uratuje.
- Dzińdobry, Panie Kowalski – ucieszyłem się na widok mojego znajomego Roma leżącego sobie wygodnie na łóżeczku – a któż to umiera?
- Ty chuju jeden, kurwa twoja mać, ty kurwa doktor jesteś..
Dalej nie usłyszałem bo sobie poszedłem, zabierając zestresowanego ratownika ze sobą. Taak. Przyszedł taki – dynamiczny, z chęcią niesienia pomocy - a trafiają mu się same poronne wyjazdy. Nic to. Jeszcze czas przyjdzie że kogos uratuje.
Wlazłem spokojnie do karetki i poczekałem chwilę. Ostatecznie jak pogotowie robi 500 wyjazdów rocznie do tego samego Roma to wiadomo dokładnie czego się spodziewać.
- Panie dochtorze, bo on bardzo chory jest i się mu zaszczyk należy – zagaiła pokojowo żona.
- A kto dzwonił na pogotowie?
- A co?
Ugryzłem się w język.
- Bo wezwanie było do nieprzytomnego.
- A to dzieci coś musiały pomieszać ale on bardzo chory jest i się mu zaszczyk należy – powtórzyła zaniepokojona stanem zdrowia niedoszłego nieboszczyka.
- Zaraz tam będę – obiecałem i wyprosiłem ją z karetki.
- Iść z doktorem? – zaoferował się ratownik.
- Eee, nieee... Długo to nie potrwa – odmruknąłem i polazłem do umarlaka.
- Kowalski, co ja wam mówiłem ostatnim razem?
Rom popatrzył spod oka i nie rzekł nic.
- To ja ci przypomnę. Jak widzisz że karetka podjeżdża ze mną w środku to pakujesz bambetle i truptasz do karetki. Żadnych zaSZCZyków ci w domu nie dam. Możesz wybrać wyjazd na SOR albo pozostanie w domu.
- Ale na SORze kolejka, ja czekał nie bede.
- To idź do ośrodka.
I poszedłem w cholere.
---------------------------
Takie syutacje powtarzały się za każdym razem. Nasz znajomy dzwonił po kilka razy dziennie – chyba że akurat w telewizji było coś ciekawego albo pojechał sobie w interesach do miasta, wtedy był spokój. I nie było na niego rady. Odmówić się nie da – bo jak weźmie i umrze to dyspozytor pójdzie siedzieć. Rachunki pisać – szkoda długopisu. Na drugi dzień 60 Romów zazwyczaj przychodziło do kierownika pogotowia anulować rachunek. Zresztą kolejny minister skasował rachunki za nieuzasadnione wyjazdy i tu akurat miał sporo racji. Dla tego pogotowia pracowałem kilka lat i muszę przyznać że opisana powyżej metoda sprawdzała się praktycznie w 100%. W końcu Rom doszedł do wniosku że z ch.ami gadać nie będzie – i jak się dowiadywał od dyspozytora że mam dyżur, to z karetki rezygnował. Nie ma to jak wypracować sobie odpowiedni imidż.
- A do kogo?
Nabytek rzucił nazwisko przez ramię i pognał do karetki. Niedoczekanie. Prędzej mi kościany ludek zatańczy niż ja do tej zarazy będę sobie nogi łamał.
- Sygnały? – zapytał nieco niespokojnie Szybki.
- A co w karcie stoi?
- No, że pilny...
- Tako włącz i wyj. Tylko bez rozjeżdżania staruszek na przejściach proponuję.
Jakoś nie wiedzieć czemu sygnały ryknęły ponuro ooo-reee-ooo-reee-ooo-reee. Dziwne. Na szczęście daleko nie jest więc życie ludzkie sie pewnie uratuje.
- Dzińdobry, Panie Kowalski – ucieszyłem się na widok mojego znajomego Roma leżącego sobie wygodnie na łóżeczku – a któż to umiera?
- Ty chuju jeden, kurwa twoja mać, ty kurwa doktor jesteś..
Dalej nie usłyszałem bo sobie poszedłem, zabierając zestresowanego ratownika ze sobą. Taak. Przyszedł taki – dynamiczny, z chęcią niesienia pomocy - a trafiają mu się same poronne wyjazdy. Nic to. Jeszcze czas przyjdzie że kogos uratuje.
Wlazłem spokojnie do karetki i poczekałem chwilę. Ostatecznie jak pogotowie robi 500 wyjazdów rocznie do tego samego Roma to wiadomo dokładnie czego się spodziewać.
- Panie dochtorze, bo on bardzo chory jest i się mu zaszczyk należy – zagaiła pokojowo żona.
- A kto dzwonił na pogotowie?
- A co?
Ugryzłem się w język.
- Bo wezwanie było do nieprzytomnego.
- A to dzieci coś musiały pomieszać ale on bardzo chory jest i się mu zaszczyk należy – powtórzyła zaniepokojona stanem zdrowia niedoszłego nieboszczyka.
- Zaraz tam będę – obiecałem i wyprosiłem ją z karetki.
- Iść z doktorem? – zaoferował się ratownik.
- Eee, nieee... Długo to nie potrwa – odmruknąłem i polazłem do umarlaka.
- Kowalski, co ja wam mówiłem ostatnim razem?
Rom popatrzył spod oka i nie rzekł nic.
- To ja ci przypomnę. Jak widzisz że karetka podjeżdża ze mną w środku to pakujesz bambetle i truptasz do karetki. Żadnych zaSZCZyków ci w domu nie dam. Możesz wybrać wyjazd na SOR albo pozostanie w domu.
- Ale na SORze kolejka, ja czekał nie bede.
- To idź do ośrodka.
I poszedłem w cholere.
---------------------------
Takie syutacje powtarzały się za każdym razem. Nasz znajomy dzwonił po kilka razy dziennie – chyba że akurat w telewizji było coś ciekawego albo pojechał sobie w interesach do miasta, wtedy był spokój. I nie było na niego rady. Odmówić się nie da – bo jak weźmie i umrze to dyspozytor pójdzie siedzieć. Rachunki pisać – szkoda długopisu. Na drugi dzień 60 Romów zazwyczaj przychodziło do kierownika pogotowia anulować rachunek. Zresztą kolejny minister skasował rachunki za nieuzasadnione wyjazdy i tu akurat miał sporo racji. Dla tego pogotowia pracowałem kilka lat i muszę przyznać że opisana powyżej metoda sprawdzała się praktycznie w 100%. W końcu Rom doszedł do wniosku że z ch.ami gadać nie będzie – i jak się dowiadywał od dyspozytora że mam dyżur, to z karetki rezygnował. Nie ma to jak wypracować sobie odpowiedni imidż.
środa, 3 czerwca 2009
Rozbestwienie
Trafiła mi się konieczność odwiedzenia naszego miłego kraju nad Wisłą. Zacząłem mozolnie składać wszystkie elementy mozaiki do kupy i w końcu doszedłem do problemu przemieszczania się. Niestety, napięty plan nie daje możliwości korzystania z transportu publicznego, podjąłem więc trud grzebania po wszystkich wypożyczalniach dostępnych na lotnisku.
Kraj nad Tamizą jest dziwny. Ludziom dają zarobić. Ceny – zupełnie jak w Polsce. Co poniektóre niższe. A wypożyczenie samochodu... Jadąc na odległa wycieczką warto sprawdzić ceny lotów i samochodów – jeżeli podróżuje się samemu, często taniej wychodzi lot i samochód z wypożyczalni niż jazda całą drogę własnym. Nie mówiąc o korkach, zmęczeniu i ryzyku RTA (Road Traffic Accident).
U nas wszystko musi być do góry nogami.
Cena wynajmu w Polsce jest najwyższa w Europie. Żeby nie być gołosłownym: na Heathrow wypożyczenie tego samego samochodu w tym samym czasie - w tej samej wypożyczalni - kosztuje mniej niż POŁOWĘ ceny w Katowicach. Podrapawszy się po łbie, sprawdziłem taksówki. O – za taką kasę to ja sobie pojadę z Londynu do Aberdeen. Taksówką rzecz jasna. W takim razie jednak pożyczę coś.
Na marginesie absolutnie - dlaczego taryfa która jedzie łącznie 105 mil (czyli jakieś 170 km) w UK kosztuje 35 funtów?? A u nas Pan Taksówkarz musi wziąć za kurs Pyrzowice - Kraków 600 PLN. Czyli po dzisiejszym kursie ponad 3 razy tyle. Żeby nie było - benzyna jest po funcie - 5 PLN a podatek drogowy NIE JEST wliczony w cenę paliwa, trzeba go dodatkowo zapłacić. I dalej się opłaca.
Informatykiem nie jestem, na necie się nie znam, ale jak nie widzę https i potwierdzonego certyfikatu – to numeru karty nie podam. Za cholerę jasną się to nie chciało wyświetlić. Przekierowanie jakieś? W końcu za jedenastym razem, kuchennymi drzwiami, wlazłem do serwisu takiego jak pamiętałem z ostatniego razu. Znaczy – z https-em i certyfikatem. To gdzie ja byłem poprzednio?? Sprawdziłem wszystko 15 razy i w końcu dokonałem rezerwacji. Ups – czerwone literki nie wróżą nic dobrego.
Your reservation is not confirmed as some items are pending confirmation within 48 hours. Sprawdziłem co za cholerne items potrzebują potwierdzenia. W sumie wyszło mi tak:
„Syćko się panocku zgadza, ino musicie poczekać dwa dni coby Katowicki wypożyczacz potwierdził że wyda wom samochód po godzinach”.
