sobota, 29 grudnia 2012
Uwolnić orka
Kolejna noc była naprawdę pracochłonna. Komandosi zajęli się tym, co najbardziej pociąga w zawodzie Wikinga - rozmnażaniem. Przez podział. Mitotyczny. Ranek zaświecił ponuro, wbił się pod powieki bolesnym nożem.
- Owchmchordeee... - wyrzęziłem - Coś ty, młodzian, przywlókł z tej cholernej budy? Mieliście wizytatora z Klewek?
Młodzian odkrztusił coś afonicznie i pognał do toalety. No tak. Trza się bronić... Sprawdziłem podręczną apteczkę. Taak. Zinnat przedatowany o półtora roku... Augmentin o dwa... Klacid? O - Klacid całkiem świeży.
- Bedziesz żył! - ucieszyłem się chrypliwie. - Jedna rano - jedna z wieczora. Tylko nie zagraj się na śmierć, prócz xBoxa jeszcze jakieś książki, okej?
- A ty?
- A ja - odrzekłem jak prawdziwy hiroł - idę do pracy!
Następny tydzień był raz w górę - raz w dół. Po herbatce się poprawiało, po tenisie raczej jakby na odwrót, aż przyszło Waterloo. W tym czasie maczugowce - czy co to mnie tam zżerało od środka - dolazło do oskrzelików. Przedłużony wydech skojarzony z uporczywym czterogodzinnym pokaszliwaniem północnym obudził Agenta Specjalnego P. Jak łatwo obliczyć - gdzieś tak o czwartej nad ranem.
- Weź ten antybiotyk, bo umrzesz!
- Nic mi nie jest, dam radę...
- Weź ten antybiotyk - dookreślił ASP - bo cię własnoręcznie uduszę...
I nastały dni szczęśliwości. Kaszelek zdechł jak śnieg po pochodzie pierwszomajowym, duszności ustąpiły. Dwa dni później poczułem ból gardła. Okazało się, że oberkommando przywleczone przez dzidzia to była tylko ekipa mająca za zadanie uwolnienie broni biologicznej, czającej się w zatokach. Litościwie nie napiszę jak wyglądało to co wylazło. Pochód zatokowo-gardłowo-krtaniowo-tchawiczo-oskrzelowo-płucy zaczął się od nowa.
Nawet stary Zinnat nie pomógł. Dopiero mix z Ciprofloksacyną zadziałał.
I tak sobie myślę, że muszę wrócić do nurkowania. Bo jeżeli nie pozbędę się moich szczepów, wielokrotnie repasażowanych, nabytych na najbardziej zaplutych intensywnych terapiach małopolskich szpitali, to mnie te kurwadziady następnym razem zeżrą żywcem.
poniedziałek, 24 grudnia 2012
środa, 19 grudnia 2012
Następny w kolejce
Praktykę wakacyjną po drugim roku, którą odbyłem sobie na internie, pamiętam jakby to było dzisiaj. Samotny szpital na peryferiach, kilkanaście sal, w tym jedna z intensywnym nadzorem. Który sprowadzał się do wielkiego, świecącego zielonymi liniami monitora EKG, z którym zresztą mam skojarzone swoje pierwsze obsrane gacie.
- Cyluje!!! A lew 100 metrów ode mnie!!!
- No i co Hrabio, no i co?
- A ja cyluje, Hrabino!!! A lew 50 metrów ode mnie!!!
- No i co Hrabio, no i co??!?
- A ja cyluje - a lew 20 metrów ode mnie!!!!!
- No i co Hrabio!???!???
- No i zesrałem się, Hrabino, zesrałem się!!!
- ...no, to każdemu się mogło przydarzyć...
- Ale ja się teraz zesrałem!!!
Mianowicie gdzieś tak w środku nocy poszedłem zobaczyć jak się miewa nasz krytyczny pacjent. Ciemność, płaskie zielone linie niebijącego serca na monitorze, czerwona lampka cichego alarmu... i krytyczny pacjent który poklepał mnie w ramię, wracając właśnie z nocnego sikania.
- ...no, to każdemu się mogło przydarzyć...
Ale ja nie o tym.
Jedną z najważniejszych umiejętności jaką miałem wtedy nabyć było wykonywanie zastrzyków. Domięśniowych i dożylnych. Zacząłem rzecz jasna od domięśniowych jako tych łatwiejszych. Procedura przypominała nieco odprawę statku klasy Apollo skrzyżowaną z egzorcyzmem modo Omen. Najpierw trzeba było wyciągnąć pojemnik z autoklawu. Ale nie jakoś tak byle jak tylko specjalną pęsetą, odpakowaną ze sterylnego worka. Następnie trzeba było otworzyć wieczko pudełeczka z igłami, wybrać taką z najmniejszym zadziorem (chyba, że pacjent był upierdliwy) i założyć ją na strzykawkę. Wielorazową, wyciągniętą z kolejnego sterylnego pudełeczka, wyjętego z autoklawu. Wszystko za pomocą pęsety.
Proszę otrzeć pot z czoła, zbliżamy się do końca.
Następnie nabieranie leku, przeżegnanie dupy dwa razy na krzyż, dziarski zamach zza głowy i chruppp - aaAAaaA! Kto widział Travoltę w Pulp Fiction ratującego Umę Thurman ten wie. Reszta tak samo jak obecnie, z wyjątkiem wyciągania igły, która przy dużym zadziorze potrafiła rozorać ćwierć dupska.
To żegnanie wzięło się z braku wyobraźni przestrzennej. Przepis nakazywał - i dalej nakazuje - podawanie iniekcji domięśniowych w gluteus maximus, górny zewnętrzny kwadrant górnego zewnętrznego kwadrantu. No i moja dzielna koleżanka rysowała sobie palcem na pośladku pacjenta owe ćwiartki, co pewnego razu skończyło się pytaniem pacjentki, czy ona to przypadkiem po tym zastrzyku nie umrze - skoro doktorka dupę dwa razy krzyżem naznaczyła.
Jakoś tak nieco później, w trakcie kolejnego nocnego czuwania, wyszlifowałem te wszystkie cholerne zadziory na parapecie typu lastriko, ale okazało się, że stal - czy co to było - rozhartowała się kompletnie po kilkuset sterylizacjach i bliżej jej było do plasteliny niż metalu, bo przed zastrzykiem igły były jak nowe - a po zastrzyku z zadziorami.
Pamiętam pierwszy szok, który przeżyliśmy na widok strzykawek jednorazowych. Jakże to tak - wziąć i wyrzucić po jednym użyciu? Nawet się wtedy Mann z Materna śmiali, że te jednorazowe strzykawki są kompletnie - nomen omen - do dupy: rozpadają się już po dwudziestej sterylizacji. Potem przyszły kolejne ciężkie wstrząsy. Na przykład zabroniono nam re-sterylizować rurki intubacyjne. I nie piszę tu o latach 60 XVIII wieku, bo pracę zacząłem w 1994. Mój szpital i tak był bardzo postępowy, bo rurki po pacjentach którzy zeszli wyrzucaliśmy nie bacząc, że były wyciągnięte prosto z worka.
