czwartek, 9 października 2014

Barwy śniegu III

Tym razem nie zbudziło jej nic. Czujniki milczały, na zewnątrz namiotu delikatnie szumiały pojedyncze porywy wiatru. Dla świętego spokoju przez dobry kwadrans lustrowała otoczenie, w końcu zabrała się za klarowanie sprzętu. Ktoś mógłby wymyślić cholerny guzik "pakuj się" czy coś, myślała, starając się upchnąć wszystko w plecaku. Szybko zebrała czujniki i ruszyła na południowy wschód. Przy wyjściu z rumowiska przystanęła na chwilę, nigdy nie było jej dość patrzenia w niebo przedświtu. Owszem, lubiła światła zórz polarnych, ale nic nie mogło się równać z różowo-pomarańczowym niebem zapowiadającym ciepłą porę. Znowu będzie można wystawić twarz do słońca, rozmarzyła się.   Przestawiałą miarowo stopy rozpędzając się do swojego zwykłego tempa, gdy nagle kątem oka złowiła ruch. Zadziałały odruchy, padła na śnieg, podczołgała się do pierwszej muldy i wyjęła noktowizor. Nie musiała sie długo wpatrywać, cholerny nielot stał na niewielkim wzniesieniu, kilkaset metrów od niej. Zwrócony na poludnie, wydawał się być zupełnie nieszkodliwy. Jeden. Gdzie jeden, tam i reszta... Po klikunastu kolejnych minutach wypatrzyła kolejne kilkanaście małych, złowrogich postaci. Poczołgała sie z powrotem do rumowiska, ciągnąc plecak za sobą. Dopiero schowana bezpiecznie za krawędzią lodu sprawdziła ponownie, nie zauważyła nic podejrzanego. Wyjęła mapę. Po tej stronie masywu nie da rady. Kilka kilometrów dalej zaczynała się równina, przy wschodzącym słońcu będzie widoczna jak na dłoni. Do tego bez przeszkód będą mogły ją przyprzeć do ściany, mapa w tym miejscu miała jedną pozimicę przy drugiej. Jedyną drogą była przełęcz użyta wczoraj przez poprzednie stado. Po drugiej stronie Maurice'a można było zejść na zachód i nadkładając kilka godzin dojść do czternastki od południa. A jeżeli pingwiny zaczaiły się rownież tam, spróbuje strawersować masyw, zachodnia sciana nie była tak stroma ja ta od wschodu. Miała ruszać, gdy usłyszała jak nadchodzą. Musiał ją któryś wypatrzyć, gdy czołgała się do kryjówki. Zdjęła plecak i ruszyła w ich strone. Na otwartej przestrzenia zawsze istniała szansa, że się wyrwie, w korytarzach rumowiska nie miała żadnych. Zza muld wyszły pierwsze dwa, gdy ja zobczyły zaczęły ją zachodzić z obu stron. Natychmiast dołączyło do nich jeszcze kilka, pozostałe spokojnie czekały z przodu, stopniowo zamykając półokrąg. Wśród nich stał dowódca, nieruchomo wpatrywał się prosto w swoja ofiarę. Zna się na rzeczy, pomyślała z wściekłością. No nic, zobaczymy jacy jesteście szybcy.

- Panna McNeal! - ostry głos Pancernicy wyrwał ją z zamyślenia. - Medytacja to nie jest myślenie o niebieskich migdałach! Skoncentruj się na mantrze! Korelacja! Wdech - wydech!
Jako najsłabszej w grupie nauczycielka poświęcała jej najwięcej uwgi. Koło niej Zachary siedział bez ruchu, jego klatka praktycznie nie poruszała się. Był pierwszym, który opanował tajniki wchodzenia w trans, teraz wykonywał pod okiem Kriegsdotter ćwiczenia relaksacyjne. Reszta grupy lepiej lub gorzej dawała sobie radę, ale pełnego transu nie osignał poza nim nikt. Zuzanna z powrotem narzuciła sobie mantrę kontroli oddechu i utkwiła wzrok na wprost siebie.  Za oknem spadały płatki śniegu, monotonnie przesuwały się z góry na dół. Od tego ruchu Zuzi zaczęło się chcieć spać. Patrzyła na te przelatujące przez środek okna, gdy wtem boczne nabrały kolorów. Ze zdziwienia rzuciła okiem, nie, wydawało jej się. Chyba efekt wpatrywania się w jedno miejsce. No to spróbujmy jeszcze raz. Skoncentrowała się na wsystkim i na niczym. Dość szybko na obrzeżu wzroku biel straciła swoją nudną jednolitość, po chwili również płatki na środku przestały być białe, ich obrzeża zaczęły sie mienić różnymi kolorami. Wybrała jeden, zmrużyła oczy. Pulsował lekko w rytm jej serca, zapragneła go złapać, łup-łup w jej czaszce cichło, śnieżynka mieniła się różowo, czerwono, znowu różowo - łup - płatek robił się coraz większy, wpatrywała się w jego brzeg, gdzie sześciokątna symetria była najbardziej widoczna - łup - na powierzchni sześciokąta zobaczyła małe sześciokąciki złożone z jeszcze mniejszych, płatek rozrastał się pod jej spojrzeniem, nie widział już go całego a jedynie mały, coraz mniejszy fragment. Krystaliczna struktura stawała się coraz bardziej uporządkowana - łup - do czerwieni doszła zieleń i fiolet, widziała wielowarstwowe połączenia, barwy rozpadały się na coraz więcej kolorowych pasemek - a gdyby tak obrócić... Śnieżynka rozyspała się na sześć mniejszych, te rozpoczęły powolny taniec. Każdy płatek miał inny kolor, między nimi powietrze było wyraźnie jaśniejsze. Zuzia przekrzywiła głowę, płatki zminiły płaszczyznę wirowania, równocześnie przyspieszając...  Uderzenie zapiekło, panicznie nabrała głęboko powietrza.
- Spokojnie,  teraz skup się na oddechu - głos Pancernicy dochodził z odległych galaktyk - wdech na omm, wydech, nie, nie, bez humm, wdech omm i wydech, dobrze, a teraz z ramionami, wdech - głos był coraz bliżej, Zuzanna odzyskiwała spokój, poddała się rytmowi narzuconemu nauczycielce, przez kilka kolejnych minut siedziały naprzeciwko, wykonując ćwiczenie, po czym niespodziewanie Pancernica uśmiechnła się do niej.
- Jak się czujesz?
- Dobrze - po chwili zastanowienia odparła Zuzanna. Naprawdę czuła się wyśmienicie, nie myślała teraz o transie, niezadowoleniu nauczycielki czy kpiących spojrzeniach jej kolegów.
- Koncentracja, Zuziu, koncentracja! Mówiałam, żeby nie mysleć, nie zbaczać, koncentrować się na procesie?
Zuzanna była tak zaskoczona przejściem z McNeal na Zuzię, że nie zwróciła uwagi na karcący ton. Kiwnęła głową. Zaczynało docierać do niej, że siedzą w klasie same. Zaburczało jej w brzuchu.
- Idź na obiad. Muszę porozmawiać z panem Zacharowem.

Czuła jak jej napięcie spada do zera. Zawsze tak miała w sytuacjach bez wyjścia, kończyły się deliberacje, wątpliwości, gdy znajdowała się w stanie zagrożenia życia nagle widzała wszystko zimno, bez emocji. Szanse miała mizerne, ale nie był to powód, by je jeszcze dodatkowo zmniejszać bezrozumną paniką. I właśnie wtedy, gdy miała zaatakować, spadł pierwszy płatek sniegu. Omal nie roześmiała się w głos. Jednym ruchem zrzuciła rękawiczki, obróciła dłońmi, płatek zwirował, zobaczyła kolejne. Pingwinom nagle zaczęło się spieszyć, wyglądający na dowódcę zaczął tłuc skrzydłami, ci z boków przyspieszyli, starając się zamknąć krąg. Część stawała nieruchomo, najlepszy dowód, że osiągnęli wystarczającą odległośc. Uderzyła w zatrzask hermetyzacji, jej kombinezon zrobił się duży i luźny, wyskakiwała z niego tak szybko jak tylko mogła, równocześnie starła się utrzymać wszystko w ruchu, śnieżynki posłuszne ruchom dłoni formowały wiry i koła. W koncu pozbyła się wszystkiego, poczuła zimno przenikające do szpiku kości. Wzięła głeboki wdech, pozwoliła, by mróz wszedł w nią. Początek zawsze był paskudny, nie lubiła go. Na szczęście było wystarczająco zimno. Wraz ze spadkiem temperatury czuła jak wzrasta jej moc, śnieżynki już nie wirowały, białe jednolite smugi otaczały ją, chroniąc przed pingwinami. Chwila była po temu dość odpowiednia, ostatnie z nich zajmowały swoje miejsce w półogkregu, wiekszość już się kiwała. Zaczął jak zwykle dowódca, nie pomyliła się z oceną. Oczy lśniły mu czerwono, rozłożył skrzydła i pochylił się do przodu. Jego ruch powtórzyły dwa najbliższe, potem kolejne. Gdyby nie jej tarcza, prawdopodobnie już by była nieprzytomna. Wściekłość zatrzęsła nią do szpiku kosci, straciła koncentrację, zimno prawie zwaliło ją na śnieg. Jeszcze jeden wdech, i jeszcze jeden, walczyła o odzyskanie kontroli, czując jak pingwiny napierają na nią  jak miękka poduszka w rękach mordercy. Śnieżynki znów przyspieszyły, jej serce zwalniało, przeszła miękko z te-ko do te-nai. Wir wokół niej zmienił się w mały tajfun, choć w samym epicentrum, tam, gdzie stała, powietrze się nie poruszało. Zaczynała świecić, efekt uboczny transpozycji, rozedrgane pasemka barw zatańczyły po okolicznych muldach, po płytach lodu, po zatrzymanych w pół ruchy pingwinach. Kolejna zmiana pozycji, niespiesznie zaczeła sekwencję, wiedząc, że teraz już nic i nikt jej nie powstrzyma, poruszała się w przedziałach czasowych niedostępnych dla zwykłego śmiertelnika. Wir, posłuszny jej ruchom rozszczepił się na drobne wstęgi, które wzniosły się ponad jej głowę po czym nagle uderzyły w pingwiny. Czerwone paciorki oczu zgasły jak przepalone żarówki. Poczuła chłód, zimny dreszcz, jak w saunie, gdy przegrzane ciało daje do zrozumienia, że ma już dość. Powtórnie wzniosła wstęgi, lecz tym razem wpierw pozwoliła opaść im do stóp, po czym gwałtownym rzutem zakończyła sekwencję. Wyjście z transu było jak uderzenie w twarz gumowym młotem. Padając, czuła jeszcze podmuch ostatniego wybuchu, po pigwinach, muldach, lodzie nie został nawet ślad. Wbijała się w kombinezon, zgrabiałe ręce nie pomagały, wydawała się sobie straszliwie powolna, w końcu dopięła ochronnę hełmu i złamała płytkę aktywatora. Chemiczne ciepło rozlało się po kombinezonie, parzyło w stopy, w uszy, w nos. Ciągle oszołomiona sprawdziła zegarek, całość nie zajęła więcej niż dwanaście sekund. Westchnęła lekko. Znowu miała szczęście, powinno obejść się bez odmrożeń.

