niedziela, 9 maja 2010

Kite runner

Zawsze się boję takich filmów. Po pierwsze, nie lubię czegoś, co chwalą krytycy. Zazwyczaj mój prostacki gust ma zupełnie nie po drodze z wyrafinowanymi smakami koneserów. Secundo, nie lubię filmów, które kręci się pod publikę w Europie. Co to żre chipsy, pije coca-cole i użala się nad losem biednego społeczeństwa jęczącego pod jarzmem. Jest w tym jakaś perwersyjna hipokryzja, tym wredniejsza, że sam jestem po stronie hipokrytów. Reżyser nakręcił, nagrodę dostał, aktorzy zagrali siercoszypatielno i gażę wzięli, oblewając szampanem z kawiorem swój sukces, publika się przejęła i nagrodziła brawami - choć tak na prawdę nie wiadomo co. Tragedie prawdziwą, co stanowi tło dla opowieści, czy sama historię na ekranie pokazaną.

Film przedstawia relacje nam obcą. Jest to historia przyjaźni dwóch chłopców z których jeden jest synem bardzo bogatego człowieka, a drugi synem jego sługi. Jako że socjalistyczny pomiot wymiótł rasę panów z obszaru pomiędzy Odra a Bugiem, już chyba mało kto może doświadczać tego typu zdrowych stosunków międzyludzkich.

Film jest historia kurewstwa. Takiego prawdziwego, zdrowego, rzetelnego, które wyłazi spod naszej cywilizowanej skóry przy najmniejszej sposobności, jak gówno wypływające na powierzchnię Morskiego Oka. I to zarówno w warstwie narracyjnej, pierwszoosobowej, jak i w tle. Jedno świństwo goni drugie, skurwysyństwa bija się o lepsze, a my w tym wszystkim żremy chipsy i współczujemy ile wlezie.

Nie opowiem treści. Film jest warty zobaczenia z przyczyn podanych powyżej. Jakoś tak - bezlitośnie, choć bez epatowania okrucieństwem - obdziera nas z jakiekolwiek złudzenia co do tego jaką rasą jesteśmy. W zasadzie, gdyby hieny mogły mówić, obelga "Ty człowieku" była by niewybaczalna. Jest tam jeden moment, który piękny - jedyny - autoironicznie prawdziwy - odbiera mowę. Spójrzmy.

Do domu dziecka - a w zasadzie jakowejś jego parodii ponurej - przyjeżdża emigrant z USA, coby swego bratanka odnaleźć żeby ku szczęśliwości w kraju wolnym wywieźć. I próbuje wydobyć informację z kierownika owego przybytku, który w końcu przyznaje się, że od czasu do czasu jeden z wysoko postawionych urzędników przyjeżdża do niego, by kupić sobie nową zabawkę do gwałcenia. Tu nasz bohater wrze gniewem słusznym a prawdziwym i wyrzuca owemu kierownikowi że gnidą jest i wypierdkiem ludzkości. Clue programu następuje w jego odpowiedzi.
- Jeżeli mu nie sprzedam - weźmie na siłę dziesięciu. Jeżeli mu nie sprzedam - nie wyżywię pozostałych. Nie mam już nic swojego. Też mam rodzinę za granica i mógłbym wyjechać. Ale jestem tu dla tych dzieci. Spójrz na nich. Głodni, bez nadziei, bez przyszłości. Myślisz że jak uratujesz swojego bratanka, będziesz jakimś hero? A reszta - co?

Ludzkie współczucie jest najśmieszniejszym z uczuć.

---------------
PS. Wyjątkowo dzisiaj bez trailera. Jakiś debil nic nie zrozumiał.

sobota, 8 maja 2010

Tai Chi

Jako że chcę łapać muchy antycypując ich przyszłą pozycję - bo inaczej w slow motion muchy się ucapić nie da - pojechałem sobie dzisiaj na 4 godziny warsztatów. Zaczęło się normalnie, medytacja, rozgrzewka i takie tam - aż w końcu przeszliśmy do rzeczonego much łapania. I tu ciekawostka. Mianowicie formy Tai Chi zaczynają mi pomału przypominać fraktale. Początkowo widzi się tylko duże ruchy, potem małe ruchy też, potem ich zależności, potem gesty, a na sam koniec okaże się że układ rzęs też jest ważny.

Co jest w tym najważniejsze - nie używa się werbalnych części mózgu - więc po kilku godzinach powolnego katrupienia wyimaginowanych wrogów człowiek jest wręcz wyciszony.

Nie wiem czy to się leczy.

I jak.
------------------
PS.
Szkółka która mnie uczy jest prowadzona przez John Ding'a . Jak dobrze pójdzie to go ujrzę na oczęta własne pod koniec maja.

czwartek, 6 maja 2010

Golden star

Wyspiarze lubią sytuacje jasne. Jak ktoś bierze udział w maratonie to nie dlatego że chce sprawdzic czy przebiegnie 42,195 m., tylko żeby zebrać na dom dziecka. Albo wspomóc wykarmic pingwiny. Jak trzeba zebrać datki na dowolny cel - organizuje się wydarzenie szalone, na ten przykład skok z 10 000 stóp albo zrzucenie wagi o 3 stony (1 stone=6,3 kg). Jak ktoś jest dzielny u dentysty, to mu sie należy złota gwiazda „Brave boy”.

To 3 km mnie kusi, ale mają górny limit wagi z jakim można skakać - 15 stones’ów, co jest jawną dyskryminacja. Toż będę musiał jeszcze zbić ze trzy kilogramy żeby mieć jakąś śladową rezerwę na śniadanko przed skokiem. Ponoć mamy skakać dla poparzonych czy czego tam.

Dzisiaj rano przyszedł sobie ortopeda - zwany pieszczotliwie ortopedałem - żeby w staw skokowy zaglądnąć i jakoweś więzadła tam naprawiać czy wyrywać. Nie wnikam, bo z mojego punktu widzenia nie ma to najmniejszego znaczenia. Problem w tym, że pacjent miał być zoperowany w Szpitalu Uniwersyteckim, ale z powodu braku czasu spadł z listy. Potem byl długi weekend, w międzyczasie się coś tam zgubiło - żeby uniknąć nieprzyjemności procesu z powództwa cywilnego, pacjent trafił do nas. I tu dzonk - wczoraj znalismy jego Imię i Nazwisko. I tyle. Żadnych papierów, skierowań, badań. Milusio.

Przylazł dzisiaj, usiadł - krzesełko wydało z siebie pełny oburzenia wrzask - i mi szczęka spadła. Powiedziec że był gruby to obrazić grubych. Facet był - potężny. Przy wzroście 1,8 ważył koło 140 kg. Pielęgniarki w padły w popłoch. Że BMI za duże, że pacjent za ciężki. Sprawdziliśmy: stół wytrzyma 225 kg, byle by nim nie jeździć. Bo wtedy można tylko 135. Machnąłem ręką i powiedziałem że się go po polsku znieczuli - czyli od razu na stole w sali operacyjnej - i że możemy zaczynać. Tu na moje dyskusje i ostatnie uzgodnienia z pielęgniarką narzędziową wpadł ortopedyczny i palnął gadkę że on jest zmęczony. Że pacjent wymaga leczenia - a nie jęczenia. Że go trzeba operować. Że on tu więcej nie przyjdzie. I dalej w tym stylu. Ponieważ nikt mi nie płaci za leczenie OZNM*, odwróciłem się dupem i polazłem spokojnie czytać pocztę. Co mnie obchodzi jego życie płciowe?

Pacjent znieczulił sie perfekcyjnie, obudził jeszcze zgrabniej minutę po ostatnim szwie i polazl do domu zgodnie z planem.

To ja się pytam grzecznie: co jest, do k.nędzy?

Muszę podnieść temat na kolejnym CEC, żeby ustanowić pakiet odznak dla personelu. Dzisiaj zarobiłem first class golden star’a pt.: „Anestezjolog Przyjazny Ortopedzie”.

---------------
*Ostry Zespół Nasieniowodowo-Mózgowy

środa, 5 maja 2010

Długi weekend

Żeby nie było że tylko w Polsce można go mieć - tu też. Mianowicie pierwszy i ostatni poniedziałek w maju jest wolny. I dobrze. W związku z powyższym zagoniliśmy się na dżimie jak charty na polowaniu, zagraliśmy pierwszy w życiu turniej mixtowy i zaoglądali się na śmierć. Jakoś czas wolny trzeba sobie zorganizować.

Odnośnie dżima - postępy idą nieco wolniej, stała waga lata mi kolo 97 kg - to rano - i 99 - to wieczorem. Wydolność mi rośnie - razem z odgniotkami i chrupaniem we wszystkich możliwych stawach. W związku z tym przyspieszam treningi. Muszę schudnąć zanim się całkowicie rozlecę. A plan mam straszliwy. 88 kg na koniec roku. Ponoć to się już nawet w klasie "miś" nie mieści.

Turniej był boski. Pierwsza para - kobieca (bo mixt był zupełnie dowolny, pary męskie, damskie i mięszane) - obiła nas dramatycznie. Następnie trafiliśmy na parę grubawych emerytów, którzy obili nas bez miłosierdzia aż wreszcie weszliśmy na kort grać przeciwko parze co serwowała w sposób przedziwny - bo piłka jak leciała to świszczała. Nawet luknąłem skrycie, czy rozmazana, żółta smuga to nie była jakowaś gumowa kaczuszka, ale nie. Piłka, jak każda inna. Może dziurkę miała taka co nie było widać? Ponieważ ci lepsi szli na kortach w prawo a ci gorsi w lewo - do czwartego meczu wylądowaliśmy na ostatnim korcie z nieszczęśnikami co w dupę dostali równo od wszystkich jak i my. Tum poczuł zew genów Dżyngis Chana (ponoć 3/4 populacji Europy to ma więc prawdopodobieństwo duże) i ruszył do boju. Wygraliśmy. AS Ptyś zatłukł ich serwami i grą na końcową linię. Następnym razem będzie sobie musiała znaleźć lepszego partnera bo z obecnym daleko nie zajedzie.

A na koniec organizacja czasu pracy zrobiła mi niespodziankę przedłużając długi weekend o wtorkowy poranek. I tum się nie wykazał czujnością. Było w domu zostać, a nie na dżima ganiać. Małom się na cross-trainer'ze nie zaj zamęczył na śmierć. Muszę chyba sobie przypomnieć jak się piwo pije.

Całe szczęście że RO Szamana wraz z Szanowna Małżonką (ukłony!, rączkami całuję!) przyjeżdżają niedługo...

piątek, 30 kwietnia 2010

1:0 dla Gwardii

Anestezjolog to taki szwajcarski scyzoryk. Domu sie nie zbuduje. Samolotu nie naprawi. Ale mimo wszystko uniwersalność duża. Jak to ludowe przysłowie mówi: buty zawiąże, rozwiąże ciąże. Co prawda zaczynają się wydzielać z głównego nurtu różne podspecjalizacje, jak to na ten przykład intensywista, kardioanestezjolog czy dzieciotrój - ale wszystko ładnie z głównego pnia wyrasta. Stąd dobrze mieć pod ręką kogoś kto co prawda za cholere przepukliny nie naprawi - ale za to potrafi tlen do mózgu doprowadzić mimo niesprzyjających okoliczności.

Pielęgniarki. To jest temat - rzeka. Szczególnie jeżeli polem porównań bedą różnice Jukejsko-Polskie. Na wyspie prócz klasycznych pielęgniarek oraz ich odmiany ginekologiczno-położniczej, funkcjonuje kasta trzecia, mianowicie psychiczne. Są one trenowane pod kątem opieki nad pacjentem leczonym w zakładzie zamkniętym jak i również - a może przede wszystkim - pacjentem leczonym ambulatoryjnie. Ostatecznie to, że ktos świat postrzega nieco inaczej jak my, nie koniecznie musi od razu oznaczać izolacji.

Niestetyż - a moze stetyż - kandydatki na takie cudo muszą przejść trening szpitalny. Przychodzą więc na oddziały przeróżne i patrzą z podziwem jak to dzielna kadra medyczna daje sobie śpiewająco radę. Albo z przerażeniem ogląda tęże gdy daje dupy. Jak się co komu trafi. Do naszego DCU - czyli oddziału Chirurgii Dnia Jedynego przyszły dzisiaj takowe dwie. Jak na warunki tutejsze można powiedzieć że śliczne, bo nawet według standardów rodzimych przyjemnie się na nie czowiek patrzył. Oglądneły sobie przybytek, wzięły udział w przyjmowaniu pacjenta - bo tu trening opiera się głównie na podejściu „hands-on” - po czym nadszedł czas żeby zajęły się transferem na salę operacyjną. Podeszło więc do mnie dziewczę sliczne i zapytało ładnie czy mi może towarzyszyć. Odparłem że może - i udaliśmy się do pierwszego pacjenta. Odklepałem formułki (tak na marginesie: staram się zmieniać to co pacjentom opowiadam przed zabiegiem, bo po pewnym czasie, jak się zamyślę i przerwę to za cholere nie pamiętam gdzie byłem...) i poleźliśmy do anestezjologicznego. Tu dziewczynka bardzo się zaangażowała w oglądanie sprzętu anestezjologicznego, pokazałem jej guziczki oraz drążek i zabrałem się za pacjenta. Ostatecznie za to mi płacą.

