Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Z pamietnika woznicy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Z pamietnika woznicy. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 13 grudnia 2009

Granica

Truizmem jest twierdzenie że wszyscy umrzemy. Dopóki gdybamy, jesteśmy racjonalni, jednak gdy do głosu dochodzą uczucia... Strata najbliższy dodaje do równania ból - jednak nic nie można porównać z bólem straty dziecka. Zazwyczaj uderzenie dekompensuje rodziców. Bo kolej rzeczy jest taka że to dzieci chowają rodziców, nie odwrotnie.

Przywiozłem to dziecko sam. Zatrzymanie krążenia po utopieniu. Długa reanimacja, bo nie tak łatwo odpuścić gdy się walczy o małego pacjenta. W dodatku wychłodzenie dawało szansę na uratowanie mózgu.

Po pierwszej dobie wydawało się nam że złapaliśmy Pana Boga za nogi. Wrócił oddech, reakcja na bodźce. Potem z dnia na dzień zaczęło być coraz gorzej. Drgawki, prężenia, zanik odruchów, siadła cała homeostaza - kontrola oddychania, krążenia, temperatury. W końcu zrobiliśmy kontrolne CT mózgu i potwierdziło się to co było widać w obrazie klinicznym - mózg nie przeżył. Rozległe zaniki korowo-podkorowe. Wykonaliśmy w końcu procedurę stwierdzenia śmierci pnia mózgu - i uzyskaliśmy potwierdzenie tego co było wiadomo od jakiegoś czasu. Porażka.

Rodzice nie przyjęli informacji do wiadomości. Ich ból był tak potworny że w zasadzie daliśmy się sterroryzować ich żądaniom. Bo tak na prawdę w momencie wykonania - i potwierdzenia w odpowiednim składzie - procedury potwierdzającej śmierć pnia mózgu orzeka się o zgonie chorego. Od tego momentu to nie jest ktoś - tylko ciało.

Zaczął się cyrk na kółkach. Rodzina zaopatrzona w prawnika i bioenergoterapeutę zaczęła odczyniać cuda. Znaczy - bioenergoterapeuta czynił próby nieudolne cudów i całkiem udolne drenażu kieszeni. Przy wsparciu prawnika, który jako niby ten straszak zawsze był w pobliżu. Tak na marginesie, powiedzieliśmy mu żeby się nie kłopotał - nie wyłączymy maszynerii z przyczyn ludzko-humanitarnych. Toż doktor też człowiek.

Natury się nie da oszukać - jeżeli umarł pień mózgu, serce stanie. Prędzej czy później ale stanie. I nie ma na to siły.

Można się zastanawiać nad motywami cudotwórcy, można komentować postępowanie rodziców w świetle racjonalności czy uczuć - ale ten post nie o tym.

Bo tak na prawdę w życiu chodzi tylko o perspektywę...

sobota, 12 grudnia 2009

A to echo grało

Zima. To że jest zimno w zimie - każdy wie. Ale jak się dyżur trafi przy 3 metrach śniegu podpartymi 15 stopniowym mrozem - człowiekowi zaczynają przed oczyma przelatywać wszystkie niecne występki w życiu, od kalafiorowej - wylanej za kaloryfer w przedszkolu - zaczynając.

Wieczór, lampeczki na choince mrugają, Małysz czeka na swoja kolejkę żeby spokojnie wbić w zeskok Latający Cyrk Monty Pythona i rzecz jasna dryń. Poczułem się nieswojo. Wiadomo - wszystko może się trafić, sraczka i pierdziaczka, bóle głowy, temperatura - i to wszytko mnie nie ruszy, bo obstawiam eRkę. Biorąc to wszytko pod uwagę, polazłem spokojnie do dyżurki coby wziąć graty.

I słusznie.

- eRka do wyjazdu, powtarzam eRka do wyjazdu!!! - dobiegło energiczne wezwanie z dyspozytorni. Zaraza jasna. Po dziesięciu latach wycierania różnych wersalek mniej lub bardziej wygniecionych człowiek nabywa zmysłu z kategorii pozazmysłowych. Najbardziej mnie niepokoił fakt wstawania w środku noc trzy minuty przed wezwaniem do wyjazdu. W duchy nie wierze więc starałem sobie to wyjaśnić wpływem fali elektromagnetycznej niskiego napięcia - z sieci telefonicznej - na skołatany mózg anestezjologiczny, gazami szkodliwymi podtruty.

Jako żem był pierwszy pod karetką zapatrzyłem sie w gwiazdy. W starych dobrych czasach pewnie by człowiek Malborca kurzył dopaminę uwalniając ale skorom nałóg zgubny rzucił jeno ślipienie mi pozostało. O duży wóz. I mały. Stella Polaris. Orion - w całej krasie bo zima. Aldebaran w Byku. Moja gwiazdeczka... Bliźnięta. Gdzie do kurwy nędzy jest zespół?

- Doktor, za chwilę skacze! - wyrzucił z siebie unisono zdruzgotany zespół.
- Toż kurwa mać - rzekłem dla wzmocnienia efektu ponure słowo "toż" - pilne chyba?
- Nnie, słabości zgłaszają - ale w wywiadzie biegunka...
Nie dokończyli bo mi gul skoczył - To czego my jedziemy?
- A bo góra straszna a tylko my mamy 4x4.
Gulomierz pokazał 9 i 3/4*.
- Bierzemy się. Jak pilne to teraz a jak nie pilne to niech se rodzinny jedzie.

Sygnały wyją, nikt się nie odzywa, każdy o Malyszu myśli - a tu z radia dobiega radosny głos naszego dyspozytora: -Za Maślanką trzeba w lewo skręcić. Powtarzam: za maślanka w lewo.
- Dobra - burknąłem w mikrofon. O ile dobrze pamiętam to góra tam zajebista - a odśnieżać nie ma komu...
- Nie zrozumiałem, powtarzam: nie zrozumiałem - znak zapytania zawisł w powietrzu.
- Dobra - podniosłem głos nieco.
- Zrozumiałem, powtarzam: zrozumiałem.

Z asfaltowej drogi gładkiej, zadbanej przez MPOM, zjechaliśmy na polną dróżkę - a w zasadzie pomiędzy drzewa wskazujące gdzież ona być powinna.
- Stacja dla eR.
- Zgłaszam się, zgłaszam się!
- Gdzie mieli czekać?
- Przy drodze, powtarzam: przy drodze!
- Nie ma nikogo. Proszę zadzwonić i zapytać jak to wysoko jest.
- Proszę czekać, powtarzam proszę czekać! - zaciął się?... albo mu pierdząca żyłka w głowie strzeliła...

Otrzymaliśmy informacje gdzie to jest, kierowca zaklął szpetnie, przeładował 4x4, włączył blokadę, redukcję, silnik zawył bojowo i ruszyliśmy pod górę. Cała akcja skończyła się 20 metrów dalej. Mimo całej cud-techniki wózek zamielił kółkami w miejscu i stanął. Całe moje wkurwienie przelałem z mocą w mikrofon: -Stacja zgłoś się, stacja zgłoś się!!!
- ...taak?
- Nie dojedzie, nie dojedzie - ni ma chuja, powtarzam: ni ma chuja!!!

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Przychodnia na kółkach

Zima. Zimno. Jak jest zima to musi być zimno - takie są odwieczne prawa natury. Co prawda a stacji ciepło, choinka mruga, 20 litrów bigosiku czeka aż litościwie ktoś go zeżre ale niestety, wszystko na nic. Od rana same kataklizmy. Połamane nogi na wyciągach narciarskich i na miejskich chodnikach, duszności, boleści w klatkach, jeden wypadek zaopatrzony w przelocie. Jeszcze chwila i wrosnę w siedzenie karetki.

W końcu pod wieczór zjechałem na podstacje z nocna zmianą i - cisza. Podgrzałem kapuchę, rozpakowałem graty w pokoju, podpiąłem satelitarną, telewizor - działa. Gucio. Z pełnym przekonaniem że zasłużyłem sobie na chwile spokoju włączyłem HBO i wbiłem widelec w kapustę. Drrrrrryń.

Jakaś szansa istnieje że to baza dzwoni czy u nas wszystko w porządku.
- Doktor, wyjaazad!
Ale nieduża. Przyspieszyłem machanie widelcem. Jeżeli trend się utrzyma, następnym razem zobaczę mój bigosik o piątej rano.
- A gdzie jedziemy?
- DW "Stonka mała"
- O. A co się stało?
- Gorączka, kaszle.
Ha. Człowieka niby szlag powinien trafić. Ale jak się do tego podejdzie sensownie to lepiej pojechać w ciepełko recepty na kaszelek pisać niż obsługiwać wypadek masowy.

Kółka zabuksowały po raz trzeci.
- Nie ma siły - pokiwał głową Sprawny. -Póki twardo pod spodem, to jeszcze jakoś trzyma, ale jak wchodzi na miękkie...
- A daleko jeszcze?
- Z kilometr. Może niecały.
W mordę jeża. Przy takich warunkach i pod taka górę będziemy się tarasić z półgodziny. Podprogram "leń" włączył dodatkowe obwody.
- A jak oni tam dostarczają żarcie? Muszą coś mieć - 4x4 albo co... Stacja dla W! - posłałem dziarsko w eter.
- Zgłasza się stacja.
- Nie dojedziemy. Jak pójdę to znikniemy na dobrą godzinę jak nie dłużej. Proszę ich zapytać czy mogą nas dowieźć?

Piętnaście minut później usłyszeliśmy ryk dwusuwowego motoru i zza zakrętu wyjechał skuter śnieżny. Ha, to atrakcje będą. Wsiadłem pierwszy i pognaliśmy w górę. Znaczy, pognaliśmy to jest taki eufemizm próbujący opisać próbę przekroczenia bariery dźwięku pojazdem na gąsienicach, pod górę, na krętawej górskiej dróżce.
- To tutaj - dobroczyńca wskazał drogę do ośrodka. -Wejście jest po lewej. A ja jadę po ratownika.
Silnik wydał z siebie dźwięk tłumiący czynność mózgu i skuter zniknął w chmurze śniegu.
- Dobry wieczór doktorze - ucieszył się na mój widok starszy jegomość. Jak że jeszcze nie wyszedłem z ciężkiego szoku, kiwnąłem głową i polazłem gdzie mnie prowadził.