Gdzie teraz jesteśmy? Mamy jednorazowe strzykawki i igły, obłożenia stołu operacyjnego i pacjenta, maski twarzowe i ambu, laryngoskopy (włącznie z rączką), igły do szycia, nici (tak, tak - przedtem były w szpulce!), skalpele, nawet staplery - czego mój kolega chirurg przeżyć nie mógł i poprosił, żeby mu po operacji takie coś dali. Umyje i wyśle do Polski. Żeby nie skłamać, było to w 2006, u nas z jednej nici zakładało się wtedy 40 szwów na skórę. Powiało zgrozą, został uruchomiony ciąg zdarzeń który zawadzając o kontrolę zakażeń mało go nie pozbawił pracy. Historia skończyła się dobrze, do Polski pojechał funkiel-nówka stapler, kolega w pracy pozostał, ale od tej pory nigdy mu nie pozwolono zostać z kubłem na odpady sam na sam.
I gdy już myślałem, że wszystko, co się da, mamy jednorazowe, zrobiliśmy, jako ten Związek Radziecki nad przepaścią, zdecydowany krok naprzód.
Najciekawszym problemem tutejszej anestezjologii jest nadmiar masek krtaniowych, zwanych pieszczotliwie eLeMejAmi (od laryngeal mask airway, jak by kto pytał). Problem owej maski polega na tym, że jest łatwa w użyciu i stosowana do 90% zabiegów w znieczuleniu ogólnym. Gdzie problem? Pozostałe 10% pacjentów wymagających intubacji jest obsługiwane przez anestezjologów, którzy w 90% używają LMA.
Jak zobaczę tutejszego anestezjologa zbliżającego się do mnie przed wyrostkiem, to Hrabina znowuż powie, że każdemu się zdarzyć może...
Od elemeja do słabej techniki intubacji - a od tej do masy nieprawdopodobnych przeszkadzajek, służących głównie w sali sądowej do obrony przed prokuratorem. Kto jeździ po zachodnich kongresach ten wie, kto nie, niech zaglądnie tu po ESA Annual Meeting Barcelona 2013. Postaram się zrobić parę zdjęć. Kilkadziesiąt parę zdjęć.
Jednym z wymogów bezpieczeństwa jest posiadanie fiberoskopu. Który to jakaś torba cukierków kwaśnych ułamała ze szczętem i teraz można go używać do drapania się po plecach. Na czuja, bo tor wizyjny zdechł. Powiało grozą - nowy kosztuje jednak ładnych parę tysięcy funciszów. I tu właśnie wkroczyliśmy na obszar dotychczas nieznany - przyjechał do nas rep, który za nędzne 999 funtów zaopatrzył nas w śliczny telewizorek, zasilacz do niego i pięć (!) fiberoskopów.
Jednorazowych.
Które to, jak wszystko, co jednorazowe, nie wolno sterylizować, tylko po trzech latach wyrzucić i nabyć kolejne pięć...
I zaczynam się bać.
Bo niedużo już zostało. Jeszcze tylko maszynka anestezjologiczna i wszystko, wszyściusieńko, będzie jednorazowe.
...bo anestezjolog to chyba musi być wielokrotnego użytku...?...
czwartek, 6 grudnia 2012
Kill'em'all
Z racji wprowadzenia do kin kolejnego odcinka narodowego bohatera brytyjskiego poczuliśmy się w obowiązku. Po odczekaniu przepisowych dwóch tygodni zakupiliśmy bilety i zasiedli przed ekranem.
To odczekiwanie stało się naszą rodzinną tradycją z czasów Pasji Mela Gibsona - w trakcie filmu mieliśmy darmowego lektora, jako że dwie babcie staruszki na wyprzódki czytały głośno swojej matuzalemowej koleżance napisy, a gdzieś tak po połowie młodzian za nami tłumaczył zaniepokojonej rodzicielce przez komórkę, że jeszcze trochę mu zejdzie, bo "dopiero go biczują", koniec cytatu. Chrzęszczenie popcornu, wysiorbywanie resztek coli spomiędzy topniejącego lodu, wychodzenie grupowe do toalety, kanapki z jajkiem na twardo oraz pikanie wprowadzanych esemesów pomijam jako oczywiste.
Dzielny buzia-w-ciup Craig zatłukł w końcu rozchwierutanego emocjonalnie Bardama i choć nie uratował M, to korona jednak przetrwała. Dzięki czemu znowuż za jakieś dwa lata oglądniemy (dla Wielkopolan: obejrzymy) kolejnego złego człowieka który nie słyszał o dabl'ou'seven.
Bo jakby słyszał, to by głupot nie robił - ostatecznie każdy jeden wie jak się kończy zadzieranie z Bondem.
W czasie pomiędzy oglądnęło mi się kilka nieco starszych pozycji: na TCM trafiłem "Pewnego razu na Dzikim Zachodzie", a bodajże przedwczoraj Film4 odgrzał "Karmazynowy przypływ". I tak mi się pomyślało, jak nieprawdopodobnie zmienia się sposób opowiadania ludziom historii.
"Pewnego razu" było proste: honor kontra pieniądze, Claudia Cardinale robiła co mogła, by uratować majątek swojego męża nieboszczyka, piękny i młody Charles Bronson grał na harmonijce, Cheyenne był bandytą szlachetnym a Henry Fonda nie. I już. Napięcie rosło, na palcach malało, Morricone rozwalał swoim zawodzeniem a Claudia szczerzyła się do każdego, niepomna swoich koszmarnie krzywych zębów. Co jest ciekawe, śmierć była zemstą okrutną i ostateczną, była okropieństwem, którego musiał się dopuścić główny bohater by widz poczuł prawdziwe katharsis - panowie wyciągnęli broń, dobry zabił złego a za karę wsadził mu w zęby - tym razem proste - harmonijkę. I już. Żadnego okładania ołowianymi rurami po łbach, żadnego odbijania kul kevlarową kamizelką czy wdziękiem osobistym.
"Karmazynowy przypływ" jest nieco inny - pomijamy rzecz jasna technologiczne cudeńka łodzi podwodnej i to co rajcuje wszystkich techno-sub-maniaków czyli wyszczekiwane, głosem nie znoszącym sprzeciwu, komendy rzucające atomowym boomerem jak gumową kaczuszką. Ale tak naprawdę cała akcja rozgrywa się na styku osobowości, gdy dwóch dożartych kurwadziadów próbuje złamać się nawzajem. Obaj mają swoje racje - i obaj jej nie mają. Taka - partia szachów skrzyżowana z wolną amerykanką z majaczącym konfliktem nuklearnym w tle.
I wreszcie "Skyfall". Film, który kokietując pięćdziesiąt lat swoich poprzedników wchodzi bezceremonialnie w erę "Spidermana", "Batmana" i reszty supergównianej produkcji ostatnich lat. Gdzie akcja w zasadzie sprowadza się do zabicia wszystkich bossów pośredniego levelu nim dostaniemy szansę na zmierzenie się z super-bossem - z wszystkimi tego konsekwencjami.
Ten trend zaczął się bodajże od Rambo Stallone i Johna Matrixa Schwarzeneggera - ktoś, posługując się komunistycznym podejściem do gospodarki zauważył, że film z jednym trupem łatwo pobić produkcją, która zawiera dwa i stąd już prosta droga do genocydów klasy "Commando" i "Rambo 3".
I tak sobie myślę - pewnie tamte stare filmy trącają myszką. Są prymitywne. Może mają dłużyzny. Ale wyzwalają adrenalinę - a nie chęć chrzęszczenia i siorbania.