Na moje leki zawsze można liczyć. Jak kogos maja pozbawić przytomności to to robia, niezależnie od walki podjętej przez osobnika usypianego. Rurki, kable, inne ustrojstwa - i pojechaliśmy przez drzwiczki na salę operacyjna. Tu niestety stary (!), obleśny (!), paskudny (!), i w ogóle jakiś taki śliniący się (!) do młódki Lorenzo wyrwał mi ją z łap na cięcie ludzkiego ciała. Co robić. Dla adeptów zawsze część chirurgiczna wygląda bardziej fascynująco. Uwolniony chwilowo od obowiązków szkoleniowych sprawdziłem raz jeszcze ustawienia na maszynkach - zazwyczaj trzeci raz tego nie robię, ale w rozpraszających warunkach lepiej mieć baczenie - i jakoś tak jednym uchem słuchałem tego pierońskiego starego podrywacza (!) który z zadęciem opowiadał coś o mięśniach, rozcięgnach i kanałach. Popatrzyłem na worek przepuklinowy, który z zachwytem prezentował z każdej strony, ze szczególnym uwzględnieniem nasieniowodu - zboczeniec(!) - po czym wziął diatermię w rękę i ciachnął mięsko równo po przekątnej. Miły smród palonej mięsiny rozszedł się wokoło, Dziewczę z podziwem popatrzyło na Lorenza, na pole operacyjne, niuchneła zdrową dawkę wonności i wtedy uchwyciłem jej wzrok. Rozszerzone źrenice... drgające nozdrza... a to ci dopiero zwierze chirurgiczne nam się trafiło...

A raczej o mało nie trafiło - łbem w pole operacyjne. Jako że dziewczynce nogi sie ugięły i tnąc jak przecinak pikowała twarzą prosto we flaki co to je Lorenzo z namaszczeniem haratał.

Tu jak zwykle okazało sie że dobry anestezjolog to skarb. Czy Lorenzo cos zrobił? Nawet okiem nie mrugnął. Narzędziowa, zwana skrub-nursem, nawet się nieco odsunęła. A anestezjolog rzutem przez pacjenta złapał mdlejace dziewcze za chabety, ratując ją przed śmiercią niechybną - no dobra, przed rozbitym łbem - i do poziomu sprowadził. Po czym dziewczynce krew do mózgu wróciła, wzięła dwa głębokie wdechy, uśmiechneła sie miło i z niejakim zdziwieniem skonstatowała, że leży sobie na ziemi w objęciach przystojnego anestezjologa... Znaczy - leży sama, a anestezjolog za łeb ją trzyma - ale tak mi jakoś romantyczniej to zabrzmiało.

Dobry anestezjolog to skarb. A jeszcze jak ma refleks...

środa, 28 kwietnia 2010

Siła inercji

Przyzwyczajenie to jednak straszna rzecz jest. Co prawda są przyzwyczajenia dobre - jak na ten przykład przyzwyczajenie sie do karmienia gołębi, wygrywania w totolotka czy wrzasków prawdziwych kibiców pod oknami po derbach. To ostatnie przyzwyczajenie jest szczególnie pożyteczne, bo zapobiega zawałowi i udarowi mózgu. O zwykłym pobiciu nie wspominając. Ale wiekszość naszych przyzwyczajeń zazwyczaj doprowadza otoczenie do szaleństwa. Już sam zwyczaj naszego współpracownika mieszania herbatki siedem razy w prawo - siedem razy w lewo - trzy razy dzyń-dzyń-dzyń o brzeg szklanki łyżeczką, po czym namaszczone pierwsze siorbnięcie moze doprowadzić do ataku dzikiego szału i pobicia podmiotu naszej irytacji. Czy sąsiad, co to ma zwyczaj wybierania sie na przejażdżkę akurat wtedy gdy blokujemy mu drogę, wypakowując zakupy z samochodu.

Prześledźmy to na przykładzie: my wypakowywujemy świeżo zakupiona lodówkę z bagażnika naszego 126p, a ten akurat wtedy musi - musi - stać z tyłu i trąbić, jak by akuratnie trafił mu sie wzwód raz na pół roku i się bał, że nim do przybytku wiadomego dojedzie, to będzie po ptakach...

A to wszystko sa przykłady przyzwyczajeń może i upierdliwych - ale niegroźnych... Przyzyczajenia w medycynie - to dopiero grunt grząski. Sa dobre. Na ten przykład przyzwyczajenie mojej byłej szefowej do przychodzenia siódma punkt. Dzięki temu juz po pół roku tresury zacząłem wstawać na dyżurze za kwadrans siódma, sprzątać dyżurkę i wykonywać rytuał odszczecinowywujący zanim powiemy sobie „dzień dobry”. Drugi jej zwyczaj - mówię tu o opierdalaniu wszytkich na powitanie - juz taki miły nie był. Co robić. Jednak gdy chirurg się zatnie na jakowymś swoim widzimisiu... Łomatko.

Patrzę ja ostatnio na liste, a tam pryszcz na dupsku do wycięcia. Zwany naukowo „pilonidal cyst”. Wrażliwym oszczędzę opisów, jak kto ciekaw, wikipedia posiada krótki opis kto i co zacz. I oczywiście, zgodnie ze zwyczajem tegoż właśnie krajczego, pozycja do zabiegu jest na brzuchu. Ja nic nie mówie. Rozumiem - laminektomia. Nefrektomia. Czy co tam jeszcze rzeźnicy przez plecy wyrzynaja. Ale żeby do pryszczydła na dupsku wyczyniać takie jaja? Toż intubowac trzeba, obracać do góry nogami, z narażaniem pacjenta na wszelkie problemy z tym związane... W dodatku nie mogę takiego delikwenta budzić z ostatnim szwem - bo go najpierw musze obrócić z powrotem na plecy, a dopiero potem trucizny wyłączyć... Jako że mój gulomierz wskazał 3/10, polazłem do mojego sympatycznego kolegi i dawaj go przekonywać że może jednak zrobimy to w pozycji bocznej. Nóżki się zegnie. Pośladki pieknie sie rozlezą i dostep do miejsca operacji będzie lepszy. Tyle że zamiast na stojąco, będzie sobie siedział. Co w sumie tez na plus można zaliczyć. Trwało to chwilę - i w końcu sie zgodził. Polazłem zadowolony do kantorka tylko po to, żeby 10 minut poźniej zagotować - tu gulomierz wskazał już 8/10 - bo mi pielęgniarka powiedziała że jednak się rozmyślił.

Nie - to nie. Rura, salto-mortadele, zabezpieczenie punktów i obszarów wrażliwych - po czym okazało się że w tej pozycji nie widać tej cholernej cysty. Wydawało mi się, że nie trzeba być Einstein’em do załapania idei, że jak się coś operuje w dupie to należy miło pośladki wypiąć - a nie ściskać...

Efekt? Plan: 40 minut, razem z czasem tzw. anestezjologicznym. Co raczej powinien byc zwany czasem pozachirurgicznym, bo w tym się mieści nie tylko moja procedura, ale też przygotowanie pacjenta, z myciem włącznie. A w rzeczywistości wszystko zajęło prawie półtorej godziny. Można w tym czasie wstawić implant stawu biodrowego...

A co się naklął że źle widać...

W sumie to Bogu powinienem dziękować, że się na moją modyfikację namówic nie dał - bo teraz pomstować nie ma na kogo.

wtorek, 27 kwietnia 2010

Myślenie magiczne

Że sie wszystko trafic może - wiadomo. Że sie trafia - co robić. Ale jak tu przesądnym nie być, gdy większość problemów i problemików trafia się w piątek po południu? Człowiek by chciał do domu jechać, wypić szklaneczkę odstresowywacza - chyba że jest bardzo zestresowan, to dwie - i oddać się słodkiemu lenistwu. Albo, ulegając mojemu ostatniemu szaleństwu, pojechac na dżima, wepchać słuchawki w uszy i przy leniwie nucącej Norah Jones wyrwać ostatnie rzężenie z płuc.

Tu ciekawostka - nie wiedziałem że podczas długotrwałego, ekstremalnego - 95-97% HRmax - wysiłku, wydziela sie tyle endorfin... To by tłumaczyło poniekąd wzrok rozmazany i dziwny wyraz twarzy u biegaczy na mecie.
Przy moim HRmax 184/min wystarczyło 36 minut, gdzie wkręciłem 170/min na starcie i doszedłem do maxa na finiszu. Przedziwne uczucie.


Dawno temu jakis nawiedzony socjolog wykonał ciężką pracę, która miała wykazać, która z grup zawodowych ma najwyższy współczynnik tzw. myślenia magicznego. Czyli, tłumacząc z polskiego na nasze: gdzie kryją się największe pokłady kołtuństwa. I tu dzonk był dość dramatyczny, mianowicie anestezjolodzy okazali się być ludźmi najbardziej wrażliwymi na piątek, cyfrę 13 - nie daj Panie koniugacji - drabiny, czarne koty i brak szczęśliwych majtek w groszki. Niebieskie. Z czego wniosek poboczny mozna wysnuć, coby zapytać anestezjologa kiedy najlepiej by było przyjść do zabiegu - i czy przypadkiem nie przynieśc mu czegoś. Jak wyżej wspomnianych majtek, szczęśliwego misia - pluszaka, czy flaszkę 18 letniego Bushmill’a laleczkę woodoo, do złudzenia przypominającą operującego chirurga.

To ostatnie jedynie w celu wbijania szpilki w dup pośladek, gdy zaczyna opowiadać świńskie dowcipy, pacjenta zaniedbując i operatywę przedłużając.

Rzecz jasna piątek ostatni nadszedł - pacjent sie znieczulił - i w wybudzalni wyć zaczał straszliwie. Jak to chłop, któremu hemoroida wycięli. Na nic nie zdały się moje czary mary - mimo wysycenia krwi truciznami pospolitymi, dalej syczał, prychał, prężył sie dzielnie i oczy wywracał. Zgłaszając na skali 1-10 ból w granicach ośmiu. Zamajaczyło mi znów przed oczami widmo ponure transferu do zaprzyjaźnionego szpitala - przyjaźń ta ma wiele wspólnego z relacja w czterdzielstoletnim związku, mówię tu o waleniu drewnianą kopyścią po głowie i wyrzucaniu interlokutorowi, że niecnotliwy był jak przysięgę na wierność składał - ale tu znów kolejna prawda życiowa wyszła na jaw, że do tanga trzeba dwojga. Czyli prócz pacjenta wrażliwca potrzebna jest pielęgniarka z sercem na dłoni, co to go morfiną otruje (rękami anestezjologa to czyniąc, rzecz jasna) a następnie ku transferowi przeć będzie. Bo jak nie - to sie pacjent dowie że wybór ma prosty: spanko w domu, we własnym łóżeczku albo zatłoczoną salę na IT, gdzie ludzie umieraja.

I poszedł do domu.

Dobra pielęgniarka to skarb.

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Smerfetka

Jak sie trafi - nie ma przebacz...

Z niejakim zdziwieniem zauwazylem ostatnio ze miast jednej mamy dwie listy stomatologiczne. Nowa chirurg szczekowa - czy jak sie to poprawnie odmienia w polskiej gramatyce - nawiedzila nasz przytulny przybytek.

Nowe miejsce pracy niesie ze soba stresy, ktore jedni lubia a inni nie. Osobiscie lubie ten szmer w mozgu, gdy adrenalina przyspiesza krazenie. Nieco. Ale tez sa ludzie ktorzy stabilizacje cenia ponad wszystko, a konfrontacje z nowymi wspolpracownikami traktuja jako dopust bozy. I tu moze byc róznie. Mozemy trafic na takiego co to bedzie stres kompensowal marsowa mina i podejsciem niedostepnym. Moze sie trafic wrzaskun pospolity albo panikarz roztrzesiony. Ale to wszystko blednie w obliczu "swojego chlopa". I to niezaleznie jakiej ten chlop jest plci...

Wpadnie taki, smiech rubaszny wokolo rozsiewa, w plecy klepnie, trzy dowcipy opowie, z czego dwa swinskie a trzeci w ogole nie do powtorzenia, wszedzie go pelno, wszystko widzial, wszedzie chleb jadl... o piwie nie wspominajac... Jak sie do tego dolozy powierzchownosc nienajpiekniejsza i gracje smerfetki - rysuje sie mroczne widmo katastrofy...

Najlepsze na koniec - dziewcze bez pardonu wlomotalo w pacjenta dawke usypiaczy potrzebna do wykonania lewatywy u slonicy Kasia w zoo krakowskim, a nastepnie, zupelnie nie zrazone wytrzeszczem konkretnym personelu, zapodalo z usmiechem ze normalnie daje dwa razy wiecej.

Powiedzialem ze nie ma sprawy - moze dawac ile chce - ale sama im potem zorganizuje transport na intensywny nadzor. Bo ja pacjenta po wiadrze midazolamu do domu nie wypuszcze...

Modlitwa za oszolomow:

Panie Boze.
Miej ich wszystkich w opiece.
I trzymaj jak najdalej ode mnie.
Amen.

czwartek, 22 kwietnia 2010

Języki obce

Przyszło razu pewnego dziewcze całkiem młode coby sobie zęby rwać w ogólnym. I nie bylo by w tym nic dziwnego gdyby nie fakt że przyjechało z Etiopii. More or less. O ile miejsce urodzenia nie jest jakowąś poważną przeszkodą, o tyle skutki przetrwałe próby zbudowania Wieży Babel jak najbardziej. Dziewczę w lengłidżu nie mówiło ani dudu. Nadszedł tłumacz z odsieczą - po 30 funciszy za godzinę pracy polskiej* - tylko po to by przetłumaczyć że dziewczę żume guło z rana. Wybuchła wojna anestezjologiczno-nurska w której okazało się, że mowy nie ma żebym przeforsował swoje zdanie. I co z tego, żem był ją gotów po tej cholernej gumie znieczulić - dla porządku wspomnijmy ze to było dobrych kilka godzin przed zabiegiem - skoro żadna nursa nie chciała podjąć współpracy, Świętymi Wersetami z Gajdlajnsa dziarsko wymachując? I dziewczę sobie poszło do domu rozważyć dylemat gumowo-anestezjologiczny.

Przyszła dzisiaj powtórnie. Z tym samym tłumaczem. Tu muszę przyznać że mi się podczas pracy z nim przypomniał kawałek z "Lost in translation" (rewelacyjny Murray i piekna Johansson). Japoński reżyser trzyminutowej reklamówki z patosem i zadęciem tłumaczy coś po japońsku, po czym tłumaczka mówi do Murray'a: "Prosi by mógł pan trzymać głowię nieco bardziej w lewo". Tyle że u nas działało to w drugą stronę. Przetłumaczenie prostego pytania "Czy bierze pani jakoweś leki" zajęło facetowi dobre trzy minuty właśnie, ta mu odpowiedziała równie kwieciście, po czym przygotowany na spisanie epistoły 17 leków usłyszałem, że nie. Nie zażywa niczego.