W pokoju leży sobie dziewczynka może dwunastoletnia. W gardle trzęsienie ziemi, poza tym nic. Napisałem grzecznie receptę, wytłumaczyłem co i jak po czy zbieram się do wyjścia.
- Teraz tedy - zapodał starszy pan. Nie kumam - to wychodzi się z drugiej strony? Pan zaprowadził mnie do następnego nieszczęśnika. Podrapałem się po łbie. Ośrodek zdrowia im potrzebny a nie pogotowie. Kolejne zapalenie gardał, recepty, zalecenia i - wychodzimy.
- Teraz tutaj.
- Szanowny pan dużo ma chorych dzieci na składzie?
- Jeszcze sześciu.
Taak. Przepisy sanepidu jednoznacznie mówią kiedy kolonia ma mieć pielęgniarkę na wyposażeniu, a przy jakiej liczbie musi mieć swojego doktora. Czy oni tu przypadkiem nie powariowali zdeczka? Wyraziłem swoje zaniepokojenie nieco lekceważącym podejściem do przepisów. Tu pan starszy niestety nie wykazał się zrozumieniem tematu. Dowiedziałem się od czego jest pogotowie (jak pragnę rodzić, Wypastowany musiał tu jakieś biuro informacyjne dla pacjentów otworzyć bo mi co i rusz przypominają o moich obowiązkach) i że dzieci są ubezpieczone to im się należy.

Podrapałem się po łbie po raz drugi. Najpierw obowiązki.
- Proszę dać mi jeden pokój i przyprowadzić po kolei wszystkie chore dzieci. - jakoś życie trzeba sobie ułatwiać.
Gardziołek, słuchawki, zakaszle, nie kaszle, czy boli, temperatura jaka, recepta, instrukcja, next please. Łącznie 8 dzieci.
Teraz przyjemności. Poprosiłem starszego pana o dane organizatora i zadzwoniłem do Sanepidu. Zzieleniał. Było z Wypastowanym się nie zadawać i miłym być - jam jest poczciwy i do rany przyłóż, póki mi się po łbie nie skacze w bucikach z obcasem. Bo wtedy to nie.

W powrotną drogę zrezygnowałem z usługi wytrząsania kamieni nerkowych za pomocą sprzętu gąsienicowego. Zakurzyłem papierocha i oddałem miejsce w kolejce ratownikowi. Który przypiął walichę do bagażnika i został ze mną.
- Daj doktor zakurzyć. Tez się przejdę.

czwartek, 3 grudnia 2009

Nie ma tego złego

Ile można dyżurować? W zasadzie dużo. Jedna moja znajoma doktorka przyszła kiedyś do Pogotowia i dowiedziała się że współwoźnica nie przyszedł i szukają zastępstwa - ale póki co musi jeździć do wszystkiego co się trafi. Szukali tego zastępstwa szesnaście godzin, dyżur si skończył i tu wyszedł dzonk. Mianowicie znajoma zażądała podwójnej stawki za dyżur. Było Wash&Go? Było. I dyrekcja zapłaciła.

I nie było by w tym nic dziwnego, ale pani doktor pod koniec miesiąca dostała wypłatę za trzydzieści jeden dyżurów. A był to wrzesień. Na szczęście nie było wtedy eNeFZetów, druków L4 na trzydziestu kopiach i innych przeszkadzajek w uczciwym zarabianiu pieniędzy.

W zasadzie nie wiem jak ona to przeżyła. Bo odwalić trzydziestodniówkę da się, ale jak to zrobić żeby człowieka własna karetka nie odwiozła do czubków - nie mam pojęcia.

Zazwyczaj zaczynało bić mi w dekiel gdzieś pod koniec trzeciej doby. Książek już się czytać nie dało, telewizja wnerwiała, wszystkie div-ex'y oglądnięte.. Łomatko. Toż chciało by się na ulicę wyjść. Do kina. Albo do opery - naaaaa... Don Giovanni'ego. A przynajmniej do Staszka Nad Sekwaną zaglądnąć i piwo żłopnąć.

Zacząłem rozwiązywać problem, kucharząc cudeńka różne. Szczerze powiedziawszy to większość nie nadawała się do jedzenia, ale niech mi nikt nie mówi że można żreć papugę* przez cztery dni i nie dostać czkawki. Lepiej się pochorować po swoim żarciu. Przynajmniej nie ma kogo winić.

Wziąłem radio, odmeldowałem się i polazłem do sklepu. Patrzę się po półkach i jakoś weny nie czuję. Parówki? Wczoraj żarłem. Kiszeczka? Też wczoraj tylko wcześniej. Jajecznica? Przedwczoraj. Umrę od tego cholesterolu.

- Doktorze, może wołowinkę pan chce? - zauważyła moje cierpienie sprzedawczyni. -Swieżutka, palce lizać.
- Wołowina? A co to się z tym robi?
- No, upiec można. Albo gulasz jaki zrobić... - rzuciła mi badawcze spojrzenie.
- A jak?
Udzieliła mi instrukcji - i tu mi się przypomniało żem kiedyś małejżonce pomagał mięsko kroić i jak przez mgłę pamiętam że potem faktycznie w mąke to szło a potem na patelnię... Hm. Rydzyk - fizyk.
- Pani da kilo.
- Całe?
- No, całe... - nie bardzo zrozumiałem pytanie, dopiero w kasie mi się zauważyło że wołowina była w cenie Polędwicy Sułtańskiej z Białego Delfina z Jangcy. Jak się powiedziało "a" - trzeba potem powiedzieć mee...

Uzgodniłem koordynaty oraz front natarcia z małążonka przez telefon i rozpocząłem rzeź najdroższego mięsa Małopolski. Wszystko pięknie przysmażone na patelni zaczęło skwierczeć, następnie wrzuciłem do gara, zalałem wodą zagotowałem... Rzut oka na zegarek - za jakąś godzinkę, no góra dwie - zgodnie z recepturą domową - mięsko będzie miękkie i pyszne.

- Doktooor! - doleciało z pokoju moich współpracowników.
- Czego?
- Zostaw te gary, wyjazd mamy. - No tom się nagotował. Klnąc monotonnie wyłączyłem cudeńko przepysznie pachnące i z bólem serca zostawiłem do wystygnięcia na kuchence. Szlag by to trafi, takie odgrzewane będzie niedobre.

Po wejściu do karetki na widok karty udzieliłem błogosławieństwa wszystkim wokoło, ogólnie oraz szczegółowo, po czym z uczuciem skrzywdzonej dzidzi zapadłem się w swoja kurtałę. Toż ja z tego wyjazdu ani za godzinę nie wrócę.
- Szybki, a gdzie to jest tak jakby dokładniej?
- Co, nie byleś tam nigdy? Trzeba od tyłu pojechać, za Wredną Górkę.
- To tam tez nasz teren? Myślałem że to inne województwo... - opadła mi szczęka. Z godziny zrobiło się dwie z okładem. Wołowinkę przepyszną psy zjedzą - biały delfin Um zdechł nadaremnie. W karetce zrobiło się ciepło więc oddałem się podstawowej czynności doktora na dyżurze który akurat życia ludzkiego nie ratuje - czyli uderzyłem w kimono.

- Jesteśmy - trącił mnie Szybki.
- Tutaj? - rozglądnąłem się po szczycie. Ani chałupy ani psiej budy. -Gdzie niby ta babcia nieboszczka?
- A gdzie tam - machnął ręka Szybki. -Tutaj dało radę dojechać. Stąd trza w dół, i trochę po lewo.

"Trochę" okazało się piętnastominutowym marszem po twardej śniegowej skorupie. Dzięki ci Panie że roztopów nie ma, bo byśmy tu nędznie zginęli. Wlazłem w końcu do domku babci staruszki. Zalekowaliśmy nadciśnienie, babci się poprawiło nieco i zapytała czy do szpitala jechać musi. No nie, nie musi - musi się umrzeć i płacić podatki, reszta nie jest obligatoryjna. Ale jednak radziłbym jechać. Babcia się po głowie poskrobała, z dziadkiem sprawę przedyskutowali i w końcu kiwnęła głową. Jedzie. Spakowaliśmy graty - i tu wyszedł zgrzyt. Mianowicie zespół chciał Strażaków prosić o pomoc w transporcie, a mnie wołowina wołała... Powiedziałem że pomogę, nieść będziemy na zmianę i jakoś babcie dotarasimy do karetki. Popatrzyli się po sobie i poszliśmy. Tak ze trzydzieści metrów. Po czym bez ostrzeżenia, pod ciężarem babci i krzesełka zapadliśmy się równiutko w śnieg po pas. Okazało się że pokrywa była twarda jak na wagę chłopa, ale bez krzesełka. Grr... Zaczęło się radosne oczekiwanie na strażaków. Szlag mnie trafi. Wołowinka urosła mi we łbie do ambrozji boskiej, co to smak ma niezrównany, w brzuchu zaczęło burczeć. Szlag mnie tu trafi.

Strażaki w końcu przyjechali, wytrzeszczyli się na nas że do pierdół ich wzywamy, po czym pomaszerowali w górę i - pac. Też się zapadli. Godzinę później byliśmy w karetce. Gdyby nam płacili za przekleństwa, można by jechać do Acapulco.

W końcu wróciliśmy na stacje. Z mojego wstępnego szacunku jednej godzinki zrobiło się prawie cztery. Boziu, co ja teraz mam zrobić? Dziubnąłem na chybił-trafił w garczek i wydłubałem kawałek mięska. Spróbowałem bez przekonania - i szczęka mi opadła do pasa. Mięsko było pyszne, mięciuto-sprężyste, poezja...

Trzeba było babci z przełomem nadciśnieniowym na końcu świata żebym się dowiedział że wołowinę obrabia się krótko. Bo potem człowiek żre mięsko co go trudno porąbać toporem i narzeka że polska wołowina nadaje się jedynie dla psa.

---------------
*Papuga - zwyczajowe żarcie obiadowe pogotowiarza. Czyli udko kurczęcie z piekarnika.

sobota, 28 listopada 2009

Pogotowiarskie expose

Pogotowie Ratunkowe.

Zacząłem jeździć w 1995 roku na wiosnę. Mon Dieu, to był rocznik. Pogotowie posiadało trzy doskonałej jakości duże Fiaty 125 combi, kredensami zwane. Znaczy, jeden nie był już taki doskonały bo przebiegu miał ponad 450 tysięcy, ale silnik po trzecim remoncie jakoś dawał radę. Kiedy zaczynałem pracę, karetek było trzy a doktorów dwóch. I jeździło się "first in-last out basis". Czyli doktor wsiadał sobie do tej karetki która akurat była na kolejce.

Potem nadeszły czasy dziwne. Najpierw z rozdzielnika dostaliśmy dwa nowiutkie polonezy. Full wypas - nawet grzane siedzenia miały. Sam co prawda nie korzystałem bo mnie natychmiast nerki napierniczają od takich ekstrawagancyj, ale kierowcy sobie chwalili. Do pierwszej zimy - potem wszyscy dostali "korzonków" i ktoś w końcu urwał łeb hydrze.