środa, 5 grudnia 2012
Nie ma jutra
Blog schizofreniczno-anestezjologiczny - z akcentem na to pierwsze - powstawał na laptopie marki Asus. Gdyby czytał mnie jakowyś marketingowiec, uprzejmie proszę o drobniuśką zapomogę w podzięce za kryptoreklamę. Sprzęt ten wyjechał z Polski w 2006 roku i już w momencie kupna nie należał do top-shelf-owego. Wręcz przeciwnie. W trakcie ciężkiej pracy na niwie (wtf is świerzop?) przeżył oblanie kawą, co zaowocowało strajkiem klawiatury, padł mu parę razy system, zdechło podświetlenie monitora (kto to przeżył, ten wie jak nieprawdopodobnie trudno jest przestawić bez udziału wzroku opcję w Windows wyrzucającą sygnał na monitor zewnętrzny), aż w końcu dotarło do mnie, że oczekiwanie na załadowanie systemu przekraczające czas posiedzenia wiadomojakiego jest ponad moje siły.
I tu zadziałał niesamowity zbieg okoliczności. Mianowicie Dzidź Starszy doszedł do wniosku, że jego komputer jest za wolny - co wypisz, wymaluj, przypomina sytuację kobiety, która twierdzi, że nie ma się w co ubrać. Z kobiecego na nasze oznacza to, że nie domykają się jej trzy szafy i chce mieć czwartą. Dzidź podobnież. Jego dual core 8500 w dalszym ciągu jest uznawany - no, może nie za rakietę, prędzej torpedę - ale co zrobić, jak szafy się chce?
Nie zastanawiając się zbyto, za wszystkie posiadane pieniądze, nabył topową i7 z potworem graficznym zdolnym ogrzać dowolne pomieszczenie o kubaturze nie przekraczającej 300m3. I popadł w przydum.
-Tataa?
To jest bardzo istotne. Nie: Tata!, tylko: Tataa?
-Nie? - na wszelki wypadek trzeba dać zdecydowany odpór od pierwszego pas, co się straci w otwarciu jest potem nie do odzyskania.
- Bo mówiłeś, że chcesz kupić jakiś prosty komputer?
- ...i? - zaniemówiłem. Dzidź chce dać mi czteroletniego złoma - choć w dalszym ciągu torpedowatego - ale mu wstyd proponować takie dziadostwo ojcu! Brawo! - zakrzyknąłem w duchu.
- Mogę ci sprzedać mojego.
I to by było na tyle w temacie filantropowych zapędów latorośli.
Po dość ciężkich negocjacjach, popartych sprawdzaniem cen w necie, nabyłem najdroższy z najstarszych - czy raczej najstarszy z najdroższych - komputerów na świecie. Szczególnie gdy się weźmie pod uwagę, że pierwszą ratę zapłaciłem 4 lata temu i było to 100% wartości.
Staram się myśleć o sobie jako o człowieku inteligentnym, ostatecznie dobrze mieć jest jakoweś złudzenia, ale każdorazowe zderzenie z ekonomią, czy to w przypadku oprocentowania kart kredytowych, hipotek czy wysokości koniecznego do zapłacenia podatku, wpędza mnie w czarną rozpacz samooceny okolic metra mułu.
Restauracja chwilkę trwałą, wytargowana nowa karta graficzna plus kupiony okazyjnie stały twardy dysk dały maszynce drobnego kopa, myszka R.A.T miło leży w dłoni, a SoundBlaster Ex-Fi dołożył do tego miłe brzmienie...
Mój stary laptop poszedł sobie do szafy - nawet specjalnie ASP nie protestował, od jakiegoś czasu zamiast walczyć z przydasiami (copyright blgosferowy, ale nie pamiętam skąd), wywala je spokojnie do kosza korzystając z neurologicznej odmiany zasady nieoznaczoności Heisenberga. Czyli mówiąc po ludzku zwykłej sklerozy.
I w końcu mogę. Zapuścić DinnerJazzExcursion. Nie poprawiać na aJfonie notek spaskudzonych przez cholerne formaty Worda, ulepszonych dodatkowo przez Bloggera. I wstawić sobie wielki, zajebiaszczy, zmultiplikowany helikopter na tle napalmu.
niedziela, 2 grudnia 2012
Choinkowo
Zima na Wyspie dla nowotarskocentrycznego kosmopolity jest jednakowoż sporym wyzwaniem, trzeba przełknąć kilka konkretnych niedoróbek. Na ten przykład Mikołaj. Co komu szkodził gruby staruszek w czerwonej czapce, który corocznie przed 6 grudnia wyciąga kasę z kart kredytowych? Albo choinka - no to jest prawdziwy cyrk... Nasze pierwsze Święta spędziliśmy na Wyspie Wiecznie Zielonej w dystrykcie, gdzie dwie grupy ludzi cieszące się z Narodzin Pana Jezuska we Żłobie wyrzynają się nawzajem. Dwudziestego czwartego, jak tradycja nakazuje, udałem się w poszukiwaniu drzewka, coby go ładnie a godziwie przystroić. Po długich poszukiwaniach wypełnionych zdziwionymi spojrzeniami i zapewnieniami, że co prawda teraz już wszystkie wyszły, ale żebym zaglądnął za rok, znalazłem w końcu pięknego obsucha, którego nabyłem w cenie drzewa opałowego. Połowa igieł opadła w trakcie wpychania nieszczęsnego truchła do samochodu, reszta dokonała żywota podczas kilku kolejnych dni, ścieląc brązowy dywan na podłodze. Jakoś tak 10 stycznia zorientowaliśmy się, że jesteśmy jedyni, którzy maja jeszcze pozostałości choinki w domu, główny wpływ na naszą orientacje miało stwierdzenie zaprzyjaźnionego tubylca, że owszem, są tacy w tym kraju, którzy z przyczyn ascetyczno-estetycznych trzymają choinkę ubraną przez cały rok, ale zazwyczaj stosują w tym celu drzewko sztuczne - nie trzeba potem doklejać igieł. Niestety, było już za późno, by szkielet został zabrany przez służby miejskie, musiał potem ASP za pomocą noża kuchennego rzezać toto na sztuki i upychać po kawałku w koszu.
Do puzzla zimowej tajemnicy dokładają swoje trzy grosze tutejsze domy. Technologia wywodzi się prosto z indiańskiego tipi, do ogrzewania służy centralne palenisko i gorąca kobita pod pierzyną. Jak sobie radzą ci bez kobiet - nie mam pojęcia, za to wiem jak wygląda dom po 3 dniach zerowej temperatury na zewnątrz i ogrzewaniu ustawionym na tryb econo - szron pokrywa pościel, spać trzeba po kowbojsku, w butach i pelerynie wojskowej korpusu wschodnio indyjskiego. O czapce i rękawiczkach nawet nie wspominam - są ekwipunkiem oczywistym. Kto zrobił to raz, ten wie - w zimie piec ma grzać w trybie ciągłym a termostat nie pozwolić, by temperatura spadłą poniżej 20 stopni. Jeżeli ktoś myśli, ze przesadzam, niech się prześpi z wyłączonym piecem w pokoju na poddaszu, gdzie pomiędzy dachówką a regipsem materiałem izolacyjnym jest powietrze, gnane ze świstem przez niż znad Morza Północnego. Zęby rano po takim eksperymencie trzeba myć trzymając szczoteczkę łokciami.
