Janek stał z boku, starając się nie przeszkadzać. Wokół łóżka pacjentki rozgrywał się chaotyczny na pierwszy rzut oka taniec personelu. Gruby masował pacjentkę, co jakis czas przerywał, padał komenda „Odsunąć się!”, Bodzio przykładał łyżki defibrylatora do klatki, padał strzał i Gruby wracał do masażu. Juz kilka razy odmówił zmiany. Dożarty skurczybyk - pomyslał Janek. Bedzie juz ze czterdzieści minut. Janek poprawił zwisającą rękę pacjentki. Wokoło nadgarstka zawiązana była wąska opaska - indiański talizman na szczęście, identyczny jak ten co go sobie przywiózł zeszłego roku z Peru.
- Kończymy - Gruby otarł pot z czoła i zastygł na chwile, wpatrując sie w twarz pacjentki. -Tym razem przegraliśmy. Gdzie papiery?
Pielęgniarka pokazała mu stolik gdzie Bodzio właśnie kończył buchalterię.
- Dokończysz? - Bodzio potwierdził głową i wskazał żuchwą telefon. -Zadzwoń tylko do Płaszowskiego że sekcję potrzebujemy.
Gruby wystukał numer i przytłumionym głosem zaczał rozmowę.
- A ty co tak stoisz! - Zocha bezlitośnie wypatrzyła deklującego sie w kącie Janka. -Szmata i do roboty. Trzeba podłoge pościerać, jasna cholera, zawsz tek napapraja jak nieboskie stworzenia... - jej gderliwy głos zanikł w korytarzu. Nie czekajac na dalsze słowa zachęty Janek rzucił sie do schowka i przygotował mopa. Ścierając podłoge kątem oka widział jak pielęgniarki odklejają elektrody i zasłaniają ciało kobiety białym prześcieradłem.
- Pani Krysiu?
- A ty tu czego!
- A bo tam rurke zostawili, intubacyjną, tej po reanimacji...
- To nawet tego nie wiesz? - wydarła się Krycha. -Na sekcje jedzie to wszystko na miejscu zostaje. Rury, wkłucia, cewniki. No, nie przejmuj sie tak - dodała, widząc minę Janka. -Każdy kiedyś umrze. Ty, ja. Widać tak miała pisane. Pierwszy zgon?
Janek kiwnął głową i wziął się za swoja robote. Jak w szkole stary doktor o tym mówił to sie wszyscy chichrali bo smiesznym sie wydawało mówić o nieboszczyku „zimne nóżki”. Nikt go nie przygotował na radzenie sobie z uczuciem jakie szarpało nim od srodka. Matko boska, młoda babka, świeżo po porodzie... I ciach - nie ma. I nigdy nie będzie. Zamyślony ponuro wykonywał magiczny taniec mopem pomiędzy łóżkami, niepomny zarówno lśniących niklem maszyn, z których większość była dla niego kompletną tajemnicą, jak i wielogłosowego pikania dochodzącego z kolorowych monitorów.
- Przyjecie mamy! - ostry głos Bodzia wytrącil go z transu. -Pani Basiu, musimy przygotować czwórkę, wiozą nam zawał po reanimacji.
- Doktorze, ale co z nią? - Barbara wskazała ręką zmarła. -Toz dwie godziny musi tu leżeć...
- To co mam zrobić? Wysłać tamtego na ginekologię? - zeźlił sie Bodzio. -Te przepisy mnie kiedys doprowadzą do szaleństwa. A mozemy ja postawić na korytarzu?
- Przełożyć na wózek?
- Przełóżmy. Jakiś sądny dzień dzisiaj, wolę mieć wszystko gotowe. - Bodzio znany był z ciężkich dyżurów.
- Janek, chodź tu, pomozesz mi!
Barbara przysunęła wózek, złapała za prześcieradło - Czekaj, nie tak, tu złap, o - i teraz popchnij lekko - Janek zrobił jak mu kazała i poczul ze ktos go łapie za rękę. Krycha? Spojrzał w dół i serce zgubiło swój rytm - zmarła kobieta trzymała go za nadgarstek.
- Noż w morde jeża - nie wytrzymała Barbara - też nam dziwicę orleańska przysłali! Przecież Cię nie zje. Popchnij lekko, mówię - pociągnęła za prześcieradło, Janek, czując że podłoga osuwa mu się spod nóg, popchnał z drugiej strony i nieboszczka zgrabnie spoczęła na wózku.
- Wywieź na korytarz, od strony okna. A - czekaj. - Barbara wyszła z sali, wyprosiła czekających na odwiedziny i wstawiła głowę - Teraz.
Starajac sie nie patrzeć w miejsce gdzie pod prześcieradłem widać było zarys twarzy, Janek wyjechał na korytarz, postawił wózek pod oknem i nie czekając na kolejne Ważne Zadanie uciekł do gipsowni. Byt ostatniej ostoi palaczy był co prawda zagrożony odkąd nowe regulacje antynikotynowe zaczęły histeryczni zdobywać popularnośc, ale póki co ordynator sam tam chodził na jednego koło południa. Janek wyciągnął mocnego, przypalił i ze zdumieniem zauważyl że mu drżą palce. Pewnie od ściskania mopa - odsunał od siebie mysl ze ostatnie wydarzenia wywarły na nim tak duży wpływ.
- Janek!
Znowu ta jedza? Co tym razem...
- Taak?
- Z pogotowia za toba dzwonili. Pytali czy możesz przyjść wcześniej, ktoś tam potrzebuje zastepstwa.
- A mogę?
- No toż się pytam - chcesz zostać u nas czy lecieć do karetki? - Jankowi szczęka spadła. Wcale nie taka zła ta Kryska...
- Jak mogę to polezę na pogotowie. Kumpel jedzie do matki, prosił żebym przyszedł jak dam rade.
- To do zobaczenia jutro - Krycha pomachała mu przez ramie i wróciła do papierów.
- Słyszałem żeś ostra akcję miał dzisiaj? - z niejaka zazdrością zapytał Krzysiek. Kończyli szkołę razem, złożyli papiery do tego samego szpitala i robili teraz praktyki na różnych oddziałach. Z tym że Krzysiek jeździł mopem na internie.
- Spoksik - Janek z lekceważącą miną wydmuchał dym w stronę ciemniejącego nieba. Powietrze jeszcze nie było ciepłe, w dalszym ciągu snieg bielił sie tu i ówdzie po okolicznych sczytach ale czuć było zapach ziemi, pierwszy objaw nadchodzącej wiosny. -Biedna dziewczyna. Mordowaliśmy się z nią ponad godzine. Nic sie nie dało zrobić...
- Masowałeś? - w głosie Krzyśka zabrzmiało zdumienie i podziw.
- N-nie - niechtnie przyznał Janek. -Wiesz, dwóch anestezjologów, pieć pielęgniarek...
- To co robiłeś?
- No, organizacja, wiesz, strzykawki podawałem i w ogóle...
- Kurcze, tobie to dobrze. Ja tylko mam kupy w basenach i siki w kaczce - wyznał z wyjątkową jak na niego szczerością Krzysiek.
- Przesrane.
- Przesrane.
Zacięgnęli się raz jeszce po osklepki. Wchodząc na stację napotkali Jadwigę. Sekretarka pogotowia, prawa ręka pierwszego po Bogu a jak niektórzy złośliwi twierdzili w rzeczywistości rządząca pogotowiem. Jak zawsze nienagannie ubrana, z delikatnym makijażem. Połowa chłopów w szpitalu ukręcała sobie na jej widok łeb, druga połowa się do tego nie przyznawała uprawiając zezing zakamuflowany.
- Panie Janku, mam prośbe...
- Co moge dla Pani zrobić? - prośbom Jadwigi się nie odmawiało, chyba że ktoś chciał mieć Wielkiego Szlema w jednym roku. Czyli spędzić Wielka Niedziele, Lany Poniedziałek, Wigilię i Sylwestra na dyżurze.
- Potrzebuję z archiwum historie choroby - tu pan ma numery. Dzwoniłam juz do archiwistki, jedzie z domu, powinna być za pare minut - gdyby był pan tak dobry i przyniósł to dla mnie?
- Alez oczywiście - usmiechnał sie promiennie. -A gdzie to jest?
- Nie był pan tam jeszcze? Hm. Najprościej to schodami od głównego przejścia zejść na -2, w lewo za strzałkami do prosektorium i jak pan je minie, to drugie drzwi po lewo. Zresztą, jest tam duża tabliczka, znajdzie pan.
Janek zbiegł szybko klatka na -1 i zwolnił - cholera jasna, światło szlag trafił. Nacisnał guzik pare razy ale niewiele to zmieniło - schody idące w dół skryte były w gestniejącym półmroku. Zaraz se tu kulasy połamie - pomyślał i strając sie wymacywać drogę przed sobą schodził krok za krokiem w dół. Z góry dochodził słabnący coraz bardziej odgłos wieczornej krzątaniny szpitala. Janek doszedł w końcu do drzwi na -2 i zaczał szukać klamki. Zaraza... Wyciągnął pudełko i potarł zapałke. Suchy trzask zabrzmiał wyjątkowo głośno. A - po drugiej stronie - zorientował sie że próbował otworzyć drzwi od strony zawiasów. Nacisnął klamkę i wszedł do korytarza. Wielka strzałka z napisem prosektorium zakołysała sie w migotliwym świetle. Janek zdążył jeszcze wypatrzeć kontakt i przeciąg zgasił przypalającą palce resztkę zapałki. Auć - podmuchał i w ciemności ruszył w kierunku wyłącznika. O - jest. Nacisnął, przez chwile nic sie nie działo po czym w oddali kliknał przekaźnik i w korytarzu zapaliły się dwie żarówki. Mdłe światło dwudziestek piątek odepchnęło ciemność. Janek, pogwizdując, ruszył w stronę zaproponowaną przez prosektoryjny drogowskaz. W korytarzu rozeszło się echo jego kroków wymieszane z dziarskim marszem Pierwszej Brygady. Na końcu korytarza zamajaczyła ściana, Janek rozglądnał sie po okolicznych drzwiach i nie widząc Prosektorium doszedł do końca. A - to dalej tu się idzie. Popatrzył wstecz. Nieruchomy korytarz czaił sie za nim więc nie zastanawiając sie zbytnio skręcił w lewo. Tu paliło sie tylko jedno światło. Żarówka na odległym końcu chwiała sie nieznacznie w przeciągu. Janek przyspieszył. Weźnie tą cholerną historie choroby i wraca. Co za miejsce ponure... Minał wózki koło prosektorium i stanał w świetle pod samymi drzwiami archiwum. Usmiechnał się zawczasu, nacisnął klamkę i omalże nie zaklął. Zamknięte. Jescze nie przyjechała. No nic, poczeka. Oparał się o ściane, wyciągnął papierosa, przypalił. Wydmuchujac dym popatrzył w ciemny korytarz. Powidok zapalonej zapałki zatańczył zielonym cieniem. Co to sie człowiekowi zwiduje... Zaciągnał sie jeszcze raz i zauważył że na jednym z wózków poruszyło sie prześcieradło. Czując że krew odpływa mu do nóg przypatrzył się dokładniej - a, to przeciąg tak rusza prześcieradłem... i przesuwa go na bok... spod którego wystaje drobna dłoń... Z uczuciem narastającej paniki Janek poznał charakterystyczną opaskę. Przeciąg wzmógł sie, żarówka zatańczyła pod sufitem a przeciąg zaczał zsuwać prześcieradło z twarzy nieboszczyka, odsłaniając pół czoła i dochodząc do brwi. Wystający spod prześcieradła wskazujacy palec zgiął sie nieznacznie wzywając do podejścia... Janek, czując jak paraliżująca panika obezwładnia mu nogi, wydał z siebie skrzek przerażenia i runał w ciemny korytarz.
- Jak to - nikt nie czeka? - Jadwiga z oburzeniem rzuciała do słuchawki. - Zaraz tam przyjdę.
Niech no tylko mi w łapy wpadnie ten obibok - Święta Wielkanocne ida, zaraz mu znajde zajęcie...
poniedziałek, 1 marca 2010
niedziela, 28 lutego 2010
Odpowiedź
Powyzsze zdjecie jest proba odpowiedzi dlaczego Murray jest 4 na liscie ATP, a gdyby nie Kubot - chwala mu za to co robi pod polska bandera - ktory jezdzac do Czech i USA nauczyl sie gry - nie bylo by nikogo w meskim deblu w pierwszej 100.
Pozdrowienia potreningowe.
Ide sie odzywiac.
sobota, 27 lutego 2010
Szum wentylatora
Krycha siedziała na izbie wściekła na cały świat. Co za małpa! Krew zalewała jej mózg. Przed oczami widziała sceny godne Markiza de Sade z przełożoną w roli głównej. Wielokrotnie przełożoną - pomyślała mściwie. Ostatecznie ja dupy na prawo i lewo nie daje. Żeby mi w piątek dowalić czwartą dwunastkę... Czując że ją za chwile wścieklizna zadusi, wyciągnęła papierocha z paczki i wyszła na podwórko. Najchętniej walnęła by kielicha, ale odkąd przyszedł Nawiedzony strach było ręce spirytusem myć. Zaraz z alkomatem gotowym do dmuchania leciał.
- Zimno dzisiaj, nie? - dopóki się nie odezwał nie zdawała sobie sprawy że nie jest sama.
- Zimno - wzruszyła ramionami. -Kwiecień ledwie co...
- Strasznie długo zima trzyma... - Franek był świeżym nabytkiem, prosto po szkole. Miły i do roboty chętny. Jak popracuje dwadzieścia lat to mu przejdzie - Krycha zdecydowanie nie nadawał się do konwersacji. Kurzyli niespiesznie, dym uchodził w stronę zimnego, kwietniowego nieba. Z oddali dochodziły dźwięki dyskoteki. Miarowe dudnienie skojarzyło się jej z jakimś tajemniczym obrządkiem dzikich plemion. Tańce nagich ludzi przy ognisku... Potrząsnęła głową - co to też jej po łbie chodzi. Gdzieś z daleka doszły do niej dźwięki syreny. Pogotowie? Policja? Na izbie rozdzwonił się telefon. Cholera jasna, nawet dopalić nie pozwolą. Przydeptała połówkę dobrego klubowego i przyspieszyła. Długi, straszący zgniłą zielenią spotęgowaną trupio bladym światłem jarzeniówek korytarz zadudnił echem kroków. Lepiej wiedzieć kogo diabli niosą. Zdyszana podniosła słuchawkę.
- Izba.
- Krysiu, wiozą wam poród. Namolny prosił żeby zawiadomić ginekologów.
- Ten to zawsze ma zwieracze napięte - Krycha kliknęła w widełki. -Zosia? Ponoć gotową do rodzenia wiozą. Zestaw mamy.
W sumie mogła dopalić tego klubowego. Na izbie cisza jak nigdy, w poczekalni nikogo, doktory drzemią w dyżurkach. Ech, może tak do rana dotrzyma... Jej myślom towarzyszyło ciche whumm whumm whumm obracającego się wolno wentylatora pod sufitem.
Usłyszała pisk hamulców, trzask drzwi. Doszły do niej przekleństwa i odgłosy szamotaniny. Już są z porodem? I czego tak klną?
- Franeeek! - rozdarła się na cały regulator. -Chodź na Izbeee!
Do pomieszczenia weszło dwoje ludzi ciągnąc słaniającego się na nogach chłopaka. Oż w mordę. Bladozielony, z plamą krwi na koszuli. Jasna cholera.
- Tu go dajcie! - wskazała wózek. Klepnęła go po twarzy, nie zareagował. Ambu - jest, tlen, szybciej - gdzie ten nierób pieprzony - A, jesteś - dzwoń po chirurga i anestezjologa - szybko!
Sprawdziła tętno, jest - ucieszyła się i zaczęła wentylację. Na schodach usłyszała tupot nóg. Jest to tętno czy nie ma? Do sali wpadł Gruby z depczącym mu po piętach Szybkim.
- Doktorze, przywieźli tracącego przytomność, nie reaguje.
- Kiedy?
- Może dwie minuty.
- Bierz się za masaż - zwrócił się Gruby do Szybkiego - a dla mnie rura i laryngoskop.
Krycha z ulgą oddała ambu i rzuciła się do wózka. Podała zapalony laryngoskop Grubemu i odpakowała rurkę intubacyjną..
- Misiu...
- Kurważ, nie teraz - daj prowadnicę - drugą część zdania Gruby rzucił do Krychy.
- Misiu!
- A? - do Grubego najwyraźniej dotarł niepokój w głosie Szybkiego. - Czego?
- A, o - Szybki wsadził dwa palce ułożone jak do badania ginekologicznego w klatkę piersiową chłopaka. Weszły po nadgarstek. Gruby zaniemówił. Z wyrazem szoku na twarzy założył rękawiczkę, odsunął Szybkiego i powtórzył badanie.
- O kurwa.
- O kurwa.
- O kurwa.
Potrójne przekleństwo rozeszło się po izbie. Gruby spojrzał bezradnie na Szybkiego. -Rób że coś!
- A niby co... Toż on ma dziurę w sercu na wylot... Pani Krysiu, skąd on się wziął?
- A, oni przywieźli - Krycha pokazała ręką w stronę korytarza.
Gruby wyjrzał przez drzwi. Pozostała trójka wyglądnęła za nim. Na korytarzu nikogo. Na podwórku nikogo. Cisza.
- Jacy oni? Tu nikogo nie ma... - powiedział bezradnie Szybki.
Czworo ludzi jak na komendę obróciło się w stronę noszy. Na wózku leżało bladozielone ciało z plamą krwi na brzuchu i spodniach. Z czubków palców zwisającej ręki kapały pojedyncze krople krwi. Wrażenie całkowitego bezruchu psuł jedynie wolno obracający się wentylator.
- O kurwa.
Tym razem w powietrzu cztery głosy zabrzmiały jednocześnie.
- Zimno dzisiaj, nie? - dopóki się nie odezwał nie zdawała sobie sprawy że nie jest sama.
- Zimno - wzruszyła ramionami. -Kwiecień ledwie co...
- Strasznie długo zima trzyma... - Franek był świeżym nabytkiem, prosto po szkole. Miły i do roboty chętny. Jak popracuje dwadzieścia lat to mu przejdzie - Krycha zdecydowanie nie nadawał się do konwersacji. Kurzyli niespiesznie, dym uchodził w stronę zimnego, kwietniowego nieba. Z oddali dochodziły dźwięki dyskoteki. Miarowe dudnienie skojarzyło się jej z jakimś tajemniczym obrządkiem dzikich plemion. Tańce nagich ludzi przy ognisku... Potrząsnęła głową - co to też jej po łbie chodzi. Gdzieś z daleka doszły do niej dźwięki syreny. Pogotowie? Policja? Na izbie rozdzwonił się telefon. Cholera jasna, nawet dopalić nie pozwolą. Przydeptała połówkę dobrego klubowego i przyspieszyła. Długi, straszący zgniłą zielenią spotęgowaną trupio bladym światłem jarzeniówek korytarz zadudnił echem kroków. Lepiej wiedzieć kogo diabli niosą. Zdyszana podniosła słuchawkę.
- Izba.
- Krysiu, wiozą wam poród. Namolny prosił żeby zawiadomić ginekologów.
- Ten to zawsze ma zwieracze napięte - Krycha kliknęła w widełki. -Zosia? Ponoć gotową do rodzenia wiozą. Zestaw mamy.
W sumie mogła dopalić tego klubowego. Na izbie cisza jak nigdy, w poczekalni nikogo, doktory drzemią w dyżurkach. Ech, może tak do rana dotrzyma... Jej myślom towarzyszyło ciche whumm whumm whumm obracającego się wolno wentylatora pod sufitem.
Usłyszała pisk hamulców, trzask drzwi. Doszły do niej przekleństwa i odgłosy szamotaniny. Już są z porodem? I czego tak klną?
- Franeeek! - rozdarła się na cały regulator. -Chodź na Izbeee!
Do pomieszczenia weszło dwoje ludzi ciągnąc słaniającego się na nogach chłopaka. Oż w mordę. Bladozielony, z plamą krwi na koszuli. Jasna cholera.
- Tu go dajcie! - wskazała wózek. Klepnęła go po twarzy, nie zareagował. Ambu - jest, tlen, szybciej - gdzie ten nierób pieprzony - A, jesteś - dzwoń po chirurga i anestezjologa - szybko!
Sprawdziła tętno, jest - ucieszyła się i zaczęła wentylację. Na schodach usłyszała tupot nóg. Jest to tętno czy nie ma? Do sali wpadł Gruby z depczącym mu po piętach Szybkim.
- Doktorze, przywieźli tracącego przytomność, nie reaguje.
- Kiedy?
- Może dwie minuty.
- Bierz się za masaż - zwrócił się Gruby do Szybkiego - a dla mnie rura i laryngoskop.
Krycha z ulgą oddała ambu i rzuciła się do wózka. Podała zapalony laryngoskop Grubemu i odpakowała rurkę intubacyjną..
- Misiu...
- Kurważ, nie teraz - daj prowadnicę - drugą część zdania Gruby rzucił do Krychy.
- Misiu!
- A? - do Grubego najwyraźniej dotarł niepokój w głosie Szybkiego. - Czego?
- A, o - Szybki wsadził dwa palce ułożone jak do badania ginekologicznego w klatkę piersiową chłopaka. Weszły po nadgarstek. Gruby zaniemówił. Z wyrazem szoku na twarzy założył rękawiczkę, odsunął Szybkiego i powtórzył badanie.
- O kurwa.
- O kurwa.
- O kurwa.
Potrójne przekleństwo rozeszło się po izbie. Gruby spojrzał bezradnie na Szybkiego. -Rób że coś!
- A niby co... Toż on ma dziurę w sercu na wylot... Pani Krysiu, skąd on się wziął?
- A, oni przywieźli - Krycha pokazała ręką w stronę korytarza.
Gruby wyjrzał przez drzwi. Pozostała trójka wyglądnęła za nim. Na korytarzu nikogo. Na podwórku nikogo. Cisza.
- Jacy oni? Tu nikogo nie ma... - powiedział bezradnie Szybki.
Czworo ludzi jak na komendę obróciło się w stronę noszy. Na wózku leżało bladozielone ciało z plamą krwi na brzuchu i spodniach. Z czubków palców zwisającej ręki kapały pojedyncze krople krwi. Wrażenie całkowitego bezruchu psuł jedynie wolno obracający się wentylator.
- O kurwa.
Tym razem w powietrzu cztery głosy zabrzmiały jednocześnie.
piątek, 26 lutego 2010
Estetyka gruczołu
UWAGA. POST NIE JEST DLA DZIECI, MŁODZIEŻY I OSÓB WRAŻLIWYCH NA SŁOWO „CYCKI” TAKOŻ W LICZBIE POJEDYNCZEJ JAKO I W MNOGIEJ. WW. ZAPRASZAM NA JUTRO.
Kobiety maja przerąbane. W zasadzie każdy ma - a taki anestezjolog na ten przykład to w szczególności - ale kobiety zdecydowanie łatwego życia nie maja. Chłop jak ma zmarszczki to się mówi że dodają mu uroku. Kobiecie zmarszczki przydają zmarszczek. Jak chłop siwieje to się cieszy że nie łysieje. Kobieta lata za farbami i się biedaczka truje w oparach amoniaku coby se zrobić burgunda albo inna śliwkę. Jak chłop ma cellulitis to musi spotkać się z kobietą coby mu to a/. wypatrzyła, b/. pokazała i wreszcie c/. wytłumaczyła osochozi. Ale to wszystko blednie jak z białej jabłoni dym w porównaniu z problemem biustu. Znaczy, w górach cycki się mówiło ale ponoć teraz jest to kompletnie passe.
Jak są małe - to są za małe. Jak są duże - to są za duże. Jak sterczą - to niedobrze, idzie taka bidula po ulicy i się garbi bo ma wielkie i sterczące. Jak nie sterczą- rozpacz straszliwa dusze ogarnia bo co z bimbołami robić?!? Ech... Chłop, wiadomo - może nie mieć rąk i nóg byleby nie był kaleką. Na szczęście przemysł farmaceutyczny wyprodukował ostatnio - jakieś dziesięć lat temu - blokery fosfodiesterazy 5 co rozwiązało problem wszystkim nieszczęśnikom mającym uwiąd stresogenny raz na zawsze. Do lamusa odeszły metody chińskiej medycyny czy teoria prawidłowego oświetlenia pokoju w trakcie barabara Doktora Pasikonika. Znaczy, barabara Paiskonika a nie Barabara Pasikonik, bo on na imię miał Zenon chyba. Nie pomne. Ale na pewni nie Barabara.
Na wyspach problem cycków małych przeważa nad problemem cycków innych - a to z powodu uwarunkowań genetycznych dzięki który tubylczynie w większości są wyposażone w cycuchy wielkie. W sklepie łatwo spotkać biustonosz EE, natomiast B w zasadzie wisi sobie na półkach dla trzynastolatek. O czym pisać nie wolno bo ma to kontekst seksualny i podpada pod pedofilię. Tubylczyniom nie grozi więc syndrom Pameli A., która zniesmaczona swoim turbobiustem oberżnęła sobie operacyjnie cycki do wartości ogólnie pojmowanych jako rozsądne, natomiast gnębi ich niewymownie wszystko co ma rozmiar niemelonowaty. I ścierpieć tego nie mogą.