Następnie cwane doktory opanowały Polonezy - w końcu człowiek był przypisany do jednego zespołu od początku do końca pracy. Potem nieśmiało wkroczył podział na karetki Wypadkowe i Pierdółkowe aż w końcu dostaliśmy prawdziwy Wielki Wóz Do Ratowania Życia. Jak do niego wsiadłem - szczęka mi opadła. Jakimś cudem weszliśmy w posiadanie Mercedesa Rządowego, który został przez nich porzucony. Mało dziwne nie jest - miał chyb a z 15 lat. Najśmieszniejszy był silnik. Zgodnie ze specyfikacja pod maska powinien być potwór 3,2 litra, ale to tylko do pierwszego poważniejszego przeglądu - potem się okazało że ktoś zrobił podmianę i w naszej budzie mamy 2 litry. Góry jeszcze nie było widać a nasz nowy nabytek zwalniał.

To się tak wszystko spokojnie mieliło aż do 2006 roku, kiedy skończyłem pracę w PR - w tym czasie wymieniliśmy wszystkie stare strupy na nowe, w karetkach pokazały się defibrylatory, potem przenośne respiratory... Gdyby ktoś mi w '95 powiedział co będę miał do dyspozycji 10 lat później to bym go wyśmiał.

Mój pierwszy reanimowany pacjent został zdefibrylowany na podwórku szpitala a masowaliśmy go całą drogę w karetce. Paranoja nie do wyobrażenia w dzisiejszych czasach.

Moja opowieść będzie - jak to mówi Szaman - młodszym ku nauce (historii) a starszym ku przestrodze. Wrócimy się bowiem do samych początków mojej kariery woźnicy, lata AD 1995.

- Doktorze, wyjazd!!! - wezwała mnie urządzeniem przywoławczym (czyli ręką zwiniętą w trabkę) dyspozytorka. -Jedziecie do Zapyzia Górnego, zasłabł w polu.
Porwałem kartę i wypadłem do karetki. Siedzę, czekam - w końcu mi zbrzydło.
- Gdzie zespół? - wróciłem na dyspozytornię.
- A, chyba jedzą. Franeeeek!!! - zestaw przywoławczy poszedł w ruch. -Rusz się, doktor gotowy!!!
Z kuchni doszły jakoweś mormolenia - modlitwa do Świętego Krzysztofa ani chybi - i za chwilę wyszedł stary, doświadczony kierowca. Z jeszcze starszym i bardziej doświadczonym sanitariuszem.
- Jak ma żyć to żyć będzie - powiedział kierowca filozoficznie i poszliśmy do karetki.
Jedziemy przez Miasto i Wieś, błoto bryzga spod kół, sygnały wyją, zespół w gotowości sprężony...
...wróóóóóććććć....
...jedziemy 60 na godzinę, syreny ryczą, nic z tego nie wynika, kierowiec co górka to auto na luz i toczymy się do 40. Jacieżwmordejeża...
- A nie dało by się szybciej troszkę? - zapytałem nieśmiało. -Toż tam człowiek umiera?
- Jak ma żyć - to żyć będzie, doktoooorze! - powiedział, przeciągając samogłoski Doświadczony Kierowca. I wrzucił na luz, jako że osiągnął pierwsza kosmiczną.
- To może sygnały wyłączymy? Za chwilę nas traktor wyprzedzi... - z tyłu nadciągał bezlitośnie pojazd rolniczy marki Ursus.
- Jak to - obruszył się kierowiec, po czym wymienili zdumione spojrzenia z sanitariuszem - toż na pilne jedziemy.
Wmordęjeża wmordęjeża wmordęjeża - zamantrowałem w myślach "Modlitwę Na Ukojenie Nerwów" i zapaliłem papierosa. A by go rudy byk. Przecież go nie pobiję.

Zajechaliśmy z fasonem na podwórko, kierowca nie dając mi wysiąść wykonał manewr przód-tył-prawo-lewo i w końcu stanął. Wypadłem z karetki.
- Gdzie pacjent?
- Tam, za stodołą.
Przyłożyłem z buta i pognałem we wskazanym kierunku. O cholera, niedobrze to wygląda. Za stodołą kawał pola, pod koniec leży sobie jegomość, rodzina wokoło...
- ...iiii dzieńdobry iiii ii abnegat iii cosięstało iiii - jak nie rzucę tego cholernego palenia to się gdzie wykończę.
- Ratujciegoratujciegoratujciegooooooo... - udzieliła mi szczegółowych informacji starsza kobieta.
Wyjąłem spod głowy gumofilca, sprawdziłem ABC - ani dycha, ani krążenia - no to do boju. Zacząłem masować i mówię do sanitariusza-
-mówię do sanitariusza-
A gdzie on d k.nędzy jest sanitariusz?
Statecznym krokiem mój współpracownik idzie sobie razem z kierowca w nasza stronę. Zacząłem pana starszego masować, w końcu doczekałem się na AMBU. Dmuchnąłem dwa razy i poprosiłem o wenflon.
- Ve-co? - spróbował uściślić polecenie sanitariusz.
- Venflon.
- A jak to się inaczej nazywa?
Szybki rzut oka do walizki - i wtedy do mnie dotarło że jestem w szczerym polu, bez sprzętu, bez pomocy - a jedyne co mogę pacjentowi podać to trójca. Czyli Pyralgina, Papaveryna i Atropina w jednym. Która co prawda dobrze robi na ból brzucha z komponentą spastyczną ale się ma nijak do dziadka co nie dycha.
- Nie żyje, niestety. Nic nie możemy zrobić. - podniosłem się z ziemi. Chyba jeszcze nigdy nie byłem tak pewny wygłoszonego zdania. A szczególnie jego drugiej części.

W karetce zapaliłem sobie papierocha i zapatrzyłem się w mijane pola.
- A nie mówiłem? - zapytał nieświadomy niczego kierowca. -Jak ma nie żyć to nie żyje. Chyba wtedy po raz pierwszy wyszła ze mnie moja misiowa natura. Expose było krótkie.
- (Censorrrred) mać.

sobota, 26 września 2009

Jak wzywać pogotowie



Jest to krótki tekst instruktażowy jak wzywać pogotowie do chorego członka rodziny. Polecam wszystkim niezorientowanym w procedurach Pogotowia Ratunkowego.

poniedziałek, 22 czerwca 2009

Strach

- Doktor, wyjazd do Podlasia.
- Jak zwykle?
- Jak zwykle. Czego dzwonią? Toż wiedzą że nic się nie da zrobić.
- Też byś dzwonił. Jedźmy.

Dojazd długi więc zająłem się uzupełnianiem niedoborów spania. Ostatecznie nie wiadomo jak się noc ułoży.
- Dzień dobry, pogotowie - wszedłem do pokoju za prowadzącym starszym panem. -Co tym razem?
- Strasznie ją telepało i wtedy tak krzyczy...
Pani na oko sześćdziesięcioletnia leży na łóżku i nieco nieprzytomnie patrzy wokoło. Zbadałem co miałem - w zasadzie niewiele się zmieniło od ostatniego przyjazdu tutaj. Wczoraj? Sprawdziłem karty - nie, przedwczoraj.
- Jak się pani czuje?
Pacjentka popatrzyła na mnie nieco zdziwiona i spróbowała się uśmiechnąć. Taak.
- Jak się czuła po ostatniej interwencji? Lepiej co? - zwróciłem się do starszego pana.
- Przez jakiś czas był spokój. A dziś od rana taka spięta była i jakieś pół godziny temu ją znowu chwyciło.
- Na ból się skarży?
- Nie, te plastry co jej doktorka przepisuje to dobre są.
Taak. I co niby człowiek ma zrobić jak nic nie ma do zrobienia. Podałem domięśniowo Relanium - wchłania się wolniuśko, do rana powinno ja zabezpieczyć - i sterydy. Niby na mózg przeciwobrzękowo nie działają ale w chorobie nowotworowej i owszem.
- Kiedy doktorka z ośrodka będzie?
- Jutro obiecała że zaglądnie.
- Zostawię tu krtę dla niej - koniecznie przekażcie, dobrze?
W karcie prócz standardowych informacji z wyjazdu wpisałem grzeczne pytanie czy można by pani dać sterydy doustnie - albo zapewnić pielęgniarkę coby zastrzyk zrobiła. Jednak od nas daleko, najmniej pół godziny się jedzie...

Wylazłem na pole*, poczęstowałem gospodarza, przypaliłem.
- Wiecie, że to jest choroba która ja zabije?
- Żadnego ratunku?
- Żadnego. Nikt z wami nie rozmawiał?
- Nikt. Można jej jako ulżyć?
- Przeciwbólowe plastry ma, jak nie wystarczają to idźcie do doktorki, przepisze silniejsze. Takie ataki jak dzisiaj będą się powtarzać, rady na to nie ma. Jedno co możecie zrobić to ją na bok położyć. I dzwońcie po nas.

Więcej już tam nie jeździłem, ale moi zmiennicy jeszcze kilkakrotnie udzielali jej pomocy. Jakieś dwa miesiące później dowiedziałem się że zmarła.
Praca w pogotowiu czasem jest śmieszna. Czasem irytująca. A czasem po prostu - beznadziejna.
---------------
*to samo co dwór w Warszawie czy dwórz w Radomiu.

niedziela, 21 czerwca 2009

Horrorek codzienny

Do zbioru milusińskich łapie się jeszcze jeden oreore. O ile jednak uzależniony od kłucia w gluteus maximus był mały i cwany - o tyle dzisiejszy przypadek był typu obeliksowego. Znaczy bardziej wiedział jak używać płytki motorycznej niż synaps.

Nasz pech polegał na fatalnej lokalizacji stacji pogotowia - do rzeczonego obeliksowatego mieliśmy raptem kilkaset metrów. Dodatkowo poświęcił on całe swe życie utylizacji toksyn, jego wątroba pracowała niestrudzenie dla dobra ludzkości przerabiając w pierwszym rzędzie grupy hydroksylowe ale nie obcy jej był metabolizm fenoli, ketonów, estrów, epoksydów, amonów, związków nitrowych, o prostym glikolu* nie wspominając.

Łatwo wyobrazić sobie konflikt tkankowy - o ile istotą wątroby jest detoksykacja organizmu (choć bez przesady - kupa innych funkcji działa niejako w tle najbardziej znanej czynności) - o tyle mózg wykazuje się niską tolerancją dla pożywnych inaczej związków znanych z kursu chemii organicznej.

Z mózgiem żartów nie ma. Dyskusji też nie. Jak mu zbrzydnie - przechodzi w tryb reset wywołany zsynchronizowaną czynnością elektryczną mózgu - co dla postronnych obserwatorów objawia się malowniczym waleniem łbem w posadzkę, nieprzytomnością ogólną oraz bezwiednym oddaniem cesarzowi co cesarskie.