W końcu poleźliśmy do anestezjologicznego, tłumacz za nami. Dziewczę szlafrok zdjęło, zostajac w niebieskiej fizolinie. I tak se pomyślałem po góralsku - a do pola. Poprosiłem tłumacza coby dziewczęciu przetłumaczył, że jak maskę przyłoże jej do twarzy to ma zipnać głęboko parę razy i wywaliłem go za drzwi. Nie będzie mi się tu Etiopczyk ślinił.

Co prawda miałem potem pewien problem z translacją, alem sobie przypomniał szkołę Szamana: wziąłem wenflonik, pokazałem na niego, na rękę i rzekłem "to tu". Ze zdziwieniem zauważyłem że nie tylko na Japonki ale też i na Etiopki działa. Podłączyłem wszystko, kciuk w górę i "łokej". Znowu się uśmiechnęła. Ja to jestem przystojny, jak rodzić pragne. Albo mój góralski akcent tak na kobiety działa. Po czym chciałem jeszcze ją uświadomić że może być jej w rączke ziazi ("Tu ała") alem nie zdążył bo ją koktajl Majkela Dżeksona wymiótł z powierzchni Ziemi. Gdzieś w kierunku Marsa.

W sumie powinienem zakosić przynajmniej trzy dychy. Plus dwadzieścia procent dla Szamana na tantiemy...
----------
*Czy się tłumaczy czy sie leży - 30 funciszy na godzine sie należy.

środa, 21 kwietnia 2010

Organizacja pracy

Jukejski system posiada kilka ciekawych odrębności - a w zasadzie osobliwości, chciało by sie rzec - które polskiemu doktorowi fundują opad szczęki. Jednym z takich właśnie dziwolągów jest pielęgniarka specjalistyczna. Dokonując wiwisekcji, nalezy oprzeć sie na jakowymś zdefiniowanym osobniku - zaanektujemy do celów badawczych nursa gastroenteroskopowego.

Nurs takowy wykonuje zabiegi endoskopii całkowicie samodzielnie. Pacjentów sobie bada, kwalifikuje, przygotowuje do zabiegu - w jego czasie sedację podaje, pobiera wycinki, opisuje - i nagrywa - całość procedury, po czym wysyła wszystko zgrabnie do dżipa celem dalszej obróbki.

Czyli w zasadzie jest to doktor - tylko że sie nazywa niedoktor. Choć to do końca tez nie jest prawda bo ją tytułuja wszyscy Mrs - pamietajmy o wywodzie Szamana o zwiazku chirurgów z kasta golibrodów; wiec: Mr albo Mrs a nie Dr - czyli na pierwszy rzut oka trudno odróznić ki zacz.

Jednakowoż ustawodawca brytyjski popadł w pewnego rodzaju schizofrenię decyzyjna, bo dajac uprawnienia lekarskie pielegniarce co do, zarówno, wykonywania zabiegu jak i postawienia diagnozy, nie udzielił jej błogosławieństwa na przepisywanie, zlecanie i samodzielnie podawanie leków...

Paranoja do sześcianu.

W zwiazku z powyższym anestezjolog - żeby o chwalipictwo nie być posądzonym, nie powiem kto - przepisuje tabletki na sranie, proszki na przeczyszczenie a nawet ordynarną lewatywę. Do tego autoryzuje użycie leków sedacyjnych - pomijam midazolam - ale fentanyl też tu się mieści...

Pikanterii zabawie dodaje fakt że w zasadzie każdy taki nurs posiada swojego konsultanta co to go nadzoruje. Radą służy. I przepisuje leki. Ale niestety tylko na papierze. Bo jak co do czego dochodzi, znowu słysze Abi, się byś tu podpisał...

Chyba sobie każę taką kartkę informacyjną dla pacjentów wydrukować:
"Sennakotu 4 tabletki i Picolaxu dwie saszetki - zmieszać, połknąć, popić. Do toalety biec, nie zwlekając.
Życząc miłego i owocnego srywania
Twój Konsultant Anestezjolog"

wtorek, 20 kwietnia 2010

Wulkaniku (wulkanu: specjalnie dla Lavinki ;) część dalsza...

Pandemonium część dalsza - czyli nuda. Nasz ortopeda dalej na Karaibach umartwia się z Tequila Sunrise w dłoni, z żalu wielkiego opalając sie leniwie, więc pacjenci poszli precz. Manago włosy rwie wirtualnie, ja mam luz realny. Ot, życie. Ktoś musi nie spać żeby spać mógł ktoś.

Radość z odblokowanych lotnisk nie trwała długo. Miało byc lepiej - a w Newcastlu wylądował jeden samolot z Aberdeen. Północna Irlandia zamyka się o 13, razem z Glasgow. Frankfurt właśnie stanął - skasowane są wszystkie loty za wyjątkiem pięciu. Jakoś - tak - wewnętrznie - jak sobie pomyślę że miałbym lecieć jednym z pięciu na 100 samolotów które zdecydowały się walczyć z Klejową Armata Lepaga to mam ciarki na plecach... Szczerze powiedziawszy - czy jednak nie lepiej sraczki dostać, w toalecie sie fortyfikując, niż zafundowac sobie kilka godzin ciągłego stresu pt. spadnie/nie spadnie? Toż to nawet zdrowi mogą paść na zawał... Dymy siwe doszły do Kanady, a odpryski do Japoni. Odpryski kryzysu branży lotniczej - cos tam nie doleciało z UK do Nissana i musieli produkcję wstrzymać.

Za to w piątek - lista odróbkowa. Zabukowało się nam 11 - słownie jedenaście - procedur w ogólnym. Kolorowy zawrót głowy... Może cześc z nich dalej na Kanarach siedzi ;)

Pandemonium

Wszystko się toczy ścieżka dobrze znaną. Rano wstajemy do pracy, szef nas wnerwia jak zwykle, kawę pijemy jak zwykle, sklep stoi gdzie stał, zakupy zrobimy - w domu wszystko po staremu... największy problem to korki na ulicach, największa fluktuacja w ilości kaw wypitych. Stąd każda pierdoła urasta do rangi problemu. Krew nam burzy to ze zajechał nam ktoś drogę, że w sklepie kolejka, ze dziecko pałę przyniosło ze szkoły...

Nagle okazuje się że wulkan, położony na Bóg-wie-gdzie położonej wyspie wywraca wszystko do góry.

W pracy nastało pandemonium. Jeden chirurg utknął w Austrii, drugi w Hiszpanii, trzeci na Karaibach. W sumie ten ostatni może o sobie myśleć "farciarz" - Karaiby są tanie, a okoliczności przyrody... Ech. Niektórym się w życiu powodzi. Dodatkowo zdechła wentylacja, więc lista spóźniła się o dwie godziny oraz ktoś pomieszał listę i pacjent uczulony na lateks wylądował na końcu kolejki.

Zastanawiam się czy to też wpływ wulkany czy jednak burdelnictwo pospolite...

W końcu jakoś się wszystko poukładało - dziadek co straszył że się nie obudzi, oczy otworzył, uczulona na lateks przeżyła, a ostatnia na liście, 80 letnia pacjentka dała się przekonać żeby stopę w miejscowym zerżnąć. Co prawda potem mi się Zuzanna pytała czemu ją uszkodzeniem mózgu straszyłem - ale to chyba zazgrzytało lost in translation. Bom jej tylko powiedział że ma szansę mała niepamiętania gdzie wieczorem zęby zostawiła...

Sklep stoi jak stał. Praca się nie zmieniła. Ale miejsca na prom do UK wyprzedane są na dwa tygodnie naprzód. Miejsca w Eurostr'ze tak samo. Brytyjska marynarka będzie przewozić awaryjnie turystów z Hiszpanii i Francji. Nawet jeden z dziennikarzy chciał się dowiedzieć czy podwodnych też użyją - bo to jego marzenie życia jest - przepłynąć się taka łódka - więc on gotów kajakiem do Francji popłynąć by wrócić yellow submarine...

Wystarczył jeden maluśki wulkanik.
Może za ten lateks trudno go winić - ale reszta to jego sprawka.

Rację miał kiedyś Szaman, pisząc żeśmy są jako ta mucha na końskim zadzie. Zapomniał tylko napisać że ta mucha jest okrutnie zarozumiała.

niedziela, 18 kwietnia 2010

M.A.S.H



Historię chyba znają wszyscy. Amerykański szpital wojskowy w Korei. Sokole Oko oraz jego dwóch kolegów po fachu, chirurdzy, rozpoczynają swoją służbę. Historie z sali operacyjnej są przeplatane historiami szaleństw którym po pracy oddaje się cały personel.

Dość ciekawe studium postaw psychopatologicznych lekarzy. Mieszanka zaangażowania w pracę, nieustającego stresu, wiary we własne możliwości i płynące stąd poczucie niejakiej bezkarności, próba ochrony przed wypaleniem zawodowym. Interesujące. Jednak jako komedia się nie sprawdza. Chyba odzwyczaiłem się od od tego typu narracji.

Mimo wszystko, z podanych wyżej przyczyn, polecam.

Tak na marginesie: serial był chyba bardziej komediowy. Choć już bez Donalda Sutherlanda w roli Sokolego Oka...

sobota, 17 kwietnia 2010

Summa summarum

Pan Prezydent został pochowany w mieście, z którego Honorowego Obywatelstwa zrezygnował, gdyż ta inicjatywa PiS-u spotkała się w Krakowie ze zdecydowanym protestem mieszkańców.

Gratuluje wszystkim, próbującym znaleźć jakiekolwiek sensowne wyjaśnienie zaistniałej sytuacji.

abnegat

PS.Jeżeli ktoś chciałby mi tłumaczyć że wyrzucanie PiSowczykom pochowania Pana Prezydenta w (...)możliwie najlepszym miejscem pochówku jakie udało się załatwić, jest mniej więcej tak samo podłe jak zarzucanie rodzinie zmarłej babci, że zamiast pochować pod płotem wywalczyła u proboszcza lepsze miejsce przy kaplicy. A już zupełnie żałosnym prostactwem wobec ludzi pogrążonych w żałobie jest indagowanie ich jeszcze przed pogrzebem jak się udało to miejsce załatwić... et cetera, ad mortem defecatam - uprzejmie informuje że jestem anestezjologiem a nie psychiatrą.

Gdyby jeszcze ktokolwiek chciałby polemizować, uprzejmie informuje ze oczekiwałem godnego, stonowanego, pełnego szacunku dla Głowy Państwa pochówku w Warszawie.

Zamiast tego wyszła - farsa.

Bóg mi świadkiem - polityką się brzydzę.

Politykami również.

środa, 14 kwietnia 2010

Kraj równych ludzi

Rozumiem - tragedia. Rozumiem - śmierć bliskich. Empatia mnie w środku ściska, zawsze. Ale czy coś się komuś z tego dobrobytu we łbie nie poprzestawiało?

Kiedy 1 czerwca zeszłego roku 228 osób zginęło w odmętach Atlantyku - dzieci, kobiety, ludzie różnych narodowości - jakoś nikt o żałobie nie pisał, kondolencji nie składał. Za skurwysyna jasnego nie przypominam sobie żeby ktokolwiek kwiaty w brazylijskich, francuskich czy niemieckich barwach narodowych kupował i przed ambasadami układał w stosy.

Niedawno bandyci, bodajże w Meksyku, waląc bez opamiętania z broni maszynowej, rozstrzelali - nie, ZAMORDOWALI - cały autobus dzieci. I też jakoś sobie nie przypominam słów współczucia polskich elit politycznych czy umysłowych. Żadne ONZ nie wysłało obserwatorów. Pies z kulawa noga się nie zainteresował. Informacja spadła z newsów po 24 godzinach.

Czy ktoś by mi mógł, do ciężkiej cholery powiedzieć - co to za pomysł jest żeby Ś.P Prezydenta chować na Wawelu? Jeżeli z takiej że był prezydentem, to uprzejmie oczekuje że w stosownym czasie spoczną tam Panowie Jaruzelski, Wałęsa i Kwaśniewski. Czego im broń Boże nie życzę, pogrzebu przedwczesnego znaczy, ale miejsca spoczynku to i owszem.

Czym się niby nasz były Prezydent zasłużył żeby na Wawelu spocząć?

Że w katastrofie zginął? W tym kraju masa ludzi w katastrofach zginęła i nikt ich na Wawel nie ciągnął. A prezydentem był w mojej ocenie beznadziejnym.

Kiedyś, dawno temu, Zakopianką szalał samochód z posłami. Wiem co mówię, bo mój przyjaciel dobry powiedział, cytuję: "Zapierdalałem za straceńcem bo chciałem zobaczyć ładny wypadek. Alem się nie był w stanie za nim utrzymać". Koniec cytatu. Dodam uprzejmie że kolega był samobójca poruszającym się BMW 320. I NIE BYŁ W STANIE SIĘ UTRZYMAĆ ZA BUSEM. Na Zakopiance. Gdzie bus wyprzedzał na trzeciego, na ślepych zakrętach, grzejąc ile fabryka dała. Koniec tej opowieści jest straszny: zginęli ludzie. A potem nastąpiła farsa. Bo na poboczu, w miejscu gdzie zginęli, stanął pomnik. Piękny, murowany, z metalowym cusiem do skoczni narciarskiej podobnym na wierzchu, żeby pamięć ludzka o tragedii przetrwała. Nasze pogotowie w tym czasie jeździło dwudziestoletnimi rozwalającymi się samochodami, z przebiegiem sięgającym 400 tys. I nie było skąd pieniędzy wziąć na sprzęt. Na nic. Nie było defibrylatora, monitorów, desek, kołnierzy... Szyny Kramera i "trójca". A pomnik ponoć kosztował podatników dwa miliony. Ponoć. Nie wiadomo po co postawiony - bo zasługi w jeżdżeniu z kierowcą-samobójcą nie widzę.