Coś w tym jest - po ulicy chodzi masa samotnych, ładnych kobiet z małym biustem które patrzą z zazdrością na potwory szpetne lecz cycate, co walkę o samca zdobyły ekspozycją gruczołów mlecznych ponadnormatywnej wielkości. Stąd od czasu do czasu trafia się nieszczęśnica co swoje śliczności chce powiększyć ile tylko da radę. Musze przyznać że jest w tym jakieś oszustwo - toż samiec, oceniający samicę pod kątem możliwości wykarmienia młodych, nie bierze pod uwagę silikonu napchanego pod gruczoł. Przecież dziecka silikonu żreć nie będą - mleka im trzeba. Co prawda historia zna przypadek Kazia, jednego z trojaczków, który wyrósł na dźwięczny bas bo mu do karmienia cycka zabrakło i ojciec poił fuksiarza piwem, ale o ile można zastąpić mleko pełnowartościowym napojem spożywczym, o tyle trudno sobie wyobrazić zdrowe dziecko wypasione cyckiem z silikonu. Dlatego też samiec prawdziwy woli cycka małego a naturalnego od silikonów bimbających sobie szyderczo z jego rozrodczej estetyki.
W zasadzie, z samczego punktu widzenia, mając ciężarówkę jabłek nie szukamy amatorów arbuzów, czy - gdyby aluzja była zbyt zawoalowana - melonów tylko raczej jabłkofilii, ale jak widać można odwrotnie. Napompować jabłuszka silikonem i sprzedać je melonmanom.
O tempora...
Kobiety maja przerąbane. W zasadzie każdy ma - a taki anestezjolog na ten przykład to w szczególności - ale kobiety zdecydowanie łatwego życia nie maja. Chłop jak ma zmarszczki to się mówi że dodają mu uroku. Kobiecie zmarszczki przydają zmarszczek. Jak chłop siwieje to się cieszy że nie łysieje. Kobieta lata za farbami i się biedaczka truje w oparach amoniaku coby se zrobić burgunda albo inna śliwkę. Jak chłop ma cellulitis to musi spotkać się z kobietą coby mu to a/. wypatrzyła, b/. pokazała i wreszcie c/. wytłumaczyła osochozi. Ale to wszystko blednie jak z białej jabłoni dym w porównaniu z problemem biustu. Znaczy, w górach cycki się mówiło ale ponoć teraz jest to kompletnie passe.
Jak są małe - to są za małe. Jak są duże - to są za duże. Jak sterczą - to niedobrze, idzie taka bidula po ulicy i się garbi bo ma wielkie i sterczące. Jak nie sterczą- rozpacz straszliwa dusze ogarnia bo co z bimbołami robić?!? Ech... Chłop, wiadomo - może nie mieć rąk i nóg byleby nie był kaleką. Na szczęście przemysł farmaceutyczny wyprodukował ostatnio - jakieś dziesięć lat temu - blokery fosfodiesterazy 5 co rozwiązało problem wszystkim nieszczęśnikom mającym uwiąd stresogenny raz na zawsze. Do lamusa odeszły metody chińskiej medycyny czy teoria prawidłowego oświetlenia pokoju w trakcie barabara Doktora Pasikonika. Znaczy, barabara Paiskonika a nie Barabara Pasikonik, bo on na imię miał Zenon chyba. Nie pomne. Ale na pewni nie Barabara.
Na wyspach problem cycków małych przeważa nad problemem cycków innych - a to z powodu uwarunkowań genetycznych dzięki który tubylczynie w większości są wyposażone w cycuchy wielkie. W sklepie łatwo spotkać biustonosz EE, natomiast B w zasadzie wisi sobie na półkach dla trzynastolatek. O czym pisać nie wolno bo ma to kontekst seksualny i podpada pod pedofilię. Tubylczyniom nie grozi więc syndrom Pameli A., która zniesmaczona swoim turbobiustem oberżnęła sobie operacyjnie cycki do wartości ogólnie pojmowanych jako rozsądne, natomiast gnębi ich niewymownie wszystko co ma rozmiar niemelonowaty. I ścierpieć tego nie mogą.
Coś w tym jest - po ulicy chodzi masa samotnych, ładnych kobiet z małym biustem które patrzą z zazdrością na potwory szpetne lecz cycate, co walkę o samca zdobyły ekspozycją gruczołów mlecznych ponadnormatywnej wielkości. Stąd od czasu do czasu trafia się nieszczęśnica co swoje śliczności chce powiększyć ile tylko da radę. Musze przyznać że jest w tym jakieś oszustwo - toż samiec, oceniający samicę pod kątem możliwości wykarmienia młodych, nie bierze pod uwagę silikonu napchanego pod gruczoł. Przecież dziecka silikonu żreć nie będą - mleka im trzeba. Co prawda historia zna przypadek Kazia, jednego z trojaczków, który wyrósł na dźwięczny bas bo mu do karmienia cycka zabrakło i ojciec poił fuksiarza piwem, ale o ile można zastąpić mleko pełnowartościowym napojem spożywczym, o tyle trudno sobie wyobrazić zdrowe dziecko wypasione cyckiem z silikonu. Dlatego też samiec prawdziwy woli cycka małego a naturalnego od silikonów bimbających sobie szyderczo z jego rozrodczej estetyki.
W zasadzie, z samczego punktu widzenia, mając ciężarówkę jabłek nie szukamy amatorów arbuzów, czy - gdyby aluzja była zbyt zawoalowana - melonów tylko raczej jabłkofilii, ale jak widać można odwrotnie. Napompować jabłuszka silikonem i sprzedać je melonmanom.
O tempora...
czwartek, 25 lutego 2010
Chlop do obrazu
Nurs jest zjawiskiem dziwnym. Z jednej strony potrafi, trzymajac gajdlans w ręku, stanąć doktorowi a nawet logice wbrew, z drugiej z tym samym gajdlansem przyłazi nie wiadomo po co i sie upewnia czy aby to my na pewno gajdlansujemy pacjenta czy nie. Zaraza.
Odnośnie gajdlansowania bezdyskusyjnego przyszła ostatnio dzieweczka zęby rwać w ogólnym. I wszystko by było kul jak by nie wygrzebanie faktu żucia gumy (do żucia rzecz jasna, nie wiem czy można żuć inne gumy, nie próbowałem). Dzięki temu panna poszła z kompletem uzębienia coby przemyśleć istotę problemu czyli kogo tu posrało. Jak juz pisałem kiedyś, z gajdlansa wynika że pacjent może jeść co chce sześć godzin przed zabiegiem ale nie wolno mu żuć gumy w dniu zabiegu. W związku z powyższym pacjent operowany o 14 może wtranżolić parnik ziemniaków z otrebami o 7 rano, ale jak sobie o szóstej, sypiac te otreby, żuł gume - to idzie precz.
Kolejny gajdlans którym się bezlitośnie wywija to nadciśnienie. Tu gadka jest prosta i w zasadzie bezdyskusyjna. Wartościa graniczną jest 180/105 mmHg i nie ma znaczenia czy to pomiar był jednorazowy czy też nie. Ma za wysokie - idzie precz. Niezależnie od standardów pisania gajdlansów ten jest wręcz lakoniczny. I tu dochodzimy do sedna. Wpada wczoraj nurs przedzabiegowy żeby mnie poinformować o pacjencie zabukowanym na dzisiaj co to wyprodukował na jej widok 190/110. Czyli - że się wygajdlansował z zabiegu. No to ossochoźi? No bo on jest przedsiebiorcą i musi pracować a nie może bo ma przepuklinę. And? No i chce byc operowany jutro. Iiii...? - zawiesiłem głos bom nie bardzo skumał czaczę. Toż gajdlans nie rozróżnia etatowych od selfemplojmentowych. No bo on jest na liście na rano, zapodał nurs. To go skreśl. Przyjdzie jutro i będzie miał 200/120. Szkoda jego i naszego czasu. Wyslij go do dżipa, poje tabletek przez tydzień i się go zoperuje.
Przylazłem rano i się dowiedziałem że moj pacjent do dżipa poszedł - ten mu zmierzył ciśnienie, stwierdził że 159/95 do żadnego leczenia się nie kwalifikuje i przysłał go z powrotem. Napisałem mu list w którym wyjaśniłem bardzo grzecznie i miło że jak kto ma 210/125 w chwili przyjęcia to się może zoperowac na cokolwiek ale beze mnie - bo ja go nie zamierzam tknąć małym palcem. Początkowo pacjent był niecowkur zdenerwowany, alem mu poiedział że jego wellbeing jest zaraz po jego safety, które to jest absolutnym paramount. Pokiwał głową i poszedł. Dżipowi na wszelki wypadek napisałm formułkę że jeżeli uważa że to jest nadciśnienie indukowane stresem to niech go wyśle do szpitala gdzie go poczestuja Głupim Jasiem na gudmyrning. Ja tu warunków na to nie mam.
Poniewaz jak się dzień zacznie - tak sie i kończy, następny przylazł miły i sympatyczny jegomość żrący sobie poprawiacz nastroju. Fajne lekarstwo, człowiek jakis taki mniej ponury chodzi. Problem w tym że to się żre zarówno z niesterydowymi lekami p.zapalnymi - jako że wzrasta ryzyko krwawienia - jak i z tramadolem któren to może wpływać toksycznie na mózg. Czyli innymi słowy uspić nie problem - problem leki tak dobrać żeby się pół ulicy nie zleciało słysząc ryki rozpaczliwe. Pooperacyjnie dostał morfinę ale jak on noc przetrzyma na cocodamolu - mieszanka kodeiny z paracetamolem - i diclofenacu - cos trza dać, ryzyko krwawienia po przepuklinie duże nie jest - nie mam pojecia.
Odnośnie gajdlansowania bezdyskusyjnego przyszła ostatnio dzieweczka zęby rwać w ogólnym. I wszystko by było kul jak by nie wygrzebanie faktu żucia gumy (do żucia rzecz jasna, nie wiem czy można żuć inne gumy, nie próbowałem). Dzięki temu panna poszła z kompletem uzębienia coby przemyśleć istotę problemu czyli kogo tu posrało. Jak juz pisałem kiedyś, z gajdlansa wynika że pacjent może jeść co chce sześć godzin przed zabiegiem ale nie wolno mu żuć gumy w dniu zabiegu. W związku z powyższym pacjent operowany o 14 może wtranżolić parnik ziemniaków z otrebami o 7 rano, ale jak sobie o szóstej, sypiac te otreby, żuł gume - to idzie precz.
Kolejny gajdlans którym się bezlitośnie wywija to nadciśnienie. Tu gadka jest prosta i w zasadzie bezdyskusyjna. Wartościa graniczną jest 180/105 mmHg i nie ma znaczenia czy to pomiar był jednorazowy czy też nie. Ma za wysokie - idzie precz. Niezależnie od standardów pisania gajdlansów ten jest wręcz lakoniczny. I tu dochodzimy do sedna. Wpada wczoraj nurs przedzabiegowy żeby mnie poinformować o pacjencie zabukowanym na dzisiaj co to wyprodukował na jej widok 190/110. Czyli - że się wygajdlansował z zabiegu. No to ossochoźi? No bo on jest przedsiebiorcą i musi pracować a nie może bo ma przepuklinę. And? No i chce byc operowany jutro. Iiii...? - zawiesiłem głos bom nie bardzo skumał czaczę. Toż gajdlans nie rozróżnia etatowych od selfemplojmentowych. No bo on jest na liście na rano, zapodał nurs. To go skreśl. Przyjdzie jutro i będzie miał 200/120. Szkoda jego i naszego czasu. Wyslij go do dżipa, poje tabletek przez tydzień i się go zoperuje.
Przylazłem rano i się dowiedziałem że moj pacjent do dżipa poszedł - ten mu zmierzył ciśnienie, stwierdził że 159/95 do żadnego leczenia się nie kwalifikuje i przysłał go z powrotem. Napisałem mu list w którym wyjaśniłem bardzo grzecznie i miło że jak kto ma 210/125 w chwili przyjęcia to się może zoperowac na cokolwiek ale beze mnie - bo ja go nie zamierzam tknąć małym palcem. Początkowo pacjent był nieco
Poniewaz jak się dzień zacznie - tak sie i kończy, następny przylazł miły i sympatyczny jegomość żrący sobie poprawiacz nastroju. Fajne lekarstwo, człowiek jakis taki mniej ponury chodzi. Problem w tym że to się żre zarówno z niesterydowymi lekami p.zapalnymi - jako że wzrasta ryzyko krwawienia - jak i z tramadolem któren to może wpływać toksycznie na mózg. Czyli innymi słowy uspić nie problem - problem leki tak dobrać żeby się pół ulicy nie zleciało słysząc ryki rozpaczliwe. Pooperacyjnie dostał morfinę ale jak on noc przetrzyma na cocodamolu - mieszanka kodeiny z paracetamolem - i diclofenacu - cos trza dać, ryzyko krwawienia po przepuklinie duże nie jest - nie mam pojecia.
środa, 24 lutego 2010
Jak na Zawiszy
Człowiek w życiu to przesrane ma. Nieszczęścia i stresy się sypia wokoło, napięcie wzrasta, na palcach maleje. Anestezjolog ma przesrane podwójnie. Z jednej strony mianowicie musi się zajmować pacjentem - który to jest bonum superiorum - a z drugiej musi dogadzać chirurgowi. Ten wiadomo - czasem humor ma dobry ale najczęściej nie. Pod tym względem Brytole są dziwni. Przyjdzie taki i przez cały dzień raz burknie do instrumentalnej - która tu z niewiadomych powodów nazywa się scrub nurse - że mu się igła nie podoba... I klops. A raczej pasztet z gęsiej wątróbki na truflach. Potem biedny nurs trzęsącym się głosem opowiada jaki to gbur okropny przychodzi pracować. Wyraziłem nieśmiało pogląd że każda nursa brytyjska powinna pojechać na trzy tygodnie do dowolnego polskiego szpitala i poasystować urazowcom - ortopedom. Po powrocie sławić będzie niebiańską kulturę tutejszych chamów i po dupie ich całować.
Człowiek w życiu przesrane ma. Dlatego tak ważne jest by mieć jakiś stały punkt, coś co w otaczającym nas zewsząd chaosie przyniesie poczucie pewności, skała i opoka, niezmienna wczoraj, dziś i jutro. W przypadku anestezjologa takim dobrym duchem jest jego brat w utrapieniu. Czyli chirurg.
Można na niego zawsze liczyć. Jak zabukuje listę na 8:30, nigdy się nie zdarzy by przyszedł przed 8:30. Co prawda w tej pewności jest pewna niewiadoma, mianowicie ile się spóźni - więc nie wiadomo czy wystarczy zaplanować sobie rano kawusię i prasówkę znajomych blogów czy też bułeczka się jednak zmieści - ale że tak się stanie jest pewne jak upadek imperium uesańskiego. Może jeszcze nie teraz, ale w końcu to nastąpi. Ostatecznie żadne imperium nie przetrwało to czemu akurat to miałoby przetrwać. Zresztą Chińczycy juz doły kopia pod dolarem a ci wiadomo - jak się za coś wezma, to z prostej gimnastyki zrobia układ choreograficzny co to sie normalny człowiek pół roku uczy.
Gdyby ktoś myślał że chirurg jest pracownikiem złym, mylił by się grubo. Gdyż niezależnie od tego ile się spóźni - listę skończy przynajmniej z godzinnym obsuwem. Chyba że mu podstępnie anestezjolog wyharata pół listy używając podstępów z wkurwianiem nadciśnieniowców, zwalaniu gum do żucia oraz częstowaniu lizakami cukrzyków bez porannych tabletek.
Tutaj ma zastosowanie zmodyfikowane prawo Murphy'ego które mówi że waga spadającego przedmiotu jest wprost proporcjonalna do ceny urządzenia na które spada. Modyfikację nazwę sobie abnegatową, jako żem jej jeszcze nie słyszał. Roszczenia przyjmuję w zawitym 7 dniowym terminie i odrzucam na pniu. Zasada brzmi następująco:
Czas spóźnienia chirurga na zabieg jest wprost proporcjonalny do iloczynu ciężkości stanu pacjenta i jego wkurwienia spowodowanego poranną głodówką a całościowe spóźnienie listy jest wprost proporcjonalne do kwadratu współczynnika ważności spraw zaplanowanych przez anestezjologa.
Po wykonaniu wszystkich T-studentów, współczynników chi i określeniu współczynnika pewności p można wysunąć następujące aproksymacje:
- anestezjolog umówił się z małżonka na wspólne popołudnie - chirurg przychodzi z godzinnym opóźnieniem i pier..oląc się niemożebnie przeciąga wszystko do czasu zamknięcia sklepów;
- robimy przegląd samochodu - wiadomo, będziemy musieli wstać na drugi dzień rano i piechotą zasuwać po odbiór do mechanika;
- ślub przyjaciela - 12 godzin (zabezpiecza to również wesele i poprawiny)
- własny ślub - prócz spóźnienia i pier..olenia chirurg oddaje pacjenta w stanie tragicznie beznadziejnym, po czym idzie do domu w przelocie informując rodzinę że "operacja się udała". Co jest najlepszym dowodem że chirurg nie Pinokio - z takim nosem nie byłby w stanie wejść do windy. Ani zejść po schodach.
Na szczęście dzisiaj, korzystając z krótkiego dnia który wg. listy powinien skończyć się o jedenastej, zaplanowałem sobie jedynie dżima. Dzięki temu chirurg spóźnił się tylko godzinę, o jedenastej skończył pierwszy zabieg miast czwartego a łącznie jego seksualny stosunek do swoich obowiązków, pacjenta i personelu pozwolił mi na wyjście z roboty o 14:30. Czyli jakby trzy i pół godziny po czasie.
Zupełnie nie rozumiem skąd mi się potem wzięło tyle energii: 5 kilometrów zrobiłem zupełnie bezwysiłkowo w 29'45'', pół godziny na wiośle to 7,2 km, w kolejne pół godziny na stepperze wyorałem 525 kcal a rowerek potem świszczał i skrzypiał. Dwie godziny. Chyba jednak wystartuje w jakimś półmaratonie jeszcze na tą jesień. Jak mi tylko łupanie w stawie przejdzie, tym samym com go złamał u Oreoranów na zasikanych schodach.
Człowiek w życiu przesrane ma. Dlatego tak ważne jest by mieć jakiś stały punkt, coś co w otaczającym nas zewsząd chaosie przyniesie poczucie pewności, skała i opoka, niezmienna wczoraj, dziś i jutro. W przypadku anestezjologa takim dobrym duchem jest jego brat w utrapieniu. Czyli chirurg.
Można na niego zawsze liczyć. Jak zabukuje listę na 8:30, nigdy się nie zdarzy by przyszedł przed 8:30. Co prawda w tej pewności jest pewna niewiadoma, mianowicie ile się spóźni - więc nie wiadomo czy wystarczy zaplanować sobie rano kawusię i prasówkę znajomych blogów czy też bułeczka się jednak zmieści - ale że tak się stanie jest pewne jak upadek imperium uesańskiego. Może jeszcze nie teraz, ale w końcu to nastąpi. Ostatecznie żadne imperium nie przetrwało to czemu akurat to miałoby przetrwać. Zresztą Chińczycy juz doły kopia pod dolarem a ci wiadomo - jak się za coś wezma, to z prostej gimnastyki zrobia układ choreograficzny co to sie normalny człowiek pół roku uczy.
Gdyby ktoś myślał że chirurg jest pracownikiem złym, mylił by się grubo. Gdyż niezależnie od tego ile się spóźni - listę skończy przynajmniej z godzinnym obsuwem. Chyba że mu podstępnie anestezjolog wyharata pół listy używając podstępów z wkurwianiem nadciśnieniowców, zwalaniu gum do żucia oraz częstowaniu lizakami cukrzyków bez porannych tabletek.
Tutaj ma zastosowanie zmodyfikowane prawo Murphy'ego które mówi że waga spadającego przedmiotu jest wprost proporcjonalna do ceny urządzenia na które spada. Modyfikację nazwę sobie abnegatową, jako żem jej jeszcze nie słyszał. Roszczenia przyjmuję w zawitym 7 dniowym terminie i odrzucam na pniu. Zasada brzmi następująco:
Czas spóźnienia chirurga na zabieg jest wprost proporcjonalny do iloczynu ciężkości stanu pacjenta i jego wkurwienia spowodowanego poranną głodówką a całościowe spóźnienie listy jest wprost proporcjonalne do kwadratu współczynnika ważności spraw zaplanowanych przez anestezjologa.
Po wykonaniu wszystkich T-studentów, współczynników chi i określeniu współczynnika pewności p można wysunąć następujące aproksymacje:
- anestezjolog umówił się z małżonka na wspólne popołudnie - chirurg przychodzi z godzinnym opóźnieniem i pier..oląc się niemożebnie przeciąga wszystko do czasu zamknięcia sklepów;
- robimy przegląd samochodu - wiadomo, będziemy musieli wstać na drugi dzień rano i piechotą zasuwać po odbiór do mechanika;
- ślub przyjaciela - 12 godzin (zabezpiecza to również wesele i poprawiny)
- własny ślub - prócz spóźnienia i pier..olenia chirurg oddaje pacjenta w stanie tragicznie beznadziejnym, po czym idzie do domu w przelocie informując rodzinę że "operacja się udała". Co jest najlepszym dowodem że chirurg nie Pinokio - z takim nosem nie byłby w stanie wejść do windy. Ani zejść po schodach.
Na szczęście dzisiaj, korzystając z krótkiego dnia który wg. listy powinien skończyć się o jedenastej, zaplanowałem sobie jedynie dżima. Dzięki temu chirurg spóźnił się tylko godzinę, o jedenastej skończył pierwszy zabieg miast czwartego a łącznie jego seksualny stosunek do swoich obowiązków, pacjenta i personelu pozwolił mi na wyjście z roboty o 14:30. Czyli jakby trzy i pół godziny po czasie.
Zupełnie nie rozumiem skąd mi się potem wzięło tyle energii: 5 kilometrów zrobiłem zupełnie bezwysiłkowo w 29'45'', pół godziny na wiośle to 7,2 km, w kolejne pół godziny na stepperze wyorałem 525 kcal a rowerek potem świszczał i skrzypiał. Dwie godziny. Chyba jednak wystartuje w jakimś półmaratonie jeszcze na tą jesień. Jak mi tylko łupanie w stawie przejdzie, tym samym com go złamał u Oreoranów na zasikanych schodach.
wtorek, 23 lutego 2010
Memento mori
DNR. Black corner of modern intensive care. Przeczytałem sobie dawno temu artykuł o tym przedziwnym stanie który dzięki zdobyczom nauki udało się nam wyhodować. DNR - Do Not Resuscitate. I wszystko bylo jasne - jak kto umarł, to nie żyje. Wszytko jest jasne dopóki nie trzeba samemu podjąć takiej decyzji. I wziąć udział w pobraniu narządów.
W założeniach jest bardzo prosto. Osiągnęliśmy kres naszych możliwości leczniczych. Mimo naszych wysiłków pacjent nie wrócił do życia. Na łóżku leży ciało w którym nic nie mieszka. Stan wegetatywny - czy w ponurej gwarze intensywistów, warzywo. Ponieważ pacjentowi pomóc się nie da - a nasze działania nie pozwalają mu umrzeć, zaprzestajemy intensywnej terapii. Karmimy, poimy, leczymy infekcję - ale nie wdrażamy jakiegokolwiek leczenia wspierającego układ krążenia. Jeżeli uda się pacjenta uwolnić od pomocy respiratora - nie wspieramy również układu oddechowego. Czekanie na śmierć.
W tym czasie wykonuje się próbę czy pacjent rzeczywiście nie umarł. Sprawdza się funkcje pnia mózgu i w przypadku stwierdzenia braku takowych stwierdza się zgon. Dla ciekawych na dole strony znajduje sie procedura którą wykonuje sie w takim przypadku. Po stwierdzeniu zgonu do respiratora nie jest podpięty ktoś - lecz ciało zmarłego.
Następnie zawiadamiamy Poltransplant. W zależności od możliwości i zapotrzebowania pobiera się różne narządy. Znieczulenie nie różni się w zasadzie od znieczulenia żywego człowieka - w dalszym ciągu mogą funkcjonować odruchy z rdzenia kręgowego które sugerować mogą że pacjent nadal żyje.
Następuje taki dziwny moment.
Chirurg zakłada klemy na naczynia serca - i nagle ciało żywe zamienia się w martwe.
Wiem że to tylko ciało.
Ale uczucie które temu towarzyszy trudno nazwać przyjemnym.
------------------------
Procedura stwierdzenia śmierci pnia mózgu:
Etap I : Wysunięcie podejrzenia śmierci pnia mózgu.
Etap II : Wykonanie badań potwierdzających śmierć pnia mózgowego.
Spełnienie wszystkich wymogów Etapu I warunkuje przejście do Etapu II.
Etap I obejmuje dokonanie u chorych następujących stwierdzeń i wykluczeń:
1. S t w i e r d z e n i a:
a) chory jest w śpiączce,
b) sztucznie wentylowany,
c) rozpoznano przyczynę śpiączki,
d) wykazano strukturalne uszkodzenie mózgu,
e) uszkodzenie strukturalne mózgu jest nieodwracalne wobec wyczerpania możliwości terapeutycznych i upływu czasu.
