Kovalik siedział nieprzytomny na krześle, większość jego energii pochłaniała walka z ziewaniem. Siedząca naprzeciwko miła, w średnim wieku dziewczyna, opowiadała mu o szpitalu i jego zwyczajach. Wszystkiemu winna była noc. Po kilku godzinach walki z ruchem lewostronnym Kovalik był zupełnie padnięty. Zainstalował się w malutkim pokoiku - co w zasadzie sprowadziło się do wniesienia walizek i zdjęcia ubrania - po czym zapadł w sen. Śniły mu się zupełnie nieprawdopodobne dworce, na których musiał się przesiadać, uciekały mu pociągi, samoloty, wszystko było nie tak - i nagle, ni stąd ni zowąd, obudził się. Rzucił okiem na zegarek - 2:22. Zza okna dochodziły szeleszczące dźwięki, jakieś stukania, skrzypienie otwieranych pudeł czy czego tam... Wstał bezszelestnie i spojrzał na zewnątrz. Dziwny, mały, chudy facet grzebał w śmietniku. Wyjmował z kontenerów worki i metodycznie sprawdzał zawartość. Rama, o którą opierał się Kovalik, zaskrzypiała. Facet zamarł, podniósł głowę, spotkali się wzrokiem. Poczuł się nieswojo. W tym momencie w głowie rozległ się szept Trevora - "Uważaj...". Cofnął się i odruchowo popatrzył na jaszczura, już w trakcie ruchu głową zdając sobie sprawę z bezsensu czynności. Toż w pokoju ciemno było choć oko wykol.
- Uważaj - niby na co?
Nie doczekawszy odpowiedzi, sprawdził, co dzieje się za oknem. Pokurcz gdzieś zniknął, za to na wielkim worku śmieci siedziała potężna mewa. Widząc Kovalika, przekrzywiła głowę, wydała z siebie upiorny wrzask, przy którym ryki marcowych kotów wydały się być szczebiotem słowika i wzbiła się w czarne niebo.
- Na co niby miałem uważać? Panie gadzinowaty?
- Śpij. Na nic. - Poczuł, jak Trevor mentalnie obrócił się do niego dupą i zasnął. Zeźlony, próbował tej samej sztuki, ale za nic nie chciało mu wyjść. Wiatr co jakiś czas szarpał ościeżnicą, drzewa szumiały, rozrzucone śmieci tłukły się niemiłosiernie, w końcu nie zważając na mikroskopijną kubaturę pokoiku, zamknął okno. Dzięki czemu rano wstał nieprzytomny, z uczuciem, że mózg obumarł mu z braku tlenu.
- Pójdziemy teraz do biura i wydrukujemy doktorowi przepustkę, a potem pokażę szpital. Po południu doktor ma listę na ortopedii.
Poszli. Budynek był z gatunku Hilton wita. Stal, szkło, duże przestrzenie, masa światła. Podziemnym przejściem, w którym ruch był jak na Krupówkach w sezonie, przeszli do kolejnego budynku. Tu Kovalik miło się wyszczerzył do kamery, pass został wydrukowany i tym razem już jako pełnoprawny członek zawodowej społeczności szpitala, ruszył za swoja przewodniczką. Okazało się, że karta spełnia nie tylko funkcję dowodu tożsamości, ale także jest wyposażona w magnetyczny pasek, otwierający drzwi "tylko dla personelu". Jak opowiem u siebie na wsi, to za cholerę nie uwierzą. Jak w filmie o Bondzie...
- A tutaj jest blok chirurgii ortopedycznej. Ma pan listę od trzynastej, ale może pan wejść i się zorientować gdzie i co.
Dziewczyna pożegnała się i tyle jej było. Hm. Kovalik przeciągnął kartę i wszedł do środka. Pusto. Wychylił się za załom - długi, oświetlony równomiernie korytarz, pomalowany na sterylny, jasnozielony kolor. Czyli klasyka. Z ogłoszeń na tablicy przy drzwiach doczytał się w końcu, że pielęgniarki przywożące pacjentów proszone są o zadzwonienie i czekanie na personel bloku. Gdzie jest.. a, tutaj. Zadzwonił. Po kilku minutach usłyszał dziarskie kroki i zza załomu wyłonił się wielki, brodziaty facet.
- Taak?
- Dzień dobry. Jestem waszym nowym anestezjologiem - Kovalik podsunął pod nos swoja przepustkę.
- Aaa, słyszałem - uśmiechnął się brodziaty. -Pokażę, gdzie przebieralnia.
W chirurgicznych ciuchach poczuł się zdecydowanie na swoim miejscu. Znalazł 13 salę i wszedł do anestezjologicznego. Pusto. Za drzwiami ujrzał ruch na sali operacyjnej. Korzystając z okazji przyglądnął się maszynce. O, nawet znajomo wygląda. Usłyszał skrzypnięcie.
- Witam - szeroki uśmiech młodego człowiek szybko się wyjaśnił. Mianowicie czekał na Kovalika, więc jeżeli może mu zostawić pacjenta, to on właśnie znika. I znikł. Nieco oszołomiony, wszedł na salę. Chirurg coś tam grzebał w ręce, instrumentalna wpatrywała się w pole, pacjent spokojnie oddychał... trzydzieści razy na minutę... Kovalik sprawdził parametry i go zatkało - to tak się znieczula w wielkim świecie? Nie namyślając się długo, przełączył na automat, dołożył fentanylu i chwile później pacjent przestał się szarpać. Tętno spadło, ciśnienie i dwutlenek też... i nawet tlen wzrósł... Ech, Szefa tu brakuje - z nostalgią westchnął Kovalik. Wyrżnął by osła trepem w czerep i by się skończyły eksperymenta na żywej tkance narodu...