Opadła mi szczęka. Korzystam z Europcar’a wszędzie gdzie potrzebny jest mi szybki transport, ale takie jaja zobaczyłem po raz pierwszy. Na wszelki wypadek zadzwoniłem od razu – co się będę dwa dni nerwował – do wypożyczalni. Miły pan poinformował mnie że robić komu po godzinach nie ma – i niestety, rezerwacji mi nie potwierdzą. Faktycznie, pół godziny później przyszedł emil, że wszystko, owszem – ale dopiero w Lądynie (nie ma takiego miasta Lądyn. Jest Lądek, Lądek Zdrój...). Czyli że auto to se moge pożyczyć od 9 do 23.30, a w nocy to oni mi mogą najwyżej pożyczyć zdrowia, szczęścia i pomyślności. Szlag mnie jasny trafi.
Ten kraj musi paść. Przychodzi klient i prosi się żeby zostać obłupionym - bo po mojemu 250 Sterlingów za pożyczenie samochodu na 4 dni to jest rozbój na prostej drodze w biały dzień - i nawet nie ma komu wznieść bejsbola. Miałem podobne sytuacje i nigdy dotychczas nie było problemu. Płaci się dodatkowe 20 Euro za odbiór w nocy i tyle.
Jeżeli ktokolwiek jest mi w stanie wytłumaczyć zaistniałą sytuację - poza dość nachalnie narzucającym się wnioskiem że cała działalność jest przykrywką, więc oficjalny biznes ma się w dupie - stawiam piwo.
Ciekawe jak ja się w środku nocy dostanę do Krakowa.
Żeby było jeszcze śmieszniej - w trakcie rezerwacji znalazłem informację że posiadacze karty kredytowej mojego banku mają 10% zniżki. Skasowałem więc dotychczasowy proces i zacząłem mozolnie wstukiwać wszystko od nowa - już jako doceniony, honorowy i głaskany po główce customer najlepszego z banków. Wyszło 2 funty drożej.
Kraj nad Tamizą jest dziwny. Ludziom dają zarobić. Ceny – zupełnie jak w Polsce. Co poniektóre niższe. A wypożyczenie samochodu... Jadąc na odległa wycieczką warto sprawdzić ceny lotów i samochodów – jeżeli podróżuje się samemu, często taniej wychodzi lot i samochód z wypożyczalni niż jazda całą drogę własnym. Nie mówiąc o korkach, zmęczeniu i ryzyku RTA (Road Traffic Accident).
U nas wszystko musi być do góry nogami.
Cena wynajmu w Polsce jest najwyższa w Europie. Żeby nie być gołosłownym: na Heathrow wypożyczenie tego samego samochodu w tym samym czasie - w tej samej wypożyczalni - kosztuje mniej niż POŁOWĘ ceny w Katowicach. Podrapawszy się po łbie, sprawdziłem taksówki. O – za taką kasę to ja sobie pojadę z Londynu do Aberdeen. Taksówką rzecz jasna. W takim razie jednak pożyczę coś.
Na marginesie absolutnie - dlaczego taryfa która jedzie łącznie 105 mil (czyli jakieś 170 km) w UK kosztuje 35 funtów?? A u nas Pan Taksówkarz musi wziąć za kurs Pyrzowice - Kraków 600 PLN. Czyli po dzisiejszym kursie ponad 3 razy tyle. Żeby nie było - benzyna jest po funcie - 5 PLN a podatek drogowy NIE JEST wliczony w cenę paliwa, trzeba go dodatkowo zapłacić. I dalej się opłaca.
Informatykiem nie jestem, na necie się nie znam, ale jak nie widzę https i potwierdzonego certyfikatu – to numeru karty nie podam. Za cholerę jasną się to nie chciało wyświetlić. Przekierowanie jakieś? W końcu za jedenastym razem, kuchennymi drzwiami, wlazłem do serwisu takiego jak pamiętałem z ostatniego razu. Znaczy – z https-em i certyfikatem. To gdzie ja byłem poprzednio?? Sprawdziłem wszystko 15 razy i w końcu dokonałem rezerwacji. Ups – czerwone literki nie wróżą nic dobrego.
Your reservation is not confirmed as some items are pending confirmation within 48 hours. Sprawdziłem co za cholerne items potrzebują potwierdzenia. W sumie wyszło mi tak:
„Syćko się panocku zgadza, ino musicie poczekać dwa dni coby Katowicki wypożyczacz potwierdził że wyda wom samochód po godzinach”.
Opadła mi szczęka. Korzystam z Europcar’a wszędzie gdzie potrzebny jest mi szybki transport, ale takie jaja zobaczyłem po raz pierwszy. Na wszelki wypadek zadzwoniłem od razu – co się będę dwa dni nerwował – do wypożyczalni. Miły pan poinformował mnie że robić komu po godzinach nie ma – i niestety, rezerwacji mi nie potwierdzą. Faktycznie, pół godziny później przyszedł emil, że wszystko, owszem – ale dopiero w Lądynie (nie ma takiego miasta Lądyn. Jest Lądek, Lądek Zdrój...). Czyli że auto to se moge pożyczyć od 9 do 23.30, a w nocy to oni mi mogą najwyżej pożyczyć zdrowia, szczęścia i pomyślności. Szlag mnie jasny trafi.
Ten kraj musi paść. Przychodzi klient i prosi się żeby zostać obłupionym - bo po mojemu 250 Sterlingów za pożyczenie samochodu na 4 dni to jest rozbój na prostej drodze w biały dzień - i nawet nie ma komu wznieść bejsbola. Miałem podobne sytuacje i nigdy dotychczas nie było problemu. Płaci się dodatkowe 20 Euro za odbiór w nocy i tyle.
Jeżeli ktokolwiek jest mi w stanie wytłumaczyć zaistniałą sytuację - poza dość nachalnie narzucającym się wnioskiem że cała działalność jest przykrywką, więc oficjalny biznes ma się w dupie - stawiam piwo.
Ciekawe jak ja się w środku nocy dostanę do Krakowa.
Żeby było jeszcze śmieszniej - w trakcie rezerwacji znalazłem informację że posiadacze karty kredytowej mojego banku mają 10% zniżki. Skasowałem więc dotychczasowy proces i zacząłem mozolnie wstukiwać wszystko od nowa - już jako doceniony, honorowy i głaskany po główce customer najlepszego z banków. Wyszło 2 funty drożej.
wtorek, 2 czerwca 2009
Optymista
Naszła mnie moja pielęgniarka preassessmentowa żeby przedyskutować „co ja na to” Jako że czasu na pierdoły nie było, poprosiłem coby pacjenta zabukowała do mojego personalnego oglądu.
Przyszedł dzisiaj. Całkiem miś, nawet większy niż ja. W obwodzie większy bo w we wzroście to już nie. No, ale to nie powód żeby się nastawić negatywnie. Zacząłem wypytywać po kolei, zgodnie z harmonogramem.
Na pierwszy ogień poszła rozedma, co to ją wpisał w pozycję „Duszności ogólne i szczegółowe” Taaak. Nie ma to jak nadwaga, Serotide i 20 papierochów dziennie. Nie wytrzymałem i palnąłem kazanko na temat zgubnych skutków palenia z uwzględnieniem umierania swobodnego na respiratorze podczas 18 miesięcznego pobytu na IT. Wszystko zrozumiem, ale jak ktoś używa bronchodilatatorów i kurzy to mam ochotę zjeść prezerwatywę. Gość trochę zbladł, nie są tu przyzwyczajeni że doktor może opier.olić. Co robić. Może się przejmie? PeOchaPa mu to nie cofnie, ale może życie przedłuży.
Następnie boleści w klacie – dawno był ostatni? A nie, okazuje się że odkąd żre sobie tableteczki, wszystko jest cacek. I nawet nitro mu niepotrzebne. Pominąłem fakt przynależności NTG i isosorbidu do tej samej grupy środków czynnych i użarłem się boleśnie w ozór bo mi się wyrwały pierwsze słowa preambuły "O szkodliwości palenia". Ostatecznie co za wiele pogadanek to niezdrowo dla percepcji. Jedna dziennie wystarczy.
Graves-Basedov. I nawet przełom miał... Fajnie. Prócz carbimazolu gość wtranżala 160 mg propranololu. No ja cież. Nie wie lewica co czyni prawica? Niby POChP nie astma, ale jak się gościa leczy betamimetykami to betabloker jakoś tak niesmacznie wygląda. Chyba że ja przez te swoja anestezje całkiem już straciłem kontakt a prawdziwą medycyną i teraz betablokery w chorobach obturacyjnych płuc są trendy? Ostatecznie 20 lat temu wywalili mnie na zbity pysk z zajęć za próbę leczenia niewydolności krążenia betablokerem - i co? Kogo teraz na wierzchu??
Trza się będzie zapisać na jaki kursik dla internistów.
Miłą nadwagę pominąłem milczeniem. BMI 37 to jeszcze nie jest trzęsienie ziemi.
Z grzeczności zrobiłem EKG, posłuchałem płuc, serducha, macnąłem wątróbkę (a raczej fałdę tłuszczu co była ponad; do oceny jedynie w CT...) wsadziłem palec w obrzęki i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku zwaliłem gościa z zabiegu.
Do dżipa napisałem miły list, że dziękuję mu za pacjenta ale jednak nie skorzystam. Może na miły wydźwięk listu wpłynął fakt że mi się spodobał?
Taki - prawdziwie optymistyczny typ. Albo nie doczytał że my jesteśmy Day Case Unit.
Przyszedł dzisiaj. Całkiem miś, nawet większy niż ja. W obwodzie większy bo w we wzroście to już nie. No, ale to nie powód żeby się nastawić negatywnie. Zacząłem wypytywać po kolei, zgodnie z harmonogramem.
Na pierwszy ogień poszła rozedma, co to ją wpisał w pozycję „Duszności ogólne i szczegółowe” Taaak. Nie ma to jak nadwaga, Serotide i 20 papierochów dziennie. Nie wytrzymałem i palnąłem kazanko na temat zgubnych skutków palenia z uwzględnieniem umierania swobodnego na respiratorze podczas 18 miesięcznego pobytu na IT. Wszystko zrozumiem, ale jak ktoś używa bronchodilatatorów i kurzy to mam ochotę zjeść prezerwatywę. Gość trochę zbladł, nie są tu przyzwyczajeni że doktor może opier.olić. Co robić. Może się przejmie? PeOchaPa mu to nie cofnie, ale może życie przedłuży.
