You've been warned.
Najpierw zmieszamy z błotem "Grawitację", jako, że debilizm ów wstrząsnął mną do głębi. Zacznijmy od początku.
Bulloczka siedzi sobie w skafandrze na orbicie, próbując naprawić coś zepsutego. Dookoła niej lata w te i wewte Clooney, jak nie przymierzając dziecko z ADHD. Bulloczka walczy, coby się ze strachu nie obudzić, Clooney puszcza jej kowbojskie kawałki - czyli tak zwane country - i jest cool. Nagle następuje pizd, wokoło naszych bohaterów latają przedmioty większe i mniejsze z prędkością przekraczającą ludzkie wyobrażenie. Tum podrapał się po łbie - toz obiekty na orbicie poruszają się zasadniczo w ta samą stronę, wynika to nie z ustaleń mieżdunarodnych, bo znając Ruskich jak by tylko mogli to wysłali by swoje satelity pod prąd (a Chińczycy w poprzek), tylko z faktu, że Ziemia się obraca. Stąd wszystkie platformy startowe są tak blisko równika jak to tylko możliwe, a start następuje w stronę obrotu Ziemi.
...wiem, że wszyscy to wiedzą, ale przypomnijmy dla przypomnienia...
Bycie na orbicie oznacza nie "bycie" w jakiejś odległości od Ziemi, tylko poruszanie się w określonej odległości z określona prędkością. Nasza planeta akuratnie wymaga prędkości 7,91 km/s. Ponieważ ruch obrotowy Ziemi przy równiku wynosi niecałe pół kilometra na sekundę, to startując zgodnie z obrotem Ziemi musimy dołożyć 7,4 km/s, a przeciwnie 8,4 km/s. Tym razem to nie polityka, tylko fizyka z ekonomią wymogła na wszystkich latanie w tą samą stronę - ergo, prędkości względne obiektów na orbicie są niewielkie. Skąd w takim razie nagle po orbicie kołowej zaczyna zapierdzielać coś z prędkością kuli karabinowej??? A w zasadzie to więcej - biorąc pod uwagę, że są na niskiej orbicie, a kawałki doganiają ich w 90 minut, prędkość względna powinna być koło... pierwszej prędkości kosmicznej... nic nie panimaju... No, ale. Niech będzie, że to możliwe, zwalić zawsze wszystko można jak nie na straszny meteor, to jeszcze straszniejszych kosmitów.
Ponieważ reszta aktorów jest z trzeciej półki, więc w spotkaniu z meteorami/resztami/czy co to ta kupa była giną jak muchy. Trzeba mieć HP powyżej 10 tysięcy - a to dopiero od poziomu aktorów posiadających Oscara - żeby takie jaja przeżyć bez szwanku. Bulloczka wylatuje jak z procy w kierunku nie do końca określonym i wirując jak bąk walczy z pawiem. Na jej ratunek - przypomnijmy, w czarny kosmos, w niewiadomym kierunku - rusza Clooney i ją, co najciekawsze, znajduje! Jest to najdobitniejsze potwierdzenie pierwszego paradoksu fizyki, że dupa nie motor, a ciągnie.
Potem jest już tylko gorzej. Bulloczka, w kolejności pojawiania się na ekranie, rozwija:
-metabolizm beztlenowy;
-siłę silnika Pratt@Whitney w prawej ręce;
-siłę dwóch silników w lewej;
-ale za późno, by uratować Clooneya, którego jakaś tajemnicza siła (WTF? CO go tak, kwa ciągnęło w przestrzeń???) chce na chama od niej oderwać, i co gorsza, odrywa;
-siłę czterech silników Pratt@Whittnej wraz z osłoną termiczną przy wchodzeniu w atmosferę;
-zdolność czytania cyrlicy;
-zdolność rozszyfrowania języka chińskiego;
-zdolność neutralizacji ruchu obrotowego kapsuły siłą woli;
-siłę 3g w kolanie;
-oporność na zgniatanie czachy siłą 5g;
-zdolność oddychania ogniem i dymem;
-zdolność utrzymania pływalności z kombinezonem o masie 120 kg;
-i - UWAGA UWAGA - zdolność AUTOMATYCZNEJ DEPILACJI NÓG W PRÓŻNI! Laska wyszła po kilkudniowym pobycie na orbicie ze skafandra jako ta Afrodyta z cypryjskiej piany.
To ostatnie widziałem na własne oczy, bo poszliśmy na wersję 3D. A-ni je-dne-go kudła.
Po wszystkich nieprawdopodobieństwach brakowało mi tylko, żeby z wody wyszedł lubieżnie nastawiony rekin, którego Bulloczka zatłukłaby ciosem z-czachy-go.
"Strasznie głośno, niesamowicie blisko" jest inny. Powiedziałbym, że w zasadzie doskonały. Chłopak z Aspargerem próbuje dokonać rytualnego win-auto-odpuszczenia, rozwiązując ostatnią zagadkę ojca. Ostatnią, bo zginął w zamachu terrorystycznym 9/11 czy jak chcą niektórzy, planowej destrukcji budynku przez nieznane siły. I muszę się przyznać, że byłbyż to film omal-że-genialny, gdyby nie drugi z grzechów głównych produkcji filmowych. Ponieważ nie ma tu "nadludzkiej-siły-woli", końcówka jest tak - dramatycznie, rzekłbym - przelukrowana, że się rzygać chce.
Przez trzy czwarte filmu oglądamy kliniczne rozrywanie ran, dokonywane zimno, z masochistycznym okrucieństwem, by w końcówce wdepnąć w mentalne gówno. Wszyscy się ściskają, obejmują, ryczą, wzdychają, z-wojny-do-domu-wracają-by-nakarmić-psa, a film poszedł w pizdu.
Nie chcę powiedzieć, że jej nie lubię, ale jakoś Bullock ostatnio szczęścia nie ma.
Pierwszy film dostaje tackę ogryzków.
Drugi to w zasadzie tona zasmażki.