Kraj równych i równiejszych.

Co tam Wawel.

Mauzoleum postawmy. Zaraz po koronacji. Beatyfikacji. I kanonizacji.

PS. A to rozwaliło mnie zupełnie - i doszczętnie. Katolicyzm polski w całej krasie.

wtorek, 13 kwietnia 2010

Jak robić kasę

W sumie jest to bardziej niż proste - należy posiąść coś czego pożądają inni - a następnie sprzedawać toto za gruba kasę. Im towar bardziej deficytowy, tym bardziej pożądany, ergo - droższy. a jakiż to towar jest teraz najbardziej poszukiwanym wśród braci anestezjologicznej? Ultrasound Guided Regional Anaesthesia. Czyli z polskiego na nasze tłumacząc wbijanie igieł różnych i przeróżnych pod kontrola USG. Okazało się bowiem że o wiele przyjemniej jest w pacjenta igły wbijać jak się wie w co te igły się wraża. I tu świat jak zwykle podzielił się na cwaniaków co szybko podłapali temat, opracowali materiały i zarabiają kasę oraz na tych co jak zwykle w ogonie kasę płacić muszą.

Co robić.

Kursik bardzo przyjemny, grupki czteroosobowe, stacje przygotowane pod kątem wszystkich możliwych nerwów i bloków. W dodatku na pozorantów - wolontariuszy wzięli studentki drugiego roku medycyny (choć jedna, łeb bym dał sobie urwać, może i z drugiego roku, ale liceum...) - więc mimo jedenastu godzin zajęć anestezjologiczna banda potulnie łazi i w różne miejsca sondy przykłada. A szczególnie męska część tej bandy.

Dodatkowo walorów przydają piękne okoliczności przyrody, jako że zajęcia odbywają się w nowym i przyjemnym Queen Campus w Stockton-on-Tees .

Jutro druga cześć. Na szczęście tylko dziesięć godzin - to może się człowiek w spokoju wieczorem winka napije. Dziecko mi się urodziło to jest okazja.

...?...

Nniee, to co czternaście lat temu... Dziecko jest dziecko - wypić zawsze można.

czwartek, 8 kwietnia 2010

Wiosna

Powietrze pachnie inaczej.
Słońce świeci inaczej.
Nawet chirurg się do mnie dzisiaj uśmiechnął - zagadując ludzkim głosem. Znak to widomy ze wiosna na wyspy nadeszła. Zimna, mokra - ale jest. Z żonkilami zasadzonymi wokoło, które wypierają pomału krokusy.



...maaaaam jeszcze wina łyk
i pije go już dziś....


A tutaj śliczna Norah i prawie-że-nóweczka "Rasing for chasing pirates"

środa, 7 kwietnia 2010

I po Świętach

Kultywowanie życia rodzinnego w czasach internetu podłączonego literalnie do wszystkiego jest trudne. Wszystkie te iPody, X-boxy, Freesaty i PeCety bez większego wysiłku wygrywają z układaniem puzzli czy malowaniem jajek. Kurzych.

Ostatnim hitem jest program na iPoda, który to ma nam umilić czas przebywania w Świątyni Dumania. Czy jak tam inaczej nazwać sracz. Mianowicie po odpaleniu programiku wchodzimy na czat, gdzie tysiące podobnych nam nieszczęśników wymienia się poglądami w trakcie defekacji.

Ta cywilizacja musi upaść.


Jednak w Święta należy podjąć Wysiłek. Który odpłacił nam za poniesiony Trud - zasiedliśmy w końcu przed telewizornią coby wspólnie ponapawać się 10 muzą.

Na pierwszy ogień poszedł "The Prestige".



Doskonałe role Hugh Jackman'a i Christiana Bale (jakoś tak nieprzeciętnie go lubię od czasu Equilibrium), którzy, opętani obsesją udowodnienia który z nich jest lepszym magikiem, posuwają swoją wojnę o jeden most za daleko. Jeżeli do tego doda się Scarlett Johanson - która na mnie działa subpercepcyjnie, bo sam nie wiem czemu, a podoba mi się okrutnie - oraz Michael'a Caine'a, wyjdzie nam mieszanka doskonała. Dodatkowym smaczkiem jest rola Davida Bowie jako profesora Tesla. Panowie magicy będą coraz bardziej dożarci w swojej walce o prymat, piękna Scarlett kusić będzie wdziękami swemi, a my z niepokojem odkrywać zaczniemy coraz bardziej zakręcona historię.

Podbudowani miłymi wrażeniami, po obowiązkowej trzydziestominutowej przerwie, zasiedliśmy do "New moon" czyli drugiej części tasiemca o pijawkach.



Musze przyznać że czegoś takiego w życiu nie widziałem. Produkcja pobiła Harrego Pottera głębokością wielowymiarowej analizy charakterów głównych bohaterów, "Trędowatą" realistycznym podejściem do życia a "Skarb Narodów" z Kejdżem jest tandetą w porównaniu z wartościami demokracji zaprezentowanej w jednej z ostatnich scen filmu.
W skrócie można by streścić rzecz następująco: wampir ma wyrzuty bo panienka chce być nieśmiertelna - a on wie co to za ból. Ostatecznie w przeszłości jego też ktoś tam użarł. Miotany miłością i konfliktem serologicznym, nie wiedząc co z nieszczęśnica począć - czy ją zeżreć czy raczej spłodzić małe pijawki - idzie w dal sina. Żeby było romantycznie, zamieszkuje w pokoju z widokiem na pomnik Cristo Redentor, któren to, jak ogólnie wiadomo, króluje nad Rio de Janeiro. Muszę przyznać że słyszałem o zapotrzebowaniu na trumny, olejki do opalania z PDF 100 i filtry tłumiące skutecznie wszelkie zapachy - ze szczególnym uwzględnieniem baraniny z czosneczkiem - ale żeby wampiry miały jakoweś inklinacje w kierunku Chrześcijanizmu... Odebrało mi mowę. Porzucona panienka, będąc na ciężkim głodzie endorfinowym, zaczyna mieszać we łbie biednemu mięśniakowi z rezerwatu, który - zupełnie nieprawdopodobne - jest wilkołakiem. Najwyraźniej nasza milusińska musiała mieć coś z pudla, bo uczucie wybucha nam tu gwałtownie choć wyraźnie jednostronnie. Znak to widomy że krwiopijca jaja sobie jeno robił i do nieszczęsnej przekąski powróci. Panienka, jak to każda istota ludzka mająca ciężki niedobór środków uzależniających, zamienia sobie uzależnienie endorfinowe na adrenalinowe. Jeździ motorem, rozwalając sobie pusty łeb i skacze z klifów coby swe ciało młode a dziewicze nieco ochłodzić. W końcu dochodzimy do grande finale który jest tak głupi, że nawet mój czternastoletni młodzian nie zdzierżył i poszedł robić kanapki. Zaczyna mi się podobać jego gust. Ostatecznie krwiopijca (to po śmierci w Harrym Potterze tak mu się porobiło?) wraca a psowaty dostaje kosza i ze skowytem uchodzi w dal sina. Czego nie rozumiem, tego skowytu, bo ostatecznie zawsze ma możliwość przygruchania sobie jakiejś miłej jamniczki i doczekania miotu które będzie przynajmniej miało w czaszce coś ponad sznurek do przytrzymywania uszu.
Gdyby ktoś tego nie widział, to mu serdecznie gratuluję i zachęcam do pozostania w tym stanie. Unikać jak ostatniej zarazy.

Jako że młodzież polazła sobie w cholerę, zdruzgotana filozoficzną głębią produkcji z Hoolyy-Woodoo, po krótkiej naradzie odpaliliśmy stare kino z Catherine Deneuve. "Belle de jour" czyli "Piękność dnia".
W skrócie jest to historia całkowicie chybionego małżeństwa. Panienka wydaje się za chłopa chyba dla pieniędzy, bo sypiać z nim nie może. Trzęsie ją obrzydzenie i ogólna niemoc. Z tej niemocy - a po części z nudów - targana pożądaniem mrocznym, miast powiedzieć chłopu że do seksu potrzebuje bata i przyjemnego w dotyku lateksu, lezie do burdelu gdzie odnajduje swoje prawdziwe ja. Co doprowadzi do seksu z facetem ze złotymi zębami i sparaliżowania jej męża po strzelaninie ze wspomnianym złotozębym. Fine.

Do tej pory mam opad szczęki.

Nie mam bladego pojęcia dlaczego film ten wzbudza u krytyków oraz widzów zachwyt szczery. Jest płaski jak naleśnik i nudny jak flaki z olejem. Wszelkie pienia nad Bunelem, któren to niby odkrywać ma mroczne tajemnice ludzkiej duszy, są dla mnie pianiem kastratów - jak ktoś nie wie co ludziom po łbie chodzi i co potrafi im się z seksem skojarzyć, niech sięgnie po Markiza de Sade. "Justyna, czyli historia cnoty uciśnionej" na ten przykład. Facet w XVIII wieku opisywał sodomię z gomorią, a tu nagle Catherine pokazała nagie pośladki i wielkie halo. Bo niby ta jej mroczna natura to wizja jak ją stangreci chędożą w parku, po wcześniejszym solidnym wybatożeniu. Mamusiu... Do tego ten nieszczęsny kochanek ze złotymi zębami i dziurawą skarpetką. Też mi metafora.



Jedyne pytanie które w zasadzie mi się kołacze po głowie po oglądnięciu tej ramotki to czemu reżyser postrzelił i sparaliżował Bogu ducha winnego chirurga. Kryptoanestezjolog?

---------
PS. Dziękuję za wszystkie życzenia :)

sobota, 3 kwietnia 2010

Świątecznie

Kurczaczkowo - i tenisowo :)



Dużo wody w poniedziałek.

piątek, 2 kwietnia 2010

czwartek, 1 kwietnia 2010

Genotyp igłofobii

Ból - wiadomo. Dobry jest. Ostrzega o niebezpieczeństwie czającym się wewnątrz - czy nadchodzącym z zewnątrz. Uczy że robienie sobie ziazi jest niedobre. Co prawda Heller w "Paragrafie" postulował wstawienie w czoło czerwonej diody jako bardziej ludzkiej i mniej upierdliwej od oryginalnej, ale wylazł z niego humanistyczny optymista. Czy raczej optymistyczny humanista. Mianowicie patrząc na ilość zaćwiekowanych osobników, co to w dupie mając sygnały ostrzegawcze organizmu kaleczą się gdzie i jak popadnie, myślę że nawet ból nie jest w stanie uchronić człowieka przed zachowaniem autodestrukcyjnym. Biedną diodkę zalepiło by się plasterkiem czy gumą do żucia i tyle by było z niej pożytku.

Ostatnio widziałem szczyt mody gwoździkowej - mianowicie baba przyszła z wharatanym bretnalem w mostek. Co prawda rzeczony bretnal był malutki i główkę miał diamentową - ale jednak. Myślę że dożyję czasów gdy CT mózgu nie da się wykonać z powodu tkwiących w nim gwoździ. Przy tej wizji kółko w nosie wydaje się być nobliwym dodatkiem do spinki w krawacie.

Jako że gwoździe widziałem już wbite w nos, język, pępek, wargi, nie tylko te na twarzy, napletek, worek mosznowy, łechtaczkę, sutki - uprzejmie informuję chcących torować nowe ścieżki że jeszcze nie widziałem nikogo, kto wbiłby sobie gwoździa literalnie w dupę. Co mnie poniekąd zdumiewa - bo jak wszędzie to czemu nie tam?


Nieodmiennie - a im jestem starszy tym bardziej mi się ten objaw nasila - zadziwiają mnie różnice pomiędzy Płcią Piękną a brzydką. Nie mówię tu Broń Boże o biuście - po ostatnich wygłupach dostałem embargo - póki co skupimy się na zdecydowanie innych aspektach. Jedną z takich różnic jest wrażliwość na ból oraz widok krwi.

W skali roku może się trafi jedna, góra dwie przedstawicielki, które na igłę reagują zimnymi potami. Brzydale natomiast prezentują pełny zespół wazowagalny przynajmniej ze dwa razy dziennie, co szczególnie ciekawe - również ci co są wytatuowani z włosami włącznie. Jako że mi dzisiaj jeden taki wywinął orła, a potem rzecz jasna próbował zwalić swoje męskie zachowanie na wpływ trucizn odwracalnych com mu je podał, wyjaśniłem mu swoja teorię ewolucji igłofobii.

Mianowicie wszystkie te chłopy twarde, co to krwi się nie bały, w czasach pradawnych wojen rzucały się na siebie i wrażając sobie żelazo gdzie popadnie, katrupiły do ostatniego tchu. Przeżywali tylko Ci którzy przed bitwą zesrali się ze strachu, bądź ordynarnie krew im z mózgu odpłynęła w buty. I tylko te sieroty przekazały swoje geny dalej - stąd dzisiaj 90% chłopów na widok igły zielenieje, osiągając momentalnie 35 tętna i 60/0 mmHg ciśnienia. Co z medycznego na nasze przekłada się na chłopa nieprzytomnego, walącego malowniczo łbem w posadzkę. Szczególna radość mi to sprawia gdy wykonawcą wyżej opisanego salto-mortadele jest osobnik wielki, muskularny, co to tygrysy jada na śniadanie, zapijając spirytusem z gwinta. A na widok igiełki robi mu się bęc...

Przyglądnijmy się kobietom. Ta co na widok krwi była wrażliwa, zazwyczaj zostawała paszą dla drapieżników zaraz po pierwszym porodzie. O pierwszym krwawieniu nie wspominając. Przeżywały tylko te - i przekazywały swoje geny dalej - które zeżreć się nie dały.

Żeby teoria była prawdziwa, gen igłofobii musi być sprzężony z chromosomem Y. Ponoć jest tam tylko 78 genów, ale kto wie. Może się dla jednej - cieniuśkiej, chciało by się rzec - nadwrażliwości miejsce znajdzie?