Następnie boleści w klacie – dawno był ostatni? A nie, okazuje się że odkąd żre sobie tableteczki, wszystko jest cacek. I nawet nitro mu niepotrzebne. Pominąłem fakt przynależności NTG i isosorbidu do tej samej grupy środków czynnych i użarłem się boleśnie w ozór bo mi się wyrwały pierwsze słowa preambuły "O szkodliwości palenia". Ostatecznie co za wiele pogadanek to niezdrowo dla percepcji. Jedna dziennie wystarczy.
Graves-Basedov. I nawet przełom miał... Fajnie. Prócz carbimazolu gość wtranżala 160 mg propranololu. No ja cież. Nie wie lewica co czyni prawica? Niby POChP nie astma, ale jak się gościa leczy betamimetykami to betabloker jakoś tak niesmacznie wygląda. Chyba że ja przez te swoja anestezje całkiem już straciłem kontakt a prawdziwą medycyną i teraz betablokery w chorobach obturacyjnych płuc są trendy? Ostatecznie 20 lat temu wywalili mnie na zbity pysk z zajęć za próbę leczenia niewydolności krążenia betablokerem - i co? Kogo teraz na wierzchu??
Trza się będzie zapisać na jaki kursik dla internistów.
Miłą nadwagę pominąłem milczeniem. BMI 37 to jeszcze nie jest trzęsienie ziemi.
Z grzeczności zrobiłem EKG, posłuchałem płuc, serducha, macnąłem wątróbkę (a raczej fałdę tłuszczu co była ponad; do oceny jedynie w CT...) wsadziłem palec w obrzęki i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku zwaliłem gościa z zabiegu.
Do dżipa napisałem miły list, że dziękuję mu za pacjenta ale jednak nie skorzystam. Może na miły wydźwięk listu wpłynął fakt że mi się spodobał?
Taki - prawdziwie optymistyczny typ. Albo nie doczytał że my jesteśmy Day Case Unit.
poniedziałek, 1 czerwca 2009
Lato
W Północnej Anglii nadeszła pora upalna. Miejscowi chodzą półnago, pija płyny i masowo wylegają na plażę.Wyprowadzają psy, koty, dzieci, konie i kto co tam ma.
Znad Północnego lodowata bryza zestalała się w postaci mgły. Dla kogoś nieobytego z morzem dziwne zjawisko.
Co poniektórzy przedkładają zdrowy czynny sposób spędzania wolnego czasu nad gniciem na kocyku. Zdrowie ponad wszystko.
Na szczęście (?) amatorów spacerów nie ma zbyt dużo - wystarczy 15 minut by mieć plażę dla siebie.
Nie muszę dodawać że ciepło to jest w samochodzie i w osłoniętym od wiaterku miejscu. Poza tym nikt by mnie nie namówił na kąpiele słoneczne. Nasz Bałtyk w kwietniu jest po prostu upalny...
niedziela, 31 maja 2009
Matko jedyna
Jako że lato nastało, luzik, ciepełko i ogólne rozprężenie więc naturalną koleją rzeczy człowiek wpada na pomysły dziwne. Tak było z "Mamma mia".
Historia znana, tych którzy jeszcze się nie nadziali uprzejmie informuję że w rytm kawałków ABBY oglądamy historię panny która - korzystając z nielegalnie zdobytych informacji z pamiętnika własnej matki - zaprasza na swój ślub 3 facetów, mając nadzieję że jeden z nich jest jej ojcem.
Tak na marginesie, gdyby ktoś chciał problem rozpatrzyć na poważnie (czego jednak nie polecam...) - cóż ten jełop żeński miał w zanadrzu dla pozostałej dwójki? "Soreczki - proszę spadać"??
Początkowo nic nie zapowiada katastrofy. Wszyscy śpiewają sobie piosenki skoczne, puszczając oczko do siebie i do widza. Meryl Streep jest uroczo samodzielna, Amanda Seyfried ślicznie niewinna a duet mamino-córciany wsparty jest przez dziarską parę wyjących pięćdziesiątek, przyjaciółek matki i dwie śliczne nad podziw druhny przyszłej panny młodej.
Sytuacja się zagęszcza. Na wyspę docierają domniemani tatusiowie - Colin Firth (angielski wulkan uczuć z "Pamiętników Bridget Jones", Vermeer w "Dziewczynie z Perłą"), Pierce Brosnan któremu się nieco postarzało i wdzięk czterdziestoletniego chłopczyka próbuje podtrzymać nieogolona szczęką oraz Stellan Skarsgard (zastanawiałem się skąd ja tego typa znam - stary Bill Turner z "Piratów" był dość oczywisty ale męczyło mnie podświadomie że widziałem go gdzieś jeszcze - "Polowanie na Czerwony Październik" - zagrał kapitana Tupolewa).
Z takiej ilości grzybków musi wyjść zakalec.
Dopóki wszystko obraca się wokół pseudośmiesznej sytuacji "kto mój tatuś jest" i "żeby się tylko mamusia nie dowiedziała", idzie przeżyć. Ale wybuch wulkanu uczuć pod postacią wyjącego Pierca i odwyjowującej mu Meryl przekroczył moje możliwości kompensacyjne.
Dooglądałem do końca z obowiązku. Niestety, po nagłym zatrzymaniu krążenia nastąpił zgon pacjenta.
Jeżeli ktoś chce posłuchać sobie ABBY pijąc wódę to lepiej puścić coś z YouTube. Na trzeźwo nie radzę. Na nietrzeźwo też raczej nie.
Historia znana, tych którzy jeszcze się nie nadziali uprzejmie informuję że w rytm kawałków ABBY oglądamy historię panny która - korzystając z nielegalnie zdobytych informacji z pamiętnika własnej matki - zaprasza na swój ślub 3 facetów, mając nadzieję że jeden z nich jest jej ojcem.
Tak na marginesie, gdyby ktoś chciał problem rozpatrzyć na poważnie (czego jednak nie polecam...) - cóż ten jełop żeński miał w zanadrzu dla pozostałej dwójki? "Soreczki - proszę spadać"??
Początkowo nic nie zapowiada katastrofy. Wszyscy śpiewają sobie piosenki skoczne, puszczając oczko do siebie i do widza. Meryl Streep jest uroczo samodzielna, Amanda Seyfried ślicznie niewinna a duet mamino-córciany wsparty jest przez dziarską parę wyjących pięćdziesiątek, przyjaciółek matki i dwie śliczne nad podziw druhny przyszłej panny młodej.
Sytuacja się zagęszcza. Na wyspę docierają domniemani tatusiowie - Colin Firth (angielski wulkan uczuć z "Pamiętników Bridget Jones", Vermeer w "Dziewczynie z Perłą"), Pierce Brosnan któremu się nieco postarzało i wdzięk czterdziestoletniego chłopczyka próbuje podtrzymać nieogolona szczęką oraz Stellan Skarsgard (zastanawiałem się skąd ja tego typa znam - stary Bill Turner z "Piratów" był dość oczywisty ale męczyło mnie podświadomie że widziałem go gdzieś jeszcze - "Polowanie na Czerwony Październik" - zagrał kapitana Tupolewa).
Z takiej ilości grzybków musi wyjść zakalec.
Dopóki wszystko obraca się wokół pseudośmiesznej sytuacji "kto mój tatuś jest" i "żeby się tylko mamusia nie dowiedziała", idzie przeżyć. Ale wybuch wulkanu uczuć pod postacią wyjącego Pierca i odwyjowującej mu Meryl przekroczył moje możliwości kompensacyjne.
Dooglądałem do końca z obowiązku. Niestety, po nagłym zatrzymaniu krążenia nastąpił zgon pacjenta.
Jeżeli ktoś chce posłuchać sobie ABBY pijąc wódę to lepiej puścić coś z YouTube. Na trzeźwo nie radzę. Na nietrzeźwo też raczej nie.
sobota, 30 maja 2009
Finał "Britain's got talent"
Z najnowszych doniesień.
Susan Boyle zdesperowana nieprzychylnymi komentarzami krytyków postanowiła nie wystąpić w finale. Zmieniła zdanie po namowach jurorów którzy przywieźli ją z hotelu.
Ma niesamowitych konkurentów.
Dwunastolatek śpiewający jazzowe kawałki tak że spadają klapki. Przed słuchaniem zaleca się użycie protafixu.
Diversity - grupa taneczno-baletowa. Massakra. Kosztowali mnie kilka funtów.
Dziesięciolatka wykonująca "Fantoma w Operze". Ciarki idą po krzyżu.
Grecy - ojciec z synem. Tańczą do greckiej muzyki.
Dziadek z wnuczką - śpiewający duet.
Kilku innych śpiewających i tańczących udziałowców.
Ogłoszenie wyników o 22.30 polskiego czasu.
Will be continued...
Zuzanna Boyle druga. Diversity, zespół który wydaje się byc jednym organizmem, wygrał.
Incredible.
Susan Boyle zdesperowana nieprzychylnymi komentarzami krytyków postanowiła nie wystąpić w finale. Zmieniła zdanie po namowach jurorów którzy przywieźli ją z hotelu.
Ma niesamowitych konkurentów.
Dwunastolatek śpiewający jazzowe kawałki tak że spadają klapki. Przed słuchaniem zaleca się użycie protafixu.
Diversity - grupa taneczno-baletowa. Massakra. Kosztowali mnie kilka funtów.
Dziesięciolatka wykonująca "Fantoma w Operze". Ciarki idą po krzyżu.
Grecy - ojciec z synem. Tańczą do greckiej muzyki.
Dziadek z wnuczką - śpiewający duet.
Kilku innych śpiewających i tańczących udziałowców.