Styl jazdy tubylców pozostawia śliczne lodowiska przy dojazdach do skrzyżowań, zgodnie z zasadą, że gdy samochód nie jedzie bo koła buksują, należy dodać gazu. Pominiemy litościwie temat opon zimowych, ostatnio na moje pytanie czy dostanę takowe wraz z nowym samochodem, usłyszałem "niestety nie" zamiast "jeżdżenie z łańcuchami jest zabronione". Zdecydowanie rośnie świadomość w narodzie. Za to chodników nikt nie odśnieża - samo się nasypało to i samo stopnieje.
Koniecznie trzeba kupić karteczki i porozdawać wszystkim w pracy oraz na ulicy - a najlepiej w całym kwartale. Kto tego nie robi, jest bezdyskusyjnie niekulturnyj cham .
Ale największym zaskoczeniem jest tutejszy brak wigilii... No normalnie... Żadnego karpika - którego zresztą uważają za rybkę akwaryjną i patrzą na nas jak my na Chińczyków obżerających się gulaszem z Burka - żadnego barszczyku, pierożków z kapustą...
Na szczęście nie we wszystkim się różnimy - ostatecznie wywodzimy się z tej samej wielkiej chrześcijańskiej Europy. I gdy już zjemy, cokolwiek tradycja nakazuje i otworzymy prezenty - niezależnie czy to podczas wigilijnej nocy, czy to w boxing day - możemy zasiąść wygodnie przed telewizorem i radować się wigilijną opowieścią "Kevin sam w domu".
środa, 28 listopada 2012
Boxed
Jak wenę szlag trafi, wiadomo - zawsze można zrobić zdjęcie kocura. Którego po ostatnich odwiedzinach znajomych zacząłem naprawdę doceniać - mianowicie znajomi nabyli - drogą kupna - "wesołego pieska, lubiącego zabawę". Co z marketingowego na polski tłumaczy się mniej - więcej: szalony s.syn z ADHD. A kotek - proszsz... Zobaczył pudełko - i już. Szczęśliwość bez granic.
Post jest na życzenie - w dalszym ciągu próbuję odwyku miesięcznego z supresją objawów odstawienia.
niedziela, 18 listopada 2012
czwartek, 11 października 2012
Sztuka pisania listów
Bo choćbyś góry przenosił, a listów nie pisał...
Poniewaz nauka zawsze daje najlepsze efekty gdy poparta jest przykładem, spójrzmy na poniższy:
"Drogi Panie Dżeneralny Praktiszynerze. (stąd DżiPi...)
Bardzo dziekuje panu za przysłanie do mnie pana Kowalskiego z powodu jego hemoroidów. Był on skonsultowany (nomen omen) przez naszego konsultanta chirurga, niejakiego Lorenzo, który czuł wewnetrznie, że pacjent powinien odnieść pożytek z poddania się zabiegowi chirurgicznemu.
Pan Kowalski w chwili obecnej jest leczony z powodu choroby niedokrwiennej serca, choroby nadciśnieniowej, astmy i niewydolności tarczycy. Jego historia choroby zawiera zawał z następowym wszczepieniem by-passów pieć lat temu i udar mózgu w zeszłym roku, po którym pozostał mu lewostronny niedowład.
Biorąc pod uwagę wszystkie powyższe, a szczególnie astmę, która ogranicza aktywność fizyczną pana Kowalskiego w stopniu znacznym, wydaje mi się, ze powinien on zostać zoperowany w szpitalu, który mógłby mu zaoferować pobyt w okresie pooperacyjnym w celu nadzoru jego funkcji życiowych.
Z tych samych powodów zabieg pana Kowalskiego nie może się odbyć w trybie Chirurgii Dnia Jednego. Czy w związku z tym mógłbym prosić, by skierował Pan Szanowny Dżeneral Praktiszyner pana Kowalskiego do Szpitala Klinicznego?
Z poważaniem
abnegat.ltd"
A chciało by się napisać: czyś ty k***a spadł ze schodów??!?
czwartek, 4 października 2012
Popiątkowo
Ostatni pacjent - w piątek - dostał sobie powikłąnie w postaci krwiaka pooperacyjnego, dzięki czemu w pachwinie wyrósł mu melon, a - excuses me - fiut zmienił barwę ze standardowej na sino-czarną. Poniewaz był to piatek, Krysia, która mieszka lokalnie, na wszelki wypadek wyłaczyła komórkę, a Zuzia, która tego nie zrobiła, mieszka pół godziny jazdy od kliniki na pięterku. Nie trzeba dodawać, że dzieki piątkowemu wieczorowi dojazd zajął jej godzinę, a do domu dotarłem przed jedenastą.
Miałem nieco wyraziste przemyślenia na temat bukowania pięciu przepuklin na piątek wieczór, z najtrudniejszym - bo reoperowanym po potężnej laparotomii - pacjentem na samym końcu listy, więc na wszelki wypadek nie napisałem emila, co se o tym wszystkim myślę. Manago i tak jest nieprzemakalna, a praca, budżet i target to w zasadzie jedyne wyrażenia mogące wpłynąć na jej proces decyzyjny. Które, co chyba nie warto dodawać, trudno w ferworze wkurwielizny całkowitej zmiescić w emilu pisanym w piątek o godzinie dobrze już nasączonej krótkimi łańcuchami węglowymi. Z grupa hydroksylowa na końcu.
Poczekałem do dzisiaj. Zagadnąłem czy też może jednak moglibyśmy nieco zmienić plan Manago zaregaowała ze zrozumieniem problemu - a czemuż to niby piątek ma być inny niż pozostałe dni??!? No jakżeszsz - toż to najbardziej obłożony czas na Izbie Przyjęć (zwanej tu e-je-ni wypowiadanego z przydechem)... Transportu nie idzie się doprosić... Trza potem płacić ciężkie pieniądze za przedłużone godziny pracy... Manago łypła okiem i kiwła głową. Pewnie i tak nic z tego nie wyjdzie dobrego - jak znam życie, zaraz wtrynią piątkowy wieczór stomatołowi, która to potrafi pierniczyć sie do północy - no, ale. Przynajmniej mogę spać spokojnie, żem się wyłuszczył.
Z racji oczekiwania na Zuzię mieliśmy dużo wolnego czasu, więc z nudów potraktowałem sobie dziób tutejszym alkoholowym roztworem do zabijania żywych stworzeń. Coś nie bardzo toleruję tutejszej wody i kwitnie mi zwierzyniec jak nie przymierzajć szesnastolatkowi. Na co wlazł chirurg i z zaciekawieniem zapytał, czemuż wygladam jakbym sobie w oczy wtarł pieprz z kolendrą - odpowiedziałem mu grzecznie, że się zabezpieczam na wypadek, gdyby na twarzy miał mi wyskoczyć pimp. Pokiwał z zamyśleniem głową, popatrzył na mnie i wylazł. Potem mi Zuzia uświadomiła - rycząc ze śmiechu - że w zasadzie na twarzy to są pimples, ale alfons też może tam się znaleźć, choć jest to nieco trudniejsze i wymaga odwiedzenia dzielnicy o wiadomej reputacji.
Myślałem, że złota czcionka bedzie moja - ale na to wszystko wlazła Małgorzata i pochwaliła się, ze bedzie lecieć za tydzień do Ameryki w kucki.
- Cegój w kucki? - Zuzia wybałuszyła sie zlekka.