PS. Kobiety wrażliwe, choć ultrarzadkie, opiszemy genem recesywnym wielopozycyjnym - jak na ten przykład przypadek fiołkowych oczu czy białej skóry albinosów afrykańskich.

środa, 31 marca 2010

Zdecydowanie idą Święta

Święta wielkanocne sie zbliżaja. Widać to po znakach. Góral na ten przykład widzi mnóstwo turystów, co to na kształt dudków po ulicy chodzą, do obłupania gotowi. Ci od ptaków widza bociany a od ryb pstrągi czy inne leszcze. Anestezjolog też ma takie znaki - mianowicie wszyscy i na wyprzódki chca sie zoperować na święta. Najwyraźniej działa tu obciecie stawki godzinowej za L4.

Od rana szaleństwo. Najpierw przylazł artroskopista i zaczął na wyścigi wsadzać ostre narzędzia w kolana. Ciekawe. Zaczęliśmy o 9:15 - a skończyli o 11:15. Czyli jak by nie liczyć, w dwie godziny zaorał pieć kolan. I tak sie zastanawiam jaka jest wartość terapeutyczna takiej procedury. Czy to pomaga? Ortopedzie na stan konta na sto procent, wpadły mi kiedyś w oko listy i mi szczęka spadła. Ale pacjentowi? Ciekawym bardzo. Fakt faktem, nikt tu nie wraca - ale tez dawno temu zostało udowodnione ze chirurg ma dlatego takie wysokie mniemanie o sobie bo nigdy nie reoperuje wlasnych burakow. Z wyjatkiem ostrych, niech bedzie... Z prostego względu - nikt jeszcze nie jest tak głupi zeby iść sie naprawiać do tego samego rzeźnika co sprawę pokpił poprzednim razem.

Po południu przyszedł ortopeda inny, mianowicie od ręki. Bo tu specjalizacja bardzo jest wysoka, jak kto robi kolana to sie łokci nie chyta. Niedługo faktycvznie dojdzie do wyodrębnienia na Wyspach Specjalisty Od Płucka Prawego Dziecka Małego. I tu zaczyna byc dość istotnym pytanie: po ka k.ichę przez sześć lat wpier.naumiać się różnych rzeczy z wszystkich gałęzi medycyny skoro w przyszłej pracy wykorzystuje taki jedynie anatomię jednej kończyny... Toż naumieć go tej anatomii można w rok - niech będzie że z technikami operacyjnymi trzy, do tego farmakologia, żeby pacjenta nie otruł na śmierć lignokainą i do roboty. Co że śmieszne? Przecież juz taki jeden wydział mamy. Stomatologia dokładnie i jedynie naucza jak sie leczy zęby. Pozostałe przedmioty dołożono żeby było trudniej. To czemu nie zrobić Extremitologii? Z rozbiciem na kończyne górną i dolną? Czy innej, wycinkowej, ale specjalistycznej dziedziny?

Najciekawsze jest na Wyspach to, że raz straconych umiejętności nie można odzyskać. Znaczy - teoretycznie niby tak - ale praktycznie za cholerę. Jak to działa? Wyobraźmy sobie chirurga. Który to jest świetnym, wyoperowanym chirurgiem i robił przeróżne zabiegi w brzuchu. Z dobrym skutkiem. Po czym za chlebem wyjechał do Jukeja i zaczął robic przepukliny i obrzynać ciasne napletki. Juz po roku, starając się o inny post, dowie sie że nie ma wystarczającego doświadczenia bo w ostatnich 12 miesiącach nie naprawił nic ponad worki i fiuty. Co prawda może udowodnić że to nieprawda, ale musi dostać się na taki post gdzie będzie to mógł robić. I kwadratowe koło się zamyka. W tym samym czasie przedsiębiorczy dżentelmeni, z zaświadczeniami drukowanymi na Xeroxach w ilościach masowych, dostają najbardziej wymagające pozycje bez mrugnięcia oka. Że co, że po paru miesiącach okazało się że w rzeczy samej jest niewykwalifikowanym matołem? A kogo to obchodzi... Najważniejsze że pensja na konto spływa, a w międzyczasie udało się wykonać kilka operacji, zwiększających szansę na wygranie kolejnego konkursu pieknośći...

Idą Święta. Jak by to powiedziała Galadriela:
I feel it in the air... I feel it in the water... I see it on the theatre’ lists...

wtorek, 30 marca 2010

Kara boska

Jako że więzi rodzinne trza podtrzymywać, zadzwoniłem ostatnio do ancestora celem zebrania wywiadu podstawowego. Co słychać, co widać i jak mu whisky smakowała. Gawędząc sobie leniwie a niezobowiązująco doszliśmy do single malt whisky, po czym padło pytanie co ja teraz preferuję. Odrzekłem zgodnie z prawda że w zasadzie jedyny płyn jaki spożywam to woda mineralna, głównie z bąbelkami. Chwycił się za głowę wstępny (z pierwszej linii) mój i przytoczył pracę wskazującą że trzeźwi umierają wcześniej, w bólach straszliwych - i w dodatku pozbawiają się tej odrobiny przyjemności jaką daje lampeczka na dobranoc. Wytoczyłem działa ostrej trzustki, wątroby marskiej i ogólnego zdziadolenia, alem trafił źle, bo do tej pory w ping-pong'a mnie obija. Coś tam jeszcze marudziłem na temat wpływu zgubnego na wydolność na treningach i w końcu niechętnie przyznałem rację. Impregnacja rzecz podstawowa. O dekalcyfikacji nie wspominając.

Skoro się rzekło a...

Cos nas nosiło na ekstrawagancję kulinarną. Może chińczyk? Albo kuri-tonduri?? Kurczaki z KFC??? W końcu stanęło na krewetkach. W Tesco akurat promocja, worek ćwierć kilowy za 2 funcisze king-size'ów kusił z półki, wiec w koszyczku pięć się znalazło nie wiedzieć kiedy. Zadumaliśmy się nad postacią - wykwintna czy dla ubogich? W końcu stanęło na tej pierwszej, czyli a'la Greg. Pomidorki, bazylia... I tu pojawił mi się przed oczami ancestor mój, z nagana patrząc w oczy - tyle cholesterolu chcesz pan zeżreć? Niczym go nie spłukując?? Toż żyły się zatkają, tętnice takoż - i będziesz waszmość srał pod siebie w kwiecie wieku!!!

Uległem.

Podstępnie wysyłając ASP po białe pieczywo, pognałem do Flacha Bay - co w sumie można by ze słuchu nie tyle przetłumaczyć jako "zatoka flaszkowa" ile "flaszke se kup". Zamarłem. Niestety, wychowanie w PeeReLu lat osiemdziesiątych pozostawiło mi w mózgu skarlały ośrodek decyzyjny. Mianowicie potrafię podjąć decyzję kupić - nie kupić, na przykład jak widzę kostkę masła solonego czy dziesięć rolek papieru toaletowego, to natychmiast kupuję, ale gdy pole wyboru rozszerza się na decyzję "którąż to flaszeczkę z zaprezentowanych tu czterystu dwudziestu chciałbyś kupić, piękny kawalerze?" - głupieję zupełnie.

W końcu sięgnąłem po Pinot'a Grigio, włoskie, bo jakoś mi się dobrze kojarzą i zamarłem nad drugą flaszką. Brać taka samą? A może inną? I - szlag jasny trafił - skusiłem się na Appellation Bordeaux Controlee, co ją jakis matoł wrzucił do win włoskich. Piękna buteleczka, śliczny kolor...

A w środku 13% roztwór wodny alkoholu, zaprawiony cukrem i żółta farbką.

Kara boska za grzechy i kupowanie wina w Tesco...

niedziela, 28 marca 2010

Przerwane objęcia



Almodovar jest dziwny. Dziwność mianowicie polega na opisywaniu historii. Nie ma tu patetycznego rozpoczęcia - rozwinięcia - zakończenia rodem z Hoolywoodoo, nie ma prawd objawionych czy morałów o stylu życia związanego z Coca Cola i gumą do zucia, wspartych nadętą gębą Nikosia Kejdża. Widać wyraźnie że facet w Europie tworzy.

Film opowiada historię miłości - prawdziwej, wielkiej, jedynej. Historię cudu metabolicznego mózgu - gdzie widok drugiej osoby nagle uwalnia w nas kilogramy endorfin, zwalając nas z nóg. Świat się chwieje, w głowie mamy popcorn a w brzuchu motyle. Opisał to bardzo ładnie Mario Puzzo, bodajże w I części "Ojca Chrzestnego": uderzenie pioruna. Niech i tak będzie.

Rolę kochanki gra Penelopa Cruz, ulubiona, jak sam przyznał, aktorka Almodovara. Przyznam się że ma facet gust. Dla obowiązku odnotujmy że jej partnerem jest Lluis Homar. On jest reżyserem, ona kochanką multimilionera, której zamarzyło się zagrać w filmie. Po pierwszym spotkaniu nie maja wątpliwości, są dla siebie stworzeni. Jej kochanek stary sfinansuje jej film. Kochanek nowy da szczęście. Jak łatwo przewidzieć, tarcia i konflikty doprowadzą do la grande finale, którego nie opowiem.

Żeby było śmieszniej, filmem który w filmie Almodovara kręci reżyser-kochanek jest - film Almodovara... Motywy są wyjęte z "Kobiet na skraju załamania nerwowego". Musze przyznać że na trop naprowadziło mnie gazpacho zaprawione tabletkami nasennymi. Ot, jeden ze smaczków filmu.

Więcej nie napiszę - bo się niestety akcja wyda, a szkoda psuć misterną konstrukcję. Lepiej ją zobaczyć.

Zdecydowanie polecam.
Szarlotka z lodami waniliowymi.

sobota, 27 marca 2010

Cech rzemiosł różnych

Piątek. Koniec tygodnia, weekend nadchodzi, budzą się chęci dziwne na szaleństwa sobotniej nocy i rukę z kremem. Jako żem się dzisiaj zaparł nieco - więc z listy czteroosobowej ostał sie jeno sznur: pani co to chciała epidurala poszła sobie w świat z życzeniami wszystkiego najlepszego, pan z nadciśnieniem poszedł go leczyć do domu a na koniec chłop co to wczoraj dostal piłką w rękę i dzisiaj jakoś tak wyglądał na złamanś kość nadgarstka dostał anestezjologiczny usmiech i papatki czułe. Oraz ogólne wskazówki jak dotrzeć do najbliższej izby przyjęć.

Zostal sie jeno pacjent do przepukliny w scianie brzucha. Niby nic. Ale miał tą przepukline całkiem z boku, nad talerzem biodrowym, a pod żebrami. Jakoś tak łońskiego roku wypierwrócił się na plaży i nadział na cos ostrego, co mu w bok zgrabnie wlazło, mięsień przecinając. I tum poczuł jakowyś taki - niepokój. Bo miejsce jest paskudne. Ani się z tym pochylić - ani wyprostować. Do tego rekonstrukcja mięśnia. Uprzedziłem na wstepie że cudów na świecie nie ma. Dziura w brzuchu musi boleć. A w tym miejscu zdecydowanie.

Gość był twardy i wystraszyć sie nie dał. No to go Lorenzo zerżnął i polazł w cholerę. Gość trzy godziny później, mimo wiadra morfiny podanej dożylnie, dalej nie nadawał się do posadzenia w foteliku, zęby jeno mężnie zaciskał a syczał i przychał, jęczał i stekał, ruszyć sie nie dając. W końcu po kolejnej próbie przewrócenia się na plecy coś mu chrupło w boku, ból mu przeszedł za to pod opatrunkiem zaczęła kwitnąć bula. Najpierw była jak piłeczka tenisowa, potem nieco większa, aż w końcu staneło na takiej solidnej piłce do ręcznej. Znaczy - na początku pewnie była wielkości pingponga, ale to, pod opatrunkiem schowane, umknęło naszej uwadze.

Lorenzo został powiadomiony i zabraliśmy się za otwieranie po raz kolejny, tym razem o 4 po południu. Wygarnąwszy zgrabnym ruchem jakieś ¾ litra zakrzepłej krwi z powłok, wraził dren, zaszył - i stwierdził że lezie. Tum nie wytrzymał, parsknąłem ze zdziwienia i poprosiłem żeby może jednak on sobie poczekał by chwilę? Bo ja jednakowoż bym pacjenta chciał przetransportować z tym drenem do szpitala - a jak on chce go wysyłac do domu to może on to łaskawie zrobi samodzielnie? A nie łapami anestezjologa, dupę nim sobie przy tym wycierając?

Ucieszyl się chirurg, mój druch, że takim go zadaneim ważnym obarczam, kiwnał głową ze zrozumieniem i z dumą w fotelu zasiadł. I siedział. Jakieś 15 minut. Po czym powiedział że pacjent jest stabilny więc on się czuje spełniony w swych obowiązkach i idzie w ch cholere.

W Jukeju chirurg nie jest dr tylko mr. To się wzięło z dawien dawnych uwarunkowań - mianowicie wywodzą się oni ze zwiazku rzemiosł różnych, a jako podspecjalizacja wypączkowali bezpośrednio z golibrodów. Z wyjątkiem ortopedów - ci wywodzą się z pedicure’rzystów.

Coś w tym jest.

piątek, 26 marca 2010

Cycuchy a sprawa przetrwania gatunku

Sprawa cycka jest jednak czymś nieodgadnionym. Wiem, było tu już kilka razy na ten temat i sprawa może się wydać - excuses moi - płaska, ale tylko na pierwszy rzut oka. Zresztą - nawet na pierwszy taka nie jest.

To że cycuchy są najistotniejszą częścią ciała ludzkiego zarówno dla posiadających ich Pań jak i dla zasadniczo nie posiadających ich panów, znane jest od dawien dawna. Cała reszta, mówię tu o pozostałych narządach rodnych, jest dla przetrwania gatunku drugorzędna. Można mieć najpiękniejszą na świecie - dajmy na to - szyjkę macicy, czy matematycznie perfekcyjną krzywiznę jajowodów, ale jakaż z tego korzyść gdy absztyfikant żaden za cholerę uwagi zwrócić na to nie chce? Toż samiec nie wślipia się w niewiadomoco - nazwijmy to tak z braku lepszego określenia - bo by dostał po pysku. Znaczy, za wpatrywanie się w biust też po pyszczydle zebrać może, ale tu akurat odległość od twarzy zdecydowanie przemawia na korzyść wślipiania się w cycuchy bez ryzyka zwichnięcia sobie oka.