Ogłoszenie wyników o 22.30 polskiego czasu.
Will be continued...
Zuzanna Boyle druga. Diversity, zespół który wydaje się byc jednym organizmem, wygrał.
Incredible.
Piatek
Motto:
Dobry chirurg zasługuje na dobrego anestezjologa.
Zły chirurg wymaga dobrego anestezjologa.
Jako że Lorenzo wrócił z Kanarów opalony i zadowolony z życia, więc poranna lista zawierała 5 ogólnych – dwa razy żylaki, trzy przepukliny – oraz dwa drobiazgi w miejscowym. W cztery godziny. Taaa... Daj się człowiekowi wyszaleć to wraca z niesamowitym napędem do pracy. Lorenzo szalał nie tyle na Kanarach ile na koncercie – ponoć bilety pod sceną Bruca Springstena kosztowały ponad 200 od łba. To znaczy nie wiem ile bo na pytanie czy więcej niż dwie odpowiedział twierdząco – ale patrząc na Bentleya którym jeździ to raczej koncertu w sektorze 14 W oglądał nie będzie.
Po południu przyszli szlauchowcy – zawsze się upewniam czy wiedzą że gastroskopię powinno się robić przed kolonoskopią* – więc polazłem do preassessmenta żeby zobaczyć co mi zabukowali. Massakra. Odkąd Helenka poszła szukać lepszego życia w NHSie, muszę osobiście kwalifikować pacjentów z BMI 38, alergią na pierze papugi czy inna podagrą.
Najpierw przyszła moja stara znajoma, której ratowałem życie jakiś miesiąc temu po kolonoskopii. Tak jej dobrze odwodnienie zrobiło że mało ducha Panu nie zwróciła. Widać spodobał jej się wtedy miejscowy anestezjolog bo wróciła – tym razem na chirurgiczny zabieg w GA. Choroba niedokrwienna, niewydolność serca, astma (choć tu ostrożnym trzeba być bo połowa dżipów przepisuje na duszności Ventolin nie patrząc czy to obturacja czy obrzęk płuc), jakieś TIA w wywiadzie. Bez przesady mi tu. Pogaworzyliśmy sobie, opowiedziałem jej o stresującej pracy anestezjologa i poszła po nowe skierowanie – tym razem do szpitala z intensywną terapią. Może i się jej nie przyda ale na zimne trzeba dmuchać.
Jak mały byłem to zawsze zdumiewała mnie pokręcona logika dorosłych. Dmucha się na gorące – toż każdy o tym wie. Na zimne się chucha...
Następnego nie mogłem rozgryźć – w jaki sposób ktoś wpadł na pomysł że muszę go zobaczyć? W końcu znalazłem w liście od dżipa podkreśloną informację że gość wlewa w siebie 40 piw tygodniowo. Też mi osiągnięcie. U nas są tacy co dziennie wlewają 20 - co daje 140 tygodniowo - i nikt się tym nie przejmuje. Na szczęście pacjent doszedł do tego samego wniosku i po prostu nie przylazł. Pewnie wlewa.
Kolejny też przyszedł z powodów nie do końca jasnych. BMI 38,5 to pomału zaczyna być norma, reakcję na aspirynkę można mieć – po dziesięciu minutach miłej konwersacji (chat z tubylcem for free, trza korzystać) zakwalifikowałem go do zabiegu.
W końcu przyszła babcia staruszka. Już już miałem ją zwalić z zabiegu korzystając ze starego zawału, niewydolności krążenia i astmy (!) gdy dotarło do mnie że tylko palec mieć będzie prostowany przez podiatrę w miejscowym. Po przebadaniu na dziesiątą stronę uznałem że się nada. Ucieszyła się. Ktoś musi się cieszyć żeby stresować się ktoś mógł.
W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku polazłem na dżima. Trzydniowe zaległości, nie ma lekko...
________________
*a przynajmniej przetrzeć szlaucha
Dobry chirurg zasługuje na dobrego anestezjologa.
Zły chirurg wymaga dobrego anestezjologa.
Jako że Lorenzo wrócił z Kanarów opalony i zadowolony z życia, więc poranna lista zawierała 5 ogólnych – dwa razy żylaki, trzy przepukliny – oraz dwa drobiazgi w miejscowym. W cztery godziny. Taaa... Daj się człowiekowi wyszaleć to wraca z niesamowitym napędem do pracy. Lorenzo szalał nie tyle na Kanarach ile na koncercie – ponoć bilety pod sceną Bruca Springstena kosztowały ponad 200 od łba. To znaczy nie wiem ile bo na pytanie czy więcej niż dwie odpowiedział twierdząco – ale patrząc na Bentleya którym jeździ to raczej koncertu w sektorze 14 W oglądał nie będzie.
Po południu przyszli szlauchowcy – zawsze się upewniam czy wiedzą że gastroskopię powinno się robić przed kolonoskopią* – więc polazłem do preassessmenta żeby zobaczyć co mi zabukowali. Massakra. Odkąd Helenka poszła szukać lepszego życia w NHSie, muszę osobiście kwalifikować pacjentów z BMI 38, alergią na pierze papugi czy inna podagrą.
Najpierw przyszła moja stara znajoma, której ratowałem życie jakiś miesiąc temu po kolonoskopii. Tak jej dobrze odwodnienie zrobiło że mało ducha Panu nie zwróciła. Widać spodobał jej się wtedy miejscowy anestezjolog bo wróciła – tym razem na chirurgiczny zabieg w GA. Choroba niedokrwienna, niewydolność serca, astma (choć tu ostrożnym trzeba być bo połowa dżipów przepisuje na duszności Ventolin nie patrząc czy to obturacja czy obrzęk płuc), jakieś TIA w wywiadzie. Bez przesady mi tu. Pogaworzyliśmy sobie, opowiedziałem jej o stresującej pracy anestezjologa i poszła po nowe skierowanie – tym razem do szpitala z intensywną terapią. Może i się jej nie przyda ale na zimne trzeba dmuchać.
Jak mały byłem to zawsze zdumiewała mnie pokręcona logika dorosłych. Dmucha się na gorące – toż każdy o tym wie. Na zimne się chucha...
Następnego nie mogłem rozgryźć – w jaki sposób ktoś wpadł na pomysł że muszę go zobaczyć? W końcu znalazłem w liście od dżipa podkreśloną informację że gość wlewa w siebie 40 piw tygodniowo. Też mi osiągnięcie. U nas są tacy co dziennie wlewają 20 - co daje 140 tygodniowo - i nikt się tym nie przejmuje. Na szczęście pacjent doszedł do tego samego wniosku i po prostu nie przylazł. Pewnie wlewa.
Kolejny też przyszedł z powodów nie do końca jasnych. BMI 38,5 to pomału zaczyna być norma, reakcję na aspirynkę można mieć – po dziesięciu minutach miłej konwersacji (chat z tubylcem for free, trza korzystać) zakwalifikowałem go do zabiegu.
W końcu przyszła babcia staruszka. Już już miałem ją zwalić z zabiegu korzystając ze starego zawału, niewydolności krążenia i astmy (!) gdy dotarło do mnie że tylko palec mieć będzie prostowany przez podiatrę w miejscowym. Po przebadaniu na dziesiątą stronę uznałem że się nada. Ucieszyła się. Ktoś musi się cieszyć żeby stresować się ktoś mógł.
W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku polazłem na dżima. Trzydniowe zaległości, nie ma lekko...
________________
*a przynajmniej przetrzeć szlaucha
piątek, 29 maja 2009
Efekt braku Macieja
Wolność.
Ciekawe że z tak pięknego pojęcia wyrasta banda matołów łamiących przepisy (ŁUP*), zadymiarze, kibole, palacze zioła oraz inni ćpacze. Ćpacz to wyjątkowy okaz. Póki wolność rządzi jest kul. Potem niestety jest gorzej bo wątróbka zaczyna niedomagać, nereczki padają, serduszko ma frakcję wyrzutową 0.3, mózg kapcanieje albo wypadają zęby. Ale pozytywy też są. Na przykład jak ktoś ma stulejkę – to nie trzeba operować. Bo nie ma po co.
Przylazł był dzisiaj do piersi państwowej przytulon spożywacz dragów najcięższych. Wiadomo, nałóg wredny więc pomóc trzeba. W związku z czym wszyscy obowiązkowo piją methadon coby do społeczeństwa być przywróconym. Ten też.
...kamieniołomy...
Do tego w krzyżach go łupie (tramadol), zęby napierdzielają (codeina) i ma szajbe (citalopram). Szlag człowieka trafić może. Pomijając wątpliwej jakości pomysł mieszania codeiny z tramalem, na jasną cholere jeszcze mu ten metadon?? Toż koń by zdechł.
...kamieniołomy...
Zaczęło się niewinnie. Jako że trudności miał wypisane – a raczej wytatuowane – więc nie certoląc się zbytnio zapytałem czy ma jakąś żyłe której nie używał. Miał. Na tyle obiecującą że zaryzykowałem różowy venflonik – o dziwo wlazł. I nawet działał. Ha – może nie będzie najgorzej?
Było.
Najpierw zbuntowały mi się pompy. Początkowo wyły potępieńczo, alarmami drąc mordę że zaproponowane przeze mnie poziomy leków są poza granicą dopuszczalną. Później w ogóle odmówiły współpracy. Bardzo śmieszne. Gość nam dowcipy opowiada a ja nie mogę dać mu więcej. Wyłączyłem alarmy, potwierdziłem że chce otruć pacjenta i dołożyłem bolusik. Udało się o tyle że założyłem LMA i wjechaliśmy na sale operacyjną.
Można zaczynać? – chirurg wykazał się kulturą i zażądał ode mnie zdolności przepowiadania przyszłości.
- Można – skrzyżowałem palce.