Obeliksowaty zazwyczaj drgał jak mu spadało stężenie środków powszechnie uważanych za szkodliwe. I jest to często spotykane w zaawansowanej fazie uzależnienia alkoholowego. Czy raczej - zgodnie ze staropolską zasadą "Po borygo sie nie rzygo" - glikolowego*. Jednak dobry Pan Bóg ma jeszcze jedno - tym razem ostatnie - ostrzeżenie. Nazwa jest o tyle dobra że "Ostatnie Ostrzeżenie" dobrze się rymuje z "Ostatnim Namaszczeniem" - mianowicie gdy pijaczysko zaczyna drgać po wypiciu alkoholu znaczy to że do trumny ma już bliżej niż dalej.

- Abi, Obelix! Nieprzytomy, pilny wyjazd!
- Przecież on jest cały czas nieprzytomny tylko raz mniej a raz bardziej... Kto siedzi na dyspozytorni?
- Gucia.
- Powariowała. Reszta gdzie?
- Idą.
- No to gnajmy życie ludzkie ratować... - westchnęło mi się do Pasztetu Podhalańskiego z Ogóreczkiem Kiszonym co to się został na talerzyku. Zjem jak wrócę.

- Kurwa, chuje, nieroby, ile kurwa mozna czekać...!!!
- Do widzenia - odwróciłem się na pięcie i polazłem do karetki. Zespół stanął w pół drogi. -Wracamy. Pogotowie nie ma obowiązku życia narażać.
Zespól nawrócił do karetki, oreore ruszyli do ofensywy.
- Szybki, weź ty karetkę wyprowadź stąd bo ci auto zniszczą.
- To nie idziemy do środka?
- Po moim trupie. Wyjeżdżaj.
Stanęliśmy w stosownej odległości i poprosiłem stację o wsparcie niebieskich.
- Marlboro? - zanęciłem.
- Może być.
Stanęliśmy na poboczu i oddali się zaangażowanej rozmowie dotyczącej piłki nożnej, pogody i zadniej części Maryny.

- Dobry, z kim macie problem? - wyskakując z nyski nasz anioł stróż bez jakiegokolwiek certolenia przeszedł do rzeczy.
- Obelix.
- To on jeszcze żyje? - w głosie zadźwięczał podziw. -Niesamowite. A mówią że alkohol szkodzi.
- Alkohol szkodzi na mózg głównie... - mruknęło mi się filozoficznie choć nie do końca zgodnie z prawdą. -Muszę go zabrać. Chodźmy.

W domu przeszliśmy klasyczną walkę na rubieży, na szczęście niebiescy użyli środków przymusu bezpośredniego pośrednio i bezpośrednio - i mogliśmy naszego nieprzytomnego zabrać do karetki. Przy okazji zauważyłem że strasznie się przyspieszenia dostaje gdy gaz szczypie w oczy.

- Otwórz oczy, piękny kawalerze - zagaiłem pokojowo. Odpowiedział mi charkot i przewracanie oczami. -Rura! - zadysponowałem, pomny intubacji na żywca którą na Obeliksie uskutecznił mój kolega, a który to manewr jednoznacznie przekonał obeliksowatego do porzucenia paskudnego zwyczaju symulowania objawów.
- Tylko nie rura - wybełkotał kawaler i usiadł na noszach.
- No to leżymy grzecznie i zajmujemy się oddychaniem, tak?
No i proszę - nie ma to jak pozytywna indukcja behawioralna. Obeliks padł był plackiem i spokojnie dojechał do izby.

Kocham te pracę. Podjeżdżasz pod szpital, naciskasz guzik, paka idzie do góry i już - po wykiprowaniu ładunku można udać się na zasłużony odpoczynek. Czyli na pasztecik z kiszonym.
--------------------
Jeszcze raz przypominam że ja tu sobie jaja robię. Glikol jest trucizną, ca. 1 ml/kg.m.c. wystarcza do uśmiercenia człowieka. Jak by ktoś chciał wiedzieć coś więcej to TUTAJ jest stronka Toksykologi PAM-u.

wtorek, 16 czerwca 2009

Skala odniesienia

Wezwanie było do reanimacji. To jest to co kocham najbardziej – siódma rano, organizm pozbywa sie adrenaliny wpadając w stupor poranny, a tu wyjazd. Nie wiem dlaczego, ale uderzenie stresu jest wtedy podwójne.

Po przyjeździe na miejsce zastaliśmy zwłoki kobiety – zmarła we śnie, w środku nocy. Wokoło kilkoro dzieci patrzących na mnie jak na zbawce – z przerażeniem i nadzieją. Nie miałem serca (dodane: stwierdzić zgon po badaniu). Zabraliśmy się do – nazwijmy to reanimacją. Z defibrylatorem, masażem i całą reszta przedstawienia. Odpuściłem po pół godzinie.

Kobieta samotnie wychowywała swoje dzieci. Dzień wcześniej źle się czuła, była nawet u lekarza ale odmówiła czegokolwiek – szpitala, zwolnienia. Musiała iść do pracy bo bała sie redukcji.

Własne problemy jakoś blakną w obliczu pustych oczu dzieci.

środa, 10 czerwca 2009

Głuszec

Samiec gatunku homo erectus zrobi wszystko żeby zaimponować samicy. To jest jedno z niewielu zdań w których słowo wszystko oznacza rzeczywiście wszystko. Co prawda nie wszyscy mężczyźni a jedynie ci żywotnie zainteresowani samicami, ale za to jak się zaprą - nie ma przebacz.

Odnoszę wrażenie że samice nie bardzo rozumieją jaką nieprawdopodobną władzę nad samcami Stwórca wdrukował w biologiczne obwody sterujące zachowaniem godowym. Konieczność przekazania swojego genotypu potomstwu z wybraną – podświadomie rzecz jasna – samicą popycha samca do wygłupów, utraty mowy (tam gdzie trzeba wykazać się elokwencją), elokwencji (gdy wymagane jest milczenie), brawury, narażania zycia a nawet kupowania kwiatków.

- Doktorze, pilny wyjazd. Wypadek na stoku narciarskim.
- Teraz? – zapytałem, gnając za ratownikiem do karetki. –Toż wyciąg od dawna nieczynny...
- Wypadek na skuterze. Jeden ciężko poszkodowany.

Hi-Lo (ee-oo-ee-oo), wilk(aUUUUuuuuu), pies (au-au-au-au) a następnie moja prywatna mieszanka dźwięków – i wyjechaliśmy poza miasto. Szybki przyspieszył
- Podnieśli wam ubezpieczenie na życie ostatnio? – zapytałem niewinnie, kurczowo łapiąc się cykor-łapki.
- Nie pękaj – Szybki z miną zawodowego zabójcy pokonał zakręt na dwóch kołach. –Człowiek umiera. Trza się spieszyć.
- Za chwile do niego dołączy szczęśliwa załoga karetki R – mruknąłem. -Zwolnij bo ci zarzygam tapicerkę – użyłem jedynego argumentu zdolnego przekonać Szybkiego do odpuszczenia misji. Szybki faktycznie zwolnił. Poczułem się jakbym ukradł dziecku lizaka. Z drugiej jednak strony ratownik to nie Indianin. Lepszy żywy.

- Dzień dobry, Abnegat, gdzie poszkodowany? – zapytałem nieco zdziwiony. Z wezwania sądząc ktoś tu powinien umierać a przynajmniej próbować coś robić w tym kierunku.
- Tutaj doktorze – GOPRowiec pokazał drogę na zaplecze dolnej stacji wyciągu. Na łóżku leży młodzian zdecydowanie blado zielony i się trzęsie. Mało dziwne nie jest – każdy by się trząsł mając bitki siekane – z kością – zamiast nogi.
- O żesz – ugryzłem się w język – w drzewo pan przywalił?
- Nnnie... – odrzekł niepewnie młodzian.
Ja cież w mordę i saksofon – jak to zabezpieczyć? Ściąganie buta to paranoja i sadyzm, medycyna zna zdecydowanie lepsze techniki pozbawiania świadomości pacjenta.
- Ciśnienie?
- 170/90.
Czyli raczej wiele krwi nie stracił. Tętno co prawda jest szybkie ale po takim dzwonie też miałbym 130. Z buta nic się nie leje – pierniczyć. Zdejmą mu na izbie. Jak by zaczął przeciekać to mu nadmucham opaskę i na transport starczy. Założyliśmy szyny, wbiłem wenflon w żyłę i zaczęliśmy pakować gościa na nosze.
- Doktorze, zobaczył by pan resztę?
Resztę? To w ilu oni tym skuterem jechali?? W pokoiku obok siedział sobie kolejny młodzian, caluśki buraczany na twarzy i dwie dziewuszki – te z kolei obie były zielone. Ciekawostka. Oglądnąłem otarcia i potłuczenia, zaproponowałem jednej z dziewczyn szpital z racji pięknej śliwy na głowie i werbalnie wyrażonych nudności po czym zaprowadziłem ją do karetki.
- Ten tego to oni na tym skuterze we czworo jechali? – najwyraźniej zawiesił mi się program koordynacji funkcji wyższych.
- Doktorze, Krakowianki podrywali. Wzięli je na przejażdżkę i chcieli im pokazać numer z „Pearl Harbour”...
- Znaczy co – zbombardować je chcieli?? – zgłupiałem do reszty.
- Niee – GOPRowiec wyraźnie się zniecierpliwił. –Poszli na przeciwko siebie i w ostatniej chwili mieli zrobić mijankę, tylko się jednemu coś popier ...myliło i trzachnęli czołówkę.

Taak.

Samiec zrobi dla samicy wszystko. Nawet głupa i kalekę.

wtorek, 9 czerwca 2009

Milusińscy

Każde pogotowie takich ma. Można się zżymać, denerwować a nawet wykłócać – nic to nie zmienia. Milusiński żyć bez pogotowia nie może – a jakby tak się głębiej zastanowić, my bez nich też nie.

- Dochtor, jedziemy do Przysiółka.
- Tam gdzie zwykle? Toż słyszałem jej ryki dzisiaj na izbie...
- A nie. Tym razem dzwonią bo ktoś szedł drogą, źle się poczuł i poprosił o pomoc.
- No to jedźmy.

Z uczuciem niejakiej ulgi wsiadłem do karetki. Maciejowa – to jest prawdziwa zaraza. Babsko jest wielkie, chore na wszystko a głównie na głowę – to znaczy wg. mnie wszystkie jej problemy biorą się z konkretnej nieleczonej psychozy, ale nikt póki co nikt takiego rozpoznania nie postawił, nie mówiąc o wdrożeniu jakiegoś leczenia – i do tego wszystkiego straszliwie w obejściu przykra. Kłótliwe, wredne babsko. Szczęściem jedziemy zupełnie gdzie indziej...