Wydawać by się mogło że panie nie lubią jak im panowie w dekolt zezują. Obrażają się wtedy że to takie samcze muczo-maczo wyłazi z rozmówcy, które zamiast zwrócić uwagę na bogactwo wewnętrzne, dyszy pożądliwie na widok gruczołów mlecznych. Ale tylko na pierwszy rzut oka... Toż gdyby Szanowne Panie chciały - samiec mógłby sobie oglądać cycki jeno w lustrze. Po wcześniejszym spasieniu się ponad wszelkie granice. No to w końcu - pokazujemy dekolt coby tych samców zachęcić do zezingu czy też lubimy powiew świeżego powietrza na klacie? Jako rasowy chłop widzę tutaj rozwiązanie proste i szalenie efektywne - kupuje się luźny golf i samiec sobie może tego swojego zeza wsadzić w buty.

Możemy śmiało nakreślić tezę że biust kobiecy odgrywa w prokreacji równie podwójną rolę jak kilka innych ciała części. Prócz paśnika mamy tutaj wabik. Stąd niejako zrozumiałe jest dla mnie zainteresowanie kobiet chirurgiem plastykiem co to może zrobić większe, mniejsze, ładniejsze i jakie tam jeszcze trzeba, żeby do samicy samce leciały jako te muchy do dzbanecznika.

I tu dochodzimy do sedna.

Bo o ile rozumiem że biologia z genetyką, wespół starając się zmusić samicę do proliferacji swoich genów, każe jej upiększać biust swój i się z nim obnosić - to o co do cholery chodzi w przypadku samicy co to z cyklu reprodukcyjnego dawno już wypadła?

Mianowicie dzisiaj przyszła sobie niewiasta która to, w wieku będąc postprodukcyjnym, rzeczy onej dokonała. U balzakowskiej pacjentki nie jest to proste wsuniecie wkładek - bo nikt nie produkuje silikonów w kształcie dyni czy arbuza - należy jeszcze wszystko ładnie dociąć a następnie pozszywać, żeby kształt, wielkość i konsystencję miało odpowiednią. Przypomina to nieco zszywanie piłki futbolowej, tyle że nie całej. Ale - skorom do wniosków doszedł jak powyżej stoi - po jasną cholerę narażać się na nieprzyjemności okresu pooperacyjnego oraz ryzyko powikłań, skoro swoich genów i tak się nikomu nie przekaże bo - mówiąc obrazowo - jest już po ptakach??!?

Cała moja teoria ewolucji cycuchowej legła w gruzach.

I dymi.

czwartek, 25 marca 2010

Wolna środa

W grafiku znowu wolne. Nie wiem dlaczego, jak widzę wolną środę, od razu zaczyna mnie łupać w krzyżu. I nie tylko. Niby jeszcze nic, wszystko po staremu , ale organizm już wie...

Dawno temu przeczytałem, bodajże w Przekroju, że w Ameryce można sobie pojechać dyliżansem - zupełnie jak za dawnych, pionierskich czasów. Na zewnątrz kowboje, Indianie i inne atrakcje, panowie z Winchesterami stoją na dachu i grzeją ślepakami - tym razem naturalizm musiał ucierpieć - do wszystkiego co się rusza, a my w środku, na twardej, drewnianej ławeczce odparzamy sobie dupsko w temperaturze godnej piekarnika Indesit.

I wszystko to za ciężkie pieniądze.

Podsumowanie artykułu było dla Przekroju klasyczne - gdyby ta jazda była pracą za która dostawalibyśmy pieniądze, tylko najwięksi desperaci brali by poważnie ofertę zatrudnienia.

Podobne uczucie miałem dzisiaj. Wlazłem sobie na bieżnie i ustawiłem to co mi poprzednio z braku czasu nie wyszło - 8,5 km/h i zacząłem bieg. Zlazłem z tej cholernej bieżni dwie godziny później - DWIE GODZINY PÓŹNIEJ - przetruchtawszy 17 kilometrów. Ponieważ nogi zginały mi się w każdą stronę, reszta planu legła w gruzach. Wychodząc z przebieralni złapałem spojrzenie starszego dżentelmena który przyglądał mi się z niepokojem. Uśmiechnąłem się uspokajająco. Dżentelmen stwierdził że musiałem dzisiaj naprawdę ciężko pracować. Odpowiedziałem, ze najbardziej nieprawdopodobną częścią przedsięwzięcia jest fakt, że za to płacimy...


To co powyżej to 121 minut jest - zegar się przekręcił. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wierzył że ktoś może biegać ponad 99'59' na bieżni...

Tak na marginesie: oglądałem kilka dni temu maraton w Seulu. Oni tez biegli 2 godziny. Tyle że zrobili w tym czasie 42 km. O 195 metrach nie wspominając.

Na drugim marginesie: potrzebuję teraz jakiegoś sensownego planu. Plan musi być dla warzyw kanapowych - nie wiem dlaczego wszystkie plany zakładają że ja mogę biegać 1 km w 5'30''... No, niby mogę - ale góra dwa. No, trzy, niech będzie. Ale na pewno nie dziesięć...

środa, 24 marca 2010

Dzień wolny

Hans był nieubłagany. Mimo zapewnień Kovalika że „Alles gut, naturalmente”, nie dał się przekonać. Procedura mówi wyraźnie - 24 godziny przerwy. W zasadzie chciał Kovalika udupić na 48, ale chwalić Pana nie złamali dekompresji, komputerki grzecznie pokazywały gotowość do dalszej pracy. Pomyślał o miłym, cichym dniu spędzonym na plaży z drinkiem w dłoni i zatrzęsło go z obrzydzenia. Trzeba będzie coś wymyślić.

Kovalik był dobrym uczestnikiem wszelakich wyjazdów zorganizowanych. Robił co chciał, nie marudził i co najważniejsze - nie naprzykrzał się rezydentom. Do tego stopnia że nawet na spotkania wprowadzające nie chodził. Teraz pożałował bezmyślnego porzucenia okazji poznania rezydentki i wypicia darmowego drinka. Jak on ją teraz znajdzie? Szczęściem facet za kontuarem mówił very handy english, więc pomachali na siebie łapami z emfazą i w końcu Kovalik odnalazł informację że rezydentka będzie po kolacji w głównym hall’u. No i dobrze.

- Ma Pan szczęście - miła dziewczyna uśmiechnęła się zawodowo do niego. -O północy wyjeżdżamy do Kairu, zobaczyć piramidy.
- O północy? To ile się tam jedzie?
- Będziemy na siódmą rano. W planie perfumiarnia, fabryka papirusu, muzeum i piramidy. Powrót na 8 wieczór.
Kovalik popadł w matematyczny przydum. 20 godzin wycieczki z czego 14 w autobusie... 6 godzin na te wszystkie atrakcje...
- To ile czasu będziemy w piramidach?
- Na piramidy przewidziana jest godzina.
Analityczna część mózgu Kovalika znowu zaczęła klikać. Piramida Cheopsa ma bok długości prawie ćwierć kilometra, żeby ja obejść dookoła potrzeba ze dwadzieścia minut... Plus dojście z parkingu...
- Czyli że do środka nie wejdziemy?
- Nnno, nie. Czasu braknie.
Balans pomiędzy 14 godzinami w autobusie a godziną biegania wokoło piramidy nie przemówił do Kovalika w nadzwyczajny sposób.
- A nie ma pani czegoś innego na jutro?
W końcu zdecydował się na Luxor. Dolina Królów, Świątynia Hatszepsut i do tego Karnak... Niech będzie. Na wszelki wypadek poszedł do sklepu i kupił cały plecak wody. Po namyśle dołożył flaszkę gruszkówki co ja otrzymał od swojego przyjaciela przed wyjazdem. W celach leczniczych, oczywiście.

Wystartowali o siódmej. Z niejakim zaskoczeniem Kovalik w drzwiach zderzył się ze swoją wczorajszą partnerką. Uśmiechnęła się ciepło i powiedziała coś po niemiecku. Cholera jasna, żeby człowiek był tak upośledzony, przeklął w myśli swoje zdolności lingwistyczne... Z całego ciągu wyłowił w końcu „danke” i doszedł do wniosku, że chyba jednak dziewczyna nie tyle chce go obsztorcować za pocięty w azotowej narkozie jacket, ile podziekowac za uratowanie życia. W końcu dziewczę zamilkło, nieco sie spłoniło,zawahane cmoknęło Kovalika w policzek i uciekło do autobusu. A to ci dopiero...

W autobusie zasnął, znużony monotonią brązowo-rudych, pustynnych skał. Kiedy otworzył oczy, za oknami rozpościerała się zielona dolina Nilu. Rozległe pola poprzecinane nawadniającymi je kanałami ułożone były w zgrabna szachownicę, po której przemieszczały się tu i ówdzie sylwetki odziane w białe galabije. Konwój autobusów pędził drogą, wojskowi blokowali dla nich skrzyżowania, niedbale prezentując Kałasznikowy.

- Prosze państa, Śjotynia Karnak.... - przewodnik, którego ochrzcili momentalnie Tamtaramtamem, zaczął objaśniać im zawiłości Egipskiej historii oraz niebezpieczeństw jakie czyhają na nich na parkingu.
- ...w które wedziemy, żeby zobacić tamtaramtam, tego, i potem pójdziemy do tamtaramtam, tam szyzieśsi minut żeby państo zwiesajo i potem do autobus. Bardzo waszna do autobus bo jesiemy fabryka papirusi...
Kovalik odpuścił. Wyciągnął peta i zapalił na uboczu. Egipt miał w sobie coś przedziwnego w powietrzu. Mieszanka przegrzanej ziemi, organicznych zapachów zwierząt i gnijących roślin, wszechobecny dym tytoniowy. Po parkingu biegały małe dzieci próbujące sprzedać figurki z mydła, naśladujące kamień, bateryjki, pamięci do aparatu, kapelusze, chustki, klapki i Bóg wie co jeszcze. W oddali widział beduińską rodzinę z wielbłądami, za parę dolarów pozującą do zdjęć. W powietrzu czuć było tysiące lat historii które zmieniały skalę postrzegania rzeczywistości; obecne stulecie wydawało się być mgnieniem oka. Podszedł do sprzedawcy i niepomny ostrzeżeń Tamtaramtama wdał się w najstarszą grę pod słońcem - obłupić turystę. Już po paru chwilach zachowywał się jak on - łapał się za głowę, pokazywał palcami cenę, wzywał nieistniejących Bogów na świadków i kłamał o zdrowiu swojej babki. W końcu kupił dwudziestodolarowy kapelusz za 3 dolary, który w rzeczywistości mógł być wart z pięćdziesiąt piastrów i dołączył do grupy. Coraz bardziej mu się tu zaczynało podobać.

- I ostatnia na zisiaj atranksja, Dolina Królów.... Tamtaramtam zakupił bilety, poinformował ich o konieczności dodatkowego zapłacenia za grobowiec Tutenchamona i zaczęli powolny marsz przez dolinę. Na termometrze, który mijali, słupek wskazywał 54 stopnie Celsjusza. Na wszelki wypadek Kovalik wypił jeszcze jedną mineralną. Kończąc, zauważył wzrok jego znajomej. Wyciągnął rękę w pytającym geście. Chcesz? Dziewczyna kiwnęła głową i momentalnie osuszyła podaną butelkę. Uśmiechnęła się z podziękowaniem. Pomału zaczęli wchodzić do grobowca. Temperatura początkowo była taka sama jak na zewnątrz, jednak im schodzili niżej, tym robiło się chłodniej.
- Nopikczer! Nopikczer! - stary, ubrany w galabiję i turban Arab pokiwał groźnie palcem w kierunku jednego z wycieczkowiczów i zabrał się za konfiskatę aparatu. Po zwyczajowych targach stanęło na 10 dolarach.
- Help? - Arab schował zgrabnie dziesięciodolarówkę i wskazał palcem na arafatkę, która Kovalik miał dziarsko zawiązaną koło szyi.
- Siur.
Arab wziął od niego chustę, pokazał żeby zdjął kapelusz i zgrabnym ruchem uformował mu na głowie turban. Jego niemiecka znajoma klasnęła w ręce. Das foto? Kovalik obrócił się z bakszyszem do swojego nowego znajomego i pokazał na migi że chce mieć z nim zdjęcie. Arab rozglądnął się szybko i kiwnął głową.

Idąc korytarzem w dół spotkali pierwszych wychodzących. Cholera, zasiedzieli się przy wejściu. Usłyszeli Tamtaramtama, który perrorował cos żeby sipko autobus, bo papirusi piękni i czeba jechaś... sznela sznala, wir mechte das papirus kaufen... Kovalik wskazał dziewczynie korytarz i mrugnął okiem. Toż Tamtaramtam i tak swoje zarobi, od papirusowców dolę bierze, a grobowiec zobaczyć trzeba. Weszli do głównej komory. Kowalik poczuł ciężar eonów tego miejsca. Nieprawdopodobne. Grobowiec który przetrwał do początków XX wieku w stanie nienaruszonym... Obrócił się w prawo. Skarbiec. To stąd Carnavron wydobył na światło dzienne precjoza z którymi pochowano Tutenchamona. W grobowcu panowała cisza, nagle za plecami usłyszał przytłumiony odgłos przesuwanej kamiennej płyty. Obrócił się w sam raz, by zobaczyć że dwóch wysokich, w przedziwnych czapkach ludzi, niesie bezwładne ciało jego znajomej wzdłuż długiego korytarza. Rzucił się w kierunku przejścia i w ostatnim momencie, będąc już w środku, wepchał plecak starając się zablokować drzwi. Plan udał się połowicznie. Plecak co prawda wylądował w przewidzianym miejscu, ale płyta z miękkim chrupnięciem zmiażdżyła wszystko co było w środku i skały zeszły się tak jak gdyby nic nie stanęło im na drodze. Kovalik zamarł. Jego super hiper aparat, na który wybulił sto euro - sto euro!!! - został zmieniony w złom. Zawrzała mu krew. Co za kurwadziady jedne... Na przygiętych nogach zaczął biec w kierunku znikającego migotliwego światła.