Pacjent niby spał, ale na dziabę zareagował próbą wymaszerowania z sali operacyjnej. Przycisnęliśmy go do stołu. Jako że pompy pokazały mi wała, wyjąłem strzykawki i ręcznie dobiłem gościa. Zmieniłem powietrze na podtlenek, dołożyłem desfluranu i w cholere wyłączyłem propofol. Najwyraźniej mleko na gościa nie działa.
Przeżyliśmy jeszcze dwa podskoki, choć nie tak efektowne jak pierwszy i wreszcie nastał spokój. Chirurg zaczął sobie dziergać swoją robótkę, a mi do wszelakich nieszczęść doszła nieszczelność LMA. Przy TIVA to zasadniczo zwisa i powiewa – byle by się płuca wentylowały tak jak powinny. Ale jak się pacjenta dyma desfluranem za ciężkie pieniądze to przewiew 3 litrowy zamiast spodziewanych 300 ml zwiększa zużycie gazu dziesięciokrotnie. Po trzeciej próbie zmiany pozycji LMA facet załapał przeciek którego nawet 3 litry nie mogły skompensować więc z desperacji wsadziłem rurę – i – wszyscy odetchnęli z ulgą. Ja bo problem znikł, chirurg, bo mógł operować w ciszy a pielęgniarki bo przestałem używać słów warczących. Już wiedzą kiedy klnę i wszystkie polskie ozdobniki kwitują zgorszonym „doctor”. Dobrze że nie rozumieją.
W końcu turbulencje się skończyły, w oddali zamajaczył pas lotniska więc spokojnie wykonałem trzykrotny nawrót w ringu – żeby chirurg zaopatrzył wszystko jak trzeba – i posadziłem maszynkę na pasach. Facet otworzył oczy przy letalnym stężeniu wszystkiego co miał w sobie, stwierdził że to bardzo miłe było i że jeszcze do nas wróci. Maski z tlenem nie chciał. Normalny człowiek powinien być nieprzytomny a ten saturację miał 97 na powietrzu. A pies...
...A Maciej wziął kija
i kijem wywija...
Trza prać w dupę za młodu – może chociaż zęby się uratuje.
__________________________
*w piersi się łuppięę
Ciekawe że z tak pięknego pojęcia wyrasta banda matołów łamiących przepisy (ŁUP*), zadymiarze, kibole, palacze zioła oraz inni ćpacze. Ćpacz to wyjątkowy okaz. Póki wolność rządzi jest kul. Potem niestety jest gorzej bo wątróbka zaczyna niedomagać, nereczki padają, serduszko ma frakcję wyrzutową 0.3, mózg kapcanieje albo wypadają zęby. Ale pozytywy też są. Na przykład jak ktoś ma stulejkę – to nie trzeba operować. Bo nie ma po co.
Przylazł był dzisiaj do piersi państwowej przytulon spożywacz dragów najcięższych. Wiadomo, nałóg wredny więc pomóc trzeba. W związku z czym wszyscy obowiązkowo piją methadon coby do społeczeństwa być przywróconym. Ten też.
...kamieniołomy...
Do tego w krzyżach go łupie (tramadol), zęby napierdzielają (codeina) i ma szajbe (citalopram). Szlag człowieka trafić może. Pomijając wątpliwej jakości pomysł mieszania codeiny z tramalem, na jasną cholere jeszcze mu ten metadon?? Toż koń by zdechł.
...kamieniołomy...
Zaczęło się niewinnie. Jako że trudności miał wypisane – a raczej wytatuowane – więc nie certoląc się zbytnio zapytałem czy ma jakąś żyłe której nie używał. Miał. Na tyle obiecującą że zaryzykowałem różowy venflonik – o dziwo wlazł. I nawet działał. Ha – może nie będzie najgorzej?
Było.
Najpierw zbuntowały mi się pompy. Początkowo wyły potępieńczo, alarmami drąc mordę że zaproponowane przeze mnie poziomy leków są poza granicą dopuszczalną. Później w ogóle odmówiły współpracy. Bardzo śmieszne. Gość nam dowcipy opowiada a ja nie mogę dać mu więcej. Wyłączyłem alarmy, potwierdziłem że chce otruć pacjenta i dołożyłem bolusik. Udało się o tyle że założyłem LMA i wjechaliśmy na sale operacyjną.
Można zaczynać? – chirurg wykazał się kulturą i zażądał ode mnie zdolności przepowiadania przyszłości.
- Można – skrzyżowałem palce.
Pacjent niby spał, ale na dziabę zareagował próbą wymaszerowania z sali operacyjnej. Przycisnęliśmy go do stołu. Jako że pompy pokazały mi wała, wyjąłem strzykawki i ręcznie dobiłem gościa. Zmieniłem powietrze na podtlenek, dołożyłem desfluranu i w cholere wyłączyłem propofol. Najwyraźniej mleko na gościa nie działa.
Przeżyliśmy jeszcze dwa podskoki, choć nie tak efektowne jak pierwszy i wreszcie nastał spokój. Chirurg zaczął sobie dziergać swoją robótkę, a mi do wszelakich nieszczęść doszła nieszczelność LMA. Przy TIVA to zasadniczo zwisa i powiewa – byle by się płuca wentylowały tak jak powinny. Ale jak się pacjenta dyma desfluranem za ciężkie pieniądze to przewiew 3 litrowy zamiast spodziewanych 300 ml zwiększa zużycie gazu dziesięciokrotnie. Po trzeciej próbie zmiany pozycji LMA facet załapał przeciek którego nawet 3 litry nie mogły skompensować więc z desperacji wsadziłem rurę – i – wszyscy odetchnęli z ulgą. Ja bo problem znikł, chirurg, bo mógł operować w ciszy a pielęgniarki bo przestałem używać słów warczących. Już wiedzą kiedy klnę i wszystkie polskie ozdobniki kwitują zgorszonym „doctor”. Dobrze że nie rozumieją.
W końcu turbulencje się skończyły, w oddali zamajaczył pas lotniska więc spokojnie wykonałem trzykrotny nawrót w ringu – żeby chirurg zaopatrzył wszystko jak trzeba – i posadziłem maszynkę na pasach. Facet otworzył oczy przy letalnym stężeniu wszystkiego co miał w sobie, stwierdził że to bardzo miłe było i że jeszcze do nas wróci. Maski z tlenem nie chciał. Normalny człowiek powinien być nieprzytomny a ten saturację miał 97 na powietrzu. A pies...
...A Maciej wziął kija
i kijem wywija...
Trza prać w dupę za młodu – może chociaż zęby się uratuje.
__________________________
*w piersi się łuppięę
czwartek, 28 maja 2009
To jest jakaś organizacja...
Nie ma to jak organizacja.
Zamarzyło się chirurgowi operować z samego rana. To taki eufemizm na 7.30. Na wszelki wypadek nikt mi nic do ostatniej chwili nie powiedział – taka drobna podgrywka. Że niby wszyscy już umówieni, i pacjent, i zespół – a ja co, nie przyjdę? Przylazłem.
Trzeba będzie raz na jutro rozwiązać problemik.
Siedzimy, a pacjenta nie ma. Dziwne – zapłacił z własnej kieszeni, potwierdził że przyjdzie – i nie przyszedł? W końcu ktoś sprawdził historię choroby w której stało jak byk: zabieg 8.30. Tłumaczyło by to w jakiś sposób brak nie tylko pacjenta ale i chirurga. Jako że poziom wkurwieliny w żyłach mam z rana niski więc poszedłem spokojnie po herbatkę i zacząłem przeglądać zaprzyjaźnione blogi.
Pacjent w końcu przylazł, chirurg też więc duszyłem rupkę żeby dokonać oficjalnej interrogacji. Dzonk.
- A czego pani łaskawa pije wodę?
- A nie wolno?
- Wolno. Ale operować po wypiciu nie wolno.
- ...a długo?? – zapytała z przerażeniem w oczach niewiasta.
- Dwie godzinki – uśmiechnąłem się szczerze, bo mnie radość wielka wzięła. Po to dupe człowiek z łóżka zwleka o poranku żeby takie obwarzanki potem podziwiać.
Pogadałem z chirurgiem, ręce załamał, ale co mógł? Nasz klient – nasz pan. Poinformowaliśmy panią że naprawimy jej powieki po pierwszym zabiegu i zaczęliśmy wyczekiwać na kolejną pacjentkę. Szczęściem mieszkała niedaleko, więc na nasze rozpaczliwe telefony zareagowała ze zrozumieniem. I przyszła wcześniej.
Powodem do operacji było skulkowanie cycuchów. Koniec świata. Za cholere nie mogłem się połapać, czym to się niby je. Implanty miała wstawione 17 lat temu, faktycznie, z daleka widać że to sztuczne bo okrutnie okrągłe, do piłki podobne bardziej niż gruczołu wiadomego. Taaa... Dopiero jak chirurg zrobił rachciach, wszystko się wyjaśniło. Dookoła implantu powstała torebka tkanki łącznej, która bardzo ściśle, twardą, napiętą warstwą otoczyła go i zamieniła w piłkę do ręcznej. Organizm tak się broni przed ciałami obcymi i do wiadomości przyjąć nie chce że kobieta akurat sztucznego cycka mieć chciała. Na szczęście chirurgia plastyczna zawsze pomóc jest gotowa więc stare się wytło a nowe wimplanciło – i wszyscy zadowoleni. Następnie zoperowaliśmy powieki dolne zamieniając twarz z worami pod oczami na twarz po wypadku komunikacyjnym. Z niepokojem popatrzyłem na zegarek. Matko jedyna, toż to po południu, a gdzie przepukliny? A fiuty?? Nie wyleze stąd do północy...