Wlazłem do domu, ukłoniłem się grzecznie i zdębiałem – rzecz jasna Maciejowa siedzi, rozparta jak Królowa i okiem wkoło toczy. Szlag by to jasny trafił.
- Znowuś ty, kurwa, tumanie jeden do mnie przyjechał|? A na chuj was tam w ogóle trzymają?? – przywitała mnie serdecznie.
- Rozumiem że szanowna pani pomocy sobie nie życzy? – skrzyżowałem za plecami palce.
- I co, kurwa, debilu, myslisz że się mnie tak łatwo pozbędziesz? Ja nie taka głupia! – prychnęła z pogrdą. Fakt, podstęp był grubymi nićmi szyty.
- Maciejowa, pakuj się do karetki – straciłem resztki cierpliwości – Jak Cie tam nie bedzie za trzy minuty to odjeżdżam bez ciebie.
- A kto mię kurwa zaniesie? Czy ty chuju nie widzisz że ja jestem kurwa chora??!?? – wydarło sie babsko na pełny regulator. Nie wiem jak ona to robi, ale gasi mi całą elektrykę w płatach czołowych i natychmiast, jak jakieś demony, do działania biorą się najstarsze filogenetycznie części mózgu – w których zakodowane mamy mordowanie jako miła i szybką metodę rozwiązywania problemów. Zatrząsłem się z rozkoszy na widok skrwawionych zwłok, podsuwany usluznie przez tyłomózgowie i dałem dyla do wozu. Zapaliłem papierocha. To trzeba będzie rozwiązać raz na jutro bo żyć nam nie da.
- Doktor, mamy ją przynieśc?
- A po cholere? Pół godziny temu transportowa odwiozła ja do domu z SORu. Co by oznaczało że ona bardzo zdrowa jest – toż tu bedzie ze trzy kilometry do jej chałupy, nie?
- No.
- No to jak może leźć 3 km w 30 minut to może dupe ruszyć 15 metrów do karetki. I zapowiedz jej że za chwilę pojedziemy bez niej. Nie żartuję.
Kurwowanie najwyższej próby potwierdziło że informacja została przekazana.
- Wyjazd!!! – ryknąłem przez okno. Z chałupy wyszła stekająca Maciejowa. Mojaś ty.

W karetce zamknałem okienko oddzielające kabinę kierowcy od paki i spokojnie oddałem się obserwacji drogi. Sanitariusz biedny – trzeciego miejsca koło kierowcy nie ma. Co robić. Ktoś musi mieć przesrane żeby kurzyć mógł ktoś.

- Abi, na litośc Boską a po coś ty ją tu przywiózł?? – jęknęła moja koleżanka z SORu na widok wyłaniającej się pacjentki -Przecież ja ją przed godziną wysłałam po ciężkich bojach do chałupy...
- Jak nie przywioze to bede jeździł w te i wewte. Jak ci mogę co poradzić – wsadź to babsko w transport do psychiatryka. Nawet jak jej nie przyjmą to bedziesz miała pół dnia spokoju.
- Wymyslił. Przecież nie jest psychiczna.
- Niee?? – i poszedłem. Ryki wściekłej Maciejowej towarzyszyły mojej drodze na stację.
-----------------
Mimo najszczerszych chęci moja koleżanka rady sobie jednak nie dała. Próbowała przekonać swojego szefa żeby panią wysłać na konsultację psychiatryczną ale wszyscy jakoś dostali zatwardzenia psychicznego. W końcu Maciejowa sama rozwiązała problem. Wpadła do naczelnego ze skargą na pogotowie – „to jest kurwa pogotowie??!?” - , SOR – „jebana umieralnia”, debili lekarzy, kurwy pielęgniarki, pizdy dyspozytorki i skurwysynów sanitriuszy – i nie tyle napisała to długopisem na papierze ile wybiła swoją laską na łbie naczelnego. Który w końcu zrozumiał nasz problem - w 3 minuty znalazła się policja, karetka transportowa, kaftan i frrru - Maciejowa oddaliła się w błyskach niebieskiego światła w stronę najbliższego wariatkowa.

Ktoś mógłby pomyśleć że to był koniec naszych prblemów.
Nic bardziej błędnego. Już dwa tygodnie później dyspozytor wręczył mi kartę z uśmiechem na twarzy oznajmiając:
– Jedziecie do Przysiółka. Wróciła.

wtorek, 19 maja 2009

Blues o 4 nad ranem

- Abnegat?
- ..aaegat... – potwierdziłem zgodnie. Szlag trafił, która to jest? Czwarta w nocy. Miło.
- Daj ratownika.
W słuchawsce rozległ sie trzask.
- ..ossstassja, słucham? – miło wiedzieć że o tej porze wszyscy są przytomni inaczej.
- Pojedziecie do Osiedla. Bóle w klatce piersiowej. Pierwsza w prawo...
- ... ósmy dom po lewej – dokończyliśmy unisono. Odłożyłem słuchawkę i zacząłem się po omacku wbijać w buty.

Buty to najważniejsza cześć ekwipunku pogotowiarza. Warto każdy pieniądz wydać. Muszą być ciepłe żeby nie zmarznąc, wodoodporne żeby nie zmoknąć i przewiewne żeby się nie zaśmierdzieć. W dodatku powinny byc o numer za duże żeby można w nich doleźć do karetki nawet jak się założy lewy na prawy.

- Wyleczył byś tak raz a dobrze? – zagaił pokojowo Długi. -Toż wozimy go w kółko.
- Chciałbyś. A moje dziatki zamieszkają pod mostem – mruknałem znad zmienianych butów.
- Aż tak go leczyć nie chciałem. Włączyć sygnały?
- Eee.. O tej porze jedyne co spotkamy to dializacyjną. A od mrygotek dostane w końcu padaczki. Jak trza bedzie to sie włączy.
Długi zamielił kołami i pognaliśmy życie ludzkie ratować.

- Dobry wieczór, Abnegat. Co się dzieje?
- ...umieram – zapodał Radosną Nowinę szpakowaty jegomość.
- A po co?
- Słucham?
- Dlaczego szanowny pan umiera?
- Mam zawał.
Masz babo placek. Facet odwala ten sam numer za każdym razem. Wozi się go do SOR-u gdzie robią mu EKG (drugie, bo pierwsze wykonujemy w domu), enzymy, trzymają na obserwacji i z rozpoznaniem nerwicy psychosomatycznej wywalają do domu. Po czym tabletki ląduja w koszu, recepty w kotłowni i za dwa dni tango milonga zaczyna się od nowa. Co jest najbardziej wpieprzające w całej sprawie – nikt przy zdrowych zmysłach go w domu nie zostawi. Zawału za pomocą EKG wykluczyć się nie da. Objawy ma perfekto książkowe. Więc trzecim kryterium są enzymy które można wykonać jedynie w szpitalu. Dochtory na SORze straszliwie klną na durnego pogotowiarza co to znowu nerwice przywiózł – ale żaden mądraliński jeszcze nie wywalił typa na zbity pysk zanim nie dostał do ręki poziomu markerów. Pyskować każdy umie, wiem, bo jak trzeba to też potrafię, ale podbić się pod wątpliwą decyzją – ha, tu rączka drży niespodzianie. ZWD* uber alles.
Druga rzecz – jak go nie zawioze do SORu to będę jeździł w te i we wte do białego rana. To też wiem, bo go chciałem raz przetrzymać. Złamał mnie trzecim wezwaniem.

Na EKG nic, ciśnienie OK no to wio – MONA, wkłucie...
- Panie doktorze, wkłucie to mi na SORze założą – zapodał tekst szpakowaty. Noż do k.nędzy, co to jest – bar szybkiej obsługi?
- Pan tu się ładnie podpisze że nie wyraża zgody na założenie dostępu dożylnego – podsunąłem mu pod nos kartę wyjazdową. Czy ja wyglądam jak by mi to radość sprawiało?? Właśnie szkoli się nowa zmiana przyszłych ratowników, głównie mierzenie ciśnienia, EKG, wkłucia dożylne i tego typu czynności proste. Na kimś trzeba trenować.Powinni się ucieszyć z niepodkłutego nerwicowca...
--------------
*Protect Your Own Ass

niedziela, 10 maja 2009

Barykada

- Panie, otwórz pan bo będę musiał wezwać policję! - zawrzasnęło mi się bezsilnie przez zamknięte drzwi. Choćbym się wściekł, za cholerę tego się nie wyłamie.
Wezwanie było miłe - ot, zaostrzenie w przebiegu schizofrenii. Zazwyczaj nie ma problema - pacjent jest troszeczkę bardziej odpadnięty od rzeczywistości niż zazwyczaj. Trzeba grzecznie przekonać żeby wsiał do karetki i tyle. Ale co zrobić z takim co się zabarykadował w łazience i za cholere nie chce wyjść?

- Doktor, wołać policję?
- A na ką kichę - przecież ja go nie chcę zastrzelić tylko odwieźć do psychiatryka.
- Ale groził że skoczy...
- To dzwoń po czerwonych. Powiedz żeby materacyk wzięli.

Czerwoni przyjechali, materacyk rozłożyli - a moje negocjacje utknęły w martwym punkcie.
- Może pomożemy? - zapytał strażakowy team leader.
- Chce pan pogadać? - odparłem zrezygnowany. -Za cholerę stamtąd nie wylezie. Macie toporki? Bo trzeba będzie te (...) drzwi porąbać...
- Drabinę mamy.
Jak on te drzwi drabiną rąbać będzie - przemknęło mi przez głowę.
- A co, weszli byście na górę? - wyartykułowałem.
- Co by nie. Mamy zgodę?
- Pewnie. Otwórzcie tylko drzwi. I jakby się dało to nie dajcie mu skoczyć - skrzyżowałem palce.
- Sie wie - uśmiechnął się biały hełm.

Rach-ciach. Wleźli, drzwi otwarli i pacjent był nasz.
- Dzień dobry, Abnegat, pogotowie ratunkowe - prezentacja rzecz konieczna. Czasem próbuje tłumaczyć i przekonywać, ale w tym przypadku kontakt był bliski zeru. Usiadłem sobie na wannie i mimo braku reakcji wytłumaczyłem co będziemy robić.

Wyprowadziliśmy go jak szmaciana lalkę. Nie wiem co mu w duszy grało. Ale to była melodia zupełnie z innej sfery.

Nie wiem czemu te wyjazdy zostawiają wrażenie przykre - tak jak widok zegarka rozjechanego przez pociąg.

Zaraza.

sobota, 9 maja 2009

Nuda...

Jak wygląda dzień jak co dzień na pogotowiu?

Przychodzimy na trzecią żeby zmienić dziennego. Kultura i dobry zwyczaj nakazuje przyjść kwadrans wcześniej – toż biedak też gdzieś leci z wywieszonym ozorem a poza tym jak Kuba Bogu tak i zmiennik przylezie zmienić nas rano

Jeżeli zespół nas lubi i o nas pamiętał, uiszczamy składkowe za obiad i szamamy co nam w kuchni zostawili. Jeżeli nas nie lubią – lecimy do pobliskiego sklepu zakupić śledzia w śmietanie albo inny szmalceson. Od tej pory zaczyna się Radosne Oczekiwanie. Jest to okres ambiwalencji stosowanej. Z jednej strony człowiek by dupsko ruszył a z drugiej stres go zżera okrutny że będzie musiał faktycznie gdzieś pojechać. Więc siedzi się w dyżurce starając się zabić czas.
Mój sposób był prosty. Jedzonko, gazetka – Chip albo PC World – i po piętnastu minutach wykonywałem z oddaniem obowiązki pogotowiarza. Czyli spałem. Gdyż wiadomym jest że nie znasz dnia ani godziny, więc jak się da, trzeba spać. Bo o piątej nad ranem też się wyjazdy zdarzają.