2. W y k l u c z e n i a:
a) chorych zatrutych i pod wpływem niektórych środków farmakologicznych (narkotyki, neuroleptyki, środki nasenne, usypiające, zwiotczające m.m. poprzecznie prążkowane),
b) w stanie hipotermii wywołanej przyczynami zewnętrznymi,
c) z zaburzeniami metabolicznymi i endokrynologicznymi,
d) z drgawkami i prężeniami,
e) noworodki donoszone poniżej 7 dnia życia.
Spełnienie warunków zawartych w „Stwierdzeniach” i „Wykluczeniach” zezwala na wysunięcie podejrzenia śmierci pnia mózgu i przejścia do Etapu II.
Etap II obejmuje wykonanie przez ordynatora oddziału/ kliniki w odstępach 3-godzinnych następujących badań:
1. nieobecność odruchów pniowych,
2. bezdech.
Badanie odruchów pniowych wykazuje:
1. brak reakcji źrenic na światło,
2. brak odruchu rogówkowego,
3. brak ruchów gałek ocznych spontanicznych, brak ruchów gałek ocznych przy próbie kalorycznej,
4. brak jakichkolwiek reakcji ruchowych na bodziec bólowy w zakresie unerwienia nerwów czaszkowych,
5. brak odruchów wymiotnych i kaszlowych,
6. brak odruchu oczno-mózgowego.
Badanie bezdechu wykazuje brak reaktywności ośrodka oddechowego.
Wytyczne techniczne do sposobu badań:
Badanie reakcji na światło:
a. przed próbą należy przez 30 sekund utrzymać zamknięte powieki,
b. następnie odsłonić równocześnie obie źrenice oświetlając je światłem z silnego źródła (latarka lekarska, zwykła latarka, laryngoskop),
c. badanie przeprowadzić trzykrotnie w odstępach około 30 sekundowych,
d. w czasie badania obserwować średnicę źrenic przez około 5 sekund.
Badanie odruchu rogówkowego:
a. unieść powiekę i odsłonić gałkę oczną,
b. dotknąć rogówki 3-krotnie w około 5-sekundowych odstępach sterylnym wacikiem,
c. badania wykonać obustronnie,
d. obserwować zachowanie się powiek podczas próby.
Próba kaloryczna:
a. przed wykonaniem próby sprawdzić wziernikiem pełną drożność przewodów słuchowych zewnętrznych (brak woskowiny),
b. skierować strumień z 20 ml lodowatej wody (temp. 3-10 C) na błonę bębenkową,
c. obserwować zachowanie się gałek ocznych.
Sprawdzanie reakcji bólowych:
a. w zakresie nerwów czaszkowych: nacisk opuszką palca na okolicę wyjścia nerwu nadoczodołowego (obustronnie),
b. w zakresie nerwów obwodowych: ucisk płytki paznokciowej w okolicy wzrostowej krawędzią paznokcia (obustronnie),
c. obserwować zachowanie się mięśni mimicznych twarzy i innych grup mięśniowych. Sprawdzanie odruchów wymiotnych i kaszlowych:
a. wprowadzenie zgłębnika do gardła i początkowego odcinka przełyku oraz ruchy osiowe zgłębnikiem nie wywołują odruchu wymiotnego,
b. wprowadzenie zgłębnika do tchawicy i oskrzeli oraz osiowe poruszanie nim nie wywołuje odruchu kaszlowego,
c. obserwować zachowanie się mięśni mimicznych twarzy, mięśni klatki piersiowej i brzucha.
Badanie odruchu oczno-mózgowego:
a. stanąć za głową badanego i ująć ją obiema rękami z boków,
b. odsłonić gałki oczne odsuwając kciukami powieki ku górze,
c. obrócić głowę badanego najpierw w jedną stronę i zatrzymać 3-5 sekund w tej pozycji,
d. obrócić głowę badanego w przeciwną stronę i zatrzymać ją przez 3-5 sekund w tej pozycji,
e. obserwować zachowanie się gałek ocznych.
Badanie bezdechu:
a. przez 10 minut wentylować badanego 100% tlenem w układzie bezzwrotnym,
b. następnie przed wykonaniem próby bezdechu tak wentylować płuca 100% tlenem, aby zawartość wydechowa CO2 rejestrowana kapnograficznie ustabilizowała się na poziomie 5+0,5%,
c. po uzyskaniu ww. stabilizacji pobrać krew z tętnicy i oznaczyć PaCO2,
d. natychmiast po pobraniu krwi odłączyć badanego od wentylatora płucnego (respiratora) rozpoczynając równocześnie insuflację tlenu z przepływem 6 l. min. Przez założony cewnik do tchawicy zgłębnik z wylotem w pobliżu rozwidlenia tchawicy,
e. od chwili odłączenia wentylatora płucnego obserwować pilnie zachowanie się klatki piersiowej i nadbrzusza przez kolejne 10 minut,
f. z chwilą upływu 10 minut pobrać krew z tętnicy celem oznaczenia PaCO2 i natychmiast po pobraniu krwi podłączyć badanego do wentylatora płucnego,
Uwaga: próba jest wykonana prawidłowo, jeśli w początkowym oznaczeniu PaCO2 uzyskano wartość co najmniej 40 mm Hg (5,3 kPa), a przyrost PaCO2 po 10 minutach próby wyniósł co najmniej 15 mm Hg (1,9 kPa).
Jeżeli w oznaczeniu początkowym uzyskano wartość PaCO2 poniżej 40 mm (5,3 kPa) należy po ½ godziny wykonać powyższą próbę ponownie po odpowiednim zmniejszeniu wentylacji płuc 100% tlenem.
Przy prawidłowo wykonanej próbie brak jakiejkolwiek reakcji ze strony mięśni biorących udział w oddychaniu świadczy o trwałości bezdechu.
Wszystkie badania potwierdzające należy powtórzyć po trzech godzinach od chwili zakończenia pierwszej serii badań.
Spełnione wszystkie kryteria i właściwe, dwukrotne wykonanie prób zezwalają komisji złożonej z trzech lekarzy, w tym co najmniej jednego specjalisty w dziedzinie anestezjologii i intensywnej terapii oraz jednego specjalisty w dziedzinie neurologii lub neurochirurgii na uznanie badanego za zmarłego w wyniku śmierci mózgowej.
> III. Wskazówki i uwagi dla Komisji ds. orzekania śmierci osobniczej
Komisja bada chorego i przedstawioną dokumentację, kontrolując czy:
1. dokonano wymaganych wstępnych stwierdzeń (etap I) ?
2. dokonano wymaganych wstępnych wykluczeń (etap II)?
3. stwierdzono strukturalne uszkodzenie mózgu?
4. stwierdzono nieodwracalność strukturalnego uszkodzenia mózgu wyczerpania możliwości terapeutycznych i upływu czasu ?
5. stwierdzono brak odruchów pniowych?
6. stwierdzono stały bezdech?
Jeśli tak, to:
1. chorego można uznać za zmarłego, mimo jeszcze utrzymującej się czynności serca,
2. uznanie za zmarłego leży w kompetencji Komisji,
3. z chwilą uznania chorego za zmarłego respirator wentyluje zwłoki,
4. chory jest zmarłym, kiedy pień mózgu został uznany za martwy, a więc nie wtedy, kiedy odłączono wentylator płucny (respirator) i czynność serca uległa zatrzymaniu,
5. obowiązek terapeutyczny ustaje z chwilą komisyjnego potwierdzenia zgonu,
6. badania elektroencefalograficzne i badania angiograficzne mózgu nie są potrzebne do rozpoznania śmierci pnia mózgu,
7. w przypadku jakiejkolwiek wątpliwości dotyczącej śmierci pnia mózgu Komisja oddala wniosek.
W założeniach jest bardzo prosto. Osiągnęliśmy kres naszych możliwości leczniczych. Mimo naszych wysiłków pacjent nie wrócił do życia. Na łóżku leży ciało w którym nic nie mieszka. Stan wegetatywny - czy w ponurej gwarze intensywistów, warzywo. Ponieważ pacjentowi pomóc się nie da - a nasze działania nie pozwalają mu umrzeć, zaprzestajemy intensywnej terapii. Karmimy, poimy, leczymy infekcję - ale nie wdrażamy jakiegokolwiek leczenia wspierającego układ krążenia. Jeżeli uda się pacjenta uwolnić od pomocy respiratora - nie wspieramy również układu oddechowego. Czekanie na śmierć.
W tym czasie wykonuje się próbę czy pacjent rzeczywiście nie umarł. Sprawdza się funkcje pnia mózgu i w przypadku stwierdzenia braku takowych stwierdza się zgon. Dla ciekawych na dole strony znajduje sie procedura którą wykonuje sie w takim przypadku. Po stwierdzeniu zgonu do respiratora nie jest podpięty ktoś - lecz ciało zmarłego.
Następnie zawiadamiamy Poltransplant. W zależności od możliwości i zapotrzebowania pobiera się różne narządy. Znieczulenie nie różni się w zasadzie od znieczulenia żywego człowieka - w dalszym ciągu mogą funkcjonować odruchy z rdzenia kręgowego które sugerować mogą że pacjent nadal żyje.
Następuje taki dziwny moment.
Chirurg zakłada klemy na naczynia serca - i nagle ciało żywe zamienia się w martwe.
Wiem że to tylko ciało.
Ale uczucie które temu towarzyszy trudno nazwać przyjemnym.
------------------------
Procedura stwierdzenia śmierci pnia mózgu:
Etap I : Wysunięcie podejrzenia śmierci pnia mózgu.
Etap II : Wykonanie badań potwierdzających śmierć pnia mózgowego.
Spełnienie wszystkich wymogów Etapu I warunkuje przejście do Etapu II.
Etap I obejmuje dokonanie u chorych następujących stwierdzeń i wykluczeń:
1. S t w i e r d z e n i a:
a) chory jest w śpiączce,
b) sztucznie wentylowany,
c) rozpoznano przyczynę śpiączki,
d) wykazano strukturalne uszkodzenie mózgu,
e) uszkodzenie strukturalne mózgu jest nieodwracalne wobec wyczerpania możliwości terapeutycznych i upływu czasu.
2. W y k l u c z e n i a:
a) chorych zatrutych i pod wpływem niektórych środków farmakologicznych (narkotyki, neuroleptyki, środki nasenne, usypiające, zwiotczające m.m. poprzecznie prążkowane),
b) w stanie hipotermii wywołanej przyczynami zewnętrznymi,
c) z zaburzeniami metabolicznymi i endokrynologicznymi,
d) z drgawkami i prężeniami,
e) noworodki donoszone poniżej 7 dnia życia.
Spełnienie warunków zawartych w „Stwierdzeniach” i „Wykluczeniach” zezwala na wysunięcie podejrzenia śmierci pnia mózgu i przejścia do Etapu II.
Etap II obejmuje wykonanie przez ordynatora oddziału/ kliniki w odstępach 3-godzinnych następujących badań:
1. nieobecność odruchów pniowych,
2. bezdech.
Badanie odruchów pniowych wykazuje:
1. brak reakcji źrenic na światło,
2. brak odruchu rogówkowego,
3. brak ruchów gałek ocznych spontanicznych, brak ruchów gałek ocznych przy próbie kalorycznej,
4. brak jakichkolwiek reakcji ruchowych na bodziec bólowy w zakresie unerwienia nerwów czaszkowych,
5. brak odruchów wymiotnych i kaszlowych,
6. brak odruchu oczno-mózgowego.
Badanie bezdechu wykazuje brak reaktywności ośrodka oddechowego.
Wytyczne techniczne do sposobu badań:
Badanie reakcji na światło:
a. przed próbą należy przez 30 sekund utrzymać zamknięte powieki,
b. następnie odsłonić równocześnie obie źrenice oświetlając je światłem z silnego źródła (latarka lekarska, zwykła latarka, laryngoskop),
c. badanie przeprowadzić trzykrotnie w odstępach około 30 sekundowych,
d. w czasie badania obserwować średnicę źrenic przez około 5 sekund.
Badanie odruchu rogówkowego:
a. unieść powiekę i odsłonić gałkę oczną,
b. dotknąć rogówki 3-krotnie w około 5-sekundowych odstępach sterylnym wacikiem,
c. badania wykonać obustronnie,
d. obserwować zachowanie się powiek podczas próby.
Próba kaloryczna:
a. przed wykonaniem próby sprawdzić wziernikiem pełną drożność przewodów słuchowych zewnętrznych (brak woskowiny),
b. skierować strumień z 20 ml lodowatej wody (temp. 3-10 C) na błonę bębenkową,
c. obserwować zachowanie się gałek ocznych.
Sprawdzanie reakcji bólowych:
a. w zakresie nerwów czaszkowych: nacisk opuszką palca na okolicę wyjścia nerwu nadoczodołowego (obustronnie),
b. w zakresie nerwów obwodowych: ucisk płytki paznokciowej w okolicy wzrostowej krawędzią paznokcia (obustronnie),
c. obserwować zachowanie się mięśni mimicznych twarzy i innych grup mięśniowych. Sprawdzanie odruchów wymiotnych i kaszlowych:
a. wprowadzenie zgłębnika do gardła i początkowego odcinka przełyku oraz ruchy osiowe zgłębnikiem nie wywołują odruchu wymiotnego,
b. wprowadzenie zgłębnika do tchawicy i oskrzeli oraz osiowe poruszanie nim nie wywołuje odruchu kaszlowego,
c. obserwować zachowanie się mięśni mimicznych twarzy, mięśni klatki piersiowej i brzucha.
Badanie odruchu oczno-mózgowego:
a. stanąć za głową badanego i ująć ją obiema rękami z boków,
b. odsłonić gałki oczne odsuwając kciukami powieki ku górze,
c. obrócić głowę badanego najpierw w jedną stronę i zatrzymać 3-5 sekund w tej pozycji,
d. obrócić głowę badanego w przeciwną stronę i zatrzymać ją przez 3-5 sekund w tej pozycji,
e. obserwować zachowanie się gałek ocznych.
Badanie bezdechu:
a. przez 10 minut wentylować badanego 100% tlenem w układzie bezzwrotnym,
b. następnie przed wykonaniem próby bezdechu tak wentylować płuca 100% tlenem, aby zawartość wydechowa CO2 rejestrowana kapnograficznie ustabilizowała się na poziomie 5+0,5%,
c. po uzyskaniu ww. stabilizacji pobrać krew z tętnicy i oznaczyć PaCO2,
d. natychmiast po pobraniu krwi odłączyć badanego od wentylatora płucnego (respiratora) rozpoczynając równocześnie insuflację tlenu z przepływem 6 l. min. Przez założony cewnik do tchawicy zgłębnik z wylotem w pobliżu rozwidlenia tchawicy,
e. od chwili odłączenia wentylatora płucnego obserwować pilnie zachowanie się klatki piersiowej i nadbrzusza przez kolejne 10 minut,
f. z chwilą upływu 10 minut pobrać krew z tętnicy celem oznaczenia PaCO2 i natychmiast po pobraniu krwi podłączyć badanego do wentylatora płucnego,
Uwaga: próba jest wykonana prawidłowo, jeśli w początkowym oznaczeniu PaCO2 uzyskano wartość co najmniej 40 mm Hg (5,3 kPa), a przyrost PaCO2 po 10 minutach próby wyniósł co najmniej 15 mm Hg (1,9 kPa).
Jeżeli w oznaczeniu początkowym uzyskano wartość PaCO2 poniżej 40 mm (5,3 kPa) należy po ½ godziny wykonać powyższą próbę ponownie po odpowiednim zmniejszeniu wentylacji płuc 100% tlenem.
Przy prawidłowo wykonanej próbie brak jakiejkolwiek reakcji ze strony mięśni biorących udział w oddychaniu świadczy o trwałości bezdechu.
Wszystkie badania potwierdzające należy powtórzyć po trzech godzinach od chwili zakończenia pierwszej serii badań.
Spełnione wszystkie kryteria i właściwe, dwukrotne wykonanie prób zezwalają komisji złożonej z trzech lekarzy, w tym co najmniej jednego specjalisty w dziedzinie anestezjologii i intensywnej terapii oraz jednego specjalisty w dziedzinie neurologii lub neurochirurgii na uznanie badanego za zmarłego w wyniku śmierci mózgowej.
> III. Wskazówki i uwagi dla Komisji ds. orzekania śmierci osobniczej
Komisja bada chorego i przedstawioną dokumentację, kontrolując czy:
1. dokonano wymaganych wstępnych stwierdzeń (etap I) ?
2. dokonano wymaganych wstępnych wykluczeń (etap II)?
3. stwierdzono strukturalne uszkodzenie mózgu?
4. stwierdzono nieodwracalność strukturalnego uszkodzenia mózgu wyczerpania możliwości terapeutycznych i upływu czasu ?
5. stwierdzono brak odruchów pniowych?
6. stwierdzono stały bezdech?
Jeśli tak, to:
1. chorego można uznać za zmarłego, mimo jeszcze utrzymującej się czynności serca,
2. uznanie za zmarłego leży w kompetencji Komisji,
3. z chwilą uznania chorego za zmarłego respirator wentyluje zwłoki,
4. chory jest zmarłym, kiedy pień mózgu został uznany za martwy, a więc nie wtedy, kiedy odłączono wentylator płucny (respirator) i czynność serca uległa zatrzymaniu,
5. obowiązek terapeutyczny ustaje z chwilą komisyjnego potwierdzenia zgonu,
6. badania elektroencefalograficzne i badania angiograficzne mózgu nie są potrzebne do rozpoznania śmierci pnia mózgu,
7. w przypadku jakiejkolwiek wątpliwości dotyczącej śmierci pnia mózgu Komisja oddala wniosek.
poniedziałek, 22 lutego 2010
Raport specjalny
North East: znowu pada śnieg. Nie jakieś tam śnieżynki ale prawdziwa śnieżyca co w pół godziny zasypała wszystko na biało.
Drogi białe, miłośnicy opon letnich rozwijają zawrotne 30 mil/godzinę. Na autostradzie, bo w mieście mniej.
Gdzie jest moje globalne ocieplenie!!?!
Drogi białe, miłośnicy opon letnich rozwijają zawrotne 30 mil/godzinę. Na autostradzie, bo w mieście mniej.
Gdzie jest moje globalne ocieplenie!!?!
niedziela, 21 lutego 2010
Co stres zrobic moze
Przyszedł byl pacyjent wielki, z gatunku olbrzymich. W Polsce takowych nie ma. Niektóre karki posterydowe posiadają odpowiednią muskulaturę ale brakuje im kośćca - brytyjski typ wielgachny ma 190-200 cm, 130-140 kilogramów wagi bez widocznych oznak otyłości i ogólnie wygląda na potomka pierwotnej ludności wysp.
Pacjent miał mieć wykonaną gastroskopię jako że objawy plus niepokojący wywiad rodzinny zapalił czerwona lampkę w głowie dżipa. Przylazł, usiadł i się dowiedział. Że mu metrowego szlaucha wsadzą do żołądka, wszystko ładnie zogladaja, wycinki pobiorą na hist-pat i po 15 minutach pojedzie sobie na zasłużoną kawopodobną ciecz z dżindżerowym ciasteczkiem.
Ginger cake jest w Polsce kompletnie nieznane i o ile początkowo drażnił mnie ostry, nieco nieprzyjemny smak o tyle teraz nie wyobrażam sobie nic innego do kawy. Gdyby sie wam trafiło być przelotam na wyspach, spróbujcie. Całkiem ciekawe.
Siedzę sobie przykonatu konuta kołtuna przy ladzie i papiery przeglądam leniwie a tu słyszę zza firanki pik- - - pik - - - pik... Hm. Żeby dodać dramatyzmu do opowieści: ludzkie serce pracuje przeciętnie pik-pik-pik chyba że jest zestresowane to pikpikpik robi. Rzuciłem papiurwy i patrzę ci ja - a tam rzeczony olbrzym zaczyna pomału zwisać z fotela. Nurs niezrażony ciśnieniem 74/28 oraz bradykardią 36/min. próbuje się dowiedzieć czy pacjent ma sztuczne zęby a pacjent z kolei próbuje się dowiedzieć gdzie jest i jak się nazywa. Szarpnąłem łagodnie za podnóżek - co połączony jest z zagłówkiem synchronicznie, nogi w górę, głowa w dół - jako że w leżącej pozycji łacniej krew do mózgu płynie i klepnałem przyjacielsko gościa w kolano. Agrhhh - zarzucił łbem olbrzym i na chwile wrócił do rzeczywistości. Dobrze jest - pomyslało mi się. Żadnych nowych ubytków...
- Tlen, wózek, wkłucie, atropina.
Cztery nursy wypruły w cztery różne miejsca. Jużem sie nauczył że w trakcie wydawania poleceń trzeba palcem pokazywać kto gdzie lezie. Inaczej dostaniemy trzy wenflony i maskę albo dwie paczki atropiny i dwa wózki. Gość ze wzdychania przeszedł w rzężenie.
- Hałaju! - klepnałem go radośnie w kolano po raz drugi.
- Arghhh - zarzucił posłusznie po raz drugi łbem. Gut. Przynajmniej sobie tlenu dobrał bo jakis takis szary sie zrobił. Wbiłem igłę, w międzyczasie ciśnienie zmierzyło sie gdzies na poziomie 60 przy tętnie 30 więc nie certoląc się zbytnio dałem dwie ampułki atropiny. Która tu jest po 0,6 a nie miligramie, więc znowu na 140 kilogramowego chłopa nie tak wiele. Tetno przyspieszyło i pokazało się na promieniowej. Gucio. Ciśnienie? 120/75. Tętno 70. EKG - zatkowy. Alle fajnie. Mogę odwołac transport i wysłać gościa do domu. Jak się tylko obudzi, rzecz jasna. Klepnałem go po raz trzeci.
- Arghhhh... - zarzucił łbem i popatrzył z wyrzutem - Kolano mnie boli, spuchnięte, chodzić nie mogę!!!
Taak..?.. Trza było gadać...
Po całej akcji przyznał sie że ma panick attack’i i jak się zestresuje to mu na mózg pada. Co robic. W jakis sposób tłumaczyło by to tezę skąd sie wział - otóż w trakcie wielkiej bitwy w pradawnych czasach gdy Normani wytłukli miejscowych olbrzymów, jego ancestor miał panick attack i zamiast dać się zarżnąć - padł zemdlony. Dzieki czemu przeżył i mógł przekazać swe geny dalej. Z czego wypływa kolejny wniosek: uważamy sie za agresywną rasę. Aż strach się bać jak byśmy wyglądali gdyby niezliczone wojny nie wytłukły większości osobników noszących gen agresji...
A mój pacjent? Wrzodoszukaj zestresował sie również i od zabiegu odstąpił i zabukował go powtórnie za dwa tygodnie. Nie będziemy ryzykować. Nastepnym razem sam go pozbawię przytomności.
Pacjent miał mieć wykonaną gastroskopię jako że objawy plus niepokojący wywiad rodzinny zapalił czerwona lampkę w głowie dżipa. Przylazł, usiadł i się dowiedział. Że mu metrowego szlaucha wsadzą do żołądka, wszystko ładnie zogladaja, wycinki pobiorą na hist-pat i po 15 minutach pojedzie sobie na zasłużoną kawopodobną ciecz z dżindżerowym ciasteczkiem.
Ginger cake jest w Polsce kompletnie nieznane i o ile początkowo drażnił mnie ostry, nieco nieprzyjemny smak o tyle teraz nie wyobrażam sobie nic innego do kawy. Gdyby sie wam trafiło być przelotam na wyspach, spróbujcie. Całkiem ciekawe.
Siedzę sobie przy
- Tlen, wózek, wkłucie, atropina.
Cztery nursy wypruły w cztery różne miejsca. Jużem sie nauczył że w trakcie wydawania poleceń trzeba palcem pokazywać kto gdzie lezie. Inaczej dostaniemy trzy wenflony i maskę albo dwie paczki atropiny i dwa wózki. Gość ze wzdychania przeszedł w rzężenie.
- Hałaju! - klepnałem go radośnie w kolano po raz drugi.
- Arghhh - zarzucił posłusznie po raz drugi łbem. Gut. Przynajmniej sobie tlenu dobrał bo jakis takis szary sie zrobił. Wbiłem igłę, w międzyczasie ciśnienie zmierzyło sie gdzies na poziomie 60 przy tętnie 30 więc nie certoląc się zbytnio dałem dwie ampułki atropiny. Która tu jest po 0,6 a nie miligramie, więc znowu na 140 kilogramowego chłopa nie tak wiele. Tetno przyspieszyło i pokazało się na promieniowej. Gucio. Ciśnienie? 120/75. Tętno 70. EKG - zatkowy. Alle fajnie. Mogę odwołac transport i wysłać gościa do domu. Jak się tylko obudzi, rzecz jasna. Klepnałem go po raz trzeci.
- Arghhhh... - zarzucił łbem i popatrzył z wyrzutem - Kolano mnie boli, spuchnięte, chodzić nie mogę!!!
Taak..?.. Trza było gadać...
Po całej akcji przyznał sie że ma panick attack’i i jak się zestresuje to mu na mózg pada. Co robic. W jakis sposób tłumaczyło by to tezę skąd sie wział - otóż w trakcie wielkiej bitwy w pradawnych czasach gdy Normani wytłukli miejscowych olbrzymów, jego ancestor miał panick attack i zamiast dać się zarżnąć - padł zemdlony. Dzieki czemu przeżył i mógł przekazać swe geny dalej. Z czego wypływa kolejny wniosek: uważamy sie za agresywną rasę. Aż strach się bać jak byśmy wyglądali gdyby niezliczone wojny nie wytłukły większości osobników noszących gen agresji...