Przepuklinka lat 77 zrobiła się śpiewająco, trochę było problemów z ciśnieniem po indukcji ale w sumie dziadek znieczulił się jak weteran wojny stuletniej. Po zabiegu otwarł oczy, zdziwił się że to już, wyraził radość i podziękowania ogólne i pojechał sobie oddychać świeżym tlenem do wybudzalni. Uff. Osiemdziesięciolatki jednak trochę mnie stresują. Następnie żylaki bez żadnej historii i zrobiła się trzecia. A tu trzy piękności męskie czekają na naprawę. Podkręciłem śrubkę, podspidowałem chirurga i robiąc pięciominutowe zmiany wykonaliśmy plan do piątej. To się nazywa praca na akord. W dodatku przez cały dzień przewijał się problem pani z bóbsami, którą albo nap.alało niemożebnie albo jej się chciało rzygać po środkach przeciwbólowych. Nie ma nic za darmo. Z pewnym niepokojem, na jej własne usilne żądanie puściłem ją w końcu do domu, naszpikowaną antyemetykami jak duszoną kaczkę. Nastepnie zaczęły się przepychanki z jednym z naprawionych panów, bo mu zaczęło przeszkadzać że krwawi. A co ja mam do tego?? Poprosiłem grzecznie żeby sobie to chirurg skonsultował. I zrobił to. Telefonicznie. Baba z wozu...
W końcu wylazłem do domu. Po 12 godzinach spędzonych miło na truciu ludzi. Należy mi się dżym jaki. Abo chociaż miły film na dobranoc.
Zamarzyło się chirurgowi operować z samego rana. To taki eufemizm na 7.30. Na wszelki wypadek nikt mi nic do ostatniej chwili nie powiedział – taka drobna podgrywka. Że niby wszyscy już umówieni, i pacjent, i zespół – a ja co, nie przyjdę? Przylazłem.
Trzeba będzie raz na jutro rozwiązać problemik.
Siedzimy, a pacjenta nie ma. Dziwne – zapłacił z własnej kieszeni, potwierdził że przyjdzie – i nie przyszedł? W końcu ktoś sprawdził historię choroby w której stało jak byk: zabieg 8.30. Tłumaczyło by to w jakiś sposób brak nie tylko pacjenta ale i chirurga. Jako że poziom wkurwieliny w żyłach mam z rana niski więc poszedłem spokojnie po herbatkę i zacząłem przeglądać zaprzyjaźnione blogi.
Pacjent w końcu przylazł, chirurg też więc duszyłem rupkę żeby dokonać oficjalnej interrogacji. Dzonk.
- A czego pani łaskawa pije wodę?
- A nie wolno?
- Wolno. Ale operować po wypiciu nie wolno.
- ...a długo?? – zapytała z przerażeniem w oczach niewiasta.
- Dwie godzinki – uśmiechnąłem się szczerze, bo mnie radość wielka wzięła. Po to dupe człowiek z łóżka zwleka o poranku żeby takie obwarzanki potem podziwiać.
Pogadałem z chirurgiem, ręce załamał, ale co mógł? Nasz klient – nasz pan. Poinformowaliśmy panią że naprawimy jej powieki po pierwszym zabiegu i zaczęliśmy wyczekiwać na kolejną pacjentkę. Szczęściem mieszkała niedaleko, więc na nasze rozpaczliwe telefony zareagowała ze zrozumieniem. I przyszła wcześniej.
Powodem do operacji było skulkowanie cycuchów. Koniec świata. Za cholere nie mogłem się połapać, czym to się niby je. Implanty miała wstawione 17 lat temu, faktycznie, z daleka widać że to sztuczne bo okrutnie okrągłe, do piłki podobne bardziej niż gruczołu wiadomego. Taaa... Dopiero jak chirurg zrobił rachciach, wszystko się wyjaśniło. Dookoła implantu powstała torebka tkanki łącznej, która bardzo ściśle, twardą, napiętą warstwą otoczyła go i zamieniła w piłkę do ręcznej. Organizm tak się broni przed ciałami obcymi i do wiadomości przyjąć nie chce że kobieta akurat sztucznego cycka mieć chciała. Na szczęście chirurgia plastyczna zawsze pomóc jest gotowa więc stare się wytło a nowe wimplanciło – i wszyscy zadowoleni. Następnie zoperowaliśmy powieki dolne zamieniając twarz z worami pod oczami na twarz po wypadku komunikacyjnym. Z niepokojem popatrzyłem na zegarek. Matko jedyna, toż to po południu, a gdzie przepukliny? A fiuty?? Nie wyleze stąd do północy...
Przepuklinka lat 77 zrobiła się śpiewająco, trochę było problemów z ciśnieniem po indukcji ale w sumie dziadek znieczulił się jak weteran wojny stuletniej. Po zabiegu otwarł oczy, zdziwił się że to już, wyraził radość i podziękowania ogólne i pojechał sobie oddychać świeżym tlenem do wybudzalni. Uff. Osiemdziesięciolatki jednak trochę mnie stresują. Następnie żylaki bez żadnej historii i zrobiła się trzecia. A tu trzy piękności męskie czekają na naprawę. Podkręciłem śrubkę, podspidowałem chirurga i robiąc pięciominutowe zmiany wykonaliśmy plan do piątej. To się nazywa praca na akord. W dodatku przez cały dzień przewijał się problem pani z bóbsami, którą albo nap.alało niemożebnie albo jej się chciało rzygać po środkach przeciwbólowych. Nie ma nic za darmo. Z pewnym niepokojem, na jej własne usilne żądanie puściłem ją w końcu do domu, naszpikowaną antyemetykami jak duszoną kaczkę. Nastepnie zaczęły się przepychanki z jednym z naprawionych panów, bo mu zaczęło przeszkadzać że krwawi. A co ja mam do tego?? Poprosiłem grzecznie żeby sobie to chirurg skonsultował. I zrobił to. Telefonicznie. Baba z wozu...
W końcu wylazłem do domu. Po 12 godzinach spędzonych miło na truciu ludzi. Należy mi się dżym jaki. Abo chociaż miły film na dobranoc.
środa, 27 maja 2009
Niewinna historia jednej małej flaszeczki
Flaszka o której mowa, została zabrana ze Zjednoczonego Królestwa do Niemiec a zawierała chloroform. Odegrała ona ważną rolę w historii Europy. Ale po kolei.
Jako że książę nie może wyjść za byle kogo za żonę – wietrzę tutaj niezgodność geometryczno-przestrzenną rasy królewskiej z pospolitymi zżeraczami chleba – Wilhelm I został był wydany za Victorię, córkę królowej brytyjskiej o tym samym imieniu. Z obowiązku przekazania swoich genów potomstwu wywiązał się doskonale i 27.01.1859 roku w Berlinie urodził się Friedrich Wilhelm Albert Victor Prinz von Preußen, od 1888 roku szerzej znany jako Wilhelm II, cesarz i król Prus. Ostatni. Można by rzec - na szczęście ostatni, gdyby nie fakt że brak posiadania cesarza w najmniejszym stopniu nie przeszkodził Niemcom w wywołaniu IIWW. W necie można zaleźć informacje o jego ancestorach – koligacje nie tylko obejmują korzenie brytyjsko-niemieckie ale też rosyjskie. Trudno to nazwać czynnikiem niskiego ryzyka...
Życie od początku zagrało z Wilhelmem nie fair – już w trakcie porodu zaczęły się schody. Mimo parcia, wsparcia i poparcia Viktoria nie mogła urodzić potomka. Królewscy specjaliści przystąpili do akcji. Przy użyciu chloroformu z rzeczonej flaszki uspili Victorię i dokonali ręcznego uwolnienia zaklinowanej lewej rączki. Nie była to procedura godna annałów medycyny. Dziecko urodziło się niedotlenione, przez kilka minut po porodzie nie oddychało a w trakcie uwalniania rączki urwano splot barkowy. Ponadto, o czym wtedy nie wiedziano, wysokie stężenie gazów anestetycznych nasila uszkodzenie mózgu spowodowane niedotlenieniem. Tak na prawdę teraz też tego nie wiemy – badania dotyczą jedynie gazów współczesnych i były przeprowadzane na zwierzętach. Chloroform to juz historia medycyny, można jedynie interpolować ww. efekt.
Nikt nigdy nie odpowie na pytanie jaki wpływ na mózg ma krótkotrwała hipoksja, szczególnie w dziecięcym wieku. Nie pozwalam swoim pacjentom zejść poniżej 95% saturacji – budzi to we mnie imperatyw pacjentowo-wentylacyjny z gatunku kategorycznych. Ale w trakcie szkolenia widziałem starych i doświadczonych anestezjologów leczących skurcz krtani – niedotlenieniem. Jak to powiedział jeden z nich: „Zanim mózg się uszkodzi, krtań puści”. I potrafili trzymać dziecko z saturacją na podłodze przez minutę. Albo i półtorej.
Dowodem koronnym na brak szkodliwości takiego postępowania miało być w ich mniemaniu przeżycie pacjenta i zdolnośc korzystania z toalety. Czyli – mówiąc po ludzku – niesranie pod siebie.
Ale – może ktoś stracił w tym procesie zdolność gry na skrzypcach? Słuch absolutny? Zdolność koncentracji? Zdolność nauki, gry w piłke nożną, dłubania w nosie, rządzenia krajem, obiektywnego spojrzenia na siebia? Pytania można mnożyć do woli.
Cokolwiek by nie mówić o szkodliwości krótkowtrwałego niedotlenienia, przypadki nadmiernie przedłużonego niedoboru tlenu zazwyczaj użyźniają glebę. Jednakowoż Wlhelmowi się udało – co prawda większość jemu wspólczesnych twierdziła że pod kopułą miał jak w kopcu ziemniaków po zdetonowaniu granatu, ale trzeba uczciwie przyznać, że nie ma żadnych doniesień jakoby defekował niekontrolowanie.
Dobre i to.
Był arogancki, agresywny, wulgarny. Przeświadczenie o własnej wielkości, podległość jedynie prawom boskim, nieomylność w porównaniu z którą papieska jest jedynie pewnego rodzaju aspektem konwersacji – wszystkie te objawy mogły być wynikiem manii lub choroby afektywnej dwubiegunowej. Nie liczył się z nikim i z niczym. Był okrutny w stosunku do matki jak i swoich podwładnych. Impulsywny i nieobliczalny.