Jeżeli z jakowychś powodów nie da się spać, można zakuknąć co w telewizji zapodaje satelita albo wypić herbatkę z dyspozytorem. Dlaczego nie kawę? A jak by ten nieszczęśnik wyglądał po dwunastu godzinach picia kawy? Nadmiar adrenaliny wywołany obsługą telefonów i walkie-talkie zamienił niejednego poczciwca we wrak psychiczny. Strach się bać co by z nich zostało po koktajlu stresowo-kawowym.

Zestaw standardowych wyjazdów zespołu R obejmuje szeroki wachlarz zgłoszeń i objawów.

Najczęstszy to „nieprzytomny” z kilkoma odmianami. Wydawać by się mogło że tak konkretne wezwanie jednoznacznie określa stan pacjenta. Nic bardziej mylnego.
Na miejscu można zastać wszytko, od kilkudniowej babci nieboszczki z rękami ładnie obwiązanymi różańcem (urwaliśmy wtedy zderzak na przejeździe kolejowym), poprzez zatrzymanie krążenia, stan padaczkowy, udar mózgu, śpiączkę hipoglikemiczną aż do pijanych i normalnych inaczej.
W świetle tego co powyżej, nieco łatwiej zrozumieć dyspozytorskie „jak pojedziecie to zobaczycie”.

Kolejne zgłoszenie to wspominana już „biała gorączka”. To dopiero jest ciekawostka. Na miejscu można zobaczyć zarówno piękne delirium tremens z objawami wytwórczymi wszelkiego autoramentu po zwykły wkurw poalkoholowo-siekierowy. Zdarzyło mi się odmawiać delikwentowi zatrzymania pod pobliskim barem bo „doktorku, bym se tak pierdolną browara to by mi przeszło” jak i wzywać policję na pomoc przeciwko siekiernikom. Po kilku takich przypadkach człowiek prewencyjnie prosi niebieskich o wsparcie.

„Bóle w klatce piersiowej” – zawsze się pytałem ile tych buli w klatce jest – bo jak to są dwie bule a pacjent jest kobietą, to wszystko jakby się zgadza. Rzecz jasna podejrzenie zawału jest raczej „strasse diagnozen” ale przy okazji można zobaczyć półpaśca, zgagę, przepuklinę rozworu przełykowego, zapalenie trzustki, kolkę nerkową, kolkę wątrobową – z wcześniej rozpoznaną kamicą pęcherzyka lub nie, dyskopatie, nerwobóle a nawet raz okazało się że faceta traktor przygniótł. Dzień wcześnie co prawda, ale jednak.

„Dusi się”. To są już kompletne jaja. Owszem, zdarzyło mi się wieźć człowieka co pogryzł własną protezę – choć za cholere nie rozumiem jak, bo albo się gryzie protezę albo protezą – jak i odwieźć w całkiem dobrym stanie dziadka po reanimacji domowej po zakrztuszeniu się wołowinką; trafiają się astmy wredne i półwredne – ale najczęściej powyższe wezwanie oznacza kaszelek grypkowy.

Początkowo, młodym będąc, pomstowałem na czym świat stoi, uczyłem, wykładałem, tłumaczyłem i straszyłem – aż mi przeszło. Tego się zmienić nie da. 80% społeczeństwa na prawdę jest normalne, pogotowie wzywa w stanach najwyższej konieczności albo paniki. Co, nawiasem mówiąc, też rozumiem. Tutaj pogadanki nie są potrzebne – bo i co tu tłumaczyć. Wezwali bo trzeba było. Pozostałe 20% (ach, ta zasada Pareto) zapewnia 80% wyjazdów pogotowia do pierdół wszelkiej maści a jakiekolwiek próby tłumaczenia niestosowności wzywania zespołu R do biegunki u dzieciaka czy grypy u babci kończą się zawsze oświadczeniem że „ja KRUS płace to mi się należy”, „proszę leczyć a nie dyskutować” a raz nawet usłyszałem że jestem od jeżdżenia jak dupa od srania. Ta paralela wzbudziła we mnie szczególnie szczery zachwyt.

Myślicie że pogotowiarz jest miły? Nie. Jak ktoś jest niemiły - pogotowiarz też jest niemiły. O ile pamiętam dziadzio od KRUS-u dostał recepty na 1,5 tysiąca złotych, „proszę leczyć a nie dyskutować” został zgłoszony do SANEPID-u za 30 osobową kolonię bez opieki lekarskiej a „dupa od srania” wracała z miasta na wieś taksówką o 3 nad ranem. A wystarczyło by powiedzieć przepraszam i proszę. Ludzie to jednak czasem dziwni są.

Po załatwieniu wszystkich ciężkich stanów i wypisaniu zaświadczeń o zgonie można się wziąć za buchalterię. Czyli wypełnianie kart wyjazdowych. To dopiero jest droga przez mękę... Wszystko dobrze jak ktoś jest systematyczny i moralnie schludny. Karty opisane po wyjeździe, wszystkie krateczki zakrateczkowane – za wyjątkiem tych których nie trzeba, podpis, pieczątka. Ale co zrobić jak się miało 14 wyjazdów w ciągu 16 godzin dyżuru, jest 7 rano, człowiek musi jechać na oddział bo mu za spóźnienie szef urywa coponiebądź a z nocy pamięta się góra trzech pacjentów? Kto to miał, wie o czym piszę.

W końcu po oddaniu ostatniej karty nadchodzi Czas Wyglądania na Zmiennika – który po 7 zmienia się w Czas Kurwowań a w przypadku pojawienia się spóźnialskiego Czas Z(censored)ki Stosowanej. Z(censored)any zmiennik albo wchodzi w tryb sorry co umożliwia nam oddalenie się kłusem do zaparkowanego samochodu, lub zaczyna odszczekiwać i zmienia się w Wytarmoszonego i Potulnego Zmiennika.

Ostatnia faza dyżuru to powrót na oddział macierzysty. Miastowi nie wiedzą o czym piszę bo albo przebijają się przez poranny ruch tramwajem albo stoją w korkach, ale wsiowe dochtory znają ten szmer adrenaliny w mózgu gdy wyrywając ostatnie strzępy z silnika, siejąc Grozę i Przerażenie, przelicza się ostatnie odcinki wiejskich dróg na czas pozostały do grobowego „Trudno, zaczynamy bez niego...”

piątek, 8 maja 2009

Team

Nie ma to jak praca w zespole. Niby czterech różnych ludzi, różny poziom wykształcenia, różne zakresy obowiązków – a działają jak dobrze wytresowany koń. Wiśta – i cały wóz skręca w lewo.

Zajechaliśmy z fasonem na stare, zapuszczone podwórko. Matrony siabadabada piją sobie kawę – znaczy, nikt kubków nie sprawdzał, ale one tą kawę piją zawsze i wszędzie – dzieciska się drą, pijane oreore wałęsają się bez celu szukając ulubionego dania*. Ot, lato w pełni, sielanka, wakacje. Szlag trafił, nauczycielem było zostać. Wiem że praca trudna, odpowiedzialna, 18 godzin tygodniowo trzeba znosić te cholerne bachory – ale za to dwa i pół miesiąca wakacji. Dzizzzzz... Może jak bym nikogo nie zabił w pierwszym roku pracy to potem od jednego zwolnienia do drugiego, jakiś urlopik na poratowanie zdrowia... Ciekawe że nauczyciel ratować zdrowie może – a pogotowiarz nie. Nie ma na tym świecie szczęścia ni sprawiedliwości.

Zapytałem grzecznie w tubylczym gdzie iść i po uzyskaniu odpowiedzi ruszyliśmy niespiesznie na 3 piętro. Do białej gorączki nie ma się co spieszyć. Jak jest nie bardzo biała to poczeka, a jak bardzo to lepiej żeby z siekiery zaciął komu innemu. Skąd wziął się pomysł żeby do awanturników pogotowie wzywać? Nie mam pojęcia. Toż policja gościa ma skuć – a ja go wtedy łaskawie zbadam i orzeknę.

Wchodzimy do mieszkania. Rachatłukum, pandemonium i co tam jeszcze. Sprzęty porozbijane, gary potłuczone, jakaś pożywna substancja ściele się po ziemi... Taak.
- Abnegat, dzień dobry. Co to się złego stało? – zagaiłem pokojowo rozebranego do pasa zawodnika sumo klasy piórkowej** warzącego coś w wielkim garze przy kuchence.
- A pączki se smażę – odpowiedział równie pokojowo półnagi, odwracając się do mnie z wielkim nożem w ręce. Dzięki Ci Panie żem nie jest sam w tej ciężkiej godzinie – pomyślało mi się z wdzięcznością i pokorą.
- Doktor, to ja lece po kaftan – zakrzyknął sanitariusz.
- O kurcysyny – wrzasnął kierowca – zaraz mi karetkę rozbiorą na części!
Tupot butów na schodach jednoznacznie wskazał na fakt że sanitariusz pojął znaczenie skrótu BHP a kierowca wyrażenia „wartości dobra powierzonego”. Poczułem jak adrenalina nakręciła mi sprężynkę.
- Połóż nóż i siad na fotel – wycharczało mi się nieco bezwiednie. Ku mojemu niejakiemu zdziwieniu półgoły grzecznie wykonał moją prośbę. Żesz w mordę. Organizm nastawiony na walkę o życie nieco głupieje jak się okazuje że z rzeczonej walki nici. Podszedłem do kuchenki i wyłączyłem gaz. Para zaczęła mi nieco schodzić uszami. Gar ze smalcem i tą pierońską maczetę mam za plecami, jakoś dotrwam do powrotu mojego zespołu.

Po kilku minutach ciszy zza framugi bezszelestnie zakukało oko mojego dzielnego sanitariusza.
- Doooktor! – ucieszył się szczerze. –Kaftan przyniosłem.
- No to go pakuj... – mruknąłem pod nosem. Trzeba ludziom dostarczać godziwej, bezalkoholowej rozrywki.

Pacjent pojechał do psychiatryka spakowany jak baleron. Potwierdziło się zaostrzenie jakiegoś paranoidalnego paskudztwa. Pobita rodzina wylądowała na izbie i po zaopatrzeniu niegroźnych urazów wrócili do domu. A ja z ulgą zasiadłem przed telewizorkiem w dyżurce.

Nie ma to jak praca zespołowa.