A mój pacjent? Wrzodoszukaj zestresował sie również i od zabiegu odstąpił i zabukował go powtórnie za dwa tygodnie. Nie będziemy ryzykować. Nastepnym razem sam go pozbawię przytomności.
piątek, 19 lutego 2010
Wrogowie publiczni
Deep jest zjawiskiem wyjątkowym. Co prawda ostatnio mam wrażenie że mu Jack Sparrow wyłazi niechcąco zza ramienia w trakcie odtwarzania innych ról, ale tu prawdopodobnie problem siedzi w mojej głowie - bo Piratów puszczam sobie odstresowywawczo i nasennie. A czasem zupełnie bez powodu.
Na ten film ostrzylismy sobie zęby od dłuższego czasu. Stało toto na półce za 13 funtów i wnerwiało ludzi. Jako że DVD purchase policy jest ściśle określone dopiero teraz kupiliśmy „Wrogów publicznych”. A w zasadzie AS Ptyś wypatrzył go na półce z salami i discountami.
Produkcji o postaciach zajmujących sie trzecim obiegiem pieniadza było wiele. Lepsze i gorsze. Charakterystycznym rysem wszystkich tych filmów była mniej lub bardziej skrywana gloryfikacja bandytów. Rzecz jasna że rabowali i mordowali, ale po pierwsze, ci co gineli to jacys tam mało ważni gliniarze byli, po drugie bandyci mieli motyw szlachetny bo ich matka była ciężko chora albo kasa z rabunku szła na dom dziecka aż wreszcie każdy z nich kochał miłościa jedyną w swoim rodzaju swoją ukochana która to cierpiała niewymownie i dogłebnie z powodu ukatrupienia obiektu westchnień.
Jeżeli mam być szczery to ja dokładnie tego oczekuje od wymiaru sprawiedliwości - że ukatrupi każde bandyckie ścierwo zanim toto ukatrupi mnie. W związku z powyższym filmy wielbiące bandziorów uważam za zwykłe kurewstwo a reżyserów za kolaborantów.
I tu dochodzimy do sedna „Wrogów publicznych”: Dillinger jest mroczny i janosikowato szalony, używa przemocy i morduje ludzi, jest szczodry dla biednych, wierny w przyjaźni, brawurowy w działaniach i w dodatku kocha całym sercem swego Black Bird’a, czyli Marion Cotillard (to ta śliczna córeczka generała z Taxi...) ale... Sceny w filmie sa kliniczne. Żaden bias emocjonalny nie wpływa na naszą ocenę postępowania Dillingera. Bez jakichkolwiek złudzeń czy przekłamań jest on pokazany jako bezwzględny bandyta mordujący ludzi w trakcie zarabiania pieniędzy na życie.
Jeszcze słówko o obsadzie. Dillingera ściga agent FBI, Purvis, grany przez Christian’a Bale. Widzielismy go w ostatniej części Terminatora (John Connor) czy 3:10 do Yumy. Ale najbardziej zapadł mi w pamięć w Equilibrium jako Preston, pozbawiony chemicznie uczuć mnich-policjant-egzekutor. Stephen Lang gra jednego z policjantów-łowców wezwany do pomocy przez Purvisa - ten sam który w Avatarze zagrał pułkownika Quaritch’a. Nieco jednowymiarowy, trudno go sobie wyobrazić w komedii romantycznej - ale rolę twardzieli powinien dostawać przez aklamację. Plus kilka mniej „używanych” choć znanych twarzy.
Równa połówka makintosza.
Alkohol nie jest konieczny.
Na ten film ostrzylismy sobie zęby od dłuższego czasu. Stało toto na półce za 13 funtów i wnerwiało ludzi. Jako że DVD purchase policy jest ściśle określone dopiero teraz kupiliśmy „Wrogów publicznych”. A w zasadzie AS Ptyś wypatrzył go na półce z salami i discountami.
Produkcji o postaciach zajmujących sie trzecim obiegiem pieniadza było wiele. Lepsze i gorsze. Charakterystycznym rysem wszystkich tych filmów była mniej lub bardziej skrywana gloryfikacja bandytów. Rzecz jasna że rabowali i mordowali, ale po pierwsze, ci co gineli to jacys tam mało ważni gliniarze byli, po drugie bandyci mieli motyw szlachetny bo ich matka była ciężko chora albo kasa z rabunku szła na dom dziecka aż wreszcie każdy z nich kochał miłościa jedyną w swoim rodzaju swoją ukochana która to cierpiała niewymownie i dogłebnie z powodu ukatrupienia obiektu westchnień.
Jeżeli mam być szczery to ja dokładnie tego oczekuje od wymiaru sprawiedliwości - że ukatrupi każde bandyckie ścierwo zanim toto ukatrupi mnie. W związku z powyższym filmy wielbiące bandziorów uważam za zwykłe kurewstwo a reżyserów za kolaborantów.
I tu dochodzimy do sedna „Wrogów publicznych”: Dillinger jest mroczny i janosikowato szalony, używa przemocy i morduje ludzi, jest szczodry dla biednych, wierny w przyjaźni, brawurowy w działaniach i w dodatku kocha całym sercem swego Black Bird’a, czyli Marion Cotillard (to ta śliczna córeczka generała z Taxi...) ale... Sceny w filmie sa kliniczne. Żaden bias emocjonalny nie wpływa na naszą ocenę postępowania Dillingera. Bez jakichkolwiek złudzeń czy przekłamań jest on pokazany jako bezwzględny bandyta mordujący ludzi w trakcie zarabiania pieniędzy na życie.
Jeszcze słówko o obsadzie. Dillingera ściga agent FBI, Purvis, grany przez Christian’a Bale. Widzielismy go w ostatniej części Terminatora (John Connor) czy 3:10 do Yumy. Ale najbardziej zapadł mi w pamięć w Equilibrium jako Preston, pozbawiony chemicznie uczuć mnich-policjant-egzekutor. Stephen Lang gra jednego z policjantów-łowców wezwany do pomocy przez Purvisa - ten sam który w Avatarze zagrał pułkownika Quaritch’a. Nieco jednowymiarowy, trudno go sobie wyobrazić w komedii romantycznej - ale rolę twardzieli powinien dostawać przez aklamację. Plus kilka mniej „używanych” choć znanych twarzy.
Równa połówka makintosza.
Alkohol nie jest konieczny.
Trudne relacje
Relacje międzyludzkie są z natury trudne i skomplikowane jako że jestesmy rasą durną z założenia. Znaczy, przypisuję sobie tutaj zdolność odczytania Boskiego Planu co jest bzdurą per se i w jakis sposób potwierdza tezę - jednak patrząc obietkywnym okiem na nasze poczynania trudno dojść do innego wniosku. Jak wiemy z analizy transakcyjnej Berne’a człowiek może wykształcić w sobie trzy różne stany zachowania/odczuwania. Już od samych nazw interakcji mozna dostać sraczki. Relacja rodzic-dziecko - jeden daje w dupę i wymusza na drugim co chce obrażając sie na wszystko i o wszystko a drugi stoi jako ta statua Wolności i karcącym paluszkiem kiwa ti-ti-ti... Litościwym milczeniem pominiemy tu rozmowę w relacji rodzic-rodzic czyli nadęte „kto tu jest mądrzejszy” dwóch pierdzieli czy dziecko-dziecko, które ostatnio jakby jest obowiązującą relacją uczestników debat politycznych w Polsce. Gdyby ktoś nie oglądał telewizji i nie czytał gazet, dla tego typu charakterystycznymi sa okrzyki „Ja! Teraz Ja!”, „Moje wiaderko!!!” i „A ja coś wiem - ale nie powiem”.
Jednak Berne nie wiedział wszystkiego. Istnieje mianowicie jeszcze jedna osobowość, rzadka i wyjątkowa jednak nie mniej pokręcona niż pozostałe trzy do kupy. To lekarz. Mogło by sie wydawać że cechować powinna go mądrość relacji rodzic-dziecko, zrównoważenie relacji dorosły-dorosły i empatia relacji dorosły-dziecko. Ale to tylko na pierwszy rzut oka. Bo gdy spojrzy się pod drugie dno...
Lekarz nie ma syndromu Boga bo to dotyczy jednostek niższych w rozwoju filogenetycznym. Lekarz sam jest Bogiem a w zasadzie całym chodzącym panteonem. Gdzie spotkać mozna Dzeusa gromowładnego (ten zresztą okupuje łacza interfejsu najczęściej), Aresa czy Heliosa. Czasem również Dionizosa i Hadesa ale ten post nie o tym. Stąd interakcja Pacjent-Doktor jest zupełnie szczególną postacią relacji międzyosobowościowych i klasyfikacji Berne’a sie nie poddaje.
Początkowo, w okresie tzw. klasycznym, relacja ta była czysta i marksistowsko - Patient Safety Agency’owo nieskażona. Lekarz jechał walczyć z Chorobą i Cierpieniem a chłopstwo wiało do lasu jako te zające w czasie polowań na niedźwiedzie w ZSRR* z okrzykiem „Ludzie, spierdalajta, kurwisyny jado!!!”. Potem Dąbrowska, brzydząc sie prostej mowy ludu, dokonała erraty na uciekajta i dochtory ale podstep był zbyt grubymi nićmi szyty - w Słowniku Poprawnej Chłopszczyzny takie słowa nie wystepują. Podsumowując, doktor był od mówienia i leczenia a pacjent od słuchania i umierania.
Następnie nadeszły czasy zmian. W okresie Jedynie Słusznej Doktryny Szczęścia Ogólnoświatowego co to Blaski Promiennymi wiodła do Ogarnięcia Ludzkiego Rodu chłop się nieco wkurwił i zaczał się domagać coby doktor zszedl z piedestału i zaczał używać normalnej Chłopskiej Polszczyzny XX Wieku. Efekt ten jest widoczny do dzisiaj, najbardziej jaskrawe przykłady można znaleźć w sieci, dajmy na to www.abnegat.blogspot.com. Zmiana miała wyjść podmiotowi świadczeń na dobre jednak ustrój powszechnej szcześliwości miał w sobie coś z ułomnego Midasa - czego sie nie tknał zamieniał w gówno. Stąd miast doktora wyrozumiałego, mówiącego Zrozumiałą Chłopszczyzną otrzymaliśmy osobnika wkurwionego, bluźniącego z byle powodu, w dodatku niezrozumiale.
Kapitaliści poszli jeszcze dalej. Otóż wymysliło się im że pacjent ma prawo do pełnej informacji medycznej zanim się na leczenie zgodzi. W teorii brzmi pieknie, w praktyce jednak wszystko trzeszczy w szwach.
Wyobraźmy sobie pacjenta z nadciśnieniem i lekarza który udziela mu instrukcji.
W XIX wieku będzie miała ona postać:
- Proszę pacyentowi zadać miksturę w ilości trzech łyżeczek do herbaty w porze posiłków, nogi okrywać ciepło i kataplazmy przykładać z rana i wieczora. Tuzin pijawek co drugi dzień od świtu do obiadu.
W XX wieku na skutek wpływu JSDSO instrukcja zmieniła sie na:
- Tu ma recepty.
Wiek XXI poszedł tą droga ku całkowitemu zatraceniu:
- Rano zażyje pan silnie działający diuretyk pętlowy. Proszę pilnować suplemenatcji potasu. Inhibitor konwertazy renina-angiotensyna-aldosteron będzie pan zażywał 3 razy dziennie po 1 tabletce. Obniży to poziom zarówno angiotensyny II jak i aldosteronu. I do tego raz dziennie zażyje pan sobie reduktazę 3-hydroksy-3 metyloglutarylokoenzymu A co zredukuje poziom LDL i zmniejszy ryzyko zapadnięcia na niekorzystny epizod wieńcowy o 4,9% w skali 10 lat.
O ile udzielenie pacjentowi pełnej informacji medycznej w sytuacji emocjonalnie neutralnej nie stanowi wiekszego problemu - ot, w najgorszym razie pacjent nic nie zrozumie albo co smieszniejsze, zrozumie i doktor po serii pytań dodatkowych wyjdzie na matoła - o tyle udzielenie takowej w sytuacji stresowej może prowadzić do bardzo ciekawych, wręcz malowniczych, wyników.
Wyobraźmy sobie że przychodzimy na zabieg usunięcia zębów w znieczuleniu ogólnym. Pełna informacja anestezjologiczna wygląda tak:
Zostanie Pan przetransportowany do pokoju anestezjologicznego i ułożony na kozetce. Wbiję panu w rękę igłę, do której podepnę linię z lekami i kroplówką. Jeden z leków powoduje zapalenie żył z czesoscią 1/1000 znieczuleń, jeżeli pańska żyła stanie sie twarda i bolesna, proszę skontaktowac sie ze mną niezwłocznie. Nastepnie podam panu tlen przez maskę. Około 1 minuty później zapadnie pan w sen. Używając laryngoskopu oraz rurki nosowo-tchawiczej dokonam intubacji - najpierw na ślepo wsune panu rurke przez nos do gardła a nastepnie uzywając laryngoskopu uniosę pańską zuchwę do góry i przy użyciu specjalnych kleszczyków umieszczę rurkę w tchawicy, poniżej strun głosowych. Krwawienie z nosa, ból gardła, chrypka czy uporczywy krótkotrwały kaszel są normalnymi objawami ubocznymi opisanej techniki. Rzadkie lecz poważne problemy obejmują połamanie zębów, szczególnie górnych jedynek, uszkodzenia gardła, uszkodzenia strun głosowych i zwiazana z tym utrata głosu, uszkodzenia tchawicy z następową odmą śródpiersia i zgonem. Nastepnie zostanie pan przewieziony do sali operacyjnej gdzie zostanie pan poddany zabiegowi. Po zakończeniu procedury odessam pańskie górne drogi oddechowe z krwi i śliny by zapobiec zachłysnięciu i skurczowi krtani po usunięciu rurki intubacyjnej, jednak czynność ta nie zabezpiecza przed wymienionym powikłaniem w stu procentach. Około pieć do dziesięciu minut po wyłączeniu pomp z lekami anestezjologicznymi otworzy pan oczy. W tym momencie usunę rurke z pańskiego nosa. W dalszym ciągu może pan mieć rzeczony skurcz, który w krańcowej postaci wymaga ponownego podania środków zwiotczających i powtórnej intubacji. Ta bedzie dokonana przez usta. Za wyjątkiem krwawienia z nosa dotyczą jej wszystkie pozostałe komplikacje związane z intubacją. Po kontroli zostanie pan przewieziony do pokoju wybudzeń gdzie pozostanie pan pod opieka wykwalifikowanej pielęgniarki do czasu pełnego wybudzenia, co przeciętnie zajmuje do 30 minut. Czy ma pan jakieś pytania?
Albo przychodzimy na zabiego kolonoskopi:
***DELETED***DUE***TO***BRUTAL***AND***SADOMASOCHISTIC***CONTENT***
Co najciekawsze, to faktycznie działa. Po udzieleniu pełnej informacji pacjent nigdy nie zadaje pytań dodatkowych. Co więcej, niskociśnieniowcy osiągaja prawidłowe wartości a cierpiący na nadciśnienie spadaja z zabiegu.
To sie nazywa moc informacji.
-----------------------
*- Zając, a gdzie ty tak lecisz? - zapytał dysząc z wysiłku biegnący przez las niedźwiedź.
- Polowanie na niedźwiedzie ogłosili wczoraj! Trza wiać!!! - wyrzęził zagoniony zając.
- Ale...ty... jesteś... zając... przecież...?...
- O, kochany - w ZSRR nie takie pomyłki sie zdarzały!!!
Jednak Berne nie wiedział wszystkiego. Istnieje mianowicie jeszcze jedna osobowość, rzadka i wyjątkowa jednak nie mniej pokręcona niż pozostałe trzy do kupy. To lekarz. Mogło by sie wydawać że cechować powinna go mądrość relacji rodzic-dziecko, zrównoważenie relacji dorosły-dorosły i empatia relacji dorosły-dziecko. Ale to tylko na pierwszy rzut oka. Bo gdy spojrzy się pod drugie dno...
Lekarz nie ma syndromu Boga bo to dotyczy jednostek niższych w rozwoju filogenetycznym. Lekarz sam jest Bogiem a w zasadzie całym chodzącym panteonem. Gdzie spotkać mozna Dzeusa gromowładnego (ten zresztą okupuje łacza interfejsu najczęściej), Aresa czy Heliosa. Czasem również Dionizosa i Hadesa ale ten post nie o tym. Stąd interakcja Pacjent-Doktor jest zupełnie szczególną postacią relacji międzyosobowościowych i klasyfikacji Berne’a sie nie poddaje.
Początkowo, w okresie tzw. klasycznym, relacja ta była czysta i marksistowsko - Patient Safety Agency’owo nieskażona. Lekarz jechał walczyć z Chorobą i Cierpieniem a chłopstwo wiało do lasu jako te zające w czasie polowań na niedźwiedzie w ZSRR* z okrzykiem „Ludzie, spierdalajta, kurwisyny jado!!!”. Potem Dąbrowska, brzydząc sie prostej mowy ludu, dokonała erraty na uciekajta i dochtory ale podstep był zbyt grubymi nićmi szyty - w Słowniku Poprawnej Chłopszczyzny takie słowa nie wystepują. Podsumowując, doktor był od mówienia i leczenia a pacjent od słuchania i umierania.
Następnie nadeszły czasy zmian. W okresie Jedynie Słusznej Doktryny Szczęścia Ogólnoświatowego co to Blaski Promiennymi wiodła do Ogarnięcia Ludzkiego Rodu chłop się nieco wkurwił i zaczał się domagać coby doktor zszedl z piedestału i zaczał używać normalnej Chłopskiej Polszczyzny XX Wieku. Efekt ten jest widoczny do dzisiaj, najbardziej jaskrawe przykłady można znaleźć w sieci, dajmy na to www.abnegat.blogspot.com. Zmiana miała wyjść podmiotowi świadczeń na dobre jednak ustrój powszechnej szcześliwości miał w sobie coś z ułomnego Midasa - czego sie nie tknał zamieniał w gówno. Stąd miast doktora wyrozumiałego, mówiącego Zrozumiałą Chłopszczyzną otrzymaliśmy osobnika wkurwionego, bluźniącego z byle powodu, w dodatku niezrozumiale.
Kapitaliści poszli jeszcze dalej. Otóż wymysliło się im że pacjent ma prawo do pełnej informacji medycznej zanim się na leczenie zgodzi. W teorii brzmi pieknie, w praktyce jednak wszystko trzeszczy w szwach.
Wyobraźmy sobie pacjenta z nadciśnieniem i lekarza który udziela mu instrukcji.
W XIX wieku będzie miała ona postać:
- Proszę pacyentowi zadać miksturę w ilości trzech łyżeczek do herbaty w porze posiłków, nogi okrywać ciepło i kataplazmy przykładać z rana i wieczora. Tuzin pijawek co drugi dzień od świtu do obiadu.
W XX wieku na skutek wpływu JSDSO instrukcja zmieniła sie na:
- Tu ma recepty.
Wiek XXI poszedł tą droga ku całkowitemu zatraceniu:
- Rano zażyje pan silnie działający diuretyk pętlowy. Proszę pilnować suplemenatcji potasu. Inhibitor konwertazy renina-angiotensyna-aldosteron będzie pan zażywał 3 razy dziennie po 1 tabletce. Obniży to poziom zarówno angiotensyny II jak i aldosteronu. I do tego raz dziennie zażyje pan sobie reduktazę 3-hydroksy-3 metyloglutarylokoenzymu A co zredukuje poziom LDL i zmniejszy ryzyko zapadnięcia na niekorzystny epizod wieńcowy o 4,9% w skali 10 lat.
O ile udzielenie pacjentowi pełnej informacji medycznej w sytuacji emocjonalnie neutralnej nie stanowi wiekszego problemu - ot, w najgorszym razie pacjent nic nie zrozumie albo co smieszniejsze, zrozumie i doktor po serii pytań dodatkowych wyjdzie na matoła - o tyle udzielenie takowej w sytuacji stresowej może prowadzić do bardzo ciekawych, wręcz malowniczych, wyników.
Wyobraźmy sobie że przychodzimy na zabieg usunięcia zębów w znieczuleniu ogólnym. Pełna informacja anestezjologiczna wygląda tak:
Zostanie Pan przetransportowany do pokoju anestezjologicznego i ułożony na kozetce. Wbiję panu w rękę igłę, do której podepnę linię z lekami i kroplówką. Jeden z leków powoduje zapalenie żył z czesoscią 1/1000 znieczuleń, jeżeli pańska żyła stanie sie twarda i bolesna, proszę skontaktowac sie ze mną niezwłocznie. Nastepnie podam panu tlen przez maskę. Około 1 minuty później zapadnie pan w sen. Używając laryngoskopu oraz rurki nosowo-tchawiczej dokonam intubacji - najpierw na ślepo wsune panu rurke przez nos do gardła a nastepnie uzywając laryngoskopu uniosę pańską zuchwę do góry i przy użyciu specjalnych kleszczyków umieszczę rurkę w tchawicy, poniżej strun głosowych. Krwawienie z nosa, ból gardła, chrypka czy uporczywy krótkotrwały kaszel są normalnymi objawami ubocznymi opisanej techniki. Rzadkie lecz poważne problemy obejmują połamanie zębów, szczególnie górnych jedynek, uszkodzenia gardła, uszkodzenia strun głosowych i zwiazana z tym utrata głosu, uszkodzenia tchawicy z następową odmą śródpiersia i zgonem. Nastepnie zostanie pan przewieziony do sali operacyjnej gdzie zostanie pan poddany zabiegowi. Po zakończeniu procedury odessam pańskie górne drogi oddechowe z krwi i śliny by zapobiec zachłysnięciu i skurczowi krtani po usunięciu rurki intubacyjnej, jednak czynność ta nie zabezpiecza przed wymienionym powikłaniem w stu procentach. Około pieć do dziesięciu minut po wyłączeniu pomp z lekami anestezjologicznymi otworzy pan oczy. W tym momencie usunę rurke z pańskiego nosa. W dalszym ciągu może pan mieć rzeczony skurcz, który w krańcowej postaci wymaga ponownego podania środków zwiotczających i powtórnej intubacji. Ta bedzie dokonana przez usta. Za wyjątkiem krwawienia z nosa dotyczą jej wszystkie pozostałe komplikacje związane z intubacją. Po kontroli zostanie pan przewieziony do pokoju wybudzeń gdzie pozostanie pan pod opieka wykwalifikowanej pielęgniarki do czasu pełnego wybudzenia, co przeciętnie zajmuje do 30 minut. Czy ma pan jakieś pytania?
Albo przychodzimy na zabiego kolonoskopi:
***DELETED***DUE***TO***BRUTAL***AND***SADOMASOCHISTIC***CONTENT***
Co najciekawsze, to faktycznie działa. Po udzieleniu pełnej informacji pacjent nigdy nie zadaje pytań dodatkowych. Co więcej, niskociśnieniowcy osiągaja prawidłowe wartości a cierpiący na nadciśnienie spadaja z zabiegu.
To sie nazywa moc informacji.
-----------------------
*- Zając, a gdzie ty tak lecisz? - zapytał dysząc z wysiłku biegnący przez las niedźwiedź.
- Polowanie na niedźwiedzie ogłosili wczoraj! Trza wiać!!! - wyrzęził zagoniony zając.
- Ale...ty... jesteś... zając... przecież...?...
- O, kochany - w ZSRR nie takie pomyłki sie zdarzały!!!
czwartek, 18 lutego 2010
Lekarz natychmiast potrzebny
- Abi, to ty?
- ...noo... - popatrzyłem na zegarek. Dzizzazzz, druga w nocy...
- Przyszedłbyś do mnie zaraz, strasznie cie potrzebuje...?
- ...już sie zbieram...
Dochtorem być - przesrane kompletnie. Szczególnie jak się sąsiadów ma znajomych co to choroby przewlekłe mają. Każdy doktor takich sąsiadów ma. Pani Krysia spod 11 z padaczką, Pan Stefan z cukrzycą. Albo mały Adaś z astmą. Szczególnie ten ostatni pacjent potrafi doprowadzić każdego doktora do apopleksji i ciężkiej nerwicy. Albowiem ponieważ fizjologia ludzka nijak przystaje do social hours i obturacja oskrzeli zazwyczaj łapie dzidzie płci obojga o 4 nad ranem. Za to po kilku latach potrafimy rozpoznać wheezing w zatłoczonym autobusie, używać spacer'a z niewspółpracującym pacjentem nie używając słów powszechnie uznawanych za obraźliwe i wbijać wenflon w żyłę na czuja.
Jednak moja sąsiadka była osobą wyjątkową. Chorowała mianowicie na najbardziej upierdliwą postać nadciśnienia tętniczego - niezależnie od ducki leków które spożywała codziennie na obiad, śniadanie i kolację, trafiały jej się przełomy z wynikami 300/200 mmHg. I nikt za cholerę nie potrafił powiedzieć jak i dlaczego. Ani też wymyślić skutecznego leczenia które zapobiegło by takowym epizodom w przyszłości. Jako że w trakcie jednego z takich rzutów moja sympatyczna sąsiadka dostała wylewu - z którego wyszła nota bene bez jakichkolwiek ubytków neurologicznych - jej niepokój wywołany aurą nadchodzącego rzutu był w pełni zrozumiały. Jak też i moje pełne zaangażowania kłusowanie w klapkach po nocy w górę ulicy.