- A bo mi mój przewoźnik przysłał zawiadomienie, że jak chcę, to mogę sobie dokupić większy o cztery cale legroom za jedyne 195 funciszy.
- No i co, za drogo? - nie załapałem.
- No wiesz co, doktor - Małgorzata popatrzyła na mnie z oburzeniem - w życiu nie zapłaciłam za coś co ma cztery cale - i nie zamierzam teraz zaczynać!
czwartek, 20 września 2012
What is hot
Temat pierwszy to apoptoza komorek mozgowych u dziecka malego po zastosowaniu znieczulenia ogolnego. Zaczelo sie kilka lat temu, nie pomne kto zacz, pokroil mozg szczurzego oseska, ktoremu wczesniej pozwolil oddychac gazami anestetycznymi. I okazalo sie, ze szczur ow mial cechy uszkodzenia mozgu na poziomie komorkowym. Rzecz jasna trudno jest przeniesc badania tego typu na ludzi, ostatecznie nikt didziow katrupic nie bedzie, ale badania dzieci wykazaly, ze te znieczulane w bardzo wczesnym wieku rozwijaja sie jakby nieco gorzej. Wzieto pod lupe wszystko co uzywamy i okazuje sie ze najbardziej podejrzana jest ketamina oraz gazy anestetyczne z desfluranem i sevofluranem na czele. Doniesienia sa o tyle trudne do opracowania, ze na rozwoj mozgu rzutowac moga czynniki inne, jak spadek cisnienia, przeplywu krwi przez mozg i pare innych.
Temat drugi to rewalidacja i re-licencjonowanie doktorow. Tu wieje groza, nikt nie wie co to ma byc, poki co wszyscy na wyprzodki robia aprajzale - czyli coroczne podsumowanie wlasnych lisci do wienca chwaly vs. plam na honorze - oraz jezdza tlumnie na zebrania naukowe wszelakie celem zebrania wystarczajacej liczby punktow. A ma ich byc piecdziesiat rocznie, co jednak wymaga starannego planowania urlopu szkoleniowego.
Temat trzeci to w zasadzie temat pierwszy tyle ze u staruchow - excuses moi. Sam jestem, wiec sobie moge. Okazuje sie, ze po szescdziesiatym roku zycia wzrasta ryzyko wystapienia zaburzen kognitywnych, czyli po polskiemu mowiac mozna nieco zdurniec. Problemy z pamiecia, mysleniem analitycznym i takie tam. Poniewaz problem wyszedl z kardiochirurgii, wiec powiazano sprawe ze spadkiem przeplywu mozgowego, ale po blizszym przygladnieciu okazuje sie ze proste to sa kijki do nart. A i to nie wszystkie. Poki co korelacje sa niejasne, wytyczne w lesie - jedno co mamy to nazwe i rzecz jasna akronim: POCD. Czyli Postoperative Cognitive Dysfunction, nie mylic z COPD palaczy.
Kolejny, bardzo goracy temat to statystyka, ktora BBC naglosnilo w zeszlym roku: w trakcie weekendow oraz nocy nalezy brytyjskich szpitali uniakc jak ostatniej zarazy, bo szansa na zgon jest ca. 40% wyzsza niz w dzien. Po mw. roku dociekan - problem jest walkowany od zeszlego zjazdu - korealacja brak specjalisty/wzrost smiertelnosci dalej jest starannie rozpatrywana.
Odnosnie krwiopijstwa, a glownie krwiodawstwa, jak zwykle wystapilo kilku prelegentow, ktorzy udowadniali na wyprzodki tezy przeciwpolozne. Ortopeda tweirdzil ze z kazdym gramprocentem krwi mniej wzrasta dlugosc pobytu i ryzyko powiklan, a anestezjolog, ze owszem, rosnie - ale z kazda jednostka przetoczonej krwi. Poki co problem jest z gatunku "czy kupowanie zapalniczki w kiosku zwieksza ryzyko raka pluc". Badania trwaja. Co nie znaczy, ze przetoczywszy krew komus, kto po biodrze mial Hb 8g/dL, nie bedziemy sie musieli tlumaczyc w centrali krwiopijcow.
I wreszcie interesujacy wyklad na temat otymizacji pacjenta do duzych zabiegow w jamie brzusznej - wystapil kolorectal i ku mojemu zdziwieniu szczeremu wykazal sie nieprawdopodobna wrecz znajomoscia fizjo- i patofizjologii czlowieka. A ponoc w ogole nie kumaja spraw, ktorych nie da sie rozwiazac bez noza...
W skrocie zalecenia sa proste: skrocenie okresu glodowki, podawanie plynow z wysoka iloscia wodoroweglanow w specjalnym rezimie do 2 godzin przed operacja, jak najmniej - a w zasadzie wcale - drenow, sond, wkluc i cewnikow, szybka, forsowana mobilizacja i ograniczenie opiatow na rzecz zewnatrzoponowki badz TAP-bloku. Statystyka wygladala conajmniej zachecajaco.
Z dowcipow: trafil sie anestezjologwi pasztet dramatyczny, mianowicie intubacja do naglego zabiegu kobiety z przerosnietym wolem guzkowym. Ktore praktycznie zagniotlo tchawice i krtn na amen. Wsadzil byl bronchoskop, po bronchoskopie maluska rurka, zabieg sie odbyl, przy ekstubacji ogladnal jescze wszystko czy nic nie urwal i kobieta cala i zdrowa pojechala do wybudzalni. Po czym opis przypadku anestezjolog wyslal do 8 specjalistow od trudnej intubacji w UK i jakby tego bylo malo - 4 w USA. Otrzymal 12 jedynie slusznech odpowiedzi jak nalezy prawidlowo podejsc do tematu, z tym, ze kazda z tych 12 odpowiedzi byla inna, a specjalisci, nie wiedzac o pozostalych opiniach, potepili sposoby polecane przez ich szanownych kolegow w czambul. Co jasno wskazuje, jak istotne jest na sali sadowej, kto zeznaje w naszej sprawie.
Ogolnie wielki swiat, wykladowcy z Kanaday, Stanow, Australii, tumbylcy - mozna sie poczuc prze chwile tak... jakby mniej wsiowo.
Ide na swiatowe espresso.
środa, 19 września 2012
AAGBI Bournemouth 2012
A to na wypadek gdyby ktos chcial spotkac Abnegata and con. na kongresie w przyszlym roku.
Maluska relacja wieczorem.
O ile nie zapomne.
Albo nie załyszczę...
-----------------------
...a tu updacik espressowy z widokiem na klify...
czwartek, 13 września 2012
Gold over love?
Andy-Boy w końcu wygrał. W zasadzie, będąc na jego miejscu, postarał bym się nie-wygrać finału US Open, przechodząc w ten sposób do historii tenisa jako finalista z największą listą przegranych finałów pod rząd. Ostatecznie lepszy rydz niz nic. Jak nie można mieć Oskara to i Złota Malina ma swoja wartość.
Andy wzbudził zachwyt tumbylców rozwiązując filozoficzny nieomal problem: czy zostanie pierwszym od lat wielu Brytem triumfującym w Wielkim Szlemie, czy też niespełnionym Szkotem. Z pewną taką nieśmiałością czekam teraz na nadanie mu Sire’a. Choć może jeszcze nie teraz?