_______________________
*Gdyby ktoś miał wątpliwości – ulubionym daniem oreore jest danie po pysku.
**Mięśnie już ma ale na tłuszczycho musi jeszcze zapracować.

środa, 6 maja 2009

Bar pod Kogutkiem II

Dania na wynos.

Przy bigosie obiecałem że zdradzę przepis na ultraszybkie szamanko. Wiadomo, jak człowiek siedzi na pogotowiu to cudów nie ma co oczekiwać. Zgodnie z prawem Murphiego wyjazd jest tym pilniejszy im więcej boczku i cebulki mieliśmy pod świeżo wbitymi jajami. Z drugiej strony ile można wtranżalać kanapki z salcesonem?

Paróweczki a’la ID.
Pomysł nie jest mój – za czasów akademikowych żarliśmy takie cos namiętnie. Warunkiem wstępnym jest tolerancja parówkowa. Jeżeli ktoś tego mięsnopodobnego wyrobu nie lubi, nic tu po nim.
Paróweczki muszą byc konspolowskie. Maja doskonałą proporcje smalcu, rogów, wymion, kopyt i papieru który czyni je rajem dla smakosza.
Paróweczki kroimy w plastereczki. Gotujemy do pierwszego wrzenia.
Michę nagrzewamy wrzątkiem, wylewamy. Na ciepłą miskę wrzucamy pół na pół musztardę i keczup. Mieszamy. W to co uzyskamy wrzucamy poplasterkowane paróweczki. Wtranżalać z chlebkiem. Plus jest taki że nawet w zimie, w górach, możemy zabrac toto do karetki i dojeść ciepłe w trakcie jazdy. Poza tym same minusy.

Rybka dietetyczna a’la A (to będzie skrót od jednego takiego a.ltd)
Macie ochotę na dietę? A jeść trzeba. Oto pasza odchudzająca, która u ludzi z niedoborem laktazy dodatkowo wspomaga proces utylizacji odpadów.
Cebulkę białą porąbać drobno w kosteczkę, posolić. Makrelę z puszki dodać. Następnie wrzucić do tego kostke serka i pudełeczko smietany. Bardzo dobre danie w przypadku 1/ wszystkich karetek na miejscu i 2/ pilnego wyjazdu do porodu. Można spokojnie zgłosić niedyspozycyjność z toalety.

Śledzik a’la A. Niestety, wykonanie i zjedzenie wymaga dwóch dni dyżuru w jednym miejscu. Matiasy (konieczne Lisnera, żadne inne mi nie pasują... Uprzedzając pytania o krypto i reklamę informuję że niestety nikt mi za to nie płaci. A mógłby...) - dwie paczuszki śledzi pokroić na drobne. Broń Panie nie wylewać oleju. Białą cebulkę pokroić w drobną kosteczkę, NIE solić, zalać olejem w słoiku razem ze śledziami i śmietaną. Dobrze wymieszać, wsadzić do lodówki. Na drugi dzień człowiek się zastanawia czemu nie pokroił czterech paczek i dwóch cebulek.

Ogóreczek zcacikowany. (a’la A)
Jeden duży ogórek świeży plus kilka kiszonych – tak mw. coby było pół na pół. Należy toto zetrzeć i odstawić na chwilę a następnie odcisnąć. Wrzucić jedną torebkę przyprawy tzatziki (czy caciki – jak zwał tak zwał. Dostępne w każdym sklepie.). Jeżeli tego się kupić nie da, należy ogóreczki popieprzyć (pieprz powinien być biały), posolić, wrzucić trochę ziółek dla smaku (tylko nie oregano, bo się pies nie chwyci) i kilka ząbków pogniecionego czosnku. Następnie całą tą mamałygę wrzucić do serka homogenizowanego. Można wtranżalać samo, z chlebkiem albo jako dodatek do wszystkiego. Z wyłączeniem sernika.

Kefirek biegunkowy z witaminami: jeden kefirek o smaku brzoskwiniowym otworzyć, pół odlać. Do pozostałej części wkroić co się dostało w warzywniaku: banan, mandarynki, jabłka, gruszki czy inne winogronka. Jeść tak długo jak się da. Można powtórzyć.

Poza tym: kiszeczka na cebulce, kiełbasa z cebulką, i kanapka z szmalcesonem.

I ja na takiej diecie przeżyłem ponad dziesięć lat... Matko jedyna...

Następnym razem będzie o tym co jedzą abnegaci jak dojadą do domu* i mają wenę na kucharzenie.

______________
* A tak tak – czasem mi się udawało porzucić intensywne terapie, pogotowia, bloki operacyjne oraz inne nieszczęścia i wrócić do domu. Dzieci nazywały to „Dniem dziecka” a szczęśliwa małżonka „Całkowitą ruiną planu dydaktycznego”...

wtorek, 28 kwietnia 2009

Speed

Wezwanie jest konkretne - powieszony, chyba nie żyje. To "chyba" jest najgorszym z możliwych. W zasadzie tego typu zlecenie wyklucza możliwość uratowania delikwenta, a "chyba" jest wyrazem nadziei rodziny, że cuda się zdążają. Z drugiej strony - nigdy nie wiadomo - może faktycznie jest coś do zrobienia.

Zaklęcie "Jak pojedziecie, zobaczycie" zostało dodane do standardowych informacji nt. dojazdu, wsiedliśmy do karetki, ryknęli czym się dało i poszli w długą. Jako że akurat była trzecia piętnaście i ruch na ulicy wzmógł się niemożebnie, doszedłem do jeszcze jednego wniosku. Zanim się zachoruje oprócz sprawdzenia czy na stacji jest karetka, jaki dochtór przyjedzie pomocy nam udzielać i czy drogi przejezdne - należy koniecznie rzucić okiem na zegarek. I w miarę możliwości przesunąć nieco czas zatrzymania krążenia. Toż wiadomo - trzy minuty później z mózgu zostaje szarlotka, więc nie wymagajmy cudów o 3 po południu kiedy na drogi wyjeżdżają kierowcy wszelkiego autoramentu. W tym głusi i, co może się wydać dziwne, pokaźna liczba ślepych. Ja rozumiem - jak człowiek kupił sobie 200W subwoofer który potrafi spowodować zaburzenia rytmu serca u ludzi w wyprzedzanym autobusie to się go umpf-umpfuje do granic możliwości. Ale to nie znaczy że nie należy patrzeć w lusterko.

Z daleka widać gdzie jedziemy. Na poboczu stoi chłopina i macha zamaszyście.
- Gdzie to jest?
- A trza troche podejść.
- Długo?
- No, z 10 minut.
Niedobrze. Pół godziny jak nic. Wypakowaliśmy graty i rączym kurcgalopkiem pognaliśmy w chaszcze. Pierwsze 300 metrów było cool - torbę zostawiłem w ambulansie (z niewiadomych przyczyn pavulansem zwanym), więc z wolnymi rączkami darłem jak opętany. Po czym zalane smołą płucka pokiwały ostrzegawczo paluszkiem. Szlag trafił, rzucę to pierońskie kurzenie, przysięgam. Rzężąc jak potępieniec starałem się nadążyć za resztą zespołu - na szczęście okazało się ze mój początkowy kłus potraktowali ambicjonalnie i też weszli w strefę beztlenową. Wyrównaliśmy nieco tempo i zajęli się walką z własnymi słabościami.

Ponieważ miałem handicap w postaci braku obciążenia, po początkowym kryzysie narzuciłem słuszne tempo i do chałup doszedłem pierwszy. Sprawdziłem czas - 25 minut. "Bedzie z dziesięć minut" równa się czas zadany razy dwa plus pięć. Trzeba poprawki do wzoru wprowadzić.

- ...gdzi-e?? - wyrzęziłem. Chłopak bez słowa pokazał drogę wiodącą za stodołę. Hm. Plamy opadowe, sztywność pośmiertna - musiał trochę wisieć zanim go znaleźli. Dla nas niestety nic do roboty. Bardziej dla ludzi niż z rzeczywistej potrzeby przeprowadziłem kompletne badanie - zgon to zgon. Jak słusznie zauważył Stanisław Lem: pewność stuprocentową daje jedynie nieboszczyk. Tę mianowicie że nie wstanie.

Pozostawiłem zmarłego w spokoju i poszedłem rodzinę sprawdzić. Toż żadne zawały ani kolejne próby samobójcze mi są niepotrzebne. I tu ciekawostka - małżonka w spazmach mi powiedziała jak to chłopu na piwo nie dała bo dzieciom na chleb brakowało - więc ten doszedł do wniosku że ma w dupie taki biznes i rzucił się na sznurek. Jak rodzić pragnę, ciekawszego powodu do odebrania sobie życia nie znam.

W dodatku sąsiedzi co się zaraz zlecieli jak muchy do... miodu, życzliwie opowiedzieli jak to moczymorda rodzinę terroryzował, wszystko przepijał i w sumie to czego ta baba tak ryczy - nie rozumieją. Nie ma to jak empatia, współczucie i życzliwość ludzka.

Napisaliśmy papiery, namówili kobietę na malutką magiczną pigułkę, wezwali księdza i na koniec wzięli do obrobienia sąsiadów - że pomóc mają bo Pan Jezus patrzy. Przejęli się. Dobre i to.

Wracałem potem z tym dziwnym uczuciem przeładowanych akumulatorów, które można jedynie porównać do jazdy 200 km/h po autostradzie. Gnamy jak szaleńcy, wyprzedzamy, za nic mając policję i bezpieczeństwo własne oraz cudze, po czym trafiamy na korek. Adrenalina jeszcze buzuje w żyłach a na liczniku 5 na godzinę.

Taak.

Właśnie tak się człowiek wtedy czuje.

wtorek, 31 marca 2009

Mózzggg...

Don't move! I've dropped my brain...

Więc pijmy zdrowie
Szwoleżerowie
Niech smutek pryśnie w rozbitym szkle!
Gdy nas nie będzie
Nikt się nie dowie
Czy dobrze było nam czy źle...


Sobotni wieczór. Dyżur uwielbiany przez wszystkich pracowników szeroko pojętych służb publicznych. Pogotowiarze nie są tu żadnym wyjątkiem.

- Zespół R do wyjazdu proszę! - ryknęło z głośniczka podsufitowego. Znowu jakaś głucha zaraza podkręciła głośność do oporu. 160 tętna i 240 ciśnienia w sekundę od startu - jestem lepszy niż F-22A Raptor. Jak by się jednak zastanowić - mikrofon na pogotowiu nie jest od tego żeby śpiewać piosenki. Może dlatego wszyscy się drą jak opętani?

...skończ pokiefulać, nerwy mom stargane
jak mi sie nie zawrzes to cie mazna w pysk...

- zanuciłem ulubioną piosenkę mojego przyjaciela ze Śląska i wbiłem się w służbowe wdzianko.