- Zuzanno, dzisiaj masz zajęcia indywidualne z panem Zacharowem! -  Kamiko jak zwykle z uśmiechem zagrodził jej drogę. Stanęła niezadowolona. Chciała w końcu udowodnić, że jest tak samo wytrzymała jak pozostałe dzieci, przykładała się przez ostatni miesiąc do treningów z całym zaangażowaniem. Poświęcała nawet czas wolny, inni chodzili na świetlicę albo na basen a ona w tym czasie z uporem maniaczki wykręcała ostatnie poty na bieżni.
- No już, już, nie rób takiej miny. Zajęcia fizyczne nie uciekną. Pan Zacharow będzie na ciebie czekał na zewnątrz, za dziesięć minut masz być gotowa.
Myślała, że pójdą do bałwaniarni, jak szybko przezwali warsztat Zacharowa, ale gdy wyszła, okazało się, że w siedzi on w samochodzie. Razem z Pancernicą.
- Zapnij się, to chwilę zajmie.
Faktycznie, jechali dobre pół godziny. Zacharow prowadził szybko, ale pewnie, zmierzali w kierunku portu. Z oddali widać było kołujące nad trawlerami mewy, czekały na swoją szansę by porwać coś z pokładów. Zuzanna zaczynała już dostrzegać sylwetki ludzkie krzątające się na statkach, gdy samochód skręcił w kierunku gór. Poruszali się praktycznie po bezdrożu, gąsienice mieliły z wysiłkiem nawiany śnieg, jedynie aluminiowe lśniące tyczki zapewniały, że to jednak jest jakiś szlak. Ujechali jeszcze kilka kilometrów, w końcu zatrzymali się przed dużym igloo. Zacharow wraz z Pancernicą wysiedli bez słowa, Zuzanna odpieła pasy i poszła za nimi. Zacharow zamknął wejśćie, stalowe płyty wyglądały idiotycznie na tle lodu. Górna część igloo była zupełnie przeźroczysta, błekit nieba nadawał delikatna poświatę wszystkiemu w środku. Usiedli na rozłożonych w okrąg matach, nauczyciele twarzą do wyjścia, Zuzia na przeciwko nich, tam, gdzie wskazali jej miejsce.
- Wygodnie?
- Yhym - pytanie o komfort padające z ust Pancernicy było tak zaskakujące, że zapomniała o dobrym wychowaniu. Nikt nie zwrócił uwgi.
- Chciałbym, żebyś weszła w trans, tak jak to ci się udało na ostatniej lekcji z panią Kriegsdotter.
Zuzia kiwnęła głową. Rozpoczeła omm-ach-humanie pod nadzorem Pancernicy. Tak jak została nauczona nabierała i wypuszczała powietrze, potem na polecenie nauczycielki przeciągała humm, skracała omm, znowu wracała do standardowego rytmu. Zajęcia przedłużały się, nauczyciele starali się nie tracić cierpliwości, Zuzia wdychała, koncentrowała się, wydychała, koncentrowała się, wszystko psu na budę.
- Nic z tego niebędzie - Zacharow popatrzył na nią z wyraźnym zwątpieniem.
- No nic, zjemy coś i do spania. Spróbujemy jeszcze raz jutro rano.

poniedziałek, 6 października 2014

Barwy śniegu II

Zdecydowała, że odbije na południe. Przed słońcem nie ucieknie, z każdym dniem robiło się jaśniej, ale w odległości około dwudziestu kilometrów zaczynało się wypiętrzenie Maurice'a. W tej okolicy było wystarczająco dużo nierówności terenu by ukryć namiot. Nie ma co się rozmieniać na drobne, pomyślała. Jedna rzecz na raz. Skonfrontowała kompas, zegarek, komputerek i układ gwiad. Jeszcze jakieś sześć godzin, zdecydowała. W sumie połowa trasy za nią. Utrzymując równe tempo powinna być przy Maurice'u za jakieś pięć godzin. To dawało nadzieję na przyzwoity wypoczynek a może nawet na jakąś ciepłą kolację? Wsunęła kolejny kawałek tabliczki glukozy do ust i ruszyła, szara sylwetka na szarym sniegu w przedświcie dnia.

- Dzień dobry! - tubalny głos powiatał ja na progu. Niewielki, chudy, starszy pan pochylił się w jej stronę i wyciągnął rękę.
- Jestem Kamiko, a ty to pewnie Zuzanna?
- Zuzanna McNeal - delikatnie dygnęła nóżką.
- Chodź, wszyscy już są, czekaliśmy tylko na ciebie! Zostaw walizki tutaj, zaniesiemy je później do twojego pokoju.
Kopuła wejściowa była olbrzymia. Zmiesciło by sie tu pewnie z pięć naszych igloo, pomyslała. Iód na podłodze był idealnie gładki, maty tworzyły barwną mozaikę ścieżek odchodzących od głównego wejścia do trzech tuneli.
Po prawej są pokoje uczniów, stołówka, świetlica i biblioteka. Zajęcia będziecie mieć w szkole, prosto. Lewy korytarz wiedzie do centrum sportowego i pokoi nauczycieli, gdybyś potrzebowała pomocy to tam ich znajdziesz. Ja zawsze - no,prawie zawsze - jestem tutaj, gdybym był nieobecny to na kontuarze znajdziesz dzwonek.
Kamiko pochylił sie nad nią i zaśmiał cicho. Brzmiało to jak pomrukiwanie niedźwiedzia, który zabładził kiedyś w okolice ich domu. Tata odpędził go później na południe w stronę zatoki, mówił, że tam znajdzie dość pożywienia, by przeżyć. Musiał się później tłumaczyć szeryfowi, ponoć niedźwiedź narozrabiał straszliwie, wyjadając rybakom ryby z sieci. Tata bronił się, że to nie jego wina, że rybacy powinni zabierać wszystko do przetwórni, wyszła z tego karczemna awantura.
- Nie denerwuj się, przywykniesz. Tak naprawdę to jesteśmy małą szkołą, nie zabłądzisz! - zaśmiał się jeszcze raz, jego hu-hu-hu rozeszło się echem po sali i wskazał Zuzi drogę.
- Chodź za mną. To niedaleko.

Albo policzyła coś niedokładnie albo szła szybciej niż jej się wydawało, dość, że po około czterech godzinach była na miejscu. Teren wznosił sie i opadał, ku południowemu zachodowi ciągnał się wyrastający na ponad kilometr grzbiet Maurice'a. Ruszyła wzdłuż jego wschodniego brzegu wyszukując dobrego miejsca na kryjówkę. Jakies pół godziny poźniej znalazła czego szukała. Lód wypiętrzył się tutaj, mniejsze i większe płyty nachodziły na siebie tworząc prawdziwy labirynt przejść i komór. Wybrała dobrze osłonięte miejsce, zrzuciła plecak i sprawdziła okolicę. Po piętnastu minutach wróciła zadowolona i zaczęła stawiać bazę. Tym razem żadnej prowizorki, pełna wysokość, dwa pomieszczenia, nawet podłaczy defroster, zdecydowała. Mróz mrozem, a kąpać się trzeba. Nigdy nie rozumiała traperów którzy potrafili nie myć się podczas wypraw. Bhrr... - zatrzęsło ją z obrzydzenia. Wracając po kilku miesiącach śmierdzieli tak straszliwie, że człowiek mógł zapomnieć o przykazaniu gościnności. Pół godziny później wszystko było gotowe. Alarmy ustawiła na wszystkich trzech wyjściach na równinę, prócz defrostera zdecydowała sie na uruchomienie kuchenki, od smaku glukozy zaczynało ją mdlić. Sprawdziła jeszcze śnieg, ale w dalszym ciągu była to zbita, lodowa masa, żadnych płatków, nic, co mogłaby użyć. Z filozoficznym uczuciem, że nie można mieć wszystkiego, weszła do śluzy i włączyła grzanie.

