Monotonny szum silników uśpił w końcu Kovalika. Przez pierwsze pół godziny lotu w jego skołatanym mózgu zapalały się czerwone lampki pt. dokumenty! paszport! kontrakt! otwieracz do konserw! aż wreszcie powiedział sobie dosyć. Ostatnie trzy miesiące były okresem napiętych działań, rozwiązywał umowy, gdzie mógł brał bezpłatny urlop, ugadał sąsiada, by zaopiekował się jego szopą na skraju polany, odwiedził Londyn na jedno krótkie popołudnie, by sfinalizować rejestracje w Brytyjskiej Radzie Lekarskiej - słowem, doświadczył ciężkiego kociokwiku organizacyjno - wyjazdowego. Wyatt w końcu uchylił rąbka tajemnicy, w kontrakcie który przysłał, widniała nazwa miejscowości do której leciał. Kovalik natychmiast sprawdził rzecz na mapie - Google długo myślał, próbował wskazać lokalizację w Nowej Zelandii, w Stanach aż w końcu na ósmej pozycji zaproponował Kornwalię. Sądząc z lokalizacji, koniec świata... Niestety, szpital nie zapewniał transportu, Wyatt wymigał się służbową podróżą do Transylwanii, kolej oferowała 7 godzinną podróż z trzema przesiadkami, ostatecznie, po potwierdzeniu, że szpital pokryje koszty, zdecydował się na wynajęcie samochodu. Co prawda natychmiast przed oczami stanął mu dzielny Griswold i jego wizyta w Londynie podczas wycieczki po europie, ale ostatecznie była to tylko i wyłącznie durna komedia. Oddzielnym tematem był Trevor. Jaszczur nie dał się przekonać, że w domu będzie mu lepiej i marudził aż otrzymał solenną obietnice, ze leci. Kovalik był pełen obaw jak go przemyci przez kontrolę, toż w Balicach nawet babci staruszce kazali zdjąć klapki japonki do kontroli osobistej - ale nie było najgorzej. Sympatyczna pani pogranicznik wybałuszyła się nieco na skan, przedstawiający piękny układ kostny gekona, jednak po otwarciu walizki Kovalik ze swadą opowiedział o swoim dawno nie widzianym kuzynie, kolekcjonującym gumowe repliki gadów do swojego mini parku jurajskiego. Na dowód złapał Trevora za ogon i parę razy postukał łbem w blaszany stolik. Na szczęście jaszczur wziął sprawę w soje ręce i jego spiżowe There are not the droids you are looking for kazało machnąć ręką pani pogranicznik i wrócić do swojej maszyny.
- Droids??!? - Kovalik z wytrzeszczem zerknął na idealną atrapę gumowego modelu jaszczura. W kolorze żółtym, co prawdopodobnie miało związek z marchewką.
- W takim jednym filmie widziałem - odpowiedział niezrażony Trevor. -A skąd pomysł, żeby mnie traktować jak tłuczek do mięsa, hę?
- Spanikowałem. Sorry.
- Hello, ser! - najwyraźniej tryskanie pozytywną domeną nie było tylko domena Wyatt'a. -Poproszę numer rezerwacji, prawo jazdy i kartę kredytową!
Dziesięć minut później szedł przez parking zapchany samochodami. Kontrolnie naciskał co jakiś czas guzik pilota, ale nie mógł wypatrzeć.. - o, jest! Zapakował z ulgą walizkę do bagażnika i wsiadł do samochodu. Cholera. Wysiadł, obszedł auto dookoła i wsiadł, tym razem z prawej strony. No to - do odważnych świat należy... Kluczyki, lusterko, boczne, skrzynia - dżzizzazz, gdzie jedynka? Spojrzał na grafik, aha. Czyli tak jak u nas. Pedały? Przyjrzał się krytycznie, wyglądało, że jednak gaz po prawej a sprzęgło po lewej. Czyli tu też po bożemu. Jakoś to będzie... Zdrowe łupniecie uświadomiło mu, że samochód jest znacznie szerszy z prawej strony, za to z lewej znacznie węższy niż do tej pory. Kołpak cały? Cały. No to - jeszcze raz. Wyjechał na drogę, pilnując, by cały czas jechać po lewej stronie i na rondzie skręcił pod prąd. Na szczęście nie było nikogo. Wykonał przedziwne salto mortadele dookoła wysepki i otarł pot. Nic to, mamy nie więcej niż 120 mil. A przynajmniej tyle wskazywała nawigacja satelitarna. Po kilkunastu minutach poczuł się na tyle pewnie, że zaryzykował wyprzedzanie. Co prawda na dwupasmówce, ale jednak. Droga była szeroka, spokojnie wiła się pomiędzy niewielkimi wzgórzami. Nie jest źle. Faktycznie, cywilizacja.