Komnata była ogromna. Sklepienie ginęło gdzieś wysoko w górze, nie mógł go dostrzec. Ściany, pokryte freskami, wydawały się z lekka falować w świetle pochodni. Po lewej stronie stał wielki tron, rzeźbione poręcze pokryte złotem wydawały się ważyć setki kilogramów. Zagłówek w kształcie ogona skorpiona dopełniał obrazu. Na tronie siedział wysoki, szczupły mężczyzna, jego poza wskazywała jednoznacznie kto tu rządzi. Na środku pomieszczenia stał ni to stół ni to ołtarz. Kovalik nie widział twarzy nagiej kobiety leżącej na nim, ale podejrzewał że to jego nurkowy buddy zażywa sobie popołudniowej drzemki. No, to w Imię Boże. Nucąc pod nosem Bogurodzica, Dziewica, Bogiem sławiena Maryja poczuł jak adrenalina zwalnia czas; starając się wyglądać nonszalancko, szedł prosto w kierunku tronu. Dopiero w połowie drogi zorientował się że w sali jest ktoś jeszcze - pod ścianami stali wyprostowani, w pozycji na baczność, ...ludzie... nnie. Po chwili Kovalik zdecydował że mimo wszelkich odmienności anatomicznych, ptasi dziób i opierzony łeb nie mieszczą się w nawet najszerzej zakreślonych granicach rodu ludzkiego. Oglądnął się za siebie - pasaż, którym się tu dostał został obstawiony przez dwóch osobników rodzaju ptakowatego. Nie mając lepszego pomysłu, podszedł do tronu. Na jego drodze wyrosło kolejnych dwóch, wzniesione prawice jednoznacznie zażądały by stanął. Popatrzył szczupłemu prosto w oczy. W jego głowie zabrzmiał metaliczny, wyprany z uczuć głos:
- Pójdziesz z nimi. Pokażą ci gdzie zginiesz.
Kovalik podłubał w uchu. Wrażenia akustyczne zupełnie jak z moich słuchawek... Trzeba będzie kupić nowe - pomyślał, nieco odbiegając od tematu. Na twarzy szczupłego pojawił się wyraz zdziwienia.
- Pójdziesz z nimi!
- Głuchy nie jestem, zaciąłeś się czy co? Nigdzie nie pójdę. Nie wiem po co porwałeś dziewczynę, ale jak się szwaby dowiedzą, zrobią wam z tych cudów architektury parę hektarów piachu. Słyszałeś co ostatnio zrobili porywaczom sudańskim? Nie? Dwie eskadry myśliwców posłały na dno wszystkie sudańskie statki znajdujące się w okolicy porwanego niemieckiego jachtu. Zrobią wam z dupy jesień średniowiecza - przypomniał mu się Tarantino.
- Pójdzieszznimi!!! - głos w jego głowie rozbrzmiał hukiem.
- Morda w kubeł!!! - ryknął wkurwiony nie żarty Kovalik. Potrafił rozwinąć 120 dB, echo komnaty dołożyło swoje. Szczupły złapał się za skronie i zachwiał z lekka.
- Kim jesteś?
- Kovalik. Ona wychodzi ze mną.
I guzik mnie obchodzi czy ty tu siedzisz naprawdę czy znowu się tu jakiś gaz ulatnia - pomyślał cokolwiek bez sensu.
- Tu się nic nie ulatnia. Ona zostaje. Jej energia da nam życie. Pójdziesz z nimi... - tym razem Kovalikowi w głowie przetoczył się grom zasuwanych kamiennych płyt. Zanim się zorientował, zrobił dwa kroki w kierunku ptasiogłowych. Stanął, otrząsnął się i spojrzał spode łba.
- Jeżeli zrobisz to raz jeszcze, dostaniesz po mordzie.
- Zabić go! - szczupły wydarł się zupełnie akustycznie, jego głos był dziwnie piskliwy. Ptaśkowaci unieśli synchronicznie broń i ruszyli w jego kierunku.
- Tylko nie wszyscy na raz. Bo się zadepczecie... - Kovalik powiedział to bardziej do siebie po czym rzucił się pod nogi najbliższemu. Strzał nasadą dłoni w rzepkę wykrocznej, obrót na plecy i piętą trafił w dziób. No proszę - nie tacy twardzi jesteśmy. Rzut w bok, sprężynka, uniknął ciosu miecza zadanego przez drugiego, złapał go za pierze na klacie i z całej siły pociągnął do siebie. Rozmasował czoło. Trzeba pamiętać żeby nie walić z czachy w te cholerne dzioby... Zwrócił się do szczupłego.
- Zanim posprzątam resztę, chciałbym sprawdzić pewną ideę... - po czym wbił wzrok w jego oczy i pomyślał wydaj rozkaz uwolnienia dziewczyny... Szczupły nawet nie drgnął, skrzywił się z rozbawieniem i nagle Kovalik zrozumiał że musi się udusić własnymi rękami. Walcząc z tym nieco dziwnym pragnieniem uderzył się w twarz. Szczupły ze zdziwieniem faktycznie walnął się w pysk. Ale jaja, działa - ucieszył się Kowalik i z całej siły kopnął się piętą w drugą nogę. Szczupły zawył, złapał się za śródstopie, wściekłość wykrzywiła mu twarz, po czym Kovalik złapał się za gardło i zaczął sukcesywnie odcinać się od źródła powietrza własnymi rękami. Próbował wmówić Szczupłemu różne rzeczy, ale ten bez większych problemów odbijał jego sugestie i wzmagał nacisk. Kowalik słyszał jego charczący oddech i pomyslał... charczący oddech... charczący oddech...
Kompleksowa blokada receptorów beta-dwa - Szczupły z miną świadczącą o kompletnym niezrozumieniu tematu z charczenia przeszedł na świszczenie i psychokinetyczny nakaz zaduszenia się na śmierć zelżał nieco w głowie Kovalika. Tu cie mam, szmaciarzu - mało się nie uśmiechnął, wysyłając kolejną komendę. Blokada AV trzeciego stopnia. Szczupły zachwiał się i zzieleniał. Oparł się o rzeźbiona poręcz i zaczął ciężko oddychać.
- ...zabić... go...
Kowalik rozmasował szyję. Nie chcemy pertraktować? No to blokada rytmu zastępczego węzła AV. Szczupły zjechał z tronu i klapnął dupą o podłogę.
- ...za.. bić...go...
No proszę. Polonistka Kovalika twierdziła że każdy matoł jest się w stanie ortografii nauczyć a ta cała dysgrafia to jedynie wymysły patentowanych leni. Szkoda że jej tu nie ma... Jak widać na załączonym obrazku, niektórzy niczego się nie nauczą - Kovalik wzruszył ramionami. Ostatecznie niesienie kaganka oświaty nie było jego misją życiową. Deaktywacja spontanicznej depolaryzacji układu bodźcoprzewodzącego. Szczupły zareagował zgodnie z planem - popatrzył z najczystszym zdumieniem na Kovalika i oddał ducha Panu. Czy komu tam był go winien. Kovalik obrócił się w sam raz by spojrzeć z bliska w dziesięć par oczu.
- Nie mam dla was czasu. Paralisis Sphincter Ani Externus! Apage!!! Tupot ptasich pazurów odbił się echem w korytarzach i zniknął w oddali. Moc polecenia była tak wielka że sam poczuł ochotę biec w nieznane, z niejasnym wrażeniem że po drodze na pewno jest jakaś toaleta. Podszedł do ołtarza. Matko jedyna, jak ja ją teraz wyniosę gołą? Choć w jaki czafczar mogli ją ubrać. Toż spędzę najbliższych kilka lat oglądając świat w kratkę... Próbował ją obudzić, nawet wysyłał w jej stronę różne wstań!, pobudka! ale nie działało. Zrobił szybki remanent - jedne gatki bawełniane, jedne spodnie lniane, takaż koszula i dwa sandały. Jak by nie patrzeć, dwóch osób się tym nie bardzo obdzieli. W końcu ubrał ją w koszulę, sięgnęła do kolan. Podwinął rękawy... Wyglądała jak mumia egipska z częściowo poluzowanymi bandażami. Albo jak worek kartofli... - pomyślał Kovalik, biorąc ją na ręce. Ciekawe jak ja stąd wyjdę. Rozglądnął się. Oni biegli tam - no to my w takim razie w stroęe przeciwpołożną...

O dziwo nie trwało to długo. Korytarz pierwotnie szedł w górę, potem sukcesywnie zaczął opadać. Kovalik już, już miał dojść do wniosku że jednak trzeba wracać, gdy zobaczył kształt drzwi. Potężny zamek jednoznacznie wskazywał że nie należy tu wchodzić, na szczęście mechanizm otwierający był w środku. Poprzestawiał zasuwy i popchnął drzwi. Upał uderzył go z niesamowitą siłą. Za krzakami widział parking, dziesiątki pojazdów i setki turystów przelewały się z prawa na lewo. Wypatrzył ich autobus, skrzyżował w myślach palce i spokojnie podszedł do niego. Wszedł przez tylne drzwi i położył dziewczynę na tylnym siedzeniu. Woda. Potrzebuję wody. Gdzieś tu kierowca miał schowane butelki... Aaa, tu są - z chłodziarki nad głową wyciągnął swoją gruszkówke i dwie mineralne. Wypił jedną łapczywie po czym z druga w ręku obrócił się do tyłu. Zamarł. Dziewczyna zapinała właśnie ostatni guzik w swojej koszuli. Widząc jego zdumienie, wskazała na swój plecak a następnie wyciągnęła w jego stronę lnianą koszulę i wzrokiem pokazała żeby się ubrał. Kiedy skończył, dotknęła jego policzka, przytuliła się, powiedziała „danke” i z dziwnym wyrazem twarzy wyszła na zewnątrz. Kovalik ciężko klapnął na tylne siedzenie po czym pociągnął spory łyk gruszkówki. Małmazja... Trzeba będzie pamiętać żeby zawsze zostawiać gruszkóweczke w chłodni, pomyślał, biorąc kolejny, solidny łyk lekarstwa na wszelkie choroby. Przeciągnął się. W jego głowie zalęgło się twarde postanowienie zrezygnowania ze zwiedzania fabryki papirusu.

wtorek, 23 marca 2010

Deep diver

Łódką bujało lekko na krótkiej fali Morza Czerwonego. Kovalik leżał na górnym pokładzie i łapczywie chłonął fotony, które w obfitości lały się z niebieskiego nieba. Płynął na Abu Kafan, uważaną za jedna z piękniejszych raf w okolicy Safagi. Spod półprzymkniętych oczu leniwie wpatrywał się w linię brzegową po prawej. Piękno dwóch różnych odcieni niebieskiego - morza i nieba - przeciętych żółto-rdzawym pasem pustynnych gór nie pozwalało oderwać wzroku. Z lubością wciągnął ciepłe powietrze w którym zapach pustyni walczył o lepsze ze słono-wodorostową tonacją.
W sumie nie chciał lecieć. Na koncie zero kasy, karty kredytowe zapchane miał do granic możliwości, szpital jak zwykle miał opóźnienia w płatnościach. Jednak po ostatnich doświadczeniach doszedł do wniosku że tak dalej nie można. Toż od nadmiaru roboty nawet mały koń zdechnąć może. Ostatnim impulsem który popchnął go do desperackiego pogrążenia się w ruinie finansowej był telefon od Barnaby. Okazało się że nie może on lecieć na wykupione wcześniej wczasy a zgodnie z polityką firmy z która leciał, mógł odzyskać jedynie 50% poniesionych kosztów. Barnaba znany był ze swojej oszczędności, pieniądze traktował nabożnie i ze skupieniem, stąd jego szczodra oferta - leć, oddasz 80% jak będziesz miał. Święty by się skusił.
Na lotnisku wypatrywał znajomych twarzy, ostatecznie środowisko nurkowe nie jest wyjątkowo liczebne, jednak nikogo nie spotkał. Co robić. Opcja all-inclusive zapewniała darmowe drinki z palemką, a pięciodniowy pakiet nurkowy wykluczał możliwość zanudzenia się na śmierć. Dodatkową atrakcję stanowiły dwa głębokie nurkowania jakie miał nadzieję zrobić. Specjalnie z myślą o nich zapisał się na dodatkowy kursik, rozszerzający jego uprawnienia do 40 metrów. Zgodnie z polityka firmy PADI nazywało się to szalenie elegancko Deep Diver, w rzeczywistości wysłuchał pogadanki na temat ryzyka i objawów narkozy azotowej, przeliczył czasy przebywania pod wodą na powietrzu, policzył maksymalny nitrox, po czym wykonał dwa nurkowania. Pierwsze na 30 a drugie na 34 metry. Pojechał nawet w tym celu specjalnie do Hermanic; co prawda mógł niby spróbować przekroczyć wymagane 30 metrów w Zakrzówku, ale znawcy twierdzili że wynik takowegoż był dwunożny - albo się udo albo nie udo. Dodatkowym zniechęcaczem był smród siarkowodorowego bełtu na dnie, który potrafił ponoć prześladować człowieka długo po wykonaniu nurów. Wysiłek opłacił się - został posiadaczem ślicznego kartonika z delfinkami pozwalający mu nurkować na niewyobrażalną jak dla niego głębokość.