Spotkanie było dziwne. Zuzanna oczekiwała wrzeszczącego tłumu ludzi a w sali znajdowało się raptem kilkanaście osób. Dzieci siedziały za kolorowymi ławkami, przed nimi, pod wielkim monitorem, stało czworo dorosłych w błękitnych uniformach. Usiadła przy najblizszym stoliku.
- Dzień dobry. Skoro jesteśmy wszyscy, czas się przedstawić. Ja, jak wiecie, nazywam się Korgen i jestem dyrektorem. Prócz tego nauczam przedmiotów ścisłych. Pani Kriegsdotter - dyrektor wskazał dłonia na stojącą na końcu szeregu wysoką blondynkę - zajmuje się wychowaniem fizycznym , survivalem i technikami medytacji. Pan Zacharov - wskazał na wielkiego, brodatego mężczyznę - jest trenerm śniegu. Pan Shalke wykłada biologię, nauki humanistyczne, prócz tego będziecie z nim mieli zajęcia samoobrony. A pana Kamiko już poznaliście, jest waszym opiekunem, będziecie się do niego zgłaszać w przypadku jakichkolwiek problemów. Uczniowie wyższych lat przyjadą jutro, również ich opiekunowie się tu zjawią, więc prosze się nie dziwic widząc kogoś obcego. Uniformy szkolne znajdziecie u siebie w szafkach, teraz proszę się rozpakować, za pół godziny mamy kolację a potem czas wolny. Pan Kamiko pomoże wam dzisiaj poznać układ pomieszczeń oraz plan zajęć, prosze to zrobic po kolacji - zwrócił się w stronę ich opiekuna. - Dziękuję, to wszystko.
- Chodźmy - Kamiko wydawał się być naładowany uśmiechem - pokażę wam gdzie będziecie mieszkać.
Wyszedł pierwszy. Dzieci siedzące za pulpitami rozejrzały się dookoła, po czym zaczęły wychodzić do tunelu. Zuzanna wyszła ostatnia, tak samo onieśmielona jak jej współtowarzysze.

Siedziała na macie w pozycji lotosu, czuła jak jej serce zaczyna zwalniać, pierwsze fale transu prostowały świadomość gdy zabrzmiał alarm. Kontrolka południowego wyjścia zgłosiła ruchomy obiekt. Klnąc w żywy kamień wbijała się szybko w kobinezon, mechaniczne ruchy, wyuczona sekwencja, przypominało to nieco tai-chi w przyspieszeniu. Dwie minuty później biegła w stronę południową z noktowizorem w ręku. Łudziła się, że może to jakiś w gorącej wodzie kąpany traper ruszył przed wschodem, ale w głębi czuła, że to pingwiny. Ciekawe, czy ja namierzyły, czy to tylko zwiad. Wbiegła na mały pagórek, na którym ukryła sensor i zaczęła lustrowac okolicę. Tam są, zaraz ich nieopierzona mać. Podświetlone na zielono postaci przemieszczały się na południowy zachód, oddalając sie od niej. Liczyła szybko, grupa miała ze trzydzieści osobników, na zwiad za duża, na migrację za mała... Poczuła jak stres sciska jej żołdek. Polują, ciekawe czy na nią, czy jest tu w okolicy jeszcze ktoś. Pozostała na posterunku dobre pół godziny, w tym czasie cała grupa weszła na przełęcz i znikneła po zachodniej stronie. A srały was mewy i małe mewki też. Do czternastki daleko już nie było, bez obciążenia mogła robić 8 kilometrów na godzinę, przez chwilę nawet bawiła się myślą, żeby porzucić ekwipunek ale stare odruchy sprzeciwiły się z całą mocą. A co jak nie trafi? Albo czternastka została przejęta? Sznase, jakkolwiek małe, istniały, a bez sprzetu zdechnie najpóźniej po 48 godzinach. Nie, trzeba się trzymac planu, pomyslała. Na wszelki wypadek zdublowała sensory w połowie każdej możliwej drogi podejścia po czym wróciła do namiotu. Wejście w trans zajęło jej prawie godzinnę, nieproszone myśli przeszkadzały jak mogły, adrenalina szalała jej w żyłach, ale w końcu wzięła się w karby. Wykonała pełną relaksację i z uczuciem, której pozazdrościć by jej mogła góra lodowa, zapadła w sen.

środa, 1 października 2014

Barwy śniegu I

Lubiła ten specyficzny rodzaj ciszy. Pewnie nikt inny nie nazwałby tak dźwięków wichury przewalającej się przez białe pustkowia, ale dla niej oznaczało to raczej brak ludzkich głosów. Można było zatopić się we własnych myślach albo po prostu nie myślec wcale i chłonąć bez słów, samymi obrazami. Szła powoli, krokiem wytrawnego piechura, który wie, że najważniejsze to iść. Że nawet najdłuższa droga zostanie pokonana, byleby przestawiać nogi. Nie niosła zbyt dużo, zamiast ciągnąć sanie zabrała ze sobą plecak. Nie ważył więcej niż 30 kilogramów. Na jej szczęście szła z wiatrem, smagał co prawda nieco z prawej, odruchowo chroniła głowę przekrzywiając ją na zawietrzną, ale za to pomagał posuwać się do przodu. Dodatkowo przewiany śnieg był twardszy, nie zapadał się pod nią. Z drugiej strony nigdzie nie widziała płatków wystarczająco dużych, by rozpocząć konstrukcję. Wszystko drobnica, miał, kryształki lodu tnące skóre. Zaraza. Może gdyby znalazła jakąś osłonę byłoby łatwiej, ale przy bladym świetle przedświtu widoczność nie była wieksza niż kilkadziesiąt metrów. Sprawdziła kompas, przeliczyła szybko w myślach przebyty dystans. Nawet przy optymistycznych założeniach zostało jej przynajmniej 18 godzin marszu. Cholera, jeżeli nie znajdzie miejsca na wypoczynek, będzie naprawdę ciężko. Rozglądnęła się dookoła, z przodu po lewej majaczył niewielki garb. Ominęła go, sprawdzając ostrożnie, czy pod nawianym śniegiem nie czai się pułapka. Gdy wreszcie doszła na drugą stronę, okazało się, że garb jest całkiem przyjemnie wyglądającą muldą, za którą wiatr przestał być dokuczliwy. Z uczuciem ulgi zdjęła plecak i wyprostowała ramiona. Ale zimno. Musi być przynajmniej minus 50, oceniła. Wyjęła z plecaka namiot, rozłożyła go na śniegu i wczołgała się do niego nogami na przód. Wciągnęła za sobą plecak, zasznurowała wejście i przestawiła zawory. Przez następne dziesięć minut leżała bez ruchu, starając się nawet nie myśleć: w namiocie nie było za dużo tlenu, a filtry potrzebowały dobrego kwadransa, żeby zacząc działać poprawnie. W końcu namiot nad nią drgnął i uniósł się nieznacznie. Odetchnęła głebiej, poczuła charakterystyczny zapach i dopiero wtedy pozwoliła sobie na uśmiech. Wiedziała, że dla zewnętrznego obserwatora stała się kolejnym elementem krajobrazu, w pełni funkcjonalny namiot praktycznie nie tracił energii, większość była utylizowana w procesie oczyszczania powietrza i wody, reszta szła na podgrzewanie drobnej ilości tlenu pobieranego z zewnątrz. Po kolejnych piętnastu minutach mogła już usiąść i rozebrać się; nie lubiła spać nago, wystarczająco dużo się nasłuchała o nieszcześnikach którzy zamarzli na śmierć z powodu durnego defektu powłoki, ale nie miała wyjścia. W wigotnym ubraniu daleko nie zajdzie. Nastawiła budzik i zamkneła oczy. Swist wiatru, ciemność i zmęczenie uśpiły ją praktycznie w tej samej chwili.

- Zuzia! Zuzaannaaa!!!
Schowała się za kopką śniegu i stłumiła chichot. Tata zawsze udawał, że jej nie widzi, chodził dookoła, zastanawiając się głośno "Gdzie ona jest? No gdzie ona się schowała???" po czym nagle pojawiał sie za nią, ryczał jak niedźwiedź, brał ją w ramiona i podrzucał do góry. Darła się wtedy w niebogłosy a on łapał ją podrzucał jeszcze raz. I jeszcze. Tym razem jednak ojciec nie miał ochoty na żarty.
- Zuzanno, proszę natychmiast do domu!
Zmarkotniała. Ten ton oznaczał lekcje, wykłady, ślęczenie przed komputerem, odpowiadanie na durne pytania i opisywanie jeszcze durniejszych obrazków. A przecież po testach miała mieć wakacje! Wstała i otrzepała kombinezon, mama nie lubiła gdy stopiony śnieg zamieniał się w kałuże wody na podłodze. Idąc w stronę domu zauważyła, że od frontu stoją sanie. Potężne, błyszczace chromem i czarnymi szybami. Potężne gąsienice wyżłobiły głębokie śaldy na podjeździe, ich własny pojazd wyglądał przy nich wyjątkowo mizernie. Ciekawe, kto to taki. I po co przyjechał.
Weszła do śluzy, zostawiła kombinezon i uchyliła drzwi.
- Zuzia, tu jesteś! - ucieszył się tata. -Poznaj pana Korgena. Jest dyrektorem szkoły w Godville.
Tak jak ją uczył tata, podeszła na dwa kroki do nieznajomego i nieznacznie skineła głową.
- Dzień dobry panu, mam na imię Zuzanna.
- Dzień dobry. Dyrektor Korgen.
Nieznajomy wyciągnał rękę, Zuzanna z nieznacznycm wahaniem podała swoją.
- Rozmawialiśmy z tatą na temat twojej dalszej edukacji.
Zuzann obejrzała się na ojca.
- Pamiętasz, mówiłem ci, że tylko cześć nauki można odbyć w domu. Na podstawie wyników twoich ostatnich testów zostałaś zakwalifikowana do szkoły.
Przełkneła śline. Chciała, od samego początku chciała pojechać do takiej szkoły, ale teraz czuła tylko panikę. Jak to, pojedzie? A rodzice? Jej pokój? Tato najwyraźniej wyczuł jej nastrój.
- Nie denerwuj się, pojedziemy razem, zobaczymy gdzie będziesz mieszkać i wszystko zorganizujemy, dobrze?
- Zostaniecie tam ze mną?
- To szkoła dla dzieci. Będziesz mieszkać z innymi dziećmi, uczyć się z nimi i bawić - Korgen przyglądał jej się uważnie.
- Sama mówiłaś, że chcesz jechać - tata popatrzył na nią z drugiej strony.
W zasadzie sama nie wiedząc, co czuje, pokiwała głową.
- Mama spakowała ci wszystko, co będziesz potrzebowała.