Chirurg założył opatrunek, na sali pojawił się anestezjologiczny pielęgniarek, którego Kovalik już, już miał opierniczyć za wychodzenie w czasie zabiegu, ale widząc jego pewne ruchy, zrezygnował. Może tu jakoś inaczej jest? Okazało się, że dużo bardziej inaczej. Parę chwil później rozpuszczał leki, nabierał w strzykawki, zakładał wkłucie, podawał leki, usypiał, wentylował, intubował - a pielęgniarek albo trzymał pacjenta z a rękę i tłumaczył, jakiż to on - ten pacjent - jest zajebiście dzielny, albo odkreślał kolejne ptaszki na kolejnych kartach w historii choroby. W dodatku szpital miał przedziwny protokół bezpieczeństwa - przed każdym zabiegiem wszyscy na głos przedstawiali się, kto zacz, chirurg ze swadą opowiadał co zrobi oraz czego nie zrobi, a także co zrobi gdy mu nie wyjdzie robienie, pielęgniarki liczyły w głos narzędzia i chusty, co przywodziło na myśl modlitwy buddyjskich mnichów, on sam musiał opowiedzieć o przeszłości i przewidywanej przyszłości pacjenta, a wszyscy gremialnie do kupy sprawdzali po piętnaście razy typ i stronę operacji. O ile na początku Kovalik z niejakim podziwem spoglądał na swoich towarzyszy, o tyle przy trzecim pacjencie stwierdził jedynie, że jest Kovalik, pacjent jest OK, nie przewiduje nic złego - a monitory ma jakie mieć powinien.
W końcu zapuścił ostatniego pacjenta z listy i z ulgą zasiadł przy maszynce. Znów jego pomagier znikł, narzędziowa wślipiła się w pole, chirurg zaczął grzebać, a on sam popadł w letarg. Nagle z monitora zaczęły dochodzić dzikie piski, włączyły się alarmy, najpierw tachy, potem migotania komór - leniwym pstryknięciem wyłączył wszystko, pulsoksymetr miarowo pikając pokazywał, że musiała zgłupieć któraś z elektrod. Z powrotem zapadł w letarg, myślami leniwie krążąc wokół nadchodzącej kolacji. Za oknem rozwrzeszczały się mewy. Zaszumiał wiatr, zrobiło się ciemno. Spojrzał na ekran i zdrętwiał. Równe, płaskie linie EKG i pulsu postawiły mu włosy na karku.
- Oż, kur... - zwerbalizował swoje zaskoczenie. Na sale wpadł jego pielęgniarek, niosąc w dłoniach coś, co wyglądało jak... nocnik? Kovalikowi odebrało mowę. Z uczuciem, że traci czas, że powinien masować, dawać leki i co tam jeszcze stało w protokole ERC, patrzył, jak pielęgniarek otwiera okno, zakłada nocnik na głowę, z jego ust wydobył się niski, na progu słyszalności, pomruk - mewy zamikły, jedynie wzmożony łopot skrzydeł wskazywał na masową ewakuację...
- I jak sie panu podoba Kornwalia? - ton luźnej konwersacji chirurga wybił Kovalika z marazmu. Rzucił się do pacjenta, kątem zarejestrował wzorcowe parametry na monitorze i wyhamował, trzymając już ręce na klatce. Co jest, do cholery... Na wszelki wypadek sprawdził puls, zmierzył ciśnienie. Wszytko grało jak w Krakowskiej Filharmonii. Za jego plecami, przy zamkniętym na głucho oknie, stał pielęgniarek i zawzięcie odkreślał kolejne ptaszki w kolejnej karcie...
- Bardzo ciekawe miejsce, doktorze...
- Ciesze się, że sie panu podoba - rozpromienił się pod maską chirurg i wrócił do grzebania w kończynie.
Wieczorem chciał o tym porozmawiać z Trevorem, ale po jaszczurze została tylko kupka ogonków po marchewkach. Zrujnuje mnie - pomyślał Kovalik. Zjadł samotnie kolacje i położył sie do łóżka. W jakiś sposób czuł się zaniepokojony nieobecnością Trevora, choć patrząc obiektywnie, należało się bać raczej o jego potencjalnych przeciwników. W końcu zostawił mu uchylone okno i zapadł w sen.
Z jednego kieratu wpadł w kolejny: znowu śniły mu się pociągi.
6 komentarzy:
Znowu magicznie się zrobiło :-)) Cudo.
Ajjj, nie mogę się doczekać :-)))
Mrówki me jedzą z ciekawości :-)))
nika
Powszechnie wiadomo,ze sen o pociagach - to znak melancholii. Bardzo mocno brzmi w opowiadaniu, szczegolnie jako puenta. Uklony -)
Stefan King, jak nic! Boszszszsz, a ja zaraz wyjeżdżam i nie będę mogła być na bieżąco... Ten facet-mewa i pielęgniarek z nocnikiem to mi się przyśni, obiecuję.
Achhh gdyby tak była edycja drukowana...
:)
Cichutko popieram Adepta! :)
Prześlij komentarz