Rzężąc z cicha dopadłem bramy i z niejakim ożkurwamaciem skonstatowałem że była zamknięta. Rozbieg, skok modo Delta Force, kop w Burka - może to i nie caninitarne ale wolę się spowiadać przed Związkiem Ochrony Zwierząt niż leczyć pół roku dziury po jego zębach - i szybki rzut do ogródka, skąd dochodziły odgłosy krzątaniny ludzkiej.
Przy stole spała sobie nieznana mi kobieta. Na stole stała krowa Żytniej. A moja kochana sąsiadka widząc mnie, odetchnęła z ulgą:
- Widzisz, Abiś? Moje dziecko właśnie na podróż poślubno do Sikago poleciało - a jo sie nawet kurna nie mam z kim napić. Siadaj tutaj. Napijesz sie z Ciotką.
- ...noo... - popatrzyłem na zegarek. Dzizzazzz, druga w nocy...
- Przyszedłbyś do mnie zaraz, strasznie cie potrzebuje...?
- ...już sie zbieram...
Dochtorem być - przesrane kompletnie. Szczególnie jak się sąsiadów ma znajomych co to choroby przewlekłe mają. Każdy doktor takich sąsiadów ma. Pani Krysia spod 11 z padaczką, Pan Stefan z cukrzycą. Albo mały Adaś z astmą. Szczególnie ten ostatni pacjent potrafi doprowadzić każdego doktora do apopleksji i ciężkiej nerwicy. Albowiem ponieważ fizjologia ludzka nijak przystaje do social hours i obturacja oskrzeli zazwyczaj łapie dzidzie płci obojga o 4 nad ranem. Za to po kilku latach potrafimy rozpoznać wheezing w zatłoczonym autobusie, używać spacer'a z niewspółpracującym pacjentem nie używając słów powszechnie uznawanych za obraźliwe i wbijać wenflon w żyłę na czuja.
Jednak moja sąsiadka była osobą wyjątkową. Chorowała mianowicie na najbardziej upierdliwą postać nadciśnienia tętniczego - niezależnie od ducki leków które spożywała codziennie na obiad, śniadanie i kolację, trafiały jej się przełomy z wynikami 300/200 mmHg. I nikt za cholerę nie potrafił powiedzieć jak i dlaczego. Ani też wymyślić skutecznego leczenia które zapobiegło by takowym epizodom w przyszłości. Jako że w trakcie jednego z takich rzutów moja sympatyczna sąsiadka dostała wylewu - z którego wyszła nota bene bez jakichkolwiek ubytków neurologicznych - jej niepokój wywołany aurą nadchodzącego rzutu był w pełni zrozumiały. Jak też i moje pełne zaangażowania kłusowanie w klapkach po nocy w górę ulicy.
Rzężąc z cicha dopadłem bramy i z niejakim ożkurwamaciem skonstatowałem że była zamknięta. Rozbieg, skok modo Delta Force, kop w Burka - może to i nie caninitarne ale wolę się spowiadać przed Związkiem Ochrony Zwierząt niż leczyć pół roku dziury po jego zębach - i szybki rzut do ogródka, skąd dochodziły odgłosy krzątaniny ludzkiej.
Przy stole spała sobie nieznana mi kobieta. Na stole stała krowa Żytniej. A moja kochana sąsiadka widząc mnie, odetchnęła z ulgą:
- Widzisz, Abiś? Moje dziecko właśnie na podróż poślubno do Sikago poleciało - a jo sie nawet kurna nie mam z kim napić. Siadaj tutaj. Napijesz sie z Ciotką.
środa, 17 lutego 2010
Babci trza słuchać
Jak mówiła Babcia do lotnika co szedł na wojnę:
- Lataj, wnusiu, nisko i bardzo powoli."
Przerwa była techniczna. Jutro cosik z rana bedzie ;)
abnegat
- Lataj, wnusiu, nisko i bardzo powoli."
Przerwa była techniczna. Jutro cosik z rana bedzie ;)
abnegat
wtorek, 16 lutego 2010
Obywatelskie sumienie degenerata.
Jako zem sie ostatnio dowiedzial ze granie w tenisa przez lekarzy jest oznaka utraty kregoslupa moralnego i zwyklym szpanerstwem, popadlem w przydum. Sumienie ze zdwojona sila bezlitosnie kopnelo w czuly punkt. Trza natychmiast wracac do kraju gdzie grdyka jak snieg biala... etaty natychmiast wziac cztery... zaczac palic... i z glowy se wybic jakies fanaberie w stylu weekend z rodzina czy wypoczynek po pracy. Siedzenie w kaciku nic nie dalo wiec postanowilem zwalczyc zaraze glodem a gwalt odcisnac gwaltem. Coby sie zgermanil.
Zaczalem od tenisa. Co prawda korty byl zarezerwowany tylko od 8 do 9 ale na szczescie nikt nie przylazl i gralismy do 11. Lekkie sniadanko, przerwa do 13 po czym dolozylem do pieca: 5 km w 31 minut, wioslo 7 km w 30, rowerek 13 km w 30 i ostatnie pol godziny zapychalem na stepperze. Nie wiem czy tym kapitalistycznym wynalazkom mozna wierzyc, ale lacznie wyszlo 1800 kcal. Czyli Szacunkowo podgrzalem maly bojler wody. Po czym krotka przerwa do 15 i grupowe zajecia tenisowe do 17.
Cel glowny zostal osiagniety- resztki sumienia wzywajace zalosnie do natychmiastowego porzucenia zgubnej drogi dekadencji zdechly mizernie; przy okazji niejako utluklem wage do 101 kg i wszedlem w przedzial "nadwaga" - opuszczajac od dawna zasiedzialy stechly wagon dla otylych.
Zajebioza.
Osiagnalem stan degeneracji pozwalajacy rozpoczac gre w golfa.
poniedziałek, 15 lutego 2010
Beethoven
Jakoś tak się utarło że dobry film biograficzny ma się zacząć w momencie śmierci. Historia Beethovena, głuchego kompozytora, jednego z nieśmiertelnych rozpoczyna się w momencie odczytania jego enigmatycznego testamentu.
"Wszystko co miałem przekazuję swojej wiecznej miłości."
I tu następuje maluśki zgrzycik - bo jak wytypować tę jedyną gdy kandydatek krocie? Zadania podejmuje się Anton Schindler, jego przyjaciel i wieloletni sekretarz a także pierwszy biograf. Odpowiedzialny ponoć za całą masę przekłamań - ale to już jest chyba wpisane na stałe w pojecie historii.
Największą niespodzianką jest rola Gary Oldman'a. Jakoś do tej pory bardziej mi pasował do psychola z "Leona" czy ultrapsychola z "5 Elementu". Zagrał - rewelacyjnie. Odtworzył postać stopniowo tracącego słuch kompozytora z pasją i takim rzekłbym- drapieżnym wręcz zaangażowaniem. Film jest nieco mroczniejszy niż Mozart Formana, ale też Ludwik jakoby dymił w życiu nieco bardziej niż Amadeusz.
Choć Beethoven miał kobiet wiele, nigdy sie nie ożenił. Stąd historycy tak usilnie próbowali dociec kto jest jego "Immortal Beloved". Jednak tę akurat tajemnicę mistrz zabrał ze sobą.
Kapitalne.
I do tego muzyka. Ciekawe kto skomponował ścieżkę dźwiękową. Szczególnie to tatataaaaaam...
niedziela, 14 lutego 2010
Max Payne
Dawno o filmach nie było. W zasadzie kłębią mi się pomysły pod czaszką nt. Horrorobulansu alem ostatnio otrzymał bardzo ciepły komentarz nt. mojej skromnej produkcji - stąd dzisiejsza notka.
Grom ekranizacja zazwyczaj rzadko wychodzi na dobre. Powiedzmy sobie szczerze, dorabianie ideologii do shoot'era jest zajęciem trudnym, żmudnym i najczęściej przypomina próbę uratowania smaku przypalonego bigosu. Zombie-seria z Milą Jovovicz jest bardzo mniam dopóki się na to patrzy przez pryzmat grubo rżniętego szkła z czymś wysokoprocentowym w środku. Do Maksa Pajna zasiadłem sobie więc bez większych złudzeń na wzruszenia godne Atonementu za to z czipsami w dłoni. Ostatecznie jak się ukulturalniać - to na całego.
Bohaterem jest Policjant Maks. Pejn. Nazwisko nieprzypadkowo brzmi jak ból - Maks cierpi z powodu utraty rodziny wymordowanej przez bandytów. Z racji tego prócz policyjnej roboty stara się znaleźć winnych zbrodni. Film jest przewidywalny jak komiks z Kaczorem Donaldem i takimż samym skomplikowaniem akcji się wykazuje. To dlaczego piszę?
Zdjęcia. Sceny bardzo często są monochromatyczne, śnieg w nocy rozpięty jest od bieli do czerni poprzez wszystkie odcienie niebieskiego, w innych scenach dominuje beż czy szarość. Muszę przyznać że oglądało mi się widoczki z prawdziwą przyjemnością.
Sam film w zasadzie jest komiksem utrzymanym w nastroju noir - czy raczej, korzystając z pisowni polskiej nuła. Nie mylić z ała. Choć to też. Posuwając się od jednej intrygi do drugiej, walcząc samotnie ze wszystkimi i wszystkim, Maksio będzie musiał stawić czoła coraz groźniejszym przeciwnościom losu by w końcu odkryć przerażająca prawdę - i przy okazji jakby zatłuc winnego.
Doskonałe na piątkowy wieczór z flaszką.
Dałbym - cwiartkę.
Jabłuszka, rzecz jasna.
Grom ekranizacja zazwyczaj rzadko wychodzi na dobre. Powiedzmy sobie szczerze, dorabianie ideologii do shoot'era jest zajęciem trudnym, żmudnym i najczęściej przypomina próbę uratowania smaku przypalonego bigosu. Zombie-seria z Milą Jovovicz jest bardzo mniam dopóki się na to patrzy przez pryzmat grubo rżniętego szkła z czymś wysokoprocentowym w środku. Do Maksa Pajna zasiadłem sobie więc bez większych złudzeń na wzruszenia godne Atonementu za to z czipsami w dłoni. Ostatecznie jak się ukulturalniać - to na całego.
Bohaterem jest Policjant Maks. Pejn. Nazwisko nieprzypadkowo brzmi jak ból - Maks cierpi z powodu utraty rodziny wymordowanej przez bandytów. Z racji tego prócz policyjnej roboty stara się znaleźć winnych zbrodni. Film jest przewidywalny jak komiks z Kaczorem Donaldem i takimż samym skomplikowaniem akcji się wykazuje. To dlaczego piszę?
Zdjęcia. Sceny bardzo często są monochromatyczne, śnieg w nocy rozpięty jest od bieli do czerni poprzez wszystkie odcienie niebieskiego, w innych scenach dominuje beż czy szarość. Muszę przyznać że oglądało mi się widoczki z prawdziwą przyjemnością.
Sam film w zasadzie jest komiksem utrzymanym w nastroju noir - czy raczej, korzystając z pisowni polskiej nuła. Nie mylić z ała. Choć to też. Posuwając się od jednej intrygi do drugiej, walcząc samotnie ze wszystkimi i wszystkim, Maksio będzie musiał stawić czoła coraz groźniejszym przeciwnościom losu by w końcu odkryć przerażająca prawdę - i przy okazji jakby zatłuc winnego.
Doskonałe na piątkowy wieczór z flaszką.
Dałbym - cwiartkę.
Jabłuszka, rzecz jasna.
sobota, 13 lutego 2010
Czowiek pracy
- Łojezusicku.... - wycie z dołu zbudziło Franka w środku nocy. Wstał, ubrał gacie i poleciał przez ganek, schodkami na dół, do głównej izby.
- Co sie zaś łojcu dzieje? - zapytał z troską, starając się chuchać w stronę ściany. Wonny zapach mirabelek walczył o lepsze z drożdżami.
- Zaś sie cewnik zaaatkał... Boooli...
- Sie łojciec nie denerwuj, już syćko załatwie.
Dziarsko zatoczył się pod ścianę i wybrał numer.
- Policja, słucham.
- O, przepraszam - grzecznie odłożył słuchawkę i skoncentrował się na instrukcji obsługo powiadamiania służb ratowniczych. 999. Powtórzył w myśli trzykrotnie skomplikowany numer po czym przymknął lewe oko i zaczął kręcić tarczą.
- Pogotowie ratunkowe, słucham - powiedział nieco zaspany głos w słuchawce. Oż, kurwisyny, spać bedziecie? Jo tu kurwa nie po to płace...
- Halo!? - wypowiedziane ostrym tonem wytrąciło Franka z rozmyślań.
- Przyjeżdżajcie szybko do Koziej Wólki, łojciec mo cewnik zatkany.
- Kozia Wólka 17?
- No a kurwa gdzie? - wpierdolił się Franek nie na żarty. Jaja se bedzie robić a tata cierpi. -Ino żeby mi tu zaraz było...
- Panie Grzanek, kiedy Ośrodkowy był?
- Kuwo jedna, karetke mi tu dawaj zaraaaaz!!! - wrzaskowi Franka towarzyszyło tym razem pełne ekspresji wycie starego. -Łojca mi wykończycieeee!!!
- Panie Grzanek, grzecznie proszę bo policje wezwę. Proszę czekać przy drodze, wysyłam karetkę.
- Ochu... - dalszą wypowiedź Franka przerwał trzask słuchawki. No co za kurwa bezczelna? Słuchawkom bedzie rzucać?? Czując jak słuszny gniew w nim narasta, wybrał raz jeszcze numer.
- Straż Pożarna.
Po ósmej próbie zrezygnował. Co ta kurwa narobiła z telefonem? Specjalnie zepsuła, teroz nie można się nigdzie dodzwonić.
Poszedł do siebie i usiadł na łóżku. Z dołu znowu dobiegło jęczenie starego. Szlag by z nim... Franek odkorkował bańkę i pociągnął siwuchy. Poczuł jak mu się rozjaśnia w głowie.
- Doktor?
- Taak? - śpiący na prawym siedzeniu lekarz otwarł oczy. -Jesteśmy?
- No właśnie nie. Ja tu pierwszy raz, na zastępstwie. Mieli czekać gdzieś za kapliczką, alem zjeździł w obie strony dwa razy i nikogusieńko nie ma. Nie wie pan gdzie to jest?
- A gdzie tam. Toż ja śpię w trakcie jazdy - lekarz aż się ze zdziwienia pochylił w stronę rozmówcy. -To takie podwórko jest - i psia buda na nim - próbował coś sobie przypomnieć, ale nie bardzo mu szło.
- To ja nawrócę jeszcze raz.
- Stacja dla W! - lekarz złapał za radio.
- Się zgłasza stacja.
- Ma Pani numer? Bo tu nikt nie czeka, nie możemy trafić.
- Już dzwonie.
Natarczywy dźwięk dzwonka sprawił Frankowi wręcz fizyczny ból. Przycisnął poduszkę do głowy, ale wściekłe drrrrryńńń nie pozwalało spać. W końcu podniósł się z łóżka i podniósł słuchawkę.
- Halo.
- Pogotowie Ratunkowe.
- Co ty se kurwa jaja robisz?!? - ryknął Franek i pierdolnął z uczuciem słuchawką. Bedzie se gówniarzernia jaja robiła po nocy. Ebonit rozsypał się malowniczo po podłodze. A, jebał pies. Jutro się sklei.
- W dla stacji.
- Sie zgłasza.
- Nie moge sie dodzwonić. Dam wam Ładnego, to wam wyjaśni gdzie to jest.
Po kilku minutach ustalania szczegółów i prowadzenia na pamięć karetka wjechał na podwórko. Ciemno. Nikogo.
- Poczekajcie tu chwilę - wyrwał się na ochotnika lekarz. -Zapytam.
Franka tym razem zbudziło łomotanie do drzwi. Krew zalała mu mózg. Skurwysyny jedne spać nie dają. Po pracy człowiekowi sie spanie należy, nie? Co to kurwa jest, nie? Wylazł w gaciach i nie przerywając monologu szedł pochylony w kierunku ubranego na czerwono mężczyzny który dobijał się do drzwi na dole.
- Oż ty chuju jeden!!! - w błysku olśnienia Franek poznał co to za nierób budzi go po nocy. -To jo tu kurwa całom noc na wos mom czekać??!? Robić sie wom nie ch - reszta słów ugrzęzła mu w gardle. Konował bez słowa ostrzeżenia przeszedł do pełnego galopu. Brak jakiejkolwiek ekspresji na jego twarzy i żądza mordu w oczach wyzwoliła we Franku wszystkie posiadane rezerwy - zrobił w tył zwrot na pięcie i uciekł na ganek. Chciał złapać za siekierę wbitą w pieniek, ale słysząc gardłowe, niskie warczenie za plecami wpadł w panikę. Runął do domu i zatrzasnął drzwi. Za sobą usłyszał tępy huk i wzdłuż futryny posypał się tynk. Towarzyszył temu zwierzęcy ryk i okrzyk "Dej że spokój, jeszcze se co zrobisz!".
- Kochanie?
- Mhm?
- A skąd masz takiego malowniczego siniaka na pół ramienia?
- No coś podobnego...
- Co sie zaś łojcu dzieje? - zapytał z troską, starając się chuchać w stronę ściany. Wonny zapach mirabelek walczył o lepsze z drożdżami.
- Zaś sie cewnik zaaatkał... Boooli...
- Sie łojciec nie denerwuj, już syćko załatwie.
Dziarsko zatoczył się pod ścianę i wybrał numer.
- Policja, słucham.
- O, przepraszam - grzecznie odłożył słuchawkę i skoncentrował się na instrukcji obsługo powiadamiania służb ratowniczych. 999. Powtórzył w myśli trzykrotnie skomplikowany numer po czym przymknął lewe oko i zaczął kręcić tarczą.
- Pogotowie ratunkowe, słucham - powiedział nieco zaspany głos w słuchawce. Oż, kurwisyny, spać bedziecie? Jo tu kurwa nie po to płace...
- Halo!? - wypowiedziane ostrym tonem wytrąciło Franka z rozmyślań.
- Przyjeżdżajcie szybko do Koziej Wólki, łojciec mo cewnik zatkany.
- Kozia Wólka 17?
- No a kurwa gdzie? - wpierdolił się Franek nie na żarty. Jaja se bedzie robić a tata cierpi. -Ino żeby mi tu zaraz było...
- Panie Grzanek, kiedy Ośrodkowy był?
- Kuwo jedna, karetke mi tu dawaj zaraaaaz!!! - wrzaskowi Franka towarzyszyło tym razem pełne ekspresji wycie starego. -Łojca mi wykończycieeee!!!
- Panie Grzanek, grzecznie proszę bo policje wezwę. Proszę czekać przy drodze, wysyłam karetkę.
- Ochu... - dalszą wypowiedź Franka przerwał trzask słuchawki. No co za kurwa bezczelna? Słuchawkom bedzie rzucać?? Czując jak słuszny gniew w nim narasta, wybrał raz jeszcze numer.
- Straż Pożarna.
Po ósmej próbie zrezygnował. Co ta kurwa narobiła z telefonem? Specjalnie zepsuła, teroz nie można się nigdzie dodzwonić.
Poszedł do siebie i usiadł na łóżku. Z dołu znowu dobiegło jęczenie starego. Szlag by z nim... Franek odkorkował bańkę i pociągnął siwuchy. Poczuł jak mu się rozjaśnia w głowie.
- Doktor?
- Taak? - śpiący na prawym siedzeniu lekarz otwarł oczy. -Jesteśmy?
- No właśnie nie. Ja tu pierwszy raz, na zastępstwie. Mieli czekać gdzieś za kapliczką, alem zjeździł w obie strony dwa razy i nikogusieńko nie ma. Nie wie pan gdzie to jest?
- A gdzie tam. Toż ja śpię w trakcie jazdy - lekarz aż się ze zdziwienia pochylił w stronę rozmówcy. -To takie podwórko jest - i psia buda na nim - próbował coś sobie przypomnieć, ale nie bardzo mu szło.
- To ja nawrócę jeszcze raz.
- Stacja dla W! - lekarz złapał za radio.
- Się zgłasza stacja.
- Ma Pani numer? Bo tu nikt nie czeka, nie możemy trafić.
- Już dzwonie.
Natarczywy dźwięk dzwonka sprawił Frankowi wręcz fizyczny ból. Przycisnął poduszkę do głowy, ale wściekłe drrrrryńńń nie pozwalało spać. W końcu podniósł się z łóżka i podniósł słuchawkę.
- Halo.
- Pogotowie Ratunkowe.
- Co ty se kurwa jaja robisz?!? - ryknął Franek i pierdolnął z uczuciem słuchawką. Bedzie se gówniarzernia jaja robiła po nocy. Ebonit rozsypał się malowniczo po podłodze. A, jebał pies. Jutro się sklei.
- W dla stacji.
- Sie zgłasza.
- Nie moge sie dodzwonić. Dam wam Ładnego, to wam wyjaśni gdzie to jest.
Po kilku minutach ustalania szczegółów i prowadzenia na pamięć karetka wjechał na podwórko. Ciemno. Nikogo.
- Poczekajcie tu chwilę - wyrwał się na ochotnika lekarz. -Zapytam.
Franka tym razem zbudziło łomotanie do drzwi. Krew zalała mu mózg. Skurwysyny jedne spać nie dają. Po pracy człowiekowi sie spanie należy, nie? Co to kurwa jest, nie? Wylazł w gaciach i nie przerywając monologu szedł pochylony w kierunku ubranego na czerwono mężczyzny który dobijał się do drzwi na dole.
- Oż ty chuju jeden!!! - w błysku olśnienia Franek poznał co to za nierób budzi go po nocy. -To jo tu kurwa całom noc na wos mom czekać??!? Robić sie wom nie ch - reszta słów ugrzęzła mu w gardle. Konował bez słowa ostrzeżenia przeszedł do pełnego galopu. Brak jakiejkolwiek ekspresji na jego twarzy i żądza mordu w oczach wyzwoliła we Franku wszystkie posiadane rezerwy - zrobił w tył zwrot na pięcie i uciekł na ganek. Chciał złapać za siekierę wbitą w pieniek, ale słysząc gardłowe, niskie warczenie za plecami wpadł w panikę. Runął do domu i zatrzasnął drzwi. Za sobą usłyszał tępy huk i wzdłuż futryny posypał się tynk. Towarzyszył temu zwierzęcy ryk i okrzyk "Dej że spokój, jeszcze se co zrobisz!".
- Kochanie?
- Mhm?
- A skąd masz takiego malowniczego siniaka na pół ramienia?
- No coś podobnego...
piątek, 12 lutego 2010
Touch of destiny
- Przywieźli!!! - okrzyk godny Siuksa skalpującego swych wrogów przeszył korytarza. Załomotały kroki. -Doktorze, przywieźli!!!
Zasapana Oddziałowa wtoczyła sie do dyzurki.
- Pani Basiu, dziękuję bardzo. Technik przyjechał?
- Nnie. Chyba nie. Wygląda że tylko paczke niosą. Gdzie ją dać?
- Prosze ją wnieść na Intensywny Nadzór. Ostatecznie tam jego miejsce.
- Abnagat, idziesz? - Miś spokojnie wsadził głowę do dyżurki i uniósł brew. Kędzierzawą.
- A co masz?
- Małe znieczulenie do kardiowersji. Tego jeszcze nie widziałeś, przyda Ci się.
- Pewnie że idę.
Abnegat poderwał dupę z wersalki i pognał za swoim guru. Kkurcze, pierwszy tydzień na anestezji a tyle się dzieje. I rurki dali włożyć i igły powbijać. A teraz kardiowersja. Podoba mi się - pomyślał w przerwach pomiędzy posapywaniem na schodach. Wpadli na Internę, ostry skręt w parawo, korytarzem, lewy zwrot.
W pokoju dawało sie wyczuć nastrój podniosły, do nabożeństwa nieco podobny. Trzech internistów, w tym sam szef, obsługiwało wielki, tajemniczy przyrząd kardiowerterem zwany. Miś bez słowa zajał stanowisko u wezgłowia, i zajał się porządkowaniem miejsca pracy. Maskę zdjąć, odwrócić, zapiąć. Tlen odkręcić. Żuchwę unieśc. Abnegat patrzył na jego spokojne, sprawne ruchy i czuł jak jego podziw rośnie. Skubany, zupełnie jak automat sobie zapyla....
- Założysz wkłucie?
- Spróbuję - dumnie powiedział Abnegat. Pół roku jazdy w pogotowiu dało mu szansę wbicia kilkudziesięciu wenflonów. Wbijał juz co trzeci.
- No to próbuj. Lewy dół - jak ci nie wyjdzie, to prawa strona moja - Miś popatrzył krytycznym okiem na pacjenta, przepiał tlen do ambu i zaczał dmuchać pacjenta.
- Co jest, nie dycha?
- Dych, ale słabo. Jak byś tak kiedy miał to się nie daj nabrać. Psu na budę takie oddychanie. Ambu w dłoń...