Zbudziła się nagle, przechodząc z głebokiego snu do pełnej świadomości. Wyuczony odruch zadziałał, leżała bez ruchu, starając się zlokalizować źrodło obcego dźwięku. Świst wiatru zdecydowanie ucichł, gdzieś na granicy słyszalności wydawało jej się, że na odgłosy dochodzące z zewnątrz nałożył się tupot małych stóp. Nabrała głęboko powietrza, wypuściła przez nos. Powtarzała ten chyba najstarszy relaksacyjny zbieg tak długo, aż serce wróciło do normalnego rytmu. Ubrać się niezauważona i tak nie zdąży, jej jedyną ochroną był teraz namiot, wpisujący się idealnie kolorem i tepmeraturą w otoczenie. Dopóki żaden z jej prześladowców nie wdepnie na nią, będzie bezpieczna. Korciło ją, by podkręcić nieco filtry polaryzacyjne, ale broń była obosieczna. Widzi ona, widać i ją. Minuty płynęły, zamieniły się w godziny, w końcu zdecydowała, że czas ruszać. Nie było to skalkulowane ryzyko, bardziej bolące plecy i wybitna niechęć do korzystania z systemowej toalety. Ruchy, ruchy, moja panno, pomyslała, unosząc głowę tak wysoko, jak pozwalała na to kopuła namiotu. Na pamięć sięgnęła do pokręteł filtrów i delikatnie zmienła polaryzację. W końcu osiągnęła taki poziom przepuszczalności osłony, że zaczęła widzieć otoczenie. Dobre pół godziny zeszło jej na obserwacji, cholerne ptaszyska potrafiły stać bez ruchu przez kilka godzin, a wypatrzyć nieruchomy obiekt w szarówce przedświtu, dodatkowo zredukowanej fitlrami było naprawdę ciężko. No, rydzyk-fidzyk, pomyślała i zaczeła się ubierać. Jeżeli podejrzewają, że jest tutaj, i tak ma małe szanse, nawet w skafandrze. Kilka minut zeszło jej na nieco nerwowym powatarzaniu wyuczonych ruchów, dopinała uszczelniacze, podłączała osłony, wreszcie, czując, że zaczyna się pocić wyszła z namiotu. W przykucnięciu zrobiła pełny obrót, nikogo. Ulżyło jej. Sprawdziła czas, do świtu zostało jej jakieś 6 dni, ale końcowa cześć jej trasy biegła na północ, a to oznaczało wejście w strefę dnia nieco szybciej. Postukała w klawisze, wprowadziła dane do kompasu. Nie wystarczy jej 18 godzin, jak przypuszczała. Co najmniej 24, pod warunkiem, że nie będzie musiała się ukrywać. Rozglądnęła się dookoła. Robiło się wyraźnie jaśniej, widoczność wrosła do dobrych stu metrów. Śnieg wydawał się być szaro niebieski, choć nad jej głową w dalszym ciągłu jasno płonął Krzyż Południa. No to komu w drogę, temu trampki - pomyślała nie do końca zrozumiałe powiedzonko ojca, który zresztą też nie potrafił go wytłymaczyć. Cokolwiek by się nie działo, musi dojść do czternastki. Podniosła plecak i z lekkim stęknięciem ruszyła przed siebie, zostawiając delikatnie jaśniejsze niebo za sobą po prawej.

wtorek, 23 września 2014

Talon na balon, part IX

Lot spełnił wszystkie oczekiwania Kovalika. Po osiagnieciu Lagrangea Taiss (Tactic AI Space Ship, jak mu odpowiedziała gdy pytał o dziwne imię) zgłosiła gotowość napedu kompresyjnego, zapytałą o zgodę i na sygnał dowódcy przeszli w nadświetlną. Z boku pojawiły się szybko zmieniające wartość cyfry, doszły do 3000.
- Predkość podrożna. Cel osiągniemy za 14 godzin. Włączyć drzemke?
- Nieee... Kovalik pokrecił głową i dopiero wtedy zorientował się, że gwiazdy znajdujące się na wprost były niebieskie i zbite wokół siebie. Oglądnął się wstecz - obiekty za nim świeciły nieco ponuro czerwienią, rozstrzelone po całym sklepieniu. Ciekawa animacja.
- Sam jesteś animacja, głąbie kapuściany - Trevor zabrzmiał mu w głowie spiżowym rechotem. -Taki odpowiednik ponadświetlnego dopplera.
- Nudzi ci się? - odgryzł się zupełnie nie fair. -Może jakiś film ci puścić? Star Warsy albo ET?
- Nie trzeba...
Po prawej stronie statku zalśniło złote cielsko. Kovalik szarpnął głową. Koło niego leciał olbrzymi, dwuskrzydły potwór, skrzydła cięły ze świstem próżnię...
- Nie przesadzasz ty trochę? Taki głupi to nawet ja nie jestem.
Smok przestał machać, położył sie na boku i założył nogę na nogę.
- Teraz lepiej?
Zignorował gada. - Taiss?
- Tak?
- Czy można przekierować sterowanie bronią do Trevora?
- Bezpośrednio nie.
- Trevor?
- Co mam przejąć? - Dawno, dawno temu mieli maluśka utarczkę o dostęp do systemów wykonawczych Kovalika, Trevor wyszedł z tego jak zbity pies. Od tej pory nie naruszali stasus quo.
- Taiss, daj schemat uzbrojenia.
Po kilku minutach wszystko zostało włączone, sprawdzone, ryczały alarmy i ostrzeżenia, w końcu Trevor sapnął z zadowoleniem.
- Nie najgorzej.
- Lepsze od tych twoich... fajerwerków paszczowych? - niewinnie zapytal Kovalik.
- Spadaj.

14 godzin później kompresor przestrzenny został wyłączony, gwiazdy z przodu straciły swoją niebieską barwę i rozeszły się po nieboskłonie. Grupa Kovalika ustawiła się na stycznej do górnej granicy pierścienia i wyłączyła silniki. Za sterami usiadl Sir Isaac Newton. Wywiad zdobył cztery różne charakterystyki poszukiwanego statku, gravimetr i czujniki podczerwone skanowały przestrzeń pasa; Taiss starała się dopasować ruch widzianych obiektow, Kovalik zajął się skanerem elektromagnetycznym. Na nakresie zobaczyli bazę, póki co za daleko było na identyfikację optyczną, wszystkie obiekty miały postać małych, czerwonych kropek. Nietety, ich kurs szedł wyraźnie pod kątem do orbity planetoidy, mogli wykonać manewr teraz, z małą co prawda szansą wykrycia, ale dając poszukiwanym masę czasu na ucieczkę, lub później, po maksymalnym możliwym zbliżeniu - ale to wymagało już pełnej mocy i w zasadzie nie dawało szans na pozostanie w ukryciu. Taiss przeliczyła kursy. Najszybciej w punkcie zmiany kursu znajdzie się druga grupa, od tego momentu ukrywanie się nie miało najmniejszego sensu.
- Przerzuć nas nad płaszczyznę ekliptyki, jedna korekta, maksymalne dopuszczalne przeciążenie, spróbujemy się zaczaić na nich. Jakoś muszą stąd odlecieć a przez taką masę gruzu szans nie ma najmniejszych.
- Przewidywany punkt wykonania zmiany kursu.
Na nakresie pojawił się dodatkowy, pulsujący żółto punkcik. Obok niego zegar zaczął odliczać czas. Ponad godzina... Matko jedyna, gdzie są kosmiczne myśliwce i "use the force, Luke"?
- Jak ci sie nudzi, to se jusnij toalete... Przed walką jak znalazł... - Trevorowi najwyraźniej też się nudziło.
- Uruchomić? - zapytała Taiss
- Nniee... nnoo, a jak to działa?
Przecież wyjść się stąd nie da... Gwiazdy zgasły, pojawił sie wodospad, zagrała miła muzyka z gatunku "proszę czekać, na sto czterdzieste piętro dojedziemy w mig". Hm. Znaczy, że już? Wodospad zagrzmiał, światła przygasły. Znaczy już - pomyślał nieco spanikowany Kovalik. Przystajemy naszą fizjologią do kosmosu jak koza do trio jazzowego.