Sto mil dalej nie był już taki pewien. Najpierw skończyła się dwupasmówka, potem pobocza, w międzyczasie jego nawigacja kazała mu wjechać w boczną drogę, a ta po kilku milach przeszła z asfaltowej w szutrową. W dodatku zaczynało się robić ciemno. Próbował namówić Trevora, by mu pomógł, ale ten zignorował go całkowicie. Po obu stronach drogi wznosiły się zielone ściany wąwozu porośniętego trawą, na szczycie których rosły gęste krzaki. Droga zwęziła się do jednego pasa, jedynie co 200-300 metrów konstruktorzy zaprojektowali mijanki. zwolnił do 30 na godzinę i z niejakim przerażeniem spojrzał na nawigację. Do celu jeszcze 12 mil... Powinien przeżyć... W tym momencie dojechał na wzgórze i ujrzał poniżej małe miasteczko. Turn left! zarządził miły głos z pudełka. Po kilku dalszych komendach Kovalik jechał wąziuteńką, ukrytą pomiędzy dwoma wysokimi murami, dróżką. Po namyśle stanął i złożył lusterka. Turn right! A niby jak - udarł się wkurwiony już całkiem na serio Kovalik. Widziałeś, bucu jeden, gdzie my jesteśmy? Toż tu rower będzie miał problemy!!! Nie zważając na protesty maszynki, pojechał prosto, modląc się, by droga nie okazała się ślepa. Uff. Jednak nie. Wróciwszy na cywilizowana drogę - co prawda szutrową, ale jednak cywilizowaną - wziął cholerstwo do ręki i powyłączał wszystkie możliwe opcje. Żadnych skrótów, dróg trzeciej kategorii - masz mnie prowadzić prosto do celu, ośle jeden! Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki po kilku minutach zmaterializowała się przed nim szeroka, asfaltowa droga. Jeszcze chwila i zza zakrętu wyłoniła się wielka tablica A&E ze strzałką w lewo. Uff. Czyli jesteśmy na miejscu.
- Dobry wieczór, ja tu klucze... doktor... na locum... dwa tygodnie anestetics...
Gość coś zagadał, czego Kovalik kompletnie nie zrozumiał. -Excuses me?
- Name. What - is - your - name - sir?
- Kovalik.
Facet przeglądnął szufladę dwa razy i stwierdził, że nie ma rezerwacji na takie nazwisko.
- Mogę? - Kovalik przeglądnął stertę kopert, jego była trzecia od góry.
- Aaa. Kołwajlajk. Sign here and here.
Nastąpiła droga przez mękę w trakcie której próbował zrozumieć, jak ma dojechać i w końcu wysiadł pod ponurym, obdrapanym budynkiem, przypominającym stare bloki na Kozłówku. Wział graty, sprawdził, czy Trevor nie wyemigrował z plecaka i wszedł do środka. Pokój 64, pokój 64... Hm... po kilku minutach zrezygnował i skierował się do drzwi, zza których dochodził ludzki głos.
- 64? - kudłaty blondyn podrapał się po głowie. - Może być na parterze, ale chyba raczej będzie na pierwszym piętrze. Wyżej bym nie szedł - na czwartym pokoje startują od numeru jeden.
I widząc zdziwienie na twarzy Kovalika, dodał z szerokim uśmiechem:
- Welcome in Cornwall.
8 komentarzy:
Mam nadzieję, że będzie ciąg dalszy! Kovalik- łelkom bek :)
Cosik jeszcze bedzie ;)
To wątki mocno biograficzne się zaczynają, jak widzę :) (choć poprzednie Kovaliki też takie były chyba - te nury i te śliwowice...).
A Ty jakiegoś Trevora miałeś za sobą?
Madźka
* 'autobiograficzne' miało być.
Madźka
Jestem pewna, ze gdybys napisal przepis na zupe mleczna, tez czytaloby sie z zapartym tchem -)
Trevor! Mój ulubieniec!
nika
Madźka, wszelka zbieznośc jest zupełnie i absolutnie przypadkowa :]
Jaszczura nie miałem, nie mam i nie posiadam - Kovalika nie znam i tez się zastanawiam co ten gosciu wyprawia, jedyne co nas łaczy, to zawód. Ale jak to mówia - nie jednemu psu burek...
Marta, rosnę :D Niegodnym, niegodnym...
Nika, ogólnie to jednak jest podstępny gad :DDD (podstępnośc jest cechą niezbywalna gadzinowatości...)
To ja wiem, jak się nazywa ta nawigacja! :) Toż to moja Erica :D Ona ma na stałe włączony tryb krajoznawczy i nikt nie umie go wyłączyć...
Prześlij komentarz