Ostatecznie doprowadził do wojny w której poległo 6 milionów ludzi.
A wystarczyło stłuc tą cholerną flaszkę.
-------------------------
Tekst na podstawie: „Chloroform for the Kaiser”, Frank E Bennetts, Retired Consultant Anaethetist, “Anaesthesia News” No. 263 June 2009, p.16-17.
Jako że książę nie może wyjść za byle kogo za żonę – wietrzę tutaj niezgodność geometryczno-przestrzenną rasy królewskiej z pospolitymi zżeraczami chleba – Wilhelm I został był wydany za Victorię, córkę królowej brytyjskiej o tym samym imieniu. Z obowiązku przekazania swoich genów potomstwu wywiązał się doskonale i 27.01.1859 roku w Berlinie urodził się Friedrich Wilhelm Albert Victor Prinz von Preußen, od 1888 roku szerzej znany jako Wilhelm II, cesarz i król Prus. Ostatni. Można by rzec - na szczęście ostatni, gdyby nie fakt że brak posiadania cesarza w najmniejszym stopniu nie przeszkodził Niemcom w wywołaniu IIWW. W necie można zaleźć informacje o jego ancestorach – koligacje nie tylko obejmują korzenie brytyjsko-niemieckie ale też rosyjskie. Trudno to nazwać czynnikiem niskiego ryzyka...
Życie od początku zagrało z Wilhelmem nie fair – już w trakcie porodu zaczęły się schody. Mimo parcia, wsparcia i poparcia Viktoria nie mogła urodzić potomka. Królewscy specjaliści przystąpili do akcji. Przy użyciu chloroformu z rzeczonej flaszki uspili Victorię i dokonali ręcznego uwolnienia zaklinowanej lewej rączki. Nie była to procedura godna annałów medycyny. Dziecko urodziło się niedotlenione, przez kilka minut po porodzie nie oddychało a w trakcie uwalniania rączki urwano splot barkowy. Ponadto, o czym wtedy nie wiedziano, wysokie stężenie gazów anestetycznych nasila uszkodzenie mózgu spowodowane niedotlenieniem. Tak na prawdę teraz też tego nie wiemy – badania dotyczą jedynie gazów współczesnych i były przeprowadzane na zwierzętach. Chloroform to juz historia medycyny, można jedynie interpolować ww. efekt.
Nikt nigdy nie odpowie na pytanie jaki wpływ na mózg ma krótkotrwała hipoksja, szczególnie w dziecięcym wieku. Nie pozwalam swoim pacjentom zejść poniżej 95% saturacji – budzi to we mnie imperatyw pacjentowo-wentylacyjny z gatunku kategorycznych. Ale w trakcie szkolenia widziałem starych i doświadczonych anestezjologów leczących skurcz krtani – niedotlenieniem. Jak to powiedział jeden z nich: „Zanim mózg się uszkodzi, krtań puści”. I potrafili trzymać dziecko z saturacją na podłodze przez minutę. Albo i półtorej.
Dowodem koronnym na brak szkodliwości takiego postępowania miało być w ich mniemaniu przeżycie pacjenta i zdolnośc korzystania z toalety. Czyli – mówiąc po ludzku – niesranie pod siebie.
Ale – może ktoś stracił w tym procesie zdolność gry na skrzypcach? Słuch absolutny? Zdolność koncentracji? Zdolność nauki, gry w piłke nożną, dłubania w nosie, rządzenia krajem, obiektywnego spojrzenia na siebia? Pytania można mnożyć do woli.
Cokolwiek by nie mówić o szkodliwości krótkowtrwałego niedotlenienia, przypadki nadmiernie przedłużonego niedoboru tlenu zazwyczaj użyźniają glebę. Jednakowoż Wlhelmowi się udało – co prawda większość jemu wspólczesnych twierdziła że pod kopułą miał jak w kopcu ziemniaków po zdetonowaniu granatu, ale trzeba uczciwie przyznać, że nie ma żadnych doniesień jakoby defekował niekontrolowanie.
Dobre i to.
Był arogancki, agresywny, wulgarny. Przeświadczenie o własnej wielkości, podległość jedynie prawom boskim, nieomylność w porównaniu z którą papieska jest jedynie pewnego rodzaju aspektem konwersacji – wszystkie te objawy mogły być wynikiem manii lub choroby afektywnej dwubiegunowej. Nie liczył się z nikim i z niczym. Był okrutny w stosunku do matki jak i swoich podwładnych. Impulsywny i nieobliczalny.
Ostatecznie doprowadził do wojny w której poległo 6 milionów ludzi.
A wystarczyło stłuc tą cholerną flaszkę.
-------------------------
Tekst na podstawie: „Chloroform for the Kaiser”, Frank E Bennetts, Retired Consultant Anaethetist, “Anaesthesia News” No. 263 June 2009, p.16-17.
wtorek, 26 maja 2009
Raby Castle
Nieco na zachód od A1, na wysokości Darlington znajduje się kolejny, zamieszkały zamek. Raby Castle, siedziba 11 Lorda Barnard, Harry John Neville Vane. Korzenie Nevill'ów sięgają 12 wieku, są jednym z najsilniejszych rodów Północnej Anglii. To musi być niesamowite uczucie - posiadać korzenie sięgające tysiąc lat wstecz...
View Larger Map
Droga miła i prosta, A67 z Darlington, następnie skrócik B6274 - i zza wzgórza wyłania się bryła średniowiecznego zamku.
Ponieważ zamek jest dostępny dla zwiedzających od 13 (Dudek??), idziemy do ogrodów. Trochę za dużo powiedziane - w stosunku do Alnwick są malutkie - ale przytulne.
Wejść można praktycznie wszędzie, jako przybysze ze wschodnich landów czujemy się niezręcznie udeptując trawę.
Żywopłot mający tak na oko kilkadziesiąt (kilkaset?) lat.
I urocze, świeże nabytki
Fontanna wyzwoliła we mnie chęć do eksperymentów - to nie Photoshop...
Ogrodnik zdecydowanie jest artystą. Albo pali zioło.
W końcu "Trzynasta wybiła, wstaje nowy dzień". Tłuszcza posłusznie rusza zdobywać zamek.
Zamek jest niesamowity. Zarówno z zewnątrz, jak i wewnątrz. Niestety, jednoznaczna prośba o nierobienie zdjęć kończy pokaz na wewnętrznym dziedzińcu. Środek jest przedziwny - z jednej strony czuć stulecia, z drugiej strony zbieranina mebli została by porąbana i spalona przez polskiego kolekcjonera. Jedynie jadalnia i sala balowa z fortepianem wyglądają królewsko. Pozostałe pomieszczenia nie robią wielkiego wrażenia. W sali balowej siedział sobie młody człowiek i plimplał na fortepianie. Sądząc z akcentu, następca obecnego Lorda. Nikt tu taką wytworną angielszczyzną nie mówi.
A po zwiedzaniu zamku należy udać sie polna dróżką poprzezlas łąki i upolować coś na pieczyste.
Tą fotkę proponuję oglądać w nowym oknie...
View Larger Map
Droga miła i prosta, A67 z Darlington, następnie skrócik B6274 - i zza wzgórza wyłania się bryła średniowiecznego zamku.
Ponieważ zamek jest dostępny dla zwiedzających od 13 (Dudek??), idziemy do ogrodów. Trochę za dużo powiedziane - w stosunku do Alnwick są malutkie - ale przytulne.
Wejść można praktycznie wszędzie, jako przybysze ze wschodnich landów czujemy się niezręcznie udeptując trawę.
Żywopłot mający tak na oko kilkadziesiąt (kilkaset?) lat.
I urocze, świeże nabytki
Fontanna wyzwoliła we mnie chęć do eksperymentów - to nie Photoshop...
Ogrodnik zdecydowanie jest artystą. Albo pali zioło.
W końcu "Trzynasta wybiła, wstaje nowy dzień". Tłuszcza posłusznie rusza zdobywać zamek.
Zamek jest niesamowity. Zarówno z zewnątrz, jak i wewnątrz. Niestety, jednoznaczna prośba o nierobienie zdjęć kończy pokaz na wewnętrznym dziedzińcu. Środek jest przedziwny - z jednej strony czuć stulecia, z drugiej strony zbieranina mebli została by porąbana i spalona przez polskiego kolekcjonera. Jedynie jadalnia i sala balowa z fortepianem wyglądają królewsko. Pozostałe pomieszczenia nie robią wielkiego wrażenia. W sali balowej siedział sobie młody człowiek i plimplał na fortepianie. Sądząc z akcentu, następca obecnego Lorda. Nikt tu taką wytworną angielszczyzną nie mówi.
A po zwiedzaniu zamku należy udać sie polna dróżką poprzez
Tą fotkę proponuję oglądać w nowym oknie...
poniedziałek, 25 maja 2009
Wymiana kulinarna
Zaprosiliśmy sąsiadów na kolację. Jako że schabowe z ziemniaczkami zostały wcześnie przetestowane na tubylcach, postanowiliśmy że nie podejmiemy żadnego ryzyka. Zaczęło się niewinnie. Podlaliśmy schaboszczaka tatanką* i rozpoczęliśmy konwersację. Polityka, pogoda, sport, historia. Kkurcze, mózg się ścina. Przy serniczku zaproponowałem pojedynczy strzał pear brandy - czyli wyśmienitej księżycówki o mocy 70 volt. Sąsiadem nieco zatrzęsło, ale przeżył eksperyment bardzo dzielnie. A następnie zadziwił mnie niepomiernie - zagryzł kiszonym i stwierdził że to bardzo mniam jest. To może grzybka? Z pewną doza nieufności nabił rydza, nagryzł - i zaświeciły się mu oczy. A to ci dopiero...