Zegar w koncu doszedl do zera. Gwałtownie zmienili kurs i wyłączyli znowu wszystko, Kovalik miał nadzieję, że ich statek ujdzie jakoś niezauważony. Obce statki wyroiły się z bazy przeciwnika. Naliczył około czterdziestu statków, osiem pozostało w okolicy bazy, reszta podzieliła się na trzy grupy i poszły kursem przechwytującym w kierunku ich transporterów. Czyli ich mały plansię udał.
- Taiss?
- Brak potwierdzenia.
Minuta mijała za minutą, Kovalik przerzucał skaner z jednej kropki na drugą tylko po to by otrzymać negatywny wynik. Nagle zobaczył, że od grupy obronnej odłączył się jeden statek.
- A ten?
Kolor kropki zmienil sie z czerwonej na zielona rownoczesnie z potwierdzeniem Taiss.
- Sprobujmy go przyskrzynić gdy wyjdzie z pasa.
- Zmiana kursu - silniki z całą mocą rzuciły statkiem i po raz kolejny Kovalik nie poczuł nic. To nie może być ta galaretka, muszą mieć jakieś kompensatory grawitacji, pomyślał z podziwem.
Obcy statek odchodził od bazy kursem dzięki któremu był schowany przed statkami toczącymi walkę pod pasem asteroid. CZekaj bratku, zaraz ci przygotujemy psztecik drobiowy...
- Trevor, dwie miny na punkt wyjscia z pasa, kolejnych sześć w pierścieniu powyżej. Trzy torpedy, jedna bezpośrednio na statek, pozostałe dwie wyślij nieco wolniej pod kątem 30 stopni rownolegle do pierscienia. Wróć. Zanim wystrzelisz torpedy, postaw mi dwie miny na kursie ucieczki pod pierscieniem.
- Czasu mało.
- Taiss?
- Wejdziemy w ich bezposrednią strefę obronną zanim torpedy osiągną zamierzoną strefę. Odradzam.
- No to wracamy do pierwszego planu. Ale dołóż jeszcze jedną torpedę wysoko nad ekliptykę i jedną prostopadle w dół a potem pod pierścieniem. Te dwie wyślij sterowane.
- Yes, sire! - złoty potwor posłusznie zasalutował skrzydłami a następnie zionął ogniem.
- Ślicznie. A teraz bądź łąskaw odpalić te cholerne torpedy.
- Miny poszły - odparł nieco urażony Trevor. -Torpedy za 6 minut.
Nie mogli już wiele zrobić. Na broń podstawową było zdecydowanie za daleko, a pokrycie całego pasa torpedami było niewykonalne. Zegar doszedl do zera. Statek drgnął, pięć jasnych punktow pognało przed siebie. Nagle ścigany statek wykonał ostry zwrot w prawo a następnie poszedl w górę.
- Podświetl miny.
Cholera, przejdzie tuz za nimi.
- Trevor, poślij dolną torpedę za nimi; trzymaj górną tak jak idzie, potem sprobuj dopasowac kursy.
Trzy kropki automatycznych rakiet wystrzelonych nad pierścień dokonały samoczynnie kursu, jak ogary ścigające lisa ich nosy skierowane były w cel. Ścigany statek skręcił w ich kierunku a następnie wszedł z powrotem pomiędzy asteroidy. No kurwadziad jaki? - żachnął się Kovalik. Automatyczne torpedy dokonały malowniczo gwałtownej korekty kursu i wszystkie trzy wyrżnęły w asteroidy. Na szczęście manewr obcego statku rzucił go w stronę nadchodzącego z dołu pocisku.
- Będzie musiał wiać do centrum. Wie już o nas?
- Nie, approx 0,97.
- W takim razie dokłądamy jescze dwie torpedy nad pierścień, a nas popchnij delikatnnie na przechwytujący po zewnętrznej. Nie wydaje mi się, żeby ryzykował przejście koło centralnej.
Wyglądało, że plan niestety rozypuje się w mak, gdy ścigani dokonali kolejnego zwrotu i tym razem poszli ponad ekliptykę. Prosto w milczące jak głaz miny.
- Ha, tłumoki jedne, zrobimy z was zupkę instant - Kovalik wyszczerzył się mściwie. Nie bedą mu obcy w mózgu wampirzyć, ni dzieci nam germanić! To jest, tego, alienić.
- Trevor, korekata obu, dolna przed pole minowe, górna za. Nie zostaw im ani cala.
Obcy lecieli prosto na pole minowe, nagle musieli sie zorientowac, że tam są, próbowali wykonać manewr omijający, ale torpedy zrobiły swoje. Kovalik uśmiechnął sie drapieżnie - i nagle obcy statek zniknął.
- Łotdefak???
- Sir? - zapytała Taiss.
- Co sie stało?
- Proszę czekac...
Zawył alarm. W ich kierunku leciały trzy torpedy, klasyczny atak delta, jeszcze nie osiagneły optymalnego kąta do korekty kursu. Tym razem Kovalik bez namysłu poszedł w lewo i wziął na cel jeden z pocisków.
- Flary w pozostale dwa.
Piuropusze ognia wystrzeliwane przez rakiety obronne zmylily jeden pocisk; Kovalik nie miał czasu podziwiać wybuchu gdyż szedł na wprost drugiej. Taiss usłużnie wyświelila czas do strefy zniszczenia. 4, 3, 2 - strzelił i gwałtownie poszedł prostopadle w gore.
- Taiss!
- Sir?
- Jakim cudem z tego wyszli i gdzie oni są?
- Klasyczny unik pieciowymiarowy, sir.
- ?
- Rozwinąć?
- Rozwijaj - zadecydowal Kovalik niedokładnie wiedzac na co sie decyduje. Świat wywinął koziołka. Zrobiło mu się niedobrze. Na nakresie ponownie pojawiła się kropka ściganego - czy teraz już raczej atakującego statku obcych. Rozłozył szerzej ręce i wzleciał ponad - w zasadzie nie wiedział ponad co, ale było to zdecydowanie ponad. Patrzył teraz na cały pierścień, który z jakiegoś powodu zrobił się płaski. Wykręcił ostrą pętlę i wszedł obcym na ogon. Zdecydowanie posiadanie dodatkowego wymiaru usprawnialo wykonywanie manewrow. Nim trevor odpalił rakiety, oby zniknęli z przodu i pojawili się z tyłu staku.
- Taiss?
- Sir?
- A teraz co, szósty wymiar? - zapytal z przekasem.
- Tak jest, sire. Rozwinąć?
Przymknął oczy.
-Rozwijaj.
Znajome uczucie mdłości, zawroty głowy; otwarł oczy. Nie poznał układu. Gwiazda centralna stanowiła lśniący toroid, wokół niego orbiowały w przeróżnych konfigutacjach mniejsze i wieksze planety, ich układ był chyba po prawej. Obcy statek zniknął,by pojawić się za nimi.
- Rozwinąć?
Patrzył z gory, pod jego stopami w szarym pyle kręciły sie bączki statków, wyciągnął dłonie i dosięgnął jednego z nich. Wybuch sparzył mu palce. Trevor zaryczał i zionął ogniem ponad jego ramieniem. Obrocił się wystarczająco szybko, by unieść obronnie rękę przed spadającym ciosem. Plonące oczy napastnika obiecywały śmierć. Jego ostrze z chrzęstem starło się z czarnym mieczem Kovalika. Skąd..?.
- Rozwinąć?
Stał na rowninie. W dłoni trzymał ten sam miecz, na jego powierzchni tańczyły ogniki runów. Pod jego butami pył, widział tam galaktyki, układy, gwiazdy, walczacych, wygrywających i pokonanych. Przy ramieniu czuł swoich, na przeciw nim stanął rząd wrogów. Nie było wątpliwości po co tu się znaleźli. Zabrzmiała pieśń, słowa same cisnęły się na usta. Jednym krokiem, jednym zamachem, w tysiąckrotnym rozwinięciu uderzyły miecze.
- Rozwinąć?
---
- Trevor, banieczkę?
- A masz coś z kocimiętką?
Kovalik odruchowo się wzdrygnał.
- Mam valerianę, mogę ci dolać. Dokapać - poprawił się. Siedzieli na pięterku, za oknem zieleń iglastych lasów przeplatała się z czerwienią jesiennych liści.
- Dobrze, że się pokazali ci od Legolasów... Urwały by nam kurwadziady łeb.
- No. Bardzo dobrze - z przekąsem rzekl Trevor i siorobnął ze szklanki. -Teraz za cholere nie ruszę dupy z tego zapyziałego grajdołka...
- A co, źle ci tu? Na whisky zarobię, kocimiętkę się załatwi... Jak chcesz, przygrucham ci jakąś zgrabną gekoniczkę...

piątek, 29 sierpnia 2014

Talon na balon, part VIII

Alarm zbudziłby nieboszczyka. Natrętny, głośny. Kovalik zerwał się z łózka i złapał za głowę. Matko jedyna, kac rąbnął go bezlitośnie w łeb. Na cholerę mu to było? Poszedł tak, o - na chwileczkę, przyjmując zaproszenie sąsiada, który przestępując z trzeciej nogi na czwartą przekrzywiał - w zasadzie Kovalik nie do końca wiedział, czy oktopody mają głowy czy co innego? Był na tyle zakłopotany, że się zgodził. Zaczęło się niewinnie, każdy coś tam zamówił, pierwsze nieśmiałe chóralne śpiewy, pierwsze zamówienia "On me, for all, gentlemans!"; po "My pierwsza brygada" poszło już z górki: obowiązkowo wypito zdrowie konia (jak tradycja nakazuje na stojąco, z jedną nogą na stole), kelner przyniósł zakąskę, rąbano słoninę, zagryzano cebulą, towarzystwo gromkim głosem zażądało spirytusu... Opierający się kelner został pozbawiony zarówno komputera głównego jak i wszystkich kółek (biorący udział w zabawie wykazali się litością i zrobili to właśnie w tej kolejności); z jednej strony szło gromkie "Ore, ore, wóda mi wyżarła kore!!!", z drugiej ktoś chwalił się stanem posiadania "Przepijemy naszej babci złote zęby!!!" Resztką zdrowego rozsądku Kovalik wyszedł z sali, gdy ponad pijackie wrzaski wzbił się przerażony, wysoki falset wzywający doktora na pomoc. Stare odruchy wzięły górę. Przepychając się bez pardonu pomiędzy uczestnikami spotkania zadierżawczo-poruchawczego - pierwsze pary zaczynały już opuszczać salę - dotarł do ofiary. Na stole leżał oktopod, trząsł się jak galareta i najwyraźniej próbował zejść ze stołu, przy czym za cholerę nie mógł odlepić macek od blatu.
- Co mu jest?
- A skąd ja mam wiedzieć? - sąsiad wytrzeszczył się nieco. -Jak żeś jest doktor, to ty mi powiedz!
Kovalik próbował oderwać jedną z macek, w końcu przyssawki puściły. W oczach bipoda zobaczył ślad ulgi, więc zabrał się za kolejną; w tym czasie poprzednia z cichym mlaśnięciem przywarła z powrotem do stołu. No nie, pan jaja sobie robisz?
- Odsunąć się! - ostry, przywykły do posłuchu głos rozległ się za nim. Odskoczył na tyle szybko, by uniknąć stratowania. Dwóch sanitariuszy sprawnie podjechało noszami, za nimi dumnie kroczył okto w służbowej kurtce, obwieszony długopisami, stetoskopami i Bóg jeden raczy wiedzieć czym jeszcze. Położył dłoń na głowie trzęsącego się jak galareta nieszczęśnika, wymruczał "No, już już, spokojnie" i przyłożył stetoskop. Sala zamarła.
- Desakszynator!
Stojący za nim sanitariusz z namaszczeniem podał mu konkretnej wielkości packę na muchy i łopatę do śniegu. Okto przyjrzał się krytycznie i bez specjalnego wysiłku przyrżnął przyssanemu prosto w łeb. Osiem macek równocześnie oderwało się od stołu zakrywając głowę, łopata zgrabnym ruchem powędrowała pod spód przyssanego-odessanego, po czym sanitariusze przenieśli go na nosze. Głównodowodzący zarządził odwrót i ekipa medyczna sprawnie zniknęła za drzwiami.
I na tym w zasadzie impreza umarła - szczęśliwcy w parach na wyprzódki opuszczali zgromadzenie, za nimi niemrawo w stronę kwater ruszyli niesparowani. Najbardziej zdesperowani próbowali wymusić na barmanie ostatnie drinki, ale brak centralnej jednostki mu zaszkodził - mieszał ze sobą bez ładu i składu co mu wpadło w ręce, rozjuszeni balowicze rzucali w niego szklankami, syczały tam jakieś zwarcia, sypały iskry, szły wielokolorowe dymy, na wszelki wypadek Kovalik wrócił do kwatery.