Póki co doceniła go Jej Królewskiej Mosci Poczta, malując kilka ze swoich skrzynek na złoty kolor. Co jest najlepszym przykładem na przewagę dopingu pozytywnego nad negatywnym - chłop się tak ucieszył, że wygrał szlema. A nasza wieś urocza zyskała atrakcję turystyczna - rząd samochodw z rodzinami ubranymi odswiętnie oraz nie wyczekuje na swoje pięć minut. Każdy chce mieć zdjęcie z bohaterem.
Tu powraca pytanie, co jest ważniejsze dla tenisisty- medal z olimpiady czy szlem? Przywożąc złoty medal w tenisie był jednym z wielu sportowców brytyjskich, którzy tego dokonali. A tu jest sam - jeden...
No właśnie - ważny ten złoty medal czy nie?
Do pieca dołożył doskonały polski brydżysta, z nazwiska nie wymienię z przyczyn zachowawczych, któren to złote medale paraolimpijczyków zmieszał z - litościwie zmiękczmy ton wypowiedzi - błotem. Z jednej strony ma rację - ostatecznie jeżeli ktos nie może wystartować na olimpiadzie, to znaczy że jest na nią za słaby. Koniec i kropka. Ja tez bym chciał zdobyć złoty medal w biegu na 5 kilometrów, ale choćbym oddał mocz oraz stolec, nie utrzymam tempa 23 km/godzine dłużej niż przez 15 sekund - a tak trzeba biegać przez dobre 14 minut by myślec o finale. Z drugiej strony bardzom dumny ze swoich osiągnięć i chcę mieć mozliwość zdobycia złotego medalu - tylko domagam się równych szans! Chcę startować w grupie ludzi po czterdziestce z otyłościa - nazwijmy to konkurencją 5k/+40/+30. To drugie to wiek, trzecie- BMI.
Z drugiej strony nasz najlepszy brydżysta dowiódł niezbicie, że jest prawdziwym politykiem - co dla mnie oznacza aroganckiego buca bez grama przyzwoitości - stwierdzając wszem i wobec, że ludzkość rozwiajać się będzie tylko wtedy, gdy podziwiać będziemy ludzi pieknych, mądrych i silnych a nie jakichś tam paraolimpijczyków z pourywanymi kończynami.
Jeżeli to nie są poglądy faszystowskie - to jakie są?
piątek, 7 września 2012
Urlop potrzebny od zaraz
Ale nie u nas...
Gdy doda się do kupy lot Ryanairem, lądowanie o północy i trzy dni z ośmio-pacjentowymi listami - po urlopie nie zostaje chocby wspomnienie. Nawet wątroba przestała mnie łupać. Na szczęście dzisiaj jedna pani zapłaciła sobie za wygląd a'la "przejechana przez lorę z węglem", dzięki czemu sterczała na liście jak pierwszy przebiśnieg na polu. Czy raczej ofiara owej lory na poboczu. Zabieg co prawda czterogodzinny, ale jeden. I łyk-end (pisałem już kiedyś: to od łyku świeżego powietrza; copyright: Papa Chmiel. Kto czytał Tytusa et consortes, ten wie).
Lot Ryanairem niestety trzeba dodawać do kupy, bo do niczego innego się dodać nie chce. O'Leary zwyzywał ostatnio pasażerów od idiotów co jednoznacznie pozycjonuje klasę jego firmy na poziomie owej kupy. Korzystałbym z usług innego przewoźnika, ale z tymi jest jak z Ickiem, co to chciał wygrać milion w lotto i modlił się o to sumiennie każdego ranka i wieczora. Zagrzmiało, chmury się rozstąpiły i nieco windnięty Jahwe zawrzasnął: Daj mi szanse! Kup choć jeden los!!!
W dodatku zdechł internet. Nie tam, żeby na chwile - od przyjazdu pokazał się na 5 minut, po czym jak go zeżarło we wtorek, tak do tej pory Belkin mruga pomarańczowym oczkiem. Stan jest wpier.nerwujący wyjątkowo, bo jeb.łoczdog blokuje mi wejście na wszelkie podstawowe strony netu. Jak ten stan się utrzyma dalej, Belkin zacznie mrugać fioletowym...
Mam depresję pourlopową. Co w połączeniu ze zdewastowaną wątrobą daje dość ponury obraz. Przydał by się teraz taki urlop po urlopie celem podratowania zdrowia. Niby znałem możliwości Karoliny, kobita jest słusznego wzrostu i ogólnie lubi stan zmacerowania istoty szarej, ale że mi strzyma w pięciodniowym maratonie... A honor nie pozwala powiedzieć kapitaliście pas... No żeby kobieta była w stanie zdzierżyć trzy czwarte litra na głowę???
Zdecydowanie chcę na urlop. Tylko tym razem gdzieś, gdzie nie ma monopolowego.
sobota, 1 września 2012
niedziela, 19 sierpnia 2012
Zdolność adaptacji
Na szczęście wszystkie wraże idee, nawiązujące do równości, miłości i braterstwa zamieniamy praktycznie bezwysiłkowo w zdzierstwo, złodziejstwo i kurewstwo. By nie być gołosłownym wskażę dziecinne wręcz przykłady chrześcijaństwa, socjalizmu, komunizmu, demokracji i co tam kto sobie jeszcze przypomni.
Wiecie, co to jest spółdzielnia? Grupa ludzi osiągająca wspólnym wysiłkiem cel, o którym w pojedynkę mogli by tylko pomarzyć. Super, nie? Idea piękna, która w skrzeczącej rzeczywistości zamienia się w prezesów oraz pozostałych - nomen-omen! - członków.
Straszecznie interesuje mnie źródłosłów członka w tymże użyciu... Nasuwa to niezbyt co prawda zrozumiałe, ale nachalne konotacje z wyruchaniem...
Spółdzielnie mogą być małe - i duże. Można na spółkę kupować mieszkania - można grać w totolotka. Ale zawsze, prędzej czy później, znajdzie się jakiś drobny druczek, przy pomocy którego członek zostanie - wiadomo co.
Też mamy w pracy taką spółdzielnie, zrzucamy się po kilka funtów i gramy razem w loterię narodową. Coś jak polski totolotek. Osób jest trzydzieści, równość rządzi. W Euro-Milion nie gramy, bo towarzystwo stwierdziło, że to za drogo. No cóż, wszyscy za jednego - jeden za wszystkich.
Wracam ja sobie z urlopu, a tu wieść radosna obiega klinikę na pięterku, że trafiliśmy - bagatela - 40 tysięcy funtów. Na księżyc się nie poleci, auta się nie kupi - ale na parę dobrych single-maltów starczy. Czy na inne waciki. Jak już euforia nieco przygasła, dowiedziałem się, że nasza dzielna grupa postanowiła się zrzucić na dodatkowe losowanie właśnie w Euro-Milion, więc sorki, Abi, spierdalaj.
Jak by się człowiek nie obrócił - dupa zawsze z tyłu.
środa, 15 sierpnia 2012
Radwańska, cykle i pasożyty
Cykle szybkie bądź wyraziste wyłapać łatwo. A jak są jakoweś inne, długofalowe? Co to dyskretnie zmieniają nasze do życia nastawienie, nie rzucając się przy tym w oczy?
Już mi się kiedyś tak wydawało, że cyklicznie mam spadek napędu. Nie, nie nastroju, żadnych tam depresyj nie miewam, na golasa latam regularnie ale tylko w miejscach do tego przeznaczonych - natomiast od czasu do czasu łapie mnie leń tak wszechogarniający, że aż obezwładniający.