W ramach wymiany zostałem poczęstowany jajkiem na twardo piklowanym w occie. No proszę - też mają swoje wynalazki.
Po zamordowaniu żubrówki przerzuciliśmy się na Bushmila, następnie sąsiad przyniósł Jacka Danielsa - który też nie wytrzymał zmasowanego ataku, więc trudy toczenia bitwy spoczęły na barkach - czy raczej szyjce - porto.
Nie będę się krygował, piję raczej rzadko - ale jak się trafi to za kołnierz nie wylewam. I zazwyczaj odnoszę swojego interlokutora do łóżeczka. Ale jeszcze nigdy nie trafił mi się Anglik z takim łbem.
A tak potwornego kaca nie miałem chyba nigdy.
---------------
Żubrówka z sokiem jabłkowym
W ramach wymiany zostałem poczęstowany jajkiem na twardo piklowanym w occie. No proszę - też mają swoje wynalazki.
Po zamordowaniu żubrówki przerzuciliśmy się na Bushmila, następnie sąsiad przyniósł Jacka Danielsa - który też nie wytrzymał zmasowanego ataku, więc trudy toczenia bitwy spoczęły na barkach - czy raczej szyjce - porto.
Nie będę się krygował, piję raczej rzadko - ale jak się trafi to za kołnierz nie wylewam. I zazwyczaj odnoszę swojego interlokutora do łóżeczka. Ale jeszcze nigdy nie trafił mi się Anglik z takim łbem.
A tak potwornego kaca nie miałem chyba nigdy.
---------------
Żubrówka z sokiem jabłkowym
niedziela, 24 maja 2009
Dżym
Nie ma uproś. Jak się chce ładnie wyglądać - trzeba na to ciężko zapracować. Co prawda moja lepsza połowa twierdzi że nie tyle jest to kwestia wysiłku ile wydanych pieniędzy, ale jest to typowo damski punkt widzenia.
Przygotowywałem się do tego dnia przez cały rok. Stosowałem różne podstępy, systemy, podchody a nawet podłazy. Katowałem się różnymi tredmilami i innym dziadostwem.
Kiedy wszedłem dzisiaj na sale, poczułem zew - może to dziś? Ostatecznie zaorałem kilka dni temu pól godziny na steperku z obciążeniem 10 METów a potem wlazłem na wiosło i wyszarpałem 7300 metrów w kolejne pół godziny - więc może dam rade??
Z niejaki niepokojem ustawiłem bieżnię na prędkość światła - czyli 8 km/h i zacząłem truptać. Pierwsze pięć minut daje odpowiedź jak się dzisiaj mamy - tętno mniam, żadnej zadyszki... Kkurcze, co to dla mnie. Nawet i godzinę tak mogę. Potem oczywiście było coraz trudniej, ale - udało się. Po raz pierwszy w życiu przebiegłem 4 kilometry jednym ściegiem. Duma mnie nadęęęłła okrutna, wlazłem więc jeszcze na steper z którego spadłem po piętnastu minutach z wrażeniem że ktoś zgasił światło. Taa.. Może jednak złomiku troche?
Złomiarze maja lepiej. Nie zziaje sie taki wcale, ot tu szarpnie, tam zegnie i już. Żeby sobie dodatkowo humor poprawić rzuciłem się na mój kolejny mur nie do przejścia - czyli 3x20 brzuszków... Wiem że to łatwo - ale jak się waży 105 to już mniej.
Żeby nie schudnąć za bardzo wtrząchnąłem śniadanko z grzybem. A niech tam. Do sierpnia jeszcze trochę czasu.
Przygotowywałem się do tego dnia przez cały rok. Stosowałem różne podstępy, systemy, podchody a nawet podłazy. Katowałem się różnymi tredmilami i innym dziadostwem.
Kiedy wszedłem dzisiaj na sale, poczułem zew - może to dziś? Ostatecznie zaorałem kilka dni temu pól godziny na steperku z obciążeniem 10 METów a potem wlazłem na wiosło i wyszarpałem 7300 metrów w kolejne pół godziny - więc może dam rade??
Z niejaki niepokojem ustawiłem bieżnię na prędkość światła - czyli 8 km/h i zacząłem truptać. Pierwsze pięć minut daje odpowiedź jak się dzisiaj mamy - tętno mniam, żadnej zadyszki... Kkurcze, co to dla mnie. Nawet i godzinę tak mogę. Potem oczywiście było coraz trudniej, ale - udało się. Po raz pierwszy w życiu przebiegłem 4 kilometry jednym ściegiem. Duma mnie nadęęęłła okrutna, wlazłem więc jeszcze na steper z którego spadłem po piętnastu minutach z wrażeniem że ktoś zgasił światło. Taa.. Może jednak złomiku troche?
Złomiarze maja lepiej. Nie zziaje sie taki wcale, ot tu szarpnie, tam zegnie i już. Żeby sobie dodatkowo humor poprawić rzuciłem się na mój kolejny mur nie do przejścia - czyli 3x20 brzuszków... Wiem że to łatwo - ale jak się waży 105 to już mniej.
Żeby nie schudnąć za bardzo wtrząchnąłem śniadanko z grzybem. A niech tam. Do sierpnia jeszcze trochę czasu.
sobota, 23 maja 2009
Whip
Credit crunch wyciąga szpony. Co prawda w supermarketach za cholerę nie widać żadnego krancza, szczególnie w piątek po południu. Dzikie tabuny przewalające się między półkami, jeden koszyk ciągnie synek a drugi tata. A mama luzacko ciach – pudełeczko. Ciach – puszeczka. Ciekawe że AD 1982 w Polsce wyglądał zupełnie inaczej. W sklepie nie uświadczyło ani pół ludzia – bo kto normalny będzie oglądał nagie ściany czy gołe haki. Chyba perwersant jaki jedynie...
Jako że krancz zagraża i mobilizuje – walczymy o pacjenta. Walczymy ze wszystkich sił i to nawet wbrew podłym knowaniom chirurgów którym się robić nie chce. Oooossoooochossiii?
Ano, chirurg miał listę długą, ale nie mógł zostać dłużej niż do dwunastej, bo potem gnał zarabiać pieniądze u konkurencji. W związku z powyższym zażyczył sobie żeby listę skrócić, czyli tłumacząc z chirurgicznego na nasze – zwalić ostatnich dwóch pacjentów z zabiegu. He he – tu mi kościany ludek zatańczy... Moja menadżerka prędzej wydusi z siebie słowo „premia” niż „skreślić pacjenta”. Na szczęście nie musiała wkraczać w tak potworne ostateczności. Wymyśliła że zaczniemy listę o 7.15 i – wszyscy zadowoleni. Chirurg zdąży, my nie stracimy pacjenta. Taak. Jako że mi wstawanie ranne nie przeszkadza zbytnio, zebrałem cztery litery i wkroczyłem dumnie o 7.15 do naszego treatment centre. Gdzie się okazało że wszystko gotowe, pacjenci czekają jako te baran(k)y na rzeź – i tylko się krajczy stracił. Zaczęliśmy jak zwykle, 8.15. A skończyliśmy 10 minut wg. planowanego czasu. No to ja się pytam – na cholere było robić takie cuda? Nie można to dać się ludziom wybiegać na dżimie z rana??
Na szczęście w Ukeju nadeszło Święto Banka Holideja (nie znam gościa, ale z jego powodu mamy 8 dni wolnych w roku; musi kto ważny). Przed nami 3 dni obiboctwa, więc wszelkie niedoróbki dżimowe się nadrobi. Może nawet jaką wycieczkę się zrobi? Mam taki jeden mały maluśki zameczek na widoku...
Jako że krancz zagraża i mobilizuje – walczymy o pacjenta. Walczymy ze wszystkich sił i to nawet wbrew podłym knowaniom chirurgów którym się robić nie chce. Oooossoooochossiii?
Ano, chirurg miał listę długą, ale nie mógł zostać dłużej niż do dwunastej, bo potem gnał zarabiać pieniądze u konkurencji. W związku z powyższym zażyczył sobie żeby listę skrócić, czyli tłumacząc z chirurgicznego na nasze – zwalić ostatnich dwóch pacjentów z zabiegu. He he – tu mi kościany ludek zatańczy... Moja menadżerka prędzej wydusi z siebie słowo „premia” niż „skreślić pacjenta”. Na szczęście nie musiała wkraczać w tak potworne ostateczności. Wymyśliła że zaczniemy listę o 7.15 i – wszyscy zadowoleni. Chirurg zdąży, my nie stracimy pacjenta. Taak. Jako że mi wstawanie ranne nie przeszkadza zbytnio, zebrałem cztery litery i wkroczyłem dumnie o 7.15 do naszego treatment centre. Gdzie się okazało że wszystko gotowe, pacjenci czekają jako te baran(k)y na rzeź – i tylko się krajczy stracił. Zaczęliśmy jak zwykle, 8.15. A skończyliśmy 10 minut wg. planowanego czasu. No to ja się pytam – na cholere było robić takie cuda? Nie można to dać się ludziom wybiegać na dżimie z rana??
Na szczęście w Ukeju nadeszło Święto Banka Holideja (nie znam gościa, ale z jego powodu mamy 8 dni wolnych w roku; musi kto ważny). Przed nami 3 dni obiboctwa, więc wszelkie niedoróbki dżimowe się nadrobi. Może nawet jaką wycieczkę się zrobi? Mam taki jeden mały maluśki zameczek na widoku...
piątek, 22 maja 2009
Jak umieraja dobrzy ludzie
Popołudnie. Ciepło. Słońce świeci.
Dzieci, wnuki i inna rebiata dookoła.
W trakcie koszenia kosa wypada z rąk.
Wlaśnie tak.
Dzieci, wnuki i inna rebiata dookoła.
W trakcie koszenia kosa wypada z rąk.
Wlaśnie tak.
Subskrybuj:
Posty (Atom)