Na ekranie rozjarzył się czerwony napis "T minus 30 minute(s) and counting". Oż w mordę, może prysznic pomoże... Pomógł. Czując, jak naprzemiennie gorąca i zimna woda wracają mu życie, rozejrzał się po łazience. Na ścianie pysznił się wieki przycisk "Last hope tablets". Hm. Wdusił go, ten rozjarzył się na czerwono, następnie coś go dziabnęło, zaskoczony oderwał palec.
- Proszę się nie ruszać. Przyłożyć palec do czytnika! - automat zabrzmiał dość miło. Minęło jeszcze kilkanaście sekund, po czym skaner zgasł.
- Jesteś pijany! - tym razem nie był to głos miły a raczej niemiły z gatunku opierniczających; na dłoń wyskoczyła mu tabletka z wygrawerowaną trupią główką. Na wszelki wypadek bez zastanawiania łyknął i zdrowo pociągnął wody z kranu.
Następne trzydzieści sekund było skrzyżowaniem katharsis z walcem drogowym, ale warto było. Kolory wróciły na swoje miejsce, a świat przestał się bujać.
- "ti majnes 20 minutes and counting!" - ryknęło z pokoju. Wbił się w mundur, skacząc po pokoju, wilgotna skóra przylegała do materiału. Na korytarzu ruch nie był zbyt duży, ruszył w kierunku wind.
- Piloci, windy 3 i 4! Commando windy 5 do 8! - bipod w hełmie faszysty sprawnie zarządzał ruchem, Kovalik zabrał się z drugą turą.

Powierzchnia przywitała ich mroźnym powietrzem. W szarym pół-świcie wiecznego terminatora wszystko wydawało się przedwczesne. Kovalik poczuł chęć do zakopania się z powrotem w łóżku. Brr... Po kolei podchodzili do wartownika ze skanerem i wchodzili na teren lądowiska. Minął bramę i zdumiał się - na płycie stało 16 grafitowych kul z dyszami ustawionymi we wszystkie możliwe strony. Z tyłu w rządku stały wielkie, czarne pudła kontenerów. A gdzież mój Black Angel, wysmukłe sylwetki, drapieżne nosy, eteryczne skrzydła? No coś podobnego... Kolejny wartownik zapakował ich sprawnie do wózka i rozwiózł po płycie. Na burcie myśliwca pysznił się wielki, namalowany czarną farbą, numer 13. Nie wiedział - protestować, nie protestować, prosić o zmianę - zresztą, nie było już kogo, wózek odjechał z ostatnimi pilotami. Zaraza. No to, lećmy. Tylko jak?
Zbliżał się powoli do wielkiej, stojącej na pajęczych łapach kuli, ani włazu, ani schodków, ani wynocha, ani całuj-pan-psa-w-nos. Zrobił jeszcze jeden krok i nagle bez ostrzeżenia, w całkowitej ciszy z dna pojazdu zjechała mała platforma. Taa...k. Znaczy, zaproszenie chyba? Stanął na niej, na wysokości klatki zamknęła się obręcz i Kovalika wgniotło w ziemię.
- Ciemność! Ciemność widzę! - zacytował Sexmisje, w środku było po czarno jak wiadomo gdzie.
- Aktywacja środowisk pośredniego, proszę czekać - automat miał miły, kobiecy alt.
- Ta jest, psze pani...
Zapłonęły malutkie punkciki zielonych diód. W ich monochromatycznym świetle miał trudność w określeniu wielkości kabiny, bezwiednie rozłożył ręce.
- Złącze zerowe gotowe. Proszę się przygotować.
Znaczy, że co niby mam zrobić, pomyślał Kovalik? A gdzie obiecane demo? Zaraza by to...
- Jestem gotowy! - powiedział, zastanawiając się, czy aby na pewno.
- Skan - alt wypowiedział to równo z pojawieniem się drobnej siateczki utkanej z laserowego światła.
- Złącze zerowe gotowe - powtórzył automat. -Proszę się przygotować.
Cholera jasna... Coś mu zaczęło świtać w głowie. Zdjął z siebie wszystko, stanął na środku nagi z ubraniem w ręce.
- Destrukcja czy przechowalnia?
- Przechowalnia - Kovalik nie do końca był pewien, czy chodzi o jego ubiór, na wszelki wypadek ominął groźnie brzmiące słowo.
Nic nie usłyszał, ale z dłoni coś wyjęło mu mundur i buty. Ponownie w kabinie zapłonęła siateczka światła, następnie wszytko zgasło. W całkowitej ciemności rozległ się miły alt:
- Aktywacja złącza zerowego. Proszę się nie ruszać.
Rozległ się delikatny szum, po chili poczuł, jak jego stóp dotyka coś mokrego. Zaskoczony, krzyknął.
- Proszę się nie ruszać. Aktywować pomoc?
No wreszcie, w końcu się dowiem o co tu chodzi.
- Tak, poproszę.
- Asystent aktywacji złącza - Kovalik poczuł, jak coś nie tyle brutalnie, ile stanowczo, ustawia go pionowo i rozkłada ręce. Płyn zaczął szybko wypełniać pomieszczenie, zalewając go coraz wyżej, nieco spanikowany chciał się wyrwać, ale asystent trzymał go w swoim elastycznym uścisku.
- Kurwulululusieubululululu - jego protest zalała ta sama ciepła ciecz. Czuł, że brakuje mu powietrza, panika zalała mu mózg, chciał krzyczeć, ale jak, jak??? w końcu odruchy przełamały jego opór i z uczuciem, że dożył właśnie ostatniej sekundy swojego życia, wciągnął w płuca zalewający go płyn. Przez chwilę kaszlał, walcząc o życie, po czym ze zdziwieniem skonstatował, że czuje się lepiej. A wręcz doskonale. Świadomie wciągnął płyn w płuca raz jeszcze, tym razem odczucia były dużo lepsze, nie walczył z galaretą a z jakby zawiesistym, gęstym dymem o zapachu vanilii... Po kilku oddechach przestał odczuwać cokolwiek, czuł się jakby wciągał w płuca letnie powietrze, z delikatnym zapachem trawy.
- Aktywacja w toku, proszę się nie ruszać - doszedł do niego stłumiony alt. Coś się stało z jego uszami, przed oczami zapaliły się jakieś światła.
- Złącze zerowe aktywne. Kalibracja sensoryczna - tym razem alt zabrzmiał jak z wiadra na dnie studni. Rozległa się kakofonia dźwięków, następnie przyszedł czas na światło, potem płyn zrobił się zimny, gorący, znowu zimny. Świat zrobił fikołka, potem drugiego - przez plecy.
- Kalibracja zakończona - alt odzyskał swoje miłe brzmienie.
Kovalik przez chwilę nie miał pojęcia co robić, po czym otworzył oczy. Zatkało go.