- Brieefing! - wykrzyczane z ostrym, niemieckim akcentem, wyrwało go z przyjemnych rozmyślań. Też akurat musiał się mu trafić niemiecki dive master. Pod wodę zabierał pół sklepu - twin jak do nurkowań głębokich, pełny zestaw różnego rodzaju szpejstwa, świczki, worki i nożyczki... Nawiedzony. Do tego Kovalik czuł się jak na kondycyjnym obozie wojskowym. Problem w tym że był jedynym Polakiem w grupie, partnerów do ewentualnego buntu nie miał - reszta ośmioosobowej grupy składała się z Niemców, którzy za zupełnie normalne uważali, że nurek ma się ubrać w trzydzieści sekund i być gotowym do skoku. Co nieodmiennie, mimo kilku wspólnie spędzonych dni, wzbudzało zdumienie Kovalika: Niemcy stawali karnie w rządku i na komendę „Aus!” lądowali w wodzie jak komando fok. Po pierwszym dniu, kiedy pchający z tyłu współnur wrzucił go na poprzedzającą kobietę - dzięki czemu Kovalik walnął żuchwą w jej butlę, a na jego plecach wylądował popychacz - zajmował ostentacyjnie ostatnie miejsce w rządku. Nie będzie mi Niemiec na plecy dżampał, mowy nima...
Hans szybko przekazał mu po angielsku to co wcześniej oznajmił swoim pobratymcom, narysował orientacyjną mapkę rafy, pokazał trasę i przewidywane głębokości, ustalił zakresy ciśnień w butli o których chciał być informowany i zapytał czy „Fersztejen” oraz „Alles gut?”. Po czym wskazał na zegarek, westchnął i powiedział „Funf minuten”. Już się naumiał że Kovalikowi „Drai minuten” nie mówi nic.
Kovalik zlazł na dół by się przekonać że w trakcie ich odprawy całe komando zdążyło się ubrać, założyć graty i ustawić karnie w kolejkę. Maski na czole, automaty w ręku... Łomatko. Skacząc raz na jednej, raz na drugiej nodze wbijał się w swoją funkiel-nówka 5 mm piankę. Złożył sprzęt, ustawił na ławce gotowy do zapięcia, szybko zarzucił graty na plecy, dociągnął sprzączki, założył rękawice, maskę i dumny spojrzał na Hansa, który ze stoickim spokojem stał i trzymał jego pas z ołowiem. Krrrrrrwwwwwwwi!!! - śladowe resztki genów spod Grunwaldu zawyły Kovalikowi pod czaszką na widok jego uśmiechniętej gęby, zrzucił graty, założył pas i zaczął od nowa drogę przez mękę. Szczęśliwie komando musiało dostać wcześniej rozkaz „Stillgestanden!!!” bo nawet jednemu oko nie drgnęło.

„Aus!!!” - łomot nóg zlał się z kolejnymi pluskami fok walących o powierzchnię morza. Kovalik sprawdził raz jeszcze czy wszystko gra, rozglądnął się dookoła i spokojnie dżampnał do wody. Lubił to uczucie. Nagle butla przestawała uwierać, sprzęt na plecach robił się praktycznie nieważki, a człowiek przenosił się do innego wszechświata. Hans wymienił pięć znaków poprawnej procedury zanurzeniowej, Kovalik zmałpował wszystkie gesty, sprawdził przyrządy, strzelił w komputer który ostatnio coś się włączać nie chciał bez dodatkowej zachęty i zanurkował. W parze miał młodą Niemkę która zazwyczaj płynęła ze swoimi przyjaciółmi trochę z przodu, robiąc im zdjęcia, więc Kowalik praktycznie zamykał grupę. Nawet tak wolał - nie musiał się rozglądać dookoła za szalonym dziewczęciem które pod wodą wykazywało cechy bardziej przystające do szurniętego nastolatka z ADHD niż członka narodu mającego w swojej puli genowej Bismarcka czy Ulryka von Jungingen.

Jako ze skiper wyrzucił ich z łódki dobre 50 merów od rafy, płynęli na głębokości ok 10 metrów, otoczeni z każdej strony błękitem. Słońce, stojące blisko zenitu, oświetlało całą grupę, cień Kovalika rzutowany na nieskończona głębię powtarzał wszystkie jego ruchy... Po raz pierwszy w życiu doświadczał tego co wcześniej opowiadali mu inni - dna nie było widać, miał wrażenie że szybuje, bardziej na kształt ducha w powietrzu niż stukilowego, obciążonego 20 kilogramami, chłopa. Na wprost kolor błękitu nieco zmienił tonację, Kovalik uniósł głowę i zobaczył majaczącą ścianę rafy. Dociągnął do grupy, wymienili się znakami że wszystko w porządku - OK-OK - po czym dive master spokojnie pociągnął ich w prawo. Dopłynęli do przesmyku w rafie,przepłynęli na jej wschodnią stronę i zgodnie z planem zeszli dość szybko w dół. Kovalika zamurowało. Pionowa ściana z której wyrastały, na kształt wielkich, dwumetrowych wachlarzy, ażurowe ramiona korali, zamieszkała była przez dziesiątki tysięcy ryb i rybek, które w stadach pływały to w jedną to w drugą stronę, szukając pożywienia. Wielobarwny tłum przewalał się leniwie niewiele sobie robiąc z bulgoczących stworów, przepływających obok. Ściana rafy ginęła gdzieś w dole, zgodnie z informacjami przekazanymi prze Hansa pionowy uskok miał ponad 100 metrów.


Zauważył że poprzedzająca go trójka zaczyna nawracać, sprawdził manometr, pokazał przepływającemu powyżej Hansowi że ma 110 barów i zgodnie z planem spokojnie zaczęli wychodzić na mniejszą głębokość. Wyrównali na 15 metrach. Życie zdecydowanie zmieniło się. Większe ryby zniknęły, ich miejsce zajęła drobnica w ilościach przekraczających wszelkie wyobrażenie. Czerwone, pomarańczowe, rude, niebieskie, w kropki, w ciapki i w paseczki... Niesłychane. Zaczęli dopływać do przesmyku. Kovalik rozglądnął się dookoła, jego współtowarzyszka w pogoni za jakąś rybką zamiast wpłynąć w przesmyk, zaczęła okrążać rafę po jej południowej stronie. Poczuł ukłucie niepokoju. Zaraza jedna, Hans wyraźnie podkreślał że wracają ta sama drogą, południowy koniec owiany był złą sławą. Kovalik zszedł nieco niżej i przyspieszył. Rzucił okiem na manomer - 7 barów. O powietrze nie było się co martwić, na 5 metrze z tą ilością można było wisieć i pół godziny. Wypłynął za załom w sam raz by dojrzeć, że dziewczyna znajduje się jakieś dwadzieścia metrów niżej. Kovalik nie zastanawiając się spuścił powietrze, ustawił się pionowo i przyspieszył jeszcze, jego Twin-Jet’y oddawały włożona energię zgodnie z zapewnieniami producenta, stopniowo zbliżał się do dziewczyny, nagle zza jej pleców wystrzeliła długa macka macka która owinęła się wokoło wyciągniętej ręki Kovalika. Nie namyślając się długo, pociągnął ją mocno, złapał dziewczę w pasie i ciął nożem, najpierw to co złapało go za przegub a potem macki oplatające brzuch partnerki. Stwór wychylił się zza pleców dziewczyny i zwrócił w jego stronę zielone oczy z których pociekły łzy. Niedobry, zdawały się mówić, jak żesz tak, jam tu na ciebie czekała a ty z nożem... ...choć, pohasać dziś na trawie... ...wpatrzony w nieziemską zieleń, promieniującą ciepłem i dobrocią, Kovalik puścił nóż i wyciągnął dłoń. Dotknął jej twarzy, przymknęła nieco oczy i uśmiechnęła się smutno. Zbliżył się, chciał całować te śliczne usteczka, pocieszyć, zapewnić że pod jego opieka nic się więcej złego stać nie może i w tym momencie poczuł ból w okolicy krocza. Jego współnur, nie certoląc się zbytnio, wyrżnął go kolanem w czułe miejsce, wyrywając z transu. Walcząc o odzyskanie oddechu, rzucił okiem na komputer. 58 metrów. Stwór gdzieś zniknął. Nacisnął inflator w jackecie i wolna ręką pokazał dziewczęciu znak wynurzenia. Kiwnęła głową, widział że pompuje ile wlezie, pracowali płetwami jak szaleni a mimo to komputer nie chciał potwierdzić że wychodzą na powierzchnię. 60 metrów. Bolała go głowa, jej twarz porosła mchem, z uszu wypłynęło malutkie Nemo i z odrazą dziubło go w palec. Coś złapało go za kark, długi, cętkowany wąż capnął jego towarzyszkę za kołnierz i nagle Kovalik poczuł że ciśnienie w uszach mu maleje... Rzucił okiem na komputer, mała ośmiornica gotowała sobie obiad na stosie jednorazowych zapalniczek, przymknął oko, wystawiła język i odwróciła się plecami. Odbiło mu się grochówka. Ktoś uderzył go w twarz. Hans z uwagą wpatrywał się mu w oczy. Ach, kochaniutki, ja hetero jestem, co też ci w głowie, toż ja taki nieumalowany... Bić się chcesz, chamie? - po drugim strzale w pysk ryknął groźnie w automat i zamachnął się do uderzenia. Poczuł że mu niedobrze. Strzelił pawia, ustnik wypadł mu z ust, wszystko wirowało, zamknął oczy. Dzizzazzz.... niech ktoś mnie zdejmie, ja chcę na ziemię, co mnie podkusiło żeby na kucyka wsiadać... Poczuł kolejne uderzenie, Hans włożył mu automat w zęby mało ich nie wybijając. Na migi zapytał OK? Kovalik potrząsnął głową, starając się dojść do siebie. Gdzie jesteśmy? Żadnej rafy, wisimy w toni... Komputer? 18 metrów. Podczepieni do bojki Hansa dryfowali sobie spokojnie. Zobaczył że Hans sprawdza mu manometr, rzucił okiem - pół bara. Komputer? Deco 14 minut... W życiu nie wystarczy, chyba że mi skrzela urosną, zarżał ponuro. Dziewczyna oddychała z hansowego podstawowego automatu, sam Hans wisiał na rezerwowym. Gdy złapał wzrok Kovalika, na migi pokazał żeby wymieniali się ustnikiem zdziewczyną. Dwa wdechy - oddać ustnik. Dwa wdechy - oddać ustnik. Czuł jak powoli wraca do rzeczywistości. Hans stopniowo podnosił ich na lince, w końcu odstali swoje, Kovalik pokazał na migi, że jego komp uznał deco za zakończone, Hans w odpowiedzi pokazał że dziewczyna ma jeszcze 6 minut i dał Kovalikowi znak żeby spadał. Wyszedł na powierzchnię i rozglądnął się dookoła. Ich łódka znajdowała się w odległości 30 - 40 metrów. Ktoś machał na niego ale pomyślał że zostanie z Hansem i dziewczyną. Głupio mu było odpłynąć. W końcu sprawę rozwiązali tubylcy, którzy podpłynęli z lina i zawlekli go na łódkę.

Siedział na górnym pokładzie i pił herbatę. Mocna, gorąca, z kardamonem i toną cukru. Po wyjściu z wody Hans uparł się żeby oddychali czystym tlenem, jako że butla była jedna więc siedzieli koło siebie i wymieniali się automatem, zupełnie jak pod wodą. W końcu problem sam się rozwiązał bo skończył się tlen. Dostali po butelce wody w celu nawodnienia i herbacie - żeby się zagrzać. Niech ta będzie. Wolałby co prawda solidną banię, czuł jak trzęsą mu się ręce, ale Hans był nieubłagany. Żadnego alkoholu. Dziewczyna zniknęła żeby się przebrać, Kovalik też poczuł że przyda mu się polar. Wyszedł na pokład i zapatrzył się w dal. Morze leniwie falowało, leciutka bryza mierzwiła mu włosy, spokój tego miejsca był zupełnie nie na miejscu po horrorze który przeżyli. Choć jeden mały piorun, burza jakaś... pomyślał ponuro Kovalik. Z tyłu usłyszał że ktoś się zbliża, odwrócił się, podchodziła jego towarzyszka. Nawet ładniusia - uśmiechnął się promiennie od ucha do ucha. Co prawda dziewczyna nie mówiła po angielsku a Kovalik po niemiecku ale ostatecznie w czasie seksu wcale nie trzeba rozmawiać... Dziewczyna podeszła i miękkim ruchem uniosła trzymany w ręku jacket... Z wyrzutem w oczach pokazała mu pocięte pasy i zapięcia... Uśmiech powoli spełzł mu z twarzy... Oż w mordę... No cegój sie tak patrzy... Toż ta zielonooka maszkara by cię tam zjadła... Ja tylko niosłem pomoc...

poniedziałek, 22 marca 2010

Artificial Intelligence



Spielberg popełnił ten film w 2001, w roli głównej obsadzając Halley Joel Osment'a (ten od "I see dead people" z filmu "The sixth sense"). Dość ciekawa opowieść o pierwszym robocie, którego zaprogramowano tak by posiadał uczucia. Warstwa narracyjna jest dość konwencjonalna. Para, której dziecko zostało zamrożone by doczekać czasów w których jego choroba będzie uleczalna, dostaje robota, który ma być surogatem obiektu rodzicielskich uczuć. Piekielny cyrograf jest prosty - matka ma sama się zdecydować czy zainicjować program symulujący uczucia, jednak gdy to nastąpi, jedynym sposobem wyłączenia go jest destrukcja robota. Zobaczymy nieludzkie uczucia i ludzi bez uczuć. Wymieszane dość tendencyjnie i przewidywalnie. Ostatecznie to właśnie robot wyjdzie z emocjonalnego magla bez skazy.

Akcji nie opowiem, jeżeli ktoś jest ciekaw, polecam FilmWeb .

Najciekawsze rzeczy jednakowoż dzieją się w warstwie - nazwijmy to - pozanarracyjnej. Film mianowicie stawia dość paskudne pytania o naszą odpowiedzialność za granie uczuciami innych. Co tak naprawdę wolno - a co nie. Gdzie kończy się zabawa, a zaczyna zwykłe, humanitarne okrucieństwo.

Polecam.

Pełna Pink Lady.