- Gdzie jedziemy?
- Dyskoteka All in One.
Czyli zjeść, wypić, potańcować i w ryj dostać.
- A stało się co?
- Nie wie nikt - ale się głośno darli więc jedziemy my - skwitował spokojnie kierowca, ryknął czym się dało i zamielił gumami na szutrowym wyjeździe.
No to do boju...

Zajeżdżamy. Kocham te akcje. Umpf-umpf z 1kW głośników, światła stroboskopów, pijane małolaty piszczące w niebogłosy, ze wszystkich sił starając się pokazać wdzięk podstawowy, przyjacielska młodzież ze sztachetami w dłoniach, zużyci wojownicy znoszeni z placu, nowi piękną polszczyzną informują swych oponentów o pochodzeniu i profesji ich matek, ktoś tam sobie rzyga żeby pić mógł ktoś... Ech, sobota...

O dziwo - ze znalezieniem naszego klienta nie mamy najmniejszego problemu - z daleka słychać monotonny ryk zarzynanego bawołu, załamującego się od czasu do czasu w pisku falsetu.

- Pogotowie...
- *****!!!
- Co się...
- *****!!!
- Mógłbyś się ojciec przymknąć?
- *****!!!
Przeszedłem na miejscowy dialekt. Częściowo pomogło.
- ******!!! Mój mózg!!! - wycharczał informacyjnie tur.
- Mózg? - nie zrozumiałem za bardzo. -Znaczy co - boli czy nie ma?
- ******!!! Mam dziurawy mózg!!!!
- To się zdarza. Co pan wąchał ostatnimi czasy?.
Starym językiem migowym nindża zarządziłem transport do karetki.
- *****!!!!
- Szanowny pan nie życzy sobie jechać? - zapytałem z nadzieją. Leczenie nie jest przymusowe - klient nasz pan.
- *****!!!
- To znaczy tak czy nie?
- *****!!!! Dziurę mam w mózgu!!!!
Zaciął się?
- A gdzie?
Tur bez słowa odsłonił czoło. O, faktycznie. Między oczami zieje sobie dziura. Ciekawe.
- A co to się stało?
- *****!!!
Tu nie wytrzymałem. Wzięliśmy zdziurawionego za co się dało i zawlekli do karetki.
- *****!!! - ryknąłem. A z bliska rozwijam 120 dB.
- Czemu pan krzyczy? - zapytał z wyrzutem zdziurawiony. -Mam dziurę w mózgu i umieram.
- Mowy nie ma. Póki ja tu jestem, żadnego umierania nie będzie. Co się stało?
Z nieco chaotycznej opowieści wyłonił się obraz horroru. Otóż rejterując przed przeważającymi siłami wroga grupa zdziurawionego napotkała płot. Który to wiekszości nie sprawił kłopotu, jednak zdziurawiony tak nieszczęśliwie się poślizgnał że nabił sie na drut. Który wlazł mu pod skórę między oczami, ślizgnął sie po czaszce, poszedł w góre, wlazł pod czepiec i wylazł na zewnątrz w okolicy czubka głowy. Byli wrogowie wykazali się łaską i zdarli zdziurawionego z pala - tfu, drutu - po czym też dali nogę. A zdziurawiony został na łasce losu i miejscowego pogotowia.

- Azja, jak ci tam na palu?
- A mam go w...

poniedziałek, 30 marca 2009

Stereotypy

Mróz, zima, taka z najbardziej zimowatych. W sumie to nie doceniamy zdobyczy cywilizacji. Toż kilka tysięcy lat temu w czasie takiego mrozu szlag by człowieka trafił niechybnie. Co rzecz jasna nie znaczy że go trafić teraz nie może, ale jednakowoż jest to jakby mniej z temperatura związane. A bardziej z telefonem.

- Kaszel z gorączką.
- Miejże litość. Toż my pogotowie jesteśmy a nie ośrodek na kółkach...
- 6 miesięcy. Pakujcie się.
No i pięknie. Nie dość że przychodnia to jeszcze w dodatku pediatryczna. Mjut.
- A gdzie jedziemy?
- Siabadabada amore.
- Kul.
I polazłem do karetki. Nie wolno się denerwować bo to człowieka może zabić. Albo co gorszego.

Zajeżdżamy na podwórko. To samo z którego mnie ze złamanym kulasem w zeszłą zimę własna karetka zabrała. Może by sobie tak jeszcze raz złamać? Cholera jasna, muszę sprawdzić w końcu które ubezpieczenie płaci chorobowe za wypadki w pracy. Bo po ostatnim moim wykluczeniu z grupy zarabiającej pieniądze jakby nie dobre serce rodzicieli to byśmy przeszli na zupę ogonową z torebki i żytnie otręby.

- Abnegat, brywieczór. Co sie dzieje?
- Doktorze przepraszam że wzywamy pogotowie, ale nie mamy się jak dostać w ten mróz do ośrodka; po południu była jeszcze całkiem dobra a teraz na wieczór zaczął się kaszel, temperatura 38,5 a do tego niespokojna jest i płacze.
Z wrażenia usiadłem na zydelku. Pierwszy raz w życiu ktoś mnie przeprosił z siabadabadaamorowatych. Starając się opanować wstrząs zebrałem wywiad i zbadałem dzidzię. Zapalenie gardła, smarka na zielono-żółto z odcieniem ochry ale nad płucami całkiem ok.

Wytłumaczyłem mamie co i jak ma dawać, napisałem recepty i kazałem kupić jeszcze dzisiaj. I tu przeżyłem najcięższy wstrząs psychiczny mojego życia. Otóż przysłuchujący się po cichu małżonek wstał i bez słowa zaczął się ubierać.
- Ma Pan jak dojechać? Bo w jedną stronę możemy pana zabrać ale jak z powrotem? - zapytałem nieco szeptlawiąc z powodu opadniętej żuchwy.
- Dziękuję, doktorze. Sąsiad ma samochód to go poproszę.

Rozległ się huk i zadrżała ziemia. Bastion moich stereotypów legł w gruzach.

niedziela, 29 marca 2009

Łapówka

Hej, nima rady na to...

Ciepły, leniwy dzień. Co się dało - to się zjadło. Poczytało. Oglądnęło. Nuda...
- Przydał by się jaki wyjeździk mały, bo mi tu od leżenia zrobią się odgnioty - zagaiłem rozmowę.
- Ty se, dochtor, jaj nie rób. Poza tym teraz cokolwiek się trafi - będzie na ciebie.
- Ale tak przewietrzyć się trochę...
W końcu zająłem się podstawowym obowiązkiem pogotowiarza czyli spaniem. Wiadomo że nie wiadomo kiedy będziesz potrzebny. Więc spać trzeba na zapas żeby w nocy głupot nie robić.
Płynąc spokojnie z Morfeuszem - tym greckim - nagle poczułem że łódką coś jakby za bardzo buja. Otwarłem jedno oko.
- ...?
- Bierz sie dochtór. Wykrakałeś.
- A co się dzieje?
- Duszności, kaszle, słabości. Do koloru, do wyboru.
Sam chciałem. No, to bierzmy się.

Włączyliśmy sygnały i potoczyli się przez wieczorną wiochę.
- Daleko? - zapytałem kierowcę.
- Nawet nie. Ale dojazd paskudny. Dobrze że śniegu nie ma, powinniśmy dojechać.
- Nie mów nic - odparł ponuro Kaźmirz. -Żebyś się nie zdziwił przypadkiem...

Zjechaliśmy z drogi asfaltowej w asfaltową dróżkę a chwile potem w szutrową. Którą porzuciliśmy na rzecz polnej. A tą z kolei zamieniliśmy na ślady ciągnika biegnące przez pole. Im wyżej tym śniegu więcej, na polu zabuksowaliśmy trochę ale kierowca rasowo odpuścił gaz i pyr pyr pyr wyjechaliśmy na koniec świata. Gdzie stał sobie dom.

Za siedmioma lasami, za siedmioma górami, mieszkał sobie krasnoludek.
I wszędzie miał w cholere daleko.


W domu siedzi sobie kobiecina i rzęzi. Nie tyle dramatycznie ile sukcesywnie. Hm. Obadałem, po prawej rzężenia, furczenia, a na głębokim wdechu trzeszczy. Piękne odoskrzelowe zapalenie płuc.
- Trza będzie jechać do szpitala.
- A w domu się nie da?
- Da. Ale jak się pogorszy to może być nieciekawie - a mieszkacie na konkretnym końcu świata...
- Ja bym wolała w domu.
- Jak się pogorszy, doktorze, to ją zwiozę na dół - wtrącił chłop.
- Jak chcecie. Ale napisze tu że do szpitala nie zgodziliście się jechać. Podpiszcie tutaj.
- A to nie przyjedziecie drugi raz?
- A czemu nie? - zdziwiłem się szczerze -To jest jedynie dokumentacja żem was nie porzucił na pastwę w środku lasu.
Zabrałem się za buchalterię. Antybiotyk, mukolityk, coś na gorączkę, probiotyk... Będzie.
- To trza wykupić jeszcze dziś.
- Wzięlibyście mnie na dół? - zapyta chłopina. Kątem oka zauważyłem że Kaźmirz bierze wdech więc uprzedzając odmowę odparłem że nie ma problema.
- A jak wrócicie?
- Rodzina mnie podwiezie.
- No to chodźmy.
- Romek!!! - wydarł się ojciec. Do pokoju wpadł może 12 letni chłopak. -Przynieś mi tu dwie flaszeczki, wiesz skąd?
Romek kiwnął głową i znikł. Po chwili pojawił się z dwoma buteleczkami łąckiej.
- Coś to, k. pacanie przyniósł? To jest na sprzedaż. Chcesz doktora otruć? Za beczką jest odłożone, stamtąd weź.
Romuś zabrał ślicznie oblepione naklejkami, złotym sznurkiem i lakiem flaszki po czym pojawił się niosąc nieco zakurzone, z korkiem uszczelnionym gazetą. Postawił z pietyzmem na stole.
- Bardzo proszę, panie doktorze. Trzykrotnie destylowane, węgierki z dodatkiem renklody.

Ha, znawcy mi mówili że można to cudo dostać w rejonie, ale jakoś zawsze trafiałem na jednorazowo przepędzoną żytnią z dodatkiem powideł. Smak jeszcze ujdzie, ale kac potrafi być trzydniowy. I zabić w międzyczasie.

...badały tatkę wszędy
instytuty i urzędy
wyszła taka konkluzja -
- w wyniku tych analiz
doszli że to realizm
dla innych zaś aluzja...

...więc się dziwimy szczerze
myśląc o charakterze
prostym, naszego tatki
tym bardziej że za nami
też chodzą wieczorami
dwie śliczne małe ćwiartki...


Zawszeć to warto być dla ludzi miłym. Zamiast politury dostałem czyściutką, 75% śliwowiczkę. Klękajcie narody.