Wisiał nad płytą lotniska. Wokoło niego nie było nic - widział pozostałe myśliwce, ich obłe kształty rysowały się wyraźnie na tle podświetlonego teraz lądowiska, ale jego kula zniknęła. Był czarną sylwetką wisząca dobre 8 metrów nad płytą. Wyciągnął przed siebie ręce. Wokoło sylwetek statków i budynków pojawiły się taktyczne nakresy, migotały maleńkie cyferki informujące o odległości, mocy tarcz ochronnych, ich typie. Obejrzał się przez ramię - i w tej samej chwili był zwrócony twarzą do tyłu. Dobre...
- Komputer? - z braku lepszego powiedział Kovalik.
- Rozumiem, co pan ma na myśli - z uśmiechem w głosie powiedział alt. -Proszę się do mnie zwracać Taiss.
- Wybacz, Taiss. Pułkownik Kowalsky miał mi zostawić demo złącza, czy mamy na to czas?
Po prawej zapłonęły zielone cyferki, Kovalik żachnął się. Dwie godziny do startu?
- Niecałe - potwierdziła Taiss. Kovalik zakrztusił się.
- Mamy kontakt bezpośredni? A jak??
- A tak - zarechotał Trevor. -Siedzę tu od wczoraj, barany potraktowały mnie jak transport żywca... Szlag by ich i małe pieski też... Ucięliśmy sobie mała pogawędkę z Taiss, stad nasze możliwości jakby nieco, tego - wzrosły!
- No to - puszczajcie to demo...
Tutorial był klasyczny, podstawy kontroli, uzbrojenia, obsługa modułu łączności, na koniec dziarskie "good luck" i tyle tego było. Dobre i choć co.
Z kanału ogólnego doszedł wyraźny głos pukownika: -Panowie, startujemy zgodnie z harmonogramem grup. Przekazać sterowanie asystentom.
- Gotowy - spytała Taiss?
- Yapp - westchnął Kovalik. -Tak gotowy jak tylko można.
Zegar doszedł do zera, Kovalik wzniósł ręce, Taiss przekazała synchro grupy i nagle lotnisko zaczęło się oddalać od nich z nieprawdopodobną prędkością.

wtorek, 29 lipca 2014

Mala Ania

Jednym z wymogów formalnych istnienia neszej Przeswietnej Kliniki na Pieterku jest regularne przeprowadzanie drylów. Nie, nie wojskowych - ALS. Co mniej wiecej dwa miesiace - przy czym to jest zazwyczaj wiecej niz mniej, z ktoregoz to powodu mam wpisy na liscie "Plamy Na Honorze" w moim aprajzalu - zakradam sie cichaczem niosac pod pacha Mala Anie. Ukladam biedaczke w pozycji wyjsciowej - raz nawet wrzucilem ja glowa do toalety, ot zeby cos sie dzialo - i z poczuciem winy wciskam guzik alarmu. Na odsiecz rusza wykwalifikowana sila medyczna. Czyli pospolite ruszenie pt. komu sie chce isc, niech idzie, Abnegat zas zglupial.

Tym razem bylem mily - polozylem Anie na fotelu w wybudzalni, przygotowalem sprzet masowego razenia w postaci dlugopisu i formularza, po czym zaordynowalem dryl. Pielegniarki wpadly i zgodnie z protokolem na wyprzodki ruszyly wypytywac Anie, czy slyszy. Toz z plastiku jestem, rzeklo dziewcze biedne... Tego.
- Nieprzytomna. Przewieziona po operacji powiekszania cycuchow, lewy dwa razy wiekszy niz prawy, pelno krwi dookola.
- Oddycha?
(...to z plastiku jestem...)
- Nie.
Wezwano wozek - wozek rzecz najwazniejsza, bez tego nijak - i podpieto elektrody.
- Co w ustach?
(...zeby, jezyk, glebiej migdalki...)
- Nic.
- Wentyluje!
Zuch dziewczyna.
- Jakie ma tetno?
(...z plastiku jestem, jeknela Ania...)
- A sprawdzil kto? - jeknal anestezjolog.
- Sprawdzam!
- Niewyczuwalne.
- Masuje!
Zuch! A nawet dwa zuchy! Wziely i nacisnely na klate Ani tak jak biedaczka lezala w fotelu wybudzalnianym. Rozleglo sie malownicze chrupniecie i leb nieszczesnej oddzielil sie od tulowia.
- Co na monitorze?
- W zasadzie to bez znacznia. Skrecilismy (wzialem bohatersko czesc winy na klate) biedaczce leb.
- To co?
- Nic. Nie zyje.
(...nie denerwuj sie, powiedziala Ania, toz to na zawiasach, latwo wlozyc, zobaczysz...)

Dryl zrobic latwo, potem trzeba jeszcze zrobic podsumowanie. A to w dzisiejszych czasach nielatwa sprawa. Zgodnie ze standardami uczenia doroslych podsumowanie sklada sie z:
1. Pochwalenia wszystkich. Natezylem przelykacze, jakos poszlo.
2. Wypunktowanie pozytywow. Podrapalem sie po lbie...
- Dobrze, zescie przybiegli! - i po namysle krotszym niz blysk ciupagi dodalem "i jak szybko!".
Na tym w zasadzie stanela mi pomyslowosc wszelka, pewnikiem to ta hypoglikemia powysilkowa po porannym biegu.
3. Nakreslenie schematu postepowania prawidlowego. Nabralem duzo, DUZO powietrza. Ostatecznie milo jest miec zreanimowanego pacjenta (tu nie znaja tego slowa, zamiast niego uzywaja zresuscytowanego, zreszta - trudno sie dziwic*), ale lepiej, gdy leb ma nadal przyczepiony do tulowia. Zadzwonil ktos po chirurga? A po krew? Plyny? Nie? No to w sumie ukrecenie jej lba na poczatku reanimacji bylo aktem milosierdzia...

W zasadzie jak sie cos stanie, to wszystko co maja zrobic to wrzeszczec "AAAAbIIIII!!!" - bom jest tu jedyna nadzieja z gatunku ostatnich. Ale co zrobia jak przez przypadek dostane sraczki? Albo zatrzasne sie w toalecie???

Hospody pomyluj.

-------
Nas uczono, ze resuscytacja to przywrocenie krazenia; nawet pacjent na rurze, jezeli mu tylko serce bije, jest zresuscytowany. Natomiast zreanimowany to inaczej ozywiony - wyszedl z intensywnej i nawet przyniosl flaszke w podziekowaniu za uratowanie zycia. Takich co mi wyszlo z intensywnej po moich zabiegach wylamywania zeber mam siedmiu (10 lat pogotowia, 15 dyzurow na miesiac - nie jest to duzy odsetek podjetych reanimacji...); zeby choc jeden flaszke przyniosl... Wdziecznosc ludzka, rokokowa kokota jej mac...

czwartek, 24 lipca 2014

Przychodzi wena do lekarza

I przyjsc nie moze. Cierpiac na kompletny uwiad tworczy - czy grafomanski raczej - pomyslalo mi sie, ze nic na sile. Poleze sobie i pomysle troche. A jak sie wena znajdzie, to radosc z pisania - tfu, grafomanienia - wroci.

Nie wrocila.

Znakiem tego trza bedzie wziac za pysk.

W abnegatowie dzieje sie az do kleku, a czasem do samej gleby.

Poznalismy RO (realowy odpowiednik; Copyright Basia) Lazy Daisy - musze przyznac, ze jak sie czlowiek starzeje, to do nowych znajomosci podchodzi troche z bojaznia boza... A tu proszsz - imprezy rozkrecily sie, jakbysmy sie znali od lat (co w sumie, biorac pod uwage znajomosc virtualna, jest poniekad prawda), Daisy podbila serce Pompona, Moryc dal mi sie poczochrac za uszyma, przez chwile nawet lezal ASP na kolanach - zostalismy zaakceptowani i przyjeci do stada.

Dzidz mlodszy walczy z egzaminami na citizena, ktore to podstepne sa i maja rozne pulapki. Na ten przyklad zawieraja w opisie teksty ze zrozumieniem. Jak sie ich nie zrozumie - nijak egzaminu zdac nie mozna. Bo gruba Pani zupelnie jak ruski oficer zlapany z dymiaca wyrzutnia w reku kiwa przeczaco glowa. Nie. Zgadza sie, ma paszport, ale w formularzu napisal, ze przyjdzie z prawem jazdy. Ale mu zabrali tymczasowe, bo zdal egzamin, a normalnego jeszcze nie przyslali! Nie. Jak pisze, ze z prawem jazdy, to z prawem jazdy. Ale na paszporcie on ci! Ale napisal ze z prawem jazdy. Nie da rady.
Dzieki czemu Dzidz poznal smak dostania kijkiem po glowie od ciecia i wie, ze czytanie ze zrozumieniem rzecz podstawowa. Co robic. Nastepny egzamin na obywatela za dwa tygodnie w Nowym Zamku. Zaloze sie, ze tym razem wezmie dobre dokumenty.

Abnegatostwo wozi dupska po operach - a w zasadzie do opery i dupsko jedno; ASP ma zupelnie co innego - udalo sie nam zobaczyc "Tosca" i "La boheme". Obie Pucciniego, co oznacza obligatoryjny zgon glownej bohaterki - a w przypadku Toski to w sumie jakby wszystkich bohaterow z wyjatkiem koscielnego i pomagierow. Poniewaz bilety sa w cenach od przystepnie drogich do ojaciezwmordenieprzepraszam drogich, sprawdzilismy na wlasnej skorze, czy warto przeplacac. Toske odsluchalismy z grzedy - wytrzeszczalem galki prawie z samego konca amfiteatru (ASP tez, ale ma nadwzrocznosc, to nie musi sie tak wytrzesczac jak ja), starajac sie uslyszec co spiewaja. Natomiast Bohemie z szostego rzedu Orchestra Stall (czyli jak dyrygent machal za bardzo, to czuc bylo, ze wieje) - massakra. Wbity w glebe, porazony slicznym sopranem Jaho oznajmiam wszerz i wzdluz, ze przeplacac warto. Co prawda na plycie mam to samo z Netrebko i Villazonem, co oznacza mw. jakbym napisal, ze do pracy podwozi mnie na zmiane Hamilton z Rossbergiem - wiec najbardziej jakby oplaca sie zainwestowac w CD i kolumny, no ale. Kurczaka tez mozna zjesc w KFC albo ogladac w telewizorze.

A, wlasnie. Odnosnie braku ogonkow: dostalem nowy komputer - poprzedni ladowal system kilka godzin, trzeba go bylo wlaczac przed wyjsciem z pracy; w koncu komus znudzily sie polskie przeklenstwa najwyrazniej - i w tymze komputerze proba zainstalowania obcojezycznej klawiatury konczy sie wyswietleniem komunikatu o Corporatin Policy co to zabrania takich dzialan.