-...Piłsudczyka goń goń goń - dokończył Abnegat, skrzyżował palce i wbił wenflon.
- Wlazło?
- ...nn jjeszcze nnie - nieco nerwowo Abnegat wyciągnął igłę i porawił. Dalej nic. Ożeszkurwaszmać - zaklął szpetnie i na końcu pokazała się krew. O, zyła. Nie ma to jak właściwe zaklęcie.
- No właśnie. Bez nerwacji - i powoli - podsumował Miś i zamówił u anestezjologicznej Pavulon oraz Thiopental.
Jeden z internistów w dzikim szale przykładał do klatki pacjenta łyżki i naciskajac guziki powtarzał „no czegoż kurwa nie strzelasz!!!”, Szef stał oniemiały mnogością guzików na głównym panelu...
- Co jest, Panowie, walczymy czy przyglądamy się na siebie? Bo tu klient ma w najlepszym wypadku 60/0. Działa to wasze cudo czy przynieść nasze?
Stojący z boku asystent, który ze stoickim spokojem kartkował instrukcje obsługi, rzekł w zamyśleniu:
- ...bo to trzeba włączyć synchronizację... - po czym zwolnionym, bezbłędnie trafiającym do celu ruchem sięgnął do tablicy i pstryknął w jeden z wielu guzików.
Dup.
Pacjent, kompletnie do tej pory nieprzytomny, podskoczył na łóżku i wyrzęził ostatkiem powietrza wyciskanego z klatki przez potraktowane prądem mięśnie:
- oszszzzkurwaaaaaalemniejebłooooooo....
Nie mam żadnych wątpliwości - pomyślał Abnegat. Chcę zostać anestezjologiem.
Zasapana Oddziałowa wtoczyła sie do dyzurki.
- Pani Basiu, dziękuję bardzo. Technik przyjechał?
- Nnie. Chyba nie. Wygląda że tylko paczke niosą. Gdzie ją dać?
- Prosze ją wnieść na Intensywny Nadzór. Ostatecznie tam jego miejsce.
- Abnagat, idziesz? - Miś spokojnie wsadził głowę do dyżurki i uniósł brew. Kędzierzawą.
- A co masz?
- Małe znieczulenie do kardiowersji. Tego jeszcze nie widziałeś, przyda Ci się.
- Pewnie że idę.
Abnegat poderwał dupę z wersalki i pognał za swoim guru. Kkurcze, pierwszy tydzień na anestezji a tyle się dzieje. I rurki dali włożyć i igły powbijać. A teraz kardiowersja. Podoba mi się - pomyślał w przerwach pomiędzy posapywaniem na schodach. Wpadli na Internę, ostry skręt w parawo, korytarzem, lewy zwrot.
W pokoju dawało sie wyczuć nastrój podniosły, do nabożeństwa nieco podobny. Trzech internistów, w tym sam szef, obsługiwało wielki, tajemniczy przyrząd kardiowerterem zwany. Miś bez słowa zajał stanowisko u wezgłowia, i zajał się porządkowaniem miejsca pracy. Maskę zdjąć, odwrócić, zapiąć. Tlen odkręcić. Żuchwę unieśc. Abnegat patrzył na jego spokojne, sprawne ruchy i czuł jak jego podziw rośnie. Skubany, zupełnie jak automat sobie zapyla....
- Założysz wkłucie?
- Spróbuję - dumnie powiedział Abnegat. Pół roku jazdy w pogotowiu dało mu szansę wbicia kilkudziesięciu wenflonów. Wbijał juz co trzeci.
- No to próbuj. Lewy dół - jak ci nie wyjdzie, to prawa strona moja - Miś popatrzył krytycznym okiem na pacjenta, przepiał tlen do ambu i zaczał dmuchać pacjenta.
- Co jest, nie dycha?
- Dych, ale słabo. Jak byś tak kiedy miał to się nie daj nabrać. Psu na budę takie oddychanie. Ambu w dłoń...
-...Piłsudczyka goń goń goń - dokończył Abnegat, skrzyżował palce i wbił wenflon.
- Wlazło?
- ...nn jjeszcze nnie - nieco nerwowo Abnegat wyciągnął igłę i porawił. Dalej nic. Ożeszkurwaszmać - zaklął szpetnie i na końcu pokazała się krew. O, zyła. Nie ma to jak właściwe zaklęcie.
- No właśnie. Bez nerwacji - i powoli - podsumował Miś i zamówił u anestezjologicznej Pavulon oraz Thiopental.
Jeden z internistów w dzikim szale przykładał do klatki pacjenta łyżki i naciskajac guziki powtarzał „no czegoż kurwa nie strzelasz!!!”, Szef stał oniemiały mnogością guzików na głównym panelu...
- Co jest, Panowie, walczymy czy przyglądamy się na siebie? Bo tu klient ma w najlepszym wypadku 60/0. Działa to wasze cudo czy przynieść nasze?
Stojący z boku asystent, który ze stoickim spokojem kartkował instrukcje obsługi, rzekł w zamyśleniu:
- ...bo to trzeba włączyć synchronizację... - po czym zwolnionym, bezbłędnie trafiającym do celu ruchem sięgnął do tablicy i pstryknął w jeden z wielu guzików.
Dup.
Pacjent, kompletnie do tej pory nieprzytomny, podskoczył na łóżku i wyrzęził ostatkiem powietrza wyciskanego z klatki przez potraktowane prądem mięśnie:
- oszszzzkurwaaaaaalemniejebłooooooo....
Nie mam żadnych wątpliwości - pomyślał Abnegat. Chcę zostać anestezjologiem.
czwartek, 11 lutego 2010
Święta Barbursa Od Gajdlinesów
Po co są guidelinesy - kużden jeden wie. Są one po to by Barburs, nie mający większego pojęcia o medycynie mógł dochtorowi papiery pod nos podtykać, palcem stukać i mówiąc - a widzisz, matole jeden? W Świętym Gajdlansie jak byk stoi więc nam tu nie podskakuj.
Rzecz jasna początkowo to człowieka drażni bądź śmieszy - to w zależności od konstrukcji psychofizycznej - ale jako że doktor znad Wisły w ciemię bity nie jest, zaczyna wykorzystywać gajdlansy ku swoim celom. Ot, operacyjka się spóźnia - więc kasujemy. Gajdlans nie puszcza. Napisali w Świętych Surmach Od Ciśnienia że 105/180 jest wartością graniczną dla operacji elektywnych? To do pola z pacjentem co na widok Barbursa Powitalnego wygenerował 106.
Jednym z takich niepodważalnych, doktrynowatych gajdlansów jest Pieśń O Głodzie. Czyli wskazówki ile też pacjent ma nie jeść i nie pić przed zabiegiem. Obowiązuje tu zasada 2/6 czyli że dwie godziny przed zabiegiem należy się ostatni płyn a 6 godzin przed ostatni posiłek. Tyle w temacie. Proste? Ha. Zdawało by się...
Co to znaczy picie? Woda - wiadomo. Ale kawa? Albo soczek? Z gazem czy bez? Przecierany Kubuś czy destylowana setka? Mleko? Kozie czy krowie? Czy guma do żucia to posiłek czy napój? A może guma do żucia?? I co z tym zrobić??!? Jak widać pułapek jest mnóstwo więc RCN - czyli Królewski Sabat Barbursów - stworzył GAJDLANS. Już z samych dużych liter widać że jest duży. Ile takież coś może mieć objętości? Strona? Dwie? Osiem??
426. Słownie czterysta dwadzieścia sześć stron. Jak by kto był ciekaw to tu jest linek .
Na tężę niessssamowitą publikację powołują się wszystkie znane mi autorytety anestezjologiczne w Jukeju. I tak RCN podaje że guma do żucia jest zabroniona w dniu operacji, BADS (British Association of Day Surgery) uważa że jest to 6 godzin, a AAGBI (Association of Anaesthetist of Great Britain and Ireland) uważa że jest to dwie godziny.
I wszyscy powołują się na tego potwora co ma prawie pięćset stron.
Wynika z tego jasno że ludzie w Jukeju są normalni. Nikomu z cytujących nie chciało się tego nawet przeczytać.
Rzecz jasna początkowo to człowieka drażni bądź śmieszy - to w zależności od konstrukcji psychofizycznej - ale jako że doktor znad Wisły w ciemię bity nie jest, zaczyna wykorzystywać gajdlansy ku swoim celom. Ot, operacyjka się spóźnia - więc kasujemy. Gajdlans nie puszcza. Napisali w Świętych Surmach Od Ciśnienia że 105/180 jest wartością graniczną dla operacji elektywnych? To do pola z pacjentem co na widok Barbursa Powitalnego wygenerował 106.
Jednym z takich niepodważalnych, doktrynowatych gajdlansów jest Pieśń O Głodzie. Czyli wskazówki ile też pacjent ma nie jeść i nie pić przed zabiegiem. Obowiązuje tu zasada 2/6 czyli że dwie godziny przed zabiegiem należy się ostatni płyn a 6 godzin przed ostatni posiłek. Tyle w temacie. Proste? Ha. Zdawało by się...
Co to znaczy picie? Woda - wiadomo. Ale kawa? Albo soczek? Z gazem czy bez? Przecierany Kubuś czy destylowana setka? Mleko? Kozie czy krowie? Czy guma do żucia to posiłek czy napój? A może guma do żucia?? I co z tym zrobić??!? Jak widać pułapek jest mnóstwo więc RCN - czyli Królewski Sabat Barbursów - stworzył GAJDLANS. Już z samych dużych liter widać że jest duży. Ile takież coś może mieć objętości? Strona? Dwie? Osiem??
426. Słownie czterysta dwadzieścia sześć stron. Jak by kto był ciekaw to tu jest linek .
Na tężę niessssamowitą publikację powołują się wszystkie znane mi autorytety anestezjologiczne w Jukeju. I tak RCN podaje że guma do żucia jest zabroniona w dniu operacji, BADS (British Association of Day Surgery) uważa że jest to 6 godzin, a AAGBI (Association of Anaesthetist of Great Britain and Ireland) uważa że jest to dwie godziny.
I wszyscy powołują się na tego potwora co ma prawie pięćset stron.
Wynika z tego jasno że ludzie w Jukeju są normalni. Nikomu z cytujących nie chciało się tego nawet przeczytać.
środa, 10 lutego 2010
Spytaj pogotowiarza - on ci wskaże drogę
Wieczór, ciepło, bigos zeżarty. Żadnego wyjazdu od kilku godzin. I dobrze. Od czasu do czasu ludzie nie powinni chorować. Ostatecznie jak pogotowiarz się opiernicza to znaczy że ludzie są szczęśliwi. A przynajmniej zdrowi.
Czując że ciepełko mnie ogarnia, sciszylem telewizor, zgasiłem lampkę i zawinąwszy się w kocyk zapadłem w drzemkę, przerywaną coraz bardziej podnieconym głosem komentatora. W końcu skoki sie skończyły, Małysz wygrał i mogłem zasnąć słuchając miarowego - puk-puk---puk-puk dochodzących z Australia Open.
- Doktor...
- ...szego... pan soie szyszy? - zapytałem grzecznie próbując nie zwichnąć sobie szczęki.
- Klienta mamy. A raczej klientke W ambulatoriu.
- ...leze...
Doprowadziwszy się do jako takiego ładu polazłem. O. W ambulatorium siedzi sobie para. Ona śliczna i spłoniona, on przejęty i na swój sposób też śliczny.
- Brywieczór. Co sie stalo niedobrego?
- Eeee... - odrzekł chłopak.
- Yyyy... - odrzekła dziewczyna.
- Aaaa... - odrzekł konował. Czyli ja. Ostatecznie pracuję wystarczająco długo żeby znać poglądy na kontrole urodzeń tutejszej białej śmierci.
- Wypadek przy pracy?
- Aha... - rzekł chłopak.
- Yhy... - rzekła dziewczyna.
- No to bez domysłów musi to któreś wyartykułować. Co sie stało - i kiedy to było.
Ona sliczna i spłoniona.
On przejęty i też na swój sposób sliczny.
W końcu przemógł się chłopak. Jak wystartował, tak szybko przeszedł do uzasadnienia...
- Ależ kochani ja nie jestem księdzem. Od ocen moralnych są inni. Ja tu jestem od zapewnienia opieki medycznej. Macie czym dojechać do apteki? Bo to aż do Miasta trzeba?
- Mamy - powiedzieli równocześnie, po czym dodali - dziękujemy.
I tyle ich było.
Kiedyś mój znajomy usłyszał od aptekarza że wypisuje więcej tabletek antykoncepcyjnych oraz rescue pills niż wszyscy ginekolodzy do kupy.
Odpowiedział że jeżeli nie widomo o co chodzi - to chodzi o kasę.
Bo on te recepty wypisuje po znajomości - a ginekolog bierze pięć dych za sztukę.
Czując że ciepełko mnie ogarnia, sciszylem telewizor, zgasiłem lampkę i zawinąwszy się w kocyk zapadłem w drzemkę, przerywaną coraz bardziej podnieconym głosem komentatora. W końcu skoki sie skończyły, Małysz wygrał i mogłem zasnąć słuchając miarowego - puk-puk---puk-puk dochodzących z Australia Open.
- Doktor...
- ...szego... pan soie szyszy? - zapytałem grzecznie próbując nie zwichnąć sobie szczęki.
- Klienta mamy. A raczej klientke W ambulatoriu.
- ...leze...
Doprowadziwszy się do jako takiego ładu polazłem. O. W ambulatorium siedzi sobie para. Ona śliczna i spłoniona, on przejęty i na swój sposób też śliczny.
- Brywieczór. Co sie stalo niedobrego?
- Eeee... - odrzekł chłopak.
- Yyyy... - odrzekła dziewczyna.
- Aaaa... - odrzekł konował. Czyli ja. Ostatecznie pracuję wystarczająco długo żeby znać poglądy na kontrole urodzeń tutejszej białej śmierci.
- Wypadek przy pracy?
- Aha... - rzekł chłopak.
- Yhy... - rzekła dziewczyna.
- No to bez domysłów musi to któreś wyartykułować. Co sie stało - i kiedy to było.
Ona sliczna i spłoniona.
On przejęty i też na swój sposób sliczny.
W końcu przemógł się chłopak. Jak wystartował, tak szybko przeszedł do uzasadnienia...
- Ależ kochani ja nie jestem księdzem. Od ocen moralnych są inni. Ja tu jestem od zapewnienia opieki medycznej. Macie czym dojechać do apteki? Bo to aż do Miasta trzeba?
- Mamy - powiedzieli równocześnie, po czym dodali - dziękujemy.
I tyle ich było.
Kiedyś mój znajomy usłyszał od aptekarza że wypisuje więcej tabletek antykoncepcyjnych oraz rescue pills niż wszyscy ginekolodzy do kupy.
Odpowiedział że jeżeli nie widomo o co chodzi - to chodzi o kasę.
Bo on te recepty wypisuje po znajomości - a ginekolog bierze pięć dych za sztukę.
wtorek, 9 lutego 2010
Tylko dla dorosłych!!!
UWAGA! UWAGA! UWAGA!
Osoby nienawykłe mogą dostać wstrzasu. Albo nie daj Boże innej sztywności odmóżdżeniowej.
Wstawiłbym taką ramkę jak Crewmaster ale za cholere nie wiem jak.
W odróżnieniu od Polski, Brytole dawno juz rozwiązały problem wychowania seksualnego. Miło, jasno i na temat.
Osoby nienawykłe mogą dostać wstrzasu. Albo nie daj Boże innej sztywności odmóżdżeniowej.
Wstawiłbym taką ramkę jak Crewmaster ale za cholere nie wiem jak.
W odróżnieniu od Polski, Brytole dawno juz rozwiązały problem wychowania seksualnego. Miło, jasno i na temat.
poniedziałek, 8 lutego 2010
niedziela, 7 lutego 2010
Ordynator wie co mówi
Ochódzki leżał w łóżku i przerzucał w głowie przekleństwa. W zasadzie starał się kląć na szpital, służbę zdrowia i pechowy los - ale gdzieś w głębi czuł że sam sobie jest winien. Szlag by trafił te jego poranne natchnienia. Było w domu siedzieć i Wizję oglądać. Po południu Helenka miała wpaść na leczo, miał już przygotowane w chłodziarce dwa wyśmienite shirazy które znajomy przywiózł mu z Australii. A potem cała noc sam na sam... Na tę myśl młynek przekleństw przyspieszył w jego głowie, rzucając bluzgi trójwymiarowe w 32 bitowej palecie kolorów.
Dzień zaczął się doskonale. Najpierw telefon od szefa że projekt zyskał akceptację rady i pójdzie do realizacji jeszcze w tym roku. Ochódzki miał cicha nadzieje że jego półroczna praca zostanie zauważona, ale takiego sukcesu się nie spodziewał. W związku z czym szef, którego dopisał do grupy, był w szampańskim wręcz humorze. Czy raczej humorze single malt - zresztą, nazwy nie ważne, ważne że płatny urlop dostał w zasadzie bez proszenia. Następnie informacja od dealera że jego X6 zostało jednak zrobione na gwarancji, a serwisant będzie z samochodem za kwadrans. Do tego pogoda... Spakował narty i resztę sprzętu po czym wypruł w stronę Zakopanego. I żeby on, specjalista marketingu, dał się wyprowadzić przydrożnej reklamie na tą pieprzona łączkę w środku lasu.
Z dołu nie wyglądało najgorzej. Orczyk co prawda wyglądał nieco zabytkowo, ale ostatecznie do jeżdżenia krzesełka nie są potrzebne. Kupił karnet, wyjechał na górę i trochę rozczarowany płaskim początkiem przyłożył z łyżwy. Jego nowiuteńkie carvingi cięły coraz szybciej po lodzie, poczuł rzut adrenaliny dojeżdżając do przełamania, ale takiego napyszczydła się nie spodziewał. Szarpnęło go na wyciętym w lodzie śladzie, karwy poszły w jedną stronę a on, tnąc pirueta z hołubcem, wylądował na drzewie.
Następne wydarzenia pamiętał nieco chaotycznie. Jakaś kobieta piskliwym głosem darła się "Wody! Wody!!", ktoś szarpał jego ramieniem, ktoś próbował go przesunąć, uderzenie bólu odebrało mu oddech... Potem GOPRowcy, jazda w toboganie przy którym rollercoster na Praterze wydawał się być rozrywką dla emerytów po zawale serca i wreszcie z ulgą poczuł jak zamki noszy w karetce zatrzasnęły się i nastał bezruch. Lekarz nawet sie przedstawił, Abnegowicz czy jakoś tak, potem coś pierdolił od rzeczy o ofiarach losu z Warszawy co jeździć nie umieją a sprzęt kupują huj wi jaki byle był najdroższy - miał mu nawet powiedzieć żeby spierdalał, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Po co to doktorzyne denerwować przed transportem. Na to zawsze będzie czas po. Poczuł się tak pewnie że nawet odmówił przyjęcia środków przeciwbólowych co, jak się okazało, było sporym błędem. Na kolejnej dziurze karetką rzuciło zdrowo, poczuł chrupnięcie w złamanej nodze, usłyszał jeszcze "no i po bohaterze" po czym zemdlał.
Obudził się w sali - chyba szpitalnej? Po chwili zreflektował się nad bezsensem pytania - gdzie może się obudzić człowiek z gipsem po żebra, w łóżku z metalowymi sprężynami i kroplówką kapiącą ze stojaka nad głową. Pacjent przy drzwiach spał snem głębokim, nie odpowiedział na jego próby nawiązania kontaktu. Poszukał jakiegoś guzika który mógłby wezwać czuwającą pielęgniarkę ale jedyny dostępny włączał lampkę na stoliczku. Obrócił się na ile pozwalało jego unieruchomienie i sprawdził szafkę - jest... Podziękował wszystkim aniołom czuwającym nad nim i odblokował komórkę. No range. Z niedowierzaniem postukał palcem w szybkę - no range? Gdzie ja kurwa jestem - w Kinszasie??
W tym momencie drzwi otworzyły się z ponurym zgrzytem i do pokoju wszedł... weszła... weszło indywiduum nieoznaczonej płci i wieku, śmierdzące niczym bimbrownia spalona na tytoniowym stosie, pchające przed sobą metalowy, skrzypiący wózek. Bez słowa podjechało do Ochódzkiego, przystawiło wózek do łóżka i jednym szarpnięciem prześcieradła przeniosło oniemiałego specjalistę od marketingu na lodowata blaszana powierzchnię.
- Gdzie jedziemy? - chrapliwy skrzek wyrwał się z zaciśniętych przerażeniem ust Ochódzkiego.
- Do kostnicy.
- Ale ja żyję!!!
- Nie. Ordynator powiedział że mam wywieźć trupa spod okna. A on wie co mówi.
Dzień zaczął się doskonale. Najpierw telefon od szefa że projekt zyskał akceptację rady i pójdzie do realizacji jeszcze w tym roku. Ochódzki miał cicha nadzieje że jego półroczna praca zostanie zauważona, ale takiego sukcesu się nie spodziewał. W związku z czym szef, którego dopisał do grupy, był w szampańskim wręcz humorze. Czy raczej humorze single malt - zresztą, nazwy nie ważne, ważne że płatny urlop dostał w zasadzie bez proszenia. Następnie informacja od dealera że jego X6 zostało jednak zrobione na gwarancji, a serwisant będzie z samochodem za kwadrans. Do tego pogoda... Spakował narty i resztę sprzętu po czym wypruł w stronę Zakopanego. I żeby on, specjalista marketingu, dał się wyprowadzić przydrożnej reklamie na tą pieprzona łączkę w środku lasu.
Z dołu nie wyglądało najgorzej. Orczyk co prawda wyglądał nieco zabytkowo, ale ostatecznie do jeżdżenia krzesełka nie są potrzebne. Kupił karnet, wyjechał na górę i trochę rozczarowany płaskim początkiem przyłożył z łyżwy. Jego nowiuteńkie carvingi cięły coraz szybciej po lodzie, poczuł rzut adrenaliny dojeżdżając do przełamania, ale takiego napyszczydła się nie spodziewał. Szarpnęło go na wyciętym w lodzie śladzie, karwy poszły w jedną stronę a on, tnąc pirueta z hołubcem, wylądował na drzewie.
Następne wydarzenia pamiętał nieco chaotycznie. Jakaś kobieta piskliwym głosem darła się "Wody! Wody!!", ktoś szarpał jego ramieniem, ktoś próbował go przesunąć, uderzenie bólu odebrało mu oddech... Potem GOPRowcy, jazda w toboganie przy którym rollercoster na Praterze wydawał się być rozrywką dla emerytów po zawale serca i wreszcie z ulgą poczuł jak zamki noszy w karetce zatrzasnęły się i nastał bezruch. Lekarz nawet sie przedstawił, Abnegowicz czy jakoś tak, potem coś pierdolił od rzeczy o ofiarach losu z Warszawy co jeździć nie umieją a sprzęt kupują huj wi jaki byle był najdroższy - miał mu nawet powiedzieć żeby spierdalał, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Po co to doktorzyne denerwować przed transportem. Na to zawsze będzie czas po. Poczuł się tak pewnie że nawet odmówił przyjęcia środków przeciwbólowych co, jak się okazało, było sporym błędem. Na kolejnej dziurze karetką rzuciło zdrowo, poczuł chrupnięcie w złamanej nodze, usłyszał jeszcze "no i po bohaterze" po czym zemdlał.
Obudził się w sali - chyba szpitalnej? Po chwili zreflektował się nad bezsensem pytania - gdzie może się obudzić człowiek z gipsem po żebra, w łóżku z metalowymi sprężynami i kroplówką kapiącą ze stojaka nad głową. Pacjent przy drzwiach spał snem głębokim, nie odpowiedział na jego próby nawiązania kontaktu. Poszukał jakiegoś guzika który mógłby wezwać czuwającą pielęgniarkę ale jedyny dostępny włączał lampkę na stoliczku. Obrócił się na ile pozwalało jego unieruchomienie i sprawdził szafkę - jest... Podziękował wszystkim aniołom czuwającym nad nim i odblokował komórkę. No range. Z niedowierzaniem postukał palcem w szybkę - no range? Gdzie ja kurwa jestem - w Kinszasie??
W tym momencie drzwi otworzyły się z ponurym zgrzytem i do pokoju wszedł... weszła... weszło indywiduum nieoznaczonej płci i wieku, śmierdzące niczym bimbrownia spalona na tytoniowym stosie, pchające przed sobą metalowy, skrzypiący wózek. Bez słowa podjechało do Ochódzkiego, przystawiło wózek do łóżka i jednym szarpnięciem prześcieradła przeniosło oniemiałego specjalistę od marketingu na lodowata blaszana powierzchnię.
- Gdzie jedziemy? - chrapliwy skrzek wyrwał się z zaciśniętych przerażeniem ust Ochódzkiego.
- Do kostnicy.
- Ale ja żyję!!!
- Nie. Ordynator powiedział że mam wywieźć trupa spod okna. A on wie co mówi.
sobota, 6 lutego 2010
Godzina upiorów
Godzina duchów...
...noc upiorów...
...posłuchajcie...
...huuu huuu...