Jak obecnie. Ostatni post - a w zasadzie zdjęcie - wrzucone gdzieś pod koniec lipca, zdecydowanie się w oczy rzuca...
Jak sięgnę pamięcią wstecz, to kilka takich epizodów już miałem. Czwarty rok studiów - choć tu niemały przyczynek miał do mojego stanu browar lubelski ze swoją Perłą, potem okolice jedynki, gdzieś tak z rok przed wyjazdem - i wreszcie teraz. Co by dawało interwał siedmioletni. Nomen - omen.
Muszę przyznać, żem sam popadł w podziw nad poziomem komplikacji wywodu mającego usprawiedliwić zwykłe lenistwo śmierdzące. Na swoją obronę mam tylko cholernego, pracowniczego WebMarshala, co to moją blog-stronę zakwalifikował - i zablokował! - bez ogródek do kategorii "sex, porno i szulerka". Kutas jeden, wartości wyższych niedoceniający.
Istnieje sobie taki ciekawy pasożyt, który za żywiciela ostatecznego ma owcę a pośredniego mrówki. Najlepszy przykład, że każda potwora znajdzie amatora a nisza mieszkańca. O ile dobrze pamiętam, to mrówki zarażają się wtranżalając owcze bobki. I to akuratnie trudne nie jest.
Znaczy, tak mi się wydaje z poziomu mrówki, sam osobiście nigdy owczych - ani żadnych innych - bobków nie wtranżalałem.
Ale jak zmusić owcę, żeby po pastwisku latała, szukając bobków mrówczych? Tu pasożyt przebrzydły - niech mi Katedra Parazytologi I Innego Robactwa wybaczy, żem zapomniał systematyki - wykazuje się niezłą sztuczką. Mianowicie włazi tej mrówce do łba i powoduje, że zaraz po wyjściu z mrowiska wspina się ona na najwyższe źdźbło trawy i koczuje na nim przez cały dzień. Jeżeli nie zostanie zeżarta przez owcę, wieczorem czar pryska i mrówka wraca do mrowiska. A rano wszytko zaczyna się od nowa.
Strasznie dużo dzisiaj tych marginesów, ale myśl jest ciekawa: mianowicie pasożyt o ostatecznego żywiciela dba, krzywdy mu specjalnie nie robiąc, natomiast pośredniego ma za nic i śmiercią się jego nie przejmuje. Tyle, że do zamknięcia całego cyklu potrzebuje gamoń jeden obu ogniw w łańcuchu...
Nieodmiennie przypomina mi to zachowanie naszych polityków, tyle że nie w stosunku do żywicieli, bo tych mają od metra, ile w stosunku do wyborów.
I znowu - z poziomu takiej mrówki to ona ma chcenie, żeby sobie nic nie robić i na tej cholernej trawie do zachodu słońca siedzieć, jednakowoż z poziomu mikroskopu i ludzkiego oka wygląda to zgoła inaczej.
Wolałbym nie kończyć myśli, pozostanę jednak przy teorii cyklów raczej niż dopuszczę do świadomości jakowegoś pasożyta, co to każe mi żreć bez opamiętania, tyć i oglądać "Two and Half Man"... Gdzie ja mam Zentel...
W te całe cykle doskonale wpisuje się nasza najlepsza tenisistka, Pani Radwańska.
Tak na marginesie: za cholerę nie rozumiem, dlaczego w kraju gdzie etykietologia posunięta jest do ministry, każdy sobie gębę wyciera nazwiskami sportowców. Co to do cholery są - napisy na koszulkach? Isia - Isia to ona jest w domu dla najbliższych.
Ale ad rem: Pani Radwańska raz wygra z Panią Azarenka a czasem dostanie w dupę od Pani Kerber. Ostatecznie jest to sport, a wyniki w tenisie kobiecym są równie przewidywalne co one same. I nagle rozpętuje się burza. Jak to Pani Radwańska zhańbiła Polskę, Flagę, Olimpiadę i hujwijeszczeco, bo po przegranym meczu nie wbiła sobie rytualnie rakiety w trzewia. Co gorsza, miast tego rzekła, ze co robić, taki jest sport, a ona musi myśleć o następnych wyzwaniach, bo Olimpiada w cyklu tenisisty nie jest ani jedyną ani najważniejszą.
Pewnie jakby wiedziała, że za to ostanie słowo harpie ją zagryzą, a autoryteta najróżniejszej maści powloką końmi, może by tego nie powiedziała? Choć z drugiej strony skoro tak to odbiera - to co komu do tego...
Chyba mi się kończy cykl nieróbstwa, bom dzisiaj na dżimie dał z siebie wszystko. Pewnie teraz mają tam deratyzację. I znowuż zaczyna mi sprawiać przyjemność wypisywanie głupot ku uciesze Szanownych Czytaczy.
środa, 25 lipca 2012
wtorek, 10 lipca 2012
Optyka kanalarza
Punkt widzenia jest czynnikiem wysoce subiektywnym. Francikowi z kopalni Krycha wiatry nad Tatrami wiszą i - nomen omen - powiewają, czego nie można powiedzieć o Franku, który po paru Złotych Bażantach wraca na motolotni z Rużomberoka do Murzasihla. W zasadzie trudno oczekwiać że panowie kiedykolwiek będa mieli okazję uzgodnić światopogląd, ale nawet gdyby im sie to nie udało, nikomu krzywda się nie stanie.
Z medycyną jest o tyle do - excuses moi - dupy, że przestrzenią przetargu jest zazwyczaj niczego nieświadomy pacjent, dodatkowo zmylony przez złote okulary, dwurzędowy gajer z obowiązkowo złotymi guzikami i Rolexa. Nie trzeba dodawać jakiego.
Przyszedł ostatnio kanalarz i uśmiechnął się od ucha do ucha. Natentychmiast zmarszczyła mi się dupa. Cóż masz, kolego miły? Ano, mam pacjenta, co to dostaje leki na migotanie przedsionków i ja bym go zrobił w krótkim - ha!, króciuciunim wręcz - ogólnym. A co on dostaje na to migotanie? No, warfarynę. No to pójdzie sobie ón do dużego szpitala, gdzie mu ów lek straszliwy odstawią, włączą mu heparynkę niskocząsteczkową i zabieg zrobią. Aleszsz - żachnął się kanalarz aż po osklepki - toż my w szpitalu moim odstawiamy, zabieg robimy i przystawiamy z powrotem. Wzruszyło mi się ramionami - w tymże kraju robi się wiele dziwnych rzeczy, ale to nie znaczy że ja je mam robić. Ale ty praktykujesz w tym kraju - zawył w bólu niezrozumienia poczciwy kanalarz - i musisz robić tak jak my tu robimy! A poza tym rozmawiałem z pacjentem i on się na ryzyko zgodził, więc ja mu odstawiam i robimy. Tu mnię żuchwa klapła na brzuch - dzięki Panu, żem przytył, bo bym sobie obił owąż o podłogę - w dodatku poczułem, ze mi ócz wypchło. Lewy. Mowy nie ma - wykrztusiłem, walcząc z zaniemówieniem. A co - masz na to jakiś gajdlans? - zaperzył się kanałowy. Nie, mózg mam... Możesz se robić co chcesz i gdzie chcesz - ale nie ze mną - zakończyłem dyskusję i poszedłem na kanapeczkę. Które to robi ASP i zawsze w środku jest Niespodzianka - albo bazyliowy listek, albo podwójna szyneczka. Mniam. Mam jeszcze jednego! Odkrztusiłem bazylię, starłem szybę - gadzina wykorzystała moja nieuwagę i zalazła mnie od tyłu. Taaa? - entuzjazm buchnał ze mnie niemożebnie - Co tym razem? Ano, pacjentka jest na humirze, taki sobie lek - baardzo dobry! - na RZS i jaj jej tylko pobiorę wycinek z pęcherza. Opadły mi ręce. Toż pisze jak byk, że w razie jakiegokolwiek zabiegu, nawet wycięcia pypcia na dupie, paskudztwo musi być zastopowane na 70 dni. Pod kontrolą specjalisty. To co on ma powiedzieć dżipowi teraz, jak juz pacjenta zakwalifikowal na leczenie? Już wiem - zakrzyknał - napiszę list do reumatologa i zapytam, czy ty go możesz znieczulać! Nie zdzierżyłem...