Dyżur był ciężki. Franek ze współczuciem popatrzył na Wydźwiernego który tuptał przed nim do karetki. Cholera jasna, żeby człowieka w tym wieku tak poniewierać... Z przyzwyczajenia siadając za kierownicą otrzepał buty ze śniegu. Szlag by trafił tą zimę wreszcie. Marzanna popłynęła do morza a tu dalej zimno, śnieg. Na jutro znowu opady zapowiadali. Dobrze że po nocy dwa dni wolnego.
- Ciężka noc, co doktorze? Który to pański wyjazd? Szósty, siódmy?
- Jedenasty - westchnął ciężko doktor. - Wam też nieźle w dupe dało. Żeby w taka pogodę trzy razy transport do Miasta trafić... - odwdzięczył się rozmówcy. -Palimy?
- A, na coś trzeba umrzeć - Franek wziął papierosa i przypalił. -Gdzie zeżarło Gucia? Śpi pieron jeden?
- Torbę uzupełniał. Zaraz będzie.
Kurzyli w milczeniu. Z uchylonych okien walił siwy dym, mieszając się z drobnymi płatkami śniegu. Dziwna sprawa, śnieg w pomarańczowym świetle sodówek wydawał się być ciepły, wręcz zapraszał do złapania w dłonie. Co do cholery mnie tu na filozofa bierze? - otrząsnął się z obrzydzeniem Franek.
- No to komu w drogę temu trampki - rzekł radośnie Gucio, trzaskając drzwiami.
- A witamy, witamy! - ucieszył się wyraźnie starszy człowiek, stojący w drzwiach. -Ależ macie tą waszą służbę ciężką, ech... Przepraszamy że o tej porze, ale z wieczora babka dobra była, nawet się uśmiechała przy myciu a w nocy takie straszne mordowisko ją nasżło, nie śpi, jęczy - nie przerywając przemowy prowadził po schodach na drugie piętro. Co oni mają z tym drugim piętrem? Pewnie by i na trzecim trzymali jakby wybudowali...
- Panie doktorze, herbatki? - zapytał gospodarz Wydżwiernego, który mozolnie pisał recepty, przekrzywiając głowę. Jak on autem jeździ? Franek z podziwu wyjść nie mógł. Toż ledwo widzi co pisze.
- A, chętnie - ucieszył sie Wydźwierny.
- A dla Panów? - zwrócił głowę w kierunku Franka i Gucia.
- Ja to może kawę?
- Ja też kawę, jeśli można z trzech łyżeczek - Gucio był znany ze swego uzależnienia od kofeiny. Potrafił paczkę wypić w dwa dyżury.
- No to - czym chata bogata, tym rada - szerokim gestem zaprosił gospodarz. Ha, jednak są na świecie porządni ludzie, pomyślał Franek patrząc na stół zastawiony sałatka, wędliną i świątecznym ciastem.
- O, a co to?
- A, maluśka wkładeczka łąckiej, dla zagrzania doktorze.
- Ale ja na służbie - zaczął się krygować Wydźwierny -Toż tak nie przystoi...
- Doktorze, piąta rano, trzeba bateryjki naładować - uśmiechnął się szeroko gospodarz i przysiadł na czwartym krześle. -Chyba że wolicie po maluszku?
- Ja kieruje - ze smutkiem nieudawanym westchnęło się Frankowi. Żesz w morde jeża, może da jaką flaszkę na drogę? Doktor tego specjalnie nie pija to może by się mu dostało?
- Husat listik on degaaas - husat listik listik listik - pomagał Korze Wydźwierny jak umiał, kiwając się na przednim siedzeniu. Gdzie on te ruchy podpatrzył? I na cholere pił te trzecią herbatę? Toż już po drugiej mu ze łba dymiło. A, jakoś to będzie - pocieszył się Franek w myśli. Toż do stacji pół godziny, zanim dojada to akurat koniec zmiany będzie, Wydźwierny się drzemnie i na popołudnie będzie jak nowy...
- Franek, gdzie jesteście? - zaskrzeczało radio.
- Dojeżdżamy do Przygórza...
- To się wróćcie na Gęsiarkę. Nic pilnego, rodząca czeka.
Franek zmielił przekleństwo.
- Sie chobicie zamarzyo roziś o tej poszszssze. - Wydźwierny najwyraźniej przechodził śliwkowe katharsis. Kurwakurwakurwa. Franek pomyślał kontrzaklęcie i starając się wyglądać poważnie, zwrócił się do próbującego wykonywać flamenco w pozycji siedzącej Wydźwiernego:
- Doktorze, tam pod chałupę nie dojedzie - skłamał gładko. -Zostawimy samochód na drodze i pójdziemy po kobite, a doktor se poczeka w ciepłym autku. Dość się doktor dzisiaj narobił...
- Łokej.
...Franek poczuł jak mu ciśnienie opada. Toż jak by się tak Wydżwierny wziął za badanie... Potrząsnął głową starając się pozbyć widoku prokuratora.
- Pani poczeka chwileczkę - rzekł szarmancko Gucio - ja się najpierw usadzę na nosze a Pani jak królowa na krzesełku pojedzie. Teraz nóżki do środka, torebka na kolanka... o, bardzo dobrze.. Franek, zamkniesz za nami?
- Szanofna pani sie hopsz szuje? - przystapił do obowiązków Wydżwierny.
- Przecież Pan jest pijany! - z oburzeniem wykrzyknęła niedoszła matka. -Wstyd!
- Wstyd, szanofna, to jest chraś - odpowiedział tajemniczo i zapadł w sen.
- Toż on jest w trzy dupy pijany! - niewiasta zwróciła się do Gucia. Ten uśmiechnął się spokojnie, szeroko i spokojnym głosem odparł:
- To pacjent. Straszny ruch dzisiaj, załatwiamy po kilku na raz. Odstawimy Panią na porodóweczkę a potem wio z nim do Kobierzyna.
Tysiąc osiemset czterdziesty był rok
Gdy pomyślałem czas zrobić ten krok
Na kolejowym szlaaaaaku...
Fula mi nalej, fula lej
...noc upiorów...
...posłuchajcie...
...huuu huuu...
Dyżur był ciężki. Franek ze współczuciem popatrzył na Wydźwiernego który tuptał przed nim do karetki. Cholera jasna, żeby człowieka w tym wieku tak poniewierać... Z przyzwyczajenia siadając za kierownicą otrzepał buty ze śniegu. Szlag by trafił tą zimę wreszcie. Marzanna popłynęła do morza a tu dalej zimno, śnieg. Na jutro znowu opady zapowiadali. Dobrze że po nocy dwa dni wolnego.
- Ciężka noc, co doktorze? Który to pański wyjazd? Szósty, siódmy?
- Jedenasty - westchnął ciężko doktor. - Wam też nieźle w dupe dało. Żeby w taka pogodę trzy razy transport do Miasta trafić... - odwdzięczył się rozmówcy. -Palimy?
- A, na coś trzeba umrzeć - Franek wziął papierosa i przypalił. -Gdzie zeżarło Gucia? Śpi pieron jeden?
- Torbę uzupełniał. Zaraz będzie.
Kurzyli w milczeniu. Z uchylonych okien walił siwy dym, mieszając się z drobnymi płatkami śniegu. Dziwna sprawa, śnieg w pomarańczowym świetle sodówek wydawał się być ciepły, wręcz zapraszał do złapania w dłonie. Co do cholery mnie tu na filozofa bierze? - otrząsnął się z obrzydzeniem Franek.
- No to komu w drogę temu trampki - rzekł radośnie Gucio, trzaskając drzwiami.
- A witamy, witamy! - ucieszył się wyraźnie starszy człowiek, stojący w drzwiach. -Ależ macie tą waszą służbę ciężką, ech... Przepraszamy że o tej porze, ale z wieczora babka dobra była, nawet się uśmiechała przy myciu a w nocy takie straszne mordowisko ją nasżło, nie śpi, jęczy - nie przerywając przemowy prowadził po schodach na drugie piętro. Co oni mają z tym drugim piętrem? Pewnie by i na trzecim trzymali jakby wybudowali...
- Panie doktorze, herbatki? - zapytał gospodarz Wydżwiernego, który mozolnie pisał recepty, przekrzywiając głowę. Jak on autem jeździ? Franek z podziwu wyjść nie mógł. Toż ledwo widzi co pisze.
- A, chętnie - ucieszył sie Wydźwierny.
- A dla Panów? - zwrócił głowę w kierunku Franka i Gucia.
- Ja to może kawę?
- Ja też kawę, jeśli można z trzech łyżeczek - Gucio był znany ze swego uzależnienia od kofeiny. Potrafił paczkę wypić w dwa dyżury.
- No to - czym chata bogata, tym rada - szerokim gestem zaprosił gospodarz. Ha, jednak są na świecie porządni ludzie, pomyślał Franek patrząc na stół zastawiony sałatka, wędliną i świątecznym ciastem.
- O, a co to?
- A, maluśka wkładeczka łąckiej, dla zagrzania doktorze.
- Ale ja na służbie - zaczął się krygować Wydźwierny -Toż tak nie przystoi...
- Doktorze, piąta rano, trzeba bateryjki naładować - uśmiechnął się szeroko gospodarz i przysiadł na czwartym krześle. -Chyba że wolicie po maluszku?
- Ja kieruje - ze smutkiem nieudawanym westchnęło się Frankowi. Żesz w morde jeża, może da jaką flaszkę na drogę? Doktor tego specjalnie nie pija to może by się mu dostało?
- Husat listik on degaaas - husat listik listik listik - pomagał Korze Wydźwierny jak umiał, kiwając się na przednim siedzeniu. Gdzie on te ruchy podpatrzył? I na cholere pił te trzecią herbatę? Toż już po drugiej mu ze łba dymiło. A, jakoś to będzie - pocieszył się Franek w myśli. Toż do stacji pół godziny, zanim dojada to akurat koniec zmiany będzie, Wydźwierny się drzemnie i na popołudnie będzie jak nowy...
- Franek, gdzie jesteście? - zaskrzeczało radio.
- Dojeżdżamy do Przygórza...
- To się wróćcie na Gęsiarkę. Nic pilnego, rodząca czeka.
Franek zmielił przekleństwo.
- Sie chobicie zamarzyo roziś o tej poszszssze. - Wydźwierny najwyraźniej przechodził śliwkowe katharsis. Kurwakurwakurwa. Franek pomyślał kontrzaklęcie i starając się wyglądać poważnie, zwrócił się do próbującego wykonywać flamenco w pozycji siedzącej Wydźwiernego:
- Doktorze, tam pod chałupę nie dojedzie - skłamał gładko. -Zostawimy samochód na drodze i pójdziemy po kobite, a doktor se poczeka w ciepłym autku. Dość się doktor dzisiaj narobił...
- Łokej.
...Franek poczuł jak mu ciśnienie opada. Toż jak by się tak Wydżwierny wziął za badanie... Potrząsnął głową starając się pozbyć widoku prokuratora.
- Pani poczeka chwileczkę - rzekł szarmancko Gucio - ja się najpierw usadzę na nosze a Pani jak królowa na krzesełku pojedzie. Teraz nóżki do środka, torebka na kolanka... o, bardzo dobrze.. Franek, zamkniesz za nami?
- Szanofna pani sie hopsz szuje? - przystapił do obowiązków Wydżwierny.
- Przecież Pan jest pijany! - z oburzeniem wykrzyknęła niedoszła matka. -Wstyd!
- Wstyd, szanofna, to jest chraś - odpowiedział tajemniczo i zapadł w sen.
- Toż on jest w trzy dupy pijany! - niewiasta zwróciła się do Gucia. Ten uśmiechnął się spokojnie, szeroko i spokojnym głosem odparł:
- To pacjent. Straszny ruch dzisiaj, załatwiamy po kilku na raz. Odstawimy Panią na porodóweczkę a potem wio z nim do Kobierzyna.
Tysiąc osiemset czterdziesty był rok
Gdy pomyślałem czas zrobić ten krok
Na kolejowym szlaaaaaku...
Fula mi nalej, fula lej
piątek, 5 lutego 2010
Dylemat decyzyjny
A gdy noc nastaje, budzą się upiory przeszłości. Starzy bezzębni wyjadacze - bo je już dawno zjedli - opowiadają potworne historie jak to drzewiej bywało.
Posłuchajmy...
W dawnych czasach, kiedy to szkół nie było więc ratownicy rośli sobie na gruszkach, najął się był do jednej stacji młodzian ochoczy co to chciał życie ludzkie ratować. Nie wiedział jeszcze że głównym jego zajęciem będzie tachanie noszy oraz walizki... W czasie pierwszego dyżuru, zgodnie z pogotowianą zasadą coby żółtodziobów razem nie mieszać, dostał się mu doktor stary, doświadczony co to niejedno w życiu widział. Dyżur biegł sobie spokojnie, wyjazdów żadnych, towarzystwo tnie w zechcyka, nagle telefon. Wezwanie do babki co to lat ma 200 i ją kaszle. Na wyjeździe akuratnie była para doświadczenia z entuzjazmem więc wsiedli do karetki i oddalili się w zawieję i zamieć.
Kiedy dojechali na miejsce, młody sanitariusz wypełnił papiery jak go uczyli starsi koledzy, a doktor z namaszczeniem zaczął babkę badać. Założył słuchawki na uszy, przyłożył do klatki i wsłuchał się w spracowane serce. Młody z podziwu wyjść nie mógł jak dokładny jest doktor. Minęło pięć minut... dziesięć... piętnaście... w końcu z karetki popłynął w eter rozpaczliwy krzyk Młodego:
- Stacja, stacja, doktor leży na pacjentce i się nie rusza!!! Co ja mam robić??!??
Odpowiedź przyszła natychmiast:
- Budzić!!!
Posłuchajmy...
W dawnych czasach, kiedy to szkół nie było więc ratownicy rośli sobie na gruszkach, najął się był do jednej stacji młodzian ochoczy co to chciał życie ludzkie ratować. Nie wiedział jeszcze że głównym jego zajęciem będzie tachanie noszy oraz walizki... W czasie pierwszego dyżuru, zgodnie z pogotowianą zasadą coby żółtodziobów razem nie mieszać, dostał się mu doktor stary, doświadczony co to niejedno w życiu widział. Dyżur biegł sobie spokojnie, wyjazdów żadnych, towarzystwo tnie w zechcyka, nagle telefon. Wezwanie do babki co to lat ma 200 i ją kaszle. Na wyjeździe akuratnie była para doświadczenia z entuzjazmem więc wsiedli do karetki i oddalili się w zawieję i zamieć.
Kiedy dojechali na miejsce, młody sanitariusz wypełnił papiery jak go uczyli starsi koledzy, a doktor z namaszczeniem zaczął babkę badać. Założył słuchawki na uszy, przyłożył do klatki i wsłuchał się w spracowane serce. Młody z podziwu wyjść nie mógł jak dokładny jest doktor. Minęło pięć minut... dziesięć... piętnaście... w końcu z karetki popłynął w eter rozpaczliwy krzyk Młodego:
- Stacja, stacja, doktor leży na pacjentce i się nie rusza!!! Co ja mam robić??!??
Odpowiedź przyszła natychmiast:
- Budzić!!!
czwartek, 4 lutego 2010
Newsy
Po taiczi - co nieodmiennie mi sie kojarzy z pikaczu, za cholere nie wiem czemu - dostałem jakiegos dziwnego spręża. I pomyślałem że jak się chce biegać 10 km poniżej godziny to trzeba zacząć od przebiegnięcia 10 km w ogóle.
No to wlazłem ja na tą bieżnie, nacisknąłem guziczki i jak ustawiałem prędkość to mnie matematyka zmroziła: toz jak ustawię 8 km/h to mi zejdzie godzina i minut piętnaście... nie przeżyje za cholere... i ustawiłem 9.
Efekt: godzina, sześc minut i czterdzieści sekund jak w pysk strzelił.
W związku z powyższym jestem umierajacy - a to znaczy że ogłaszam plan ratunkowy, zaproponowany przez Anek. Czyli otwieram konkurs na najbardziej durny dowcip o konowałach. Żeby nie być posądzonym o stronniczość, głównym sędzia zostanie AS Ptyś. Jeżeli zwycięzca przyzna się do adresu to wysyłam flaszkę whisky na wskazany adres (wysyłać proszę na ABNEGAT.LTD w poczcie GAZETA.PL). Jeżeli nie - uścisk ręki prezesa oraz wpis do annałów.
Jako że mnie natchnął Crewmaster swoim pomysłem o historiach niesamowitych, miało być cos o pogotowiu - będzie w takim razie jutro. Chyba że nie zdążę - to pojutrze ;)
Pozdrawiam wszystkich porannie.
abnegat.ltd
-------------------------------------------
04.02.2010, g.24.03 czasu polskiego.
Koniec świata... Jury siedziało, ryczało raz grubo a raz cienko. W końcu, po długich namysłach AS Ptyś przysłał do Organu Wykonawczego następujące wyniki:
Miejsce trzecie i pudło cukierków Celebrations goes toooooo.....
...... Deeeexteeerrrr
za dowcip o owsikach:
Przychodzi facet do lekarza.
- Panie doktorze, jak się leczy owsiki?
- A co, kaszlą?
Miejsce drugie i pudło cukierków Quality Street goooes toooo....
........ eeeeeeeMMmmmmmmm
za dowcip o odchudzaniu:
Przychodzi gruba baba do lekarza. Lekarz pyta:
- Bierze pani te tabletki na odchudzanie?
- Tak, biorę.
- A ile?
- Ile, ile... Aż się najem.
Miejsce pierwsze i butelka Glenmorange gooooooeeeessss....
......tooooo....
.....NIiiikaaa....
za dowcip o wytrwałości w odgrzebywaniu danych z pamięci:
Pewien facet, trochę już starszy, zaczynał mieć zaniki pamięci.
Kiedyś na spotkaniu z przyjaciółmi u niego w domu zaczął opowiadać,
że teraz leczy się u takiego dobrego lekarza, na to goście,
że też by chcieli i jak się ten lekarz nazywa:
- no właśnie miałem na końcu języka... pamiętacie może, był taki grecki poeta, w starożytności, taki ślepy...
- No był, Homer. To co, ten lekarz ma na nazwisko Homer?
- Nie, nie! On napisał taką epopeję, o tym jak Grecy się tłukli pod takim miastem w starożytności, które próbowali zdobyć...
- no tak, zdobywali Troje. To co, ten lekarz się jakoś podobnie nazywa?
Albo mieszka na takiej ulicy?
- nie, nie, nie! Tam był taki wódz, tych, no, Greków, taki główny...
- Agamemnon?
- O o o! No i on miał brata...
- Menelaosa. Ale co to ma wspólnego z lekarzem??!!?
- Zaraz mówię. I tam był taki wódz trojański, który temu Mene... jak mu tam, uprowadził żonę.
- Aaaa, Parys! Ten lekarz nazywa się Parys?
- Nieeeee! Nie! Ta żona, co on ja uprowadził, to jak miała na imię?
- Helena.
- No właśnie, Helena! Helenkaaaaaaaaa - woła do żony w kuchni - jak się nazywa ten mój lekarz????
Osobiście się przyznam że miałem jeszcze kilka swoich typów, m.in. "Docenta" oraz "Chirurga z grzecznym kotem" Abdullaha, "Nagie dziewczęta trzaskające drzwiami" oraz "Zabijemy Anestezjologa" Gośki, "Kastracja" Emilki, "Kiełbasiany zgrzyt" Grega czy "Dytyramb o Prawdziwym Charakterze Chirurga" Legologo.
Za udział wszystkim pieknię dziękuję, na emile czekam - nagrody pójdą pocztą :)))
Do usłyszenia jutro
abnegat
No to wlazłem ja na tą bieżnie, nacisknąłem guziczki i jak ustawiałem prędkość to mnie matematyka zmroziła: toz jak ustawię 8 km/h to mi zejdzie godzina i minut piętnaście... nie przeżyje za cholere... i ustawiłem 9.
Efekt: godzina, sześc minut i czterdzieści sekund jak w pysk strzelił.
W związku z powyższym jestem umierajacy - a to znaczy że ogłaszam plan ratunkowy, zaproponowany przez Anek. Czyli otwieram konkurs na najbardziej durny dowcip o konowałach. Żeby nie być posądzonym o stronniczość, głównym sędzia zostanie AS Ptyś. Jeżeli zwycięzca przyzna się do adresu to wysyłam flaszkę whisky na wskazany adres (wysyłać proszę na ABNEGAT.LTD w poczcie GAZETA.PL). Jeżeli nie - uścisk ręki prezesa oraz wpis do annałów.
Jako że mnie natchnął Crewmaster swoim pomysłem o historiach niesamowitych, miało być cos o pogotowiu - będzie w takim razie jutro. Chyba że nie zdążę - to pojutrze ;)
Pozdrawiam wszystkich porannie.
abnegat.ltd
-------------------------------------------
04.02.2010, g.24.03 czasu polskiego.
Koniec świata... Jury siedziało, ryczało raz grubo a raz cienko. W końcu, po długich namysłach AS Ptyś przysłał do Organu Wykonawczego następujące wyniki:
Miejsce trzecie i pudło cukierków Celebrations goes toooooo.....
...... Deeeexteeerrrr
za dowcip o owsikach:
Przychodzi facet do lekarza.
- Panie doktorze, jak się leczy owsiki?
- A co, kaszlą?
Miejsce drugie i pudło cukierków Quality Street goooes toooo....
........ eeeeeeeMMmmmmmmm
za dowcip o odchudzaniu:
Przychodzi gruba baba do lekarza. Lekarz pyta:
- Bierze pani te tabletki na odchudzanie?
- Tak, biorę.
- A ile?
- Ile, ile... Aż się najem.
Miejsce pierwsze i butelka Glenmorange gooooooeeeessss....
......tooooo....
.....NIiiikaaa....
za dowcip o wytrwałości w odgrzebywaniu danych z pamięci:
Pewien facet, trochę już starszy, zaczynał mieć zaniki pamięci.
Kiedyś na spotkaniu z przyjaciółmi u niego w domu zaczął opowiadać,
że teraz leczy się u takiego dobrego lekarza, na to goście,
że też by chcieli i jak się ten lekarz nazywa:
- no właśnie miałem na końcu języka... pamiętacie może, był taki grecki poeta, w starożytności, taki ślepy...
- No był, Homer. To co, ten lekarz ma na nazwisko Homer?
- Nie, nie! On napisał taką epopeję, o tym jak Grecy się tłukli pod takim miastem w starożytności, które próbowali zdobyć...
- no tak, zdobywali Troje. To co, ten lekarz się jakoś podobnie nazywa?
Albo mieszka na takiej ulicy?
- nie, nie, nie! Tam był taki wódz, tych, no, Greków, taki główny...
- Agamemnon?
- O o o! No i on miał brata...
- Menelaosa. Ale co to ma wspólnego z lekarzem??!!?
- Zaraz mówię. I tam był taki wódz trojański, który temu Mene... jak mu tam, uprowadził żonę.
- Aaaa, Parys! Ten lekarz nazywa się Parys?
- Nieeeee! Nie! Ta żona, co on ja uprowadził, to jak miała na imię?
- Helena.
- No właśnie, Helena! Helenkaaaaaaaaa - woła do żony w kuchni - jak się nazywa ten mój lekarz????
Osobiście się przyznam że miałem jeszcze kilka swoich typów, m.in. "Docenta" oraz "Chirurga z grzecznym kotem" Abdullaha, "Nagie dziewczęta trzaskające drzwiami" oraz "Zabijemy Anestezjologa" Gośki, "Kastracja" Emilki, "Kiełbasiany zgrzyt" Grega czy "Dytyramb o Prawdziwym Charakterze Chirurga" Legologo.
Za udział wszystkim pieknię dziękuję, na emile czekam - nagrody pójdą pocztą :)))
Do usłyszenia jutro
abnegat
środa, 3 lutego 2010
Osiołkowi w żłobie dano
Doskonałego systemu zdrowia nie ma. Wniosek ten wypływa z liczby przeróżnych tworów które starają się dostarczyć świadczenia zdrowotne swoim pacjentom. W zasadzie wahadło przemieszcza się między stanem służby państwowej, bezpłatnej, finansowanej z kieszeni podatnika która dostarcza wszystkim wszystko - a prywatnej, opłacanej ze składek ludzi płacących haracz.
Jak działa NHS? Czyli National Health Service w Wielkiej Brytani?
Jest to system pierwszego typu z wbudowanym silnym mechanizmem konkurencyjności i kontroli.
Założenie jest proste - należy się wszystko i każdemu. Chorujemy? Potrzebne jest nam lekarstwo? GP zwany pieszczotliwie dżipem wypisze receptę którą zrealizujemy bezpłatnie w najblizszej aptece. W tym mieszczą się krople do nosa, maść na odgniotki i tabletki antykoncepcyjne.
Porównajmy pracę oddziału. Polska organizacja jest stricte wojskowa - z Pierwszym Po Bogu Wodzem i Jedynym Światłem W Ciemnośći oraz grupą mniej lub więcej godnych/niegodnych wyznawców - co daje plusy i minusy. Do pozytywów należy zapisać kontrolę, zarówno oddziału jak i procesu leczniczego. Nasze odprawy na których codziennie omawia się stan pacjentów i ustala dalszą terapię pokazują jasną i prostą drogę którą poruszać się będzie każdy z lekarzy oddziałowych. Chyba że mu życie niemiłe i chce najbliższe pół roku spędzić wykańczając stare historie chorób. Przepływ informacji w takiej strukturze jest jasny, prosty i czytelny. Wódz jest od wodzowania a asystenci od asystowania.