No i (nie zaczyna się od no i ) mam teraz w emalii oficjalnie wyglądający pasztet, z którego wynika, że serce, płuca, kaskada krzepnięcia, mózg, TNF-alfa, interleukiny, nerki, włosy, paznokcie, cała biochemia, fizjologia, histologia i anatomia człowieka to takie nieistotne dodatki do Wielkiego, Majestatycznego, Boskiego Pęcherza.
czwartek, 21 czerwca 2012
Magia Piłki Kopanej
Nie, nie bedzie o wyniku naszej drużyny. Zdobyli dokładnie to na co ich było stać zgodnie ze zdroworozsądkowymi przewidywaniami. Hurra-optymizm mediów i coponiektórych kibiców może być jedynie usprawiedliwiony naszą kołtuńską wiarą w cuda. Nie będzie też o głównej bolączce naszej drużyny czyli braku biletów dla krewnych i ograniczonej ilości kasy do podziału. Może się nie zagryzą. Zresztą - WTF.
Piłki nożnej nie lubię. Z niejakiego obowiązku siadam przed telewizornią w czasie dużych imprez, ale wcześniej czy później zaczynam ziewać. Owszem, miło popatrzeć jak paneuropejska drużyna, Bogu tylko wiadomo dlaczego grająca w barwach Niemiec, kopie tyłki z precyzją i zaangażowaniem rzadko spotykanym gdzie indziej, ale w sumie zysków i strat jednakowoz przeważają straty. Głównie czasu, choć niektórzy płacą zdrowiem czy KLT*.
Jednak nie nuda w piłce jest najgorsza. Ostatecznie można się powslipiać bezrozumnie przez 90 minut choćby po to by podziwiać grację jogingu naszych zwodników, szczególnie w drugiej połowie meczu. Jak się patrzyłem na ich tempo to z ręką na sercu - przysięgam! - potrafię drobić nóżkami tak samo. Innymi słowy nasi Wspaniali Chłopcy maja wydolność niespełna pięćdziesięcioletniego, studziesięciokilowego dziada. Pogratulować.
Gdyby jednym słowem chcieć podsumować piłkę nożną, należało by ją określić grą oszustów. Podkładanie nóg, rzuty dżudżitsu przez biodro, ciosy karate obunóż - a wszytko to z obowiązkowo podniesionymi rękami „mnie tam wcale nie było". Każdy aut to las rak w górze obu drużyn - nasz ci on, nie ich! Każde wbiegnięcie na pole karne to obowiązkowy szczupak z potrójnym saltomortadele i rykiem rannego łosia - a nuż sędzia podyktuje karnego?
Druga strona medalu Virtuti Peditatutari to obowiązkowe zajęcia w kółku dramatycznym. Juz samo opisane powyżej odegranie łosia z rybą wymaga nie lada kunsztu - a te grymasy? - to straszliwe cierpienie??!? Matko jedyna - u-mie-ram!!! Zespół zachowań znany na Wyspie pod nazwą „magic sponge", a nazwany tak z powodu cudownych właściwości - przywracających życie, zdrowie i wiarę w ludzi - gabki, którą fizjoterapeuci namaszczają denatów zaraz po tym jak ich zwleką z boiska. Maziu-maziu - i cud gotowy. A raczej piłkarzyk jak nowy. Że też nikt nie wpadł na pomysł zastosowania owegoż cudu medycyny w szpitalach? Nie pojmuję.
Można by od ręki wywalić tą całą szpitalna hołotę. Na CIP**-ie stał by sobie Pan Franek z gąbką - boli nózia? Maziamy nózię. Boli oczko? Chlast gąbką po oczach. Sraczka? Pan zje kawałek, a drugi wetkamy, o-tutaj...
Może bym nie był aż tak dożarty, ostatecznie kop butem w nabiał może nieco zamroczyć delikwenta, alem oglądał ostatnio mistrzostwa rugbystów do lat 21. Z jednej strony wyszli Irlandczycy - tu trzeba nadmienić, że na Zielonej Wyspie istnieje po dziś dzień rasa, której osobnicy męscy ważą 140 kilogramów, mają 190 cm wzrostu i przy tym zero tłuszczu na sobie - a z drugiej zawodnicy z Nowej Zelandii. którzy sie wcale wielkimi chłopami nie przejęli, tylko odspiewali - czy raczej wyryczeli - haka (kto widział ten wie) po czym zgodnie natarli na siebie w pogoni za smieszna, jajowata piłką.
Czas przeżycia przeciętnego piłkarzyka w czasie meczu rugby szacuje na jakieś 20 sekund, chyba, że przestanie markowac bieganie i obierze kierunek przeciwpołożny do kierunku pozostałych graczy.
W tenisie znalazł się jedne pan, który wymyslił, ze będzie ustawiał wyniki meczów. Został wyrzucowny dożywotnio z ATP, może sobie teraz ustawiać domki z klocków. Czy ze starych piłek. Nalbandian ostatnio walnął ze złości rakietąw płotek, który zranił sędziego w nogę. Nie stało się wiele - ale została naruszona etykieta. W związku z czym zabrano mu punkty, które uzyskał w turnieju (a nadmienić trzeba, że incydent miał miejsce w finale), wszystkie pieniądze (kilkadziesiąt tysięcy), mecz przerwano - a to nie wszystko, bo biedakowi grozi dyskwalifikacja. Można? Można. Natomiast naruszanie przepisów piłkarskich obecnie jest wręcz wymagane - jednakowoż tak, by tego nie wdział sędzia. Kwintesencją paranoi jest sytuacja bodajże z meczu Hiszpanów z Chorwatami***(?), gdzie obrońca tak się zajał faulowaniem napastnika, ze zapomniał o piłce. Dzięki czemu ów faulowany wbił ją do siatki.
Gdyby tak podsumować, wychodzi, że futbol to dżentelmeńska gra, w której nie wolno faulować, udawać poszkodowanych i grać rękami dopóki to widzi arbiter.
Zawsze mi się wydawało, że przestrzeganie przepisów wynika z szacunku do gry, sportu, przeciwników, kibiców i czego tam jescze.
---------------
*Krótko Latający Telewizor. Najczęściej t=+/- 2s, tyle trwa lot z 3 pietra zaokrąglając a do10 m/s2.
**Centralna Izba Przyjęć.
***Czy jest ktoś w stanie uzasadnić czemu Hrvatska Republika w Polsce pisze się przez Ce-Ha?