Organizacja brytyjska jest demokratyczna. Na oddziale pracuje kilku, kilkunastu - a jak szpital wielki to i kilkudziesięciu - konsultantów, a każdy każdemu równy w prawie i mocy. Stąd polska doktorzyna ma początkowo wrażenie drobnego chaosu. Wyobraźmy sobie że patrzymy w rotę - czyli tutejszy rozkład jazdy - na nasze 10 sesji w tygodniu. Trzy bedą na intensywnej terapii, pięć na bloku operacyjnym a pozostałe dwie to nauka własna i obstawianie przybytków różnych - jak na przykład przychodnia terapii bólu czy klinika badań przedoperacyjnych. I może się zdarzyć tak że po kilku dniach zawitamy na IT a tam nieznani pacjenci, nieznane przypadki... Ale mamy tylko cztery godziny - byle przeżyć, resztą zajma się inni. Tylko że ci inni tez przychodzą na cztery godziny...
Czyli polski system lepszy?
Wyobraźmy sobie że szef polskiego oddziału to skorumpowany skurwysyn (rzecz jasna takich nie ma nigdzie, wcale i ani trochę ale dla potrzeb tego postu założymy że jednak są). Albo co gorsza, prócz tego że skorumpowany i bez zahamowań to w dodatku nienajlepszy w swoim fachu. Ale bogaty albo z koneksjami. Albo nie daj Panie jedno i drugie. Tu sie zaczyna problem, bo zanim zdąży się go wyeliminować, będzie wymuszał, kradł, szkodził - a nie daj Boże zabijał. Taki zerozerosiedem. Z naciskiem na zerozero. W systemie brytyjskim pierwszy bład skończy się na critical incidence i postepowaniu wyjaśniającym co rzeczony doktor miał na myśli mordując pacjenta. Kolejny błąd skończy się na wysłaniu delikwenta do GMC w celu sprawdzenia kompetencji rzeczonego doktora. Czysto, szybko - cios mózg lasujący w aksamitnej rękawiczce.
Mamy tu konkurencję, bo pacjent może sobie wybrać miejsce i konsultanta który go będzie leczył czy operował - wiec lepsi są oblegani a miernoty raczej nie - jak i kontrolę, bo skargi są tutaj rozpatrywane bardzo wnikliwie. I to niezależnie czy są one wniesione przez pacjenta - co w Polsce jest jak najbardziej zrozumiałe - jak i przez kolegę lekarza - co w naszym kraju nad Wisłą przestaje sie mieścić w pale. Jakże to - kruk krukowi?
No właśnie. Mieliśmy - a wcale nie jestem przekonany że to dalej nie funkcjonuje - zapis w Kodeksie Lekarskim że doktor na doktora złego słowa nie powie. A tutaj takie zachowania sie nagradza. Do tego stopnia że doktor co bład popełni, sam bierze błękitna karteczkę critical icidence i pisze sobie radośnie donos na siebie. Co ciekawe, ten system rozumie że ludzie popełniaja błedy. Idąc tym sladem samobiczowników czeka proces surowy lecz sprawiedliwy po którym zaproponowana zostanie delikwentowi droga poprawy. Dodatkowe kursy, szkolenia, ograniczenie działalności,- na ten przykład obcięcie chirurgowi pewnych procedur z listy - praca pod nadzorem, po czym po kolejnych kontrolach przywraca się go do pracy. Dla kontrastu: próba zamiecenia sprawy pod dywan, fałszowanie danych, fałszowanie wpisów w historię choroby kończy sie natychmiastowym i dożywotnim wykreśleniem ze spisu praktykujących doktorów GMC.
Nasza kultura wyprodukowała system zamordycznej kontoli.
Tutejsza cywilizacja stworzyła nieco chaotyczną demokrację.
Oceńcie sami.
Jak działa NHS? Czyli National Health Service w Wielkiej Brytani?
Jest to system pierwszego typu z wbudowanym silnym mechanizmem konkurencyjności i kontroli.
Założenie jest proste - należy się wszystko i każdemu. Chorujemy? Potrzebne jest nam lekarstwo? GP zwany pieszczotliwie dżipem wypisze receptę którą zrealizujemy bezpłatnie w najblizszej aptece. W tym mieszczą się krople do nosa, maść na odgniotki i tabletki antykoncepcyjne.
Porównajmy pracę oddziału. Polska organizacja jest stricte wojskowa - z Pierwszym Po Bogu Wodzem i Jedynym Światłem W Ciemnośći oraz grupą mniej lub więcej godnych/niegodnych wyznawców - co daje plusy i minusy. Do pozytywów należy zapisać kontrolę, zarówno oddziału jak i procesu leczniczego. Nasze odprawy na których codziennie omawia się stan pacjentów i ustala dalszą terapię pokazują jasną i prostą drogę którą poruszać się będzie każdy z lekarzy oddziałowych. Chyba że mu życie niemiłe i chce najbliższe pół roku spędzić wykańczając stare historie chorób. Przepływ informacji w takiej strukturze jest jasny, prosty i czytelny. Wódz jest od wodzowania a asystenci od asystowania.
Organizacja brytyjska jest demokratyczna. Na oddziale pracuje kilku, kilkunastu - a jak szpital wielki to i kilkudziesięciu - konsultantów, a każdy każdemu równy w prawie i mocy. Stąd polska doktorzyna ma początkowo wrażenie drobnego chaosu. Wyobraźmy sobie że patrzymy w rotę - czyli tutejszy rozkład jazdy - na nasze 10 sesji w tygodniu. Trzy bedą na intensywnej terapii, pięć na bloku operacyjnym a pozostałe dwie to nauka własna i obstawianie przybytków różnych - jak na przykład przychodnia terapii bólu czy klinika badań przedoperacyjnych. I może się zdarzyć tak że po kilku dniach zawitamy na IT a tam nieznani pacjenci, nieznane przypadki... Ale mamy tylko cztery godziny - byle przeżyć, resztą zajma się inni. Tylko że ci inni tez przychodzą na cztery godziny...
Czyli polski system lepszy?
Wyobraźmy sobie że szef polskiego oddziału to skorumpowany skurwysyn (rzecz jasna takich nie ma nigdzie, wcale i ani trochę ale dla potrzeb tego postu założymy że jednak są). Albo co gorsza, prócz tego że skorumpowany i bez zahamowań to w dodatku nienajlepszy w swoim fachu. Ale bogaty albo z koneksjami. Albo nie daj Panie jedno i drugie. Tu sie zaczyna problem, bo zanim zdąży się go wyeliminować, będzie wymuszał, kradł, szkodził - a nie daj Boże zabijał. Taki zerozerosiedem. Z naciskiem na zerozero. W systemie brytyjskim pierwszy bład skończy się na critical incidence i postepowaniu wyjaśniającym co rzeczony doktor miał na myśli mordując pacjenta. Kolejny błąd skończy się na wysłaniu delikwenta do GMC w celu sprawdzenia kompetencji rzeczonego doktora. Czysto, szybko - cios mózg lasujący w aksamitnej rękawiczce.
Mamy tu konkurencję, bo pacjent może sobie wybrać miejsce i konsultanta który go będzie leczył czy operował - wiec lepsi są oblegani a miernoty raczej nie - jak i kontrolę, bo skargi są tutaj rozpatrywane bardzo wnikliwie. I to niezależnie czy są one wniesione przez pacjenta - co w Polsce jest jak najbardziej zrozumiałe - jak i przez kolegę lekarza - co w naszym kraju nad Wisłą przestaje sie mieścić w pale. Jakże to - kruk krukowi?
No właśnie. Mieliśmy - a wcale nie jestem przekonany że to dalej nie funkcjonuje - zapis w Kodeksie Lekarskim że doktor na doktora złego słowa nie powie. A tutaj takie zachowania sie nagradza. Do tego stopnia że doktor co bład popełni, sam bierze błękitna karteczkę critical icidence i pisze sobie radośnie donos na siebie. Co ciekawe, ten system rozumie że ludzie popełniaja błedy. Idąc tym sladem samobiczowników czeka proces surowy lecz sprawiedliwy po którym zaproponowana zostanie delikwentowi droga poprawy. Dodatkowe kursy, szkolenia, ograniczenie działalności,- na ten przykład obcięcie chirurgowi pewnych procedur z listy - praca pod nadzorem, po czym po kolejnych kontrolach przywraca się go do pracy. Dla kontrastu: próba zamiecenia sprawy pod dywan, fałszowanie danych, fałszowanie wpisów w historię choroby kończy sie natychmiastowym i dożywotnim wykreśleniem ze spisu praktykujących doktorów GMC.
Nasza kultura wyprodukowała system zamordycznej kontoli.
Tutejsza cywilizacja stworzyła nieco chaotyczną demokrację.
Oceńcie sami.
wtorek, 2 lutego 2010
Geotag filozofii
Wsadzić kij w mrowisko jest łatwo w dzisiejszych czasach. Wystarczy napisać post o polityce, sporcie lub służbie zdrowia a zaraz szczera, gorąca dyskusja w sercach wzbiera, budzą sie demony zaległych krzywd i krwawia stare rany.
Nie mówiąc o pospolitej sraczce.
Posty które ukazały się pod tekstem „Suka Bura” et add. potwierdzają ogólnie znana tezę że punkt widzenia jest uwarunkowany li tylko umiejscowieniem dupy. I że w zasadzie dyskusja na ten temat jest jałowym biciem piany.
Co symptomatyczne, za każdym razem gdy gdziekolwiek-jakkolwiek ukaże sie tekst o niedofinansowaniu służby zdrowia, strajkach czy nieprawdopodobnych ilościach godzin pracy do których są zmuszani* lekarze, natychmiast - jak diabełek z pudełka - wyskakują opinie o chamstwie owych.
Nie ma innej mozliwości - zaczniemy od braku środków na leczenie, skończymy na chamstwie lekarzy. Dyskusja zacznie się od strajku z powodu niskich płac - skończy sie na wskazywaniu chamstwa lekarzy. Nawet dyskusja o piłce noznej może się skończyć chamstwem lekarzy. Ciekawe że nigdy nie spotkałem dyskusji która zaczęła by się od lekarskiego chamstwa a skończyła na niskich płacach. Albo choćby drinkach z palemką.
Drugi ciekawy rys który pojawia się zawsze to zrównywanie lekarza w dół. Nawet ci którzy zaczynają wypowiedź od wskazania że zawód to dziwny i od innych różny często kończą stwierdzeniem przeciwnym. Od siebie chciałbym jedynie nieśmiało wskazać że pomimo całego szacunku ogólnoludzkiego jaki czuję do każdego homo sapiens (w tym zdaniu zwrócimy szczególną uwagę na słowo „sapiens”, bo do nie sapiens szacunku nie czuję żadnego) ja Panią Kasjerkę zastąpię po jednodniowym szkoleniu, wliczając w to obsługę ekspresu do kawy, a Pani Kasjerka potrzebuje 14 lat żeby zastąpić mnie na moim stanowisku pracy. Zakładamy że posiada maturę. I w tym znaczeniu Pani Kasjerka to nie jest moja liga. Ani w znaczeniu opowiedzialności zawodowej - ani w znaczeniu zawodowej wiedzy. Co wcale nie znaczy że nie może ona być moim mistrzem haiku czy wzorem cnót wszelakich.
Tu jeszcze raz podkreślę - nie implikuje to że ja się mam wobec Pani Kasjerki zachowywać nieładnie czy chamowato czy w ogóle jakkolwiek inaczej niż nakazują to ogólnoludzkie formy zachowania. Napisał ładnie Szaman: to się wynosi z domu, szkoły, swojego pierwotnego środowiska. Cham będzie chamem a człowiek wychowywujący sie w środowisku poszanowania wartości na takowego nie wyrośnie. I nie ma potem żadnego znaczeni dla ich zachowania kto ostatecznie zostanie lekarzem a kto kopaczem rowów.
Kolejny a dość istotny punkt odróżniający zawód lekarza od całej reszty to zakres odpowiedzialności. Jedynie sędzia mógł popełnić w dawnych czasach błąd który skutkował tym czym może skutkować błąd lekarza - uśmierceniem podmiotu swojej pracy. W chwili obecnej jeszcze policjanci maja wpisane w zawód zastrzelenie nie tego kogo powinni, zawiadowcy na stacjach powodowanie katastrof lądowych a kontrolerzy lotów - lotniczych. W związku z powyższym radość wielką czuję gdy słyszę że lekarz to taki sam zawód jak kasjerka. Potwierdza to jedynie tezę że ostatnie pięćdziesiąt lat zeszmaciło lekarski stan całkowicie i nieodwołalnie.
Ciekawe że nikt nie zrównuje zawodu adwokata zsprzątaczką konserwatorem powierzchni płaskich.
Podkreślę jeszcze raz - post traktował o napięciach, kumulującym sie stresie i ogólnym losie ciężkim i łzawym lekarza nad Wisłą. A skończyliśmy na starej i dobrze znanej maksymie że lekarz to cham.
Odnieśmy sie teraz do nieuchronnej konkluzji nt. chamowatości.
Z racji mojego zawodu z lekarzami spotykałem sie dość często. I jakoś w żaden sposób nie rzuciła mi się w oczy zwiększona chamowatość wśród moich kolegów w stosunko do średniej polskiej. A raczej wręcz przeciwnie.
Druga rzecz którą bym chciał podkreślić z całą mocą: chamstwu należy się sprzeciwiać i to jest znane od czasów skeczuGajosa Gołasa. Nigdzie, powtórzę się: nigdzie w moich postach nie znajdziecie pochwały chamowatości czy zachowań uwłaczających mojej profesji. Uważam że alkoholików, narkomanów, pijaków, łapowników i pozostałych kryminalistów należy z zawodu usuwać. I nie tylko z tego.
--------------------------
*Jest to rzecz jasna przymus dobrowolny. Juz to kiedyś tłumaczyłem: kot musztardy dobrowolnie nie zeżre choćby miał umrzeć. Ale gdy sie mu dupe nią wysmaruje to i owszem. I to jest właśnie przymus dobrowolny, który został zastosowany na lekarzach**.
**Gdyby komuś brakło wyobraźni jak posmarować lekarzowi dupę musztardą, podaje przepis:
- przy zapotrzebowaniu na lekarskie umiejętności trzykrotnie przewyższajcym podaż należy zredukować płace lekarzom a następnie pozwolić im dorabiać do woli.
Nie mówiąc o pospolitej sraczce.
Posty które ukazały się pod tekstem „Suka Bura” et add. potwierdzają ogólnie znana tezę że punkt widzenia jest uwarunkowany li tylko umiejscowieniem dupy. I że w zasadzie dyskusja na ten temat jest jałowym biciem piany.
Co symptomatyczne, za każdym razem gdy gdziekolwiek-jakkolwiek ukaże sie tekst o niedofinansowaniu służby zdrowia, strajkach czy nieprawdopodobnych ilościach godzin pracy do których są zmuszani* lekarze, natychmiast - jak diabełek z pudełka - wyskakują opinie o chamstwie owych.
Nie ma innej mozliwości - zaczniemy od braku środków na leczenie, skończymy na chamstwie lekarzy. Dyskusja zacznie się od strajku z powodu niskich płac - skończy sie na wskazywaniu chamstwa lekarzy. Nawet dyskusja o piłce noznej może się skończyć chamstwem lekarzy. Ciekawe że nigdy nie spotkałem dyskusji która zaczęła by się od lekarskiego chamstwa a skończyła na niskich płacach. Albo choćby drinkach z palemką.
Drugi ciekawy rys który pojawia się zawsze to zrównywanie lekarza w dół. Nawet ci którzy zaczynają wypowiedź od wskazania że zawód to dziwny i od innych różny często kończą stwierdzeniem przeciwnym. Od siebie chciałbym jedynie nieśmiało wskazać że pomimo całego szacunku ogólnoludzkiego jaki czuję do każdego homo sapiens (w tym zdaniu zwrócimy szczególną uwagę na słowo „sapiens”, bo do nie sapiens szacunku nie czuję żadnego) ja Panią Kasjerkę zastąpię po jednodniowym szkoleniu, wliczając w to obsługę ekspresu do kawy, a Pani Kasjerka potrzebuje 14 lat żeby zastąpić mnie na moim stanowisku pracy. Zakładamy że posiada maturę. I w tym znaczeniu Pani Kasjerka to nie jest moja liga. Ani w znaczeniu opowiedzialności zawodowej - ani w znaczeniu zawodowej wiedzy. Co wcale nie znaczy że nie może ona być moim mistrzem haiku czy wzorem cnót wszelakich.
Tu jeszcze raz podkreślę - nie implikuje to że ja się mam wobec Pani Kasjerki zachowywać nieładnie czy chamowato czy w ogóle jakkolwiek inaczej niż nakazują to ogólnoludzkie formy zachowania. Napisał ładnie Szaman: to się wynosi z domu, szkoły, swojego pierwotnego środowiska. Cham będzie chamem a człowiek wychowywujący sie w środowisku poszanowania wartości na takowego nie wyrośnie. I nie ma potem żadnego znaczeni dla ich zachowania kto ostatecznie zostanie lekarzem a kto kopaczem rowów.
Kolejny a dość istotny punkt odróżniający zawód lekarza od całej reszty to zakres odpowiedzialności. Jedynie sędzia mógł popełnić w dawnych czasach błąd który skutkował tym czym może skutkować błąd lekarza - uśmierceniem podmiotu swojej pracy. W chwili obecnej jeszcze policjanci maja wpisane w zawód zastrzelenie nie tego kogo powinni, zawiadowcy na stacjach powodowanie katastrof lądowych a kontrolerzy lotów - lotniczych. W związku z powyższym radość wielką czuję gdy słyszę że lekarz to taki sam zawód jak kasjerka. Potwierdza to jedynie tezę że ostatnie pięćdziesiąt lat zeszmaciło lekarski stan całkowicie i nieodwołalnie.
Ciekawe że nikt nie zrównuje zawodu adwokata z
Podkreślę jeszcze raz - post traktował o napięciach, kumulującym sie stresie i ogólnym losie ciężkim i łzawym lekarza nad Wisłą. A skończyliśmy na starej i dobrze znanej maksymie że lekarz to cham.
Odnieśmy sie teraz do nieuchronnej konkluzji nt. chamowatości.
Z racji mojego zawodu z lekarzami spotykałem sie dość często. I jakoś w żaden sposób nie rzuciła mi się w oczy zwiększona chamowatość wśród moich kolegów w stosunko do średniej polskiej. A raczej wręcz przeciwnie.
Druga rzecz którą bym chciał podkreślić z całą mocą: chamstwu należy się sprzeciwiać i to jest znane od czasów skeczu
--------------------------
*Jest to rzecz jasna przymus dobrowolny. Juz to kiedyś tłumaczyłem: kot musztardy dobrowolnie nie zeżre choćby miał umrzeć. Ale gdy sie mu dupe nią wysmaruje to i owszem. I to jest właśnie przymus dobrowolny, który został zastosowany na lekarzach**.
**Gdyby komuś brakło wyobraźni jak posmarować lekarzowi dupę musztardą, podaje przepis:
- przy zapotrzebowaniu na lekarskie umiejętności trzykrotnie przewyższajcym podaż należy zredukować płace lekarzom a następnie pozwolić im dorabiać do woli.
poniedziałek, 1 lutego 2010
A jednak styczen
W koncu po bolach straszliwych udalo sie. 5 km w 29'27''
Teraz zmiana drobna planu - zanim zaatakuje 10 km musze przekonac metabolizm ze w tym tempie da sie wypoczywac.
Do tego musze dolozyc z godzine czegokolwiek. Chyba rower.
Mam jeszcze jeden drobny cel - skrocic 5 km do 25 minut. Bo tym juz mozna sie pochwalic w swiecie wysokich cholesteroli i nadcisnienia.
Zaczynam sie bac.
niedziela, 31 stycznia 2010
A jednak puszka
Okazało się że Akemi miała rację - to jednak była puszka. W związku z tym zamiast dzisiejszych marudzeń na tematy abnegatowe, polecam Państwa uwadze post Szamana Galicyjskiego który zdecydowanie rozwiewa wszelkie wątpliwości dotyczące lekarskiego stanu.
sobota, 30 stycznia 2010
Lejek* czyli przepis na spaskudzony wieczór
Składniki:
Lorenzo: sztuk jeden
Dżony: sztuk jeden
Pacjentów: sztuk jedenaście
w tym do znieczulenia ogólnego: jedenaście
Abnegat: sztuk jeden
Propofol, Remifentanyl, Mivacrone, rurki, eLeMAje i NLPZety do smaku.
Wziąć pięciu pacjentów, dodać Lorenzo, dobrze wymieszać. Podlać Remi i Propofolem. Z wolna dusić, patrząc by zanadto nie przysinić. Po odduszeniu odleżeć w rekowerni, wysłać na fotel. Kolejnych pięciu cugiem sprawdzić, dodać Dżona i szybko mieszając w Jackson Mixture, wyrywać. Po wyrwaniu zrekawerować. Nie mieszać postheroinowego braku żył, bo skiśnie. Ostatniego ostrożnie bo jedenasty. Może być z popsutymi niespecyficznymi pseudocholinesterazami tkankowymi. Gdy taki, obudzonego Robinulem odwrócić. Tlenem nasycić i wywieźć. Nie mieszać. Jak tylko rzygać zacznie, dać Zofranu, a następnie dodawać Dexamethasone, Cyclizne czy Metoclopramide według uznania. Gdy go rzyganie puści, nie budzić. Bo nie ma żadnego sensu.
Wziąć telefon, świętej cierpliwości wiaderko, odłożyć wkurwielinę i pyskaczkę. Spokojnie podgrzewając dzwonić kolejno do Admition Team, Max-Fac i Anaesthetist Reg, Bed Coordinator i Transfer Service, przerw zbędnych nie uskuteczniając. Mieszać tak długo aż się spieni na twardo, co zająć może dwie godziny. Pianę wylać do formy, niech czeka.
Papiery skserować, listy poczynić a wszystko w tonie nie wskazującym na 22 godzinę dnia. Gdy oddzwoni transfer, cztery godziny oczekiwania wyrzucić. Po przerwie zadzwonić raz jeszcze i otrzymane dwie godziny również wyrzucić. Pacjenta Hartmanem podlać, ciągle mu kadząc by skargom zapobiec. Gdy czas transferu poniżej godziny uzyskamy, sprawdzić wszystko po trzykroć i kawę wypić. Do domu zadzwonić zapewniając że żyjemy, mamy się dobrze a żeberka niechże się ta grzeją bo pyszniejszych niż w kapuście nie ma.
Pacjenta wysłać radośnie się uśmiechając.
Do domu wrócić.
Jeść póki ciepłe.
----------
*sytuacja w którą łatwo się wplątać - a wyplątać nie idzie za jasna cholerę...
Lorenzo: sztuk jeden
Dżony: sztuk jeden
Pacjentów: sztuk jedenaście
w tym do znieczulenia ogólnego: jedenaście
Abnegat: sztuk jeden
Propofol, Remifentanyl, Mivacrone, rurki, eLeMAje i NLPZety do smaku.
Wziąć pięciu pacjentów, dodać Lorenzo, dobrze wymieszać. Podlać Remi i Propofolem. Z wolna dusić, patrząc by zanadto nie przysinić. Po odduszeniu odleżeć w rekowerni, wysłać na fotel. Kolejnych pięciu cugiem sprawdzić, dodać Dżona i szybko mieszając w Jackson Mixture, wyrywać. Po wyrwaniu zrekawerować. Nie mieszać postheroinowego braku żył, bo skiśnie. Ostatniego ostrożnie bo jedenasty. Może być z popsutymi niespecyficznymi pseudocholinesterazami tkankowymi. Gdy taki, obudzonego Robinulem odwrócić. Tlenem nasycić i wywieźć. Nie mieszać. Jak tylko rzygać zacznie, dać Zofranu, a następnie dodawać Dexamethasone, Cyclizne czy Metoclopramide według uznania. Gdy go rzyganie puści, nie budzić. Bo nie ma żadnego sensu.
Wziąć telefon, świętej cierpliwości wiaderko, odłożyć wkurwielinę i pyskaczkę. Spokojnie podgrzewając dzwonić kolejno do Admition Team, Max-Fac i Anaesthetist Reg, Bed Coordinator i Transfer Service, przerw zbędnych nie uskuteczniając. Mieszać tak długo aż się spieni na twardo, co zająć może dwie godziny. Pianę wylać do formy, niech czeka.
Papiery skserować, listy poczynić a wszystko w tonie nie wskazującym na 22 godzinę dnia. Gdy oddzwoni transfer, cztery godziny oczekiwania wyrzucić. Po przerwie zadzwonić raz jeszcze i otrzymane dwie godziny również wyrzucić. Pacjenta Hartmanem podlać, ciągle mu kadząc by skargom zapobiec. Gdy czas transferu poniżej godziny uzyskamy, sprawdzić wszystko po trzykroć i kawę wypić. Do domu zadzwonić zapewniając że żyjemy, mamy się dobrze a żeberka niechże się ta grzeją bo pyszniejszych niż w kapuście nie ma.
Pacjenta wysłać radośnie się uśmiechając.
Do domu wrócić.
Jeść póki ciepłe.
----------
*sytuacja w którą łatwo się wplątać - a wyplątać nie idzie za jasna cholerę...
Subskrybuj:
Posty (Atom)