Rasistow banda.

piątek, 6 czerwca 2014

Talon na balon, partVII

Sprawdził zegarek, do odprawy zostało mu jeszcze trochę czasu. Co tu robić? Spojrzał na plan raz jeszcze, na trzecim poziomie znalazł kantynę. Ha, bania waleriany na pewno nie zaszkodzi. Idąc w stronę wind zastanawiał się, jakim cudem dał się w to wszystko wplątać. Nieco nieprawdopodobnym wydawał mu się zbieg przypadków, że akuratnie w jego wiosce musiały się zmaterializować dwa wstrętne typy? Trzeba będzie Trevora wypytać, coś ostatnio gadzina była nadzwyczaj spolegliwa. Autoryzacja działała bez zarzutu, winda otworzyła się i zaproponowała poziom zero bądź trzeci. Potwierdził, winda ruszyła ze świstem by prawie natychmiast się zatrzymać. Hm, tym razem niedaleko. Zgodnie z tym co zapamiętał szedł szarym, nieco pochyłym korytarzem, oświetlonym zakratowanymi lampami przyczepionymi do sufitu. W porównaniu z futurystyczną sterylnością poziomu drugiego robiło to dziwne wrażenie. Co oni tu budowali, schron przeciwatomowy? Dochodząc do kolejnego rozwidlenia usłyszał gwar. Skręcił w prawą odnogę i wszedł do olbrzymiej komory, nie mogli tego zbudować, najwyraźniej zaadoptowali naturalny twór do własnych potrzeb. Na wyrównanej podłodze pokrytej deskami stało kilkadziesiąt stolików, pod ściana czaił się bar gdzie dwa automaty napełniały szklanki, przynajmniej połowa stolików była zajęta. Podszedł do baru, już miał złożyć zamówienie gdy uderzyła go myśl - a czym niby zapłaci?
- Co podać?
- Aaa.. - zawiesił się na chwilę - można wziąć na kredyt?
- Co pan rozumie przez nakredyt? Mamy rozmiar standard i double.
- Standard w takim razie.
Kovalik skrzyżował palce, w najgorszym razie poprosi Kowalskyego żeby go wykupił.
- Standard czego? - automat zawisł nad przygotowaną szklanką.
- Glenliveta macie?
- Standard Glenlivet raz. Proszę autoryzować.
Przyłożył dłoń do wskazanego skanera i odszedł prawie na sam koniec sali, do stolika pod ścianą. Pociągnął zdrowy łyk kocimiętki i rozglądnął się. Całkiem gustownie urządzone. Z sufitu, ginącego w mroku, zwisały duże, okrągłe lampy, stoliki i krzesła zrobione z drzewa przyjemnie kontrastowały z surową skałą, dawały wrażenie swojskości. Nie jest najgorzej.
- Widzę, że jest pan gotowy? - rozglądając się po suficie nie zauważył Kowalskyego, najwyraźniej zaszedł go z boku. Kiwnął głową. W sumie bardziej gotowy nie będzie.
- Korzystał pan już z nulfinka?
- ? - Kowalsky tylko spojrzał na niego, pytanie wyraźnie rysowało się na jego twarzy.
- Tak myślałem, to wciąż dość rzadka sprawa. Nie mamy czasu na symulator... - Kowalsky podrapał się pogłowie. -Zróbmy tak, wrzucę panu tutorial do głównego, jak by co, to poprowadzi pana krok po kroku. Mechanika, tak jak powiedziałem, najbardziej zbliżona do Black Angel, ale zdziwi się pan, jakie możliwości daje złącze bezpośrednie. Używaliście kompresji wewnętrznej??
- Mieliśmy prototypy. - Kovalik coraz bardziej miał wrażenie, że większość tutejszej technologii została perfekcyjnie skopiowana w jego grze. Najwyraźniej programista był stad. -A co z energią? Na ile cykli mogę liczyć?
- Do tego zadania wystarczy z naddatkiem. Nie używamy ogniw, każdy statek ma własny generator, ma pan ponad 4 mega w każdym kolorze, przy czym zrezygnowaliśmy z neutronów, w chwili obecnej syntetyzujemy jedynie cząsteczki naładowane. Łatwiej się pozbyć, rozumie pan.
Kovalik uśmiechnął się jakby faktycznie rozumiał.
- Na odprawie dowie się pan wszystkiego o celu głównym, ale proszę się nie tym za bardzo nie przejmować. Pańskim zadaniem będzie namierzenie naszej uroczej pary, przy czym bądźmy szczerzy: nas nie interesuje co z nimi zrobicie, bylebyśmy ich tu więcej nie musieli oglądać, tak?
Kovalik skinął głową. Miał nadzieje, że jaszczur ma jakiś plan, ostatecznie sam nalegał, żeby świńskiego duetu nie wysyłać w niebyt a jedynie złapać. Kowalsky popatrzył na zegarek.
- Nie przeszkadzam dłużej. Sala odpraw jest zaraz po lewej, z głównego korytarza pierwsze rozgałęzienie. Do zobaczenia.
Kowalsky odszedł, nie czekając na potwierdzenie Kovalika. Konkretny gość. Przypominał mu coraz bardziej jego szefa z Ośrodka... Nagły zwrot myśli wbił go w poczucie winy, jak do cholery wytłumaczy się z tego wszystkiego? Tym bardziej, że Trevor jakoś nie do końca był przekonany po jakim kątem biegnie tu czas, jeżeli blisko zera, skończy obijając dupę w okolicznych pogotowiach... Bhrr. Spojrzał na duży, wycięty w skale zegar, dopił szklankę i ruszył ku wyjściu. Będzie tego.

Spodziewał się nie wiadomo czego, tabletek informacyjnych rodem z Lema, led-ekranów, projektorów n-wymiarowych, meduz-telepatów czy innych dziwolągów podsuwanych usłużnie przez napakowany SF mózg, tymczasem odgniatał cztery litery w szkolnej ławce, patrząc jak Kowalsky miarowo maszeruje w te i wewte, od czasu do czasu wskazując coś na wielkim, papierowym nakresie drewnianą wskazówką. Układ składał się z jednej planety klasy Ziemia, 1,7g, za dużej do wykształcenia życia, hulały tam wiatry dochodzące do 400 kilometrów na godziną; prócz tego dwa gazowe olbrzymy i dwie skute lodem metanowe bryły; wszystkie cztery oddzielone od pierwszej szerokim pierścieniem gruzu najróżniejszego rozmiaru; właśnie tam wywiad wskazywał na cztery prawdopodobne lokalizacje bazy. Mieli czekać, póki nie rozpocznie się przeładunek, atak w otwartej próżni zazwyczaj kończył się niepowodzeniem, trałowce miały wystarczająco dużo czasu, by dokonać skoku. Kowalsky podzielił statki, łącznie szesnaście myśliwców i sześc transporterów, na cztery grupy. Ta która nawiąże kontakt, zawiadamia resztę po czym niszczy przede wszystkim kompresory dużych jednostek. Następnie abordaż i wybicie statków osłony. Plan jak plan. Kovalik oficjalnie dostał potwierdzeni swojego statusu: miał czekać wraz z najbardziej zewnętrzną grupą, jako jedyni dostali zakaz używania skanerów aktywnych po wykryciu przemytników, jedynie nasłuch; charakterystykę emisji statku poszukiwanych przekazano do jego komputera nawigacyjnego. Przez jakiś czas Kowalsky rozwodził się nad szczegółami wynikającymi z miejsca pierwszego kontaktu, najtrudniej będzie, gdy na bandytów trafi grupa Kovalika, ale i tu pułkownik miał przygotowany wariant odłączenia go od reszty i ustawienia w odwodzie aż do czasu nadciągnięcia posiłków. Chciał mu nawet przydzielić skrzydłowego, ale Kovalik grzecznie odmówił. Jakoś wolał być sam, cholera wie, co planował Trevor.
- Panowie, to wszystko. Astoria znajdzie się na stycznej za 16 godzin, przyspieszamy od razu do trzeciej, po osiągnięciu L4 Lagrange'a włączamy kompresory. Wyjście równoczesne, synchronizacja tacho. I jeszcze jedno - żadnych śpiewów chóralnych. Bar jest otwarty do północy, ale zalecam umiar.
Pomruk ni to oburzenia, ni to niedowierzania rozszedł się po sali.
- Dobra, dobra - znam ja was, moczymordy. Szczególnie okto mają mi się pilnować, nie chcę widzieć żadnego łachmyty udającego bipoda!
Kowalsky potoczył groźnie wzrokiem, rozdał przydziały - Bacznośc! Rozejść się! - i rozpuścił grupę.
Część była wystarczająco przejęta przemówieniem pułkownika, by natychmiast udać się w stronę baru, reszta ruszyła ku kwaterom. Kovalik poszedł z nimi, było to dwie przecznice dalej. Rząd kilkudziesięciu małych drzwi po lewej stronie korytarza ciągnął się aż do ślepo zakończonej ściany, jego drzwi były trzecie od końca. Co do cholery, prewencja zakrzepicy żył kończyn dolnych, czy co? Pokoik - czy raczej jaskinia - była nieduża, łózko w wykutej wnęce w ścianie, naprzeciwko drzwi wejście do łazienki. Poczuł się lepiej. Na myśl o korzystaniu ze wspólnej łaźni czuł się dziwnie, wystarczająco dużo go kosztowało ignorowanie włąsnej, pomalowanej na grafitowo, łysej pały. Zamknął drzwi za sobą i wrócił do baru. Kocimiętka czy nie - mogła to być jego ostatnia okazja napicia się czegoś, co zawierało alkohol.

wtorek, 3 czerwca 2014

Talon na balon, part VI

Kowalsky nie dał im za dużo czasu. Kilkanaście minut później szybowali nad kanionem ku przeciwległej stronie. Zazwyczaj Kovalik miał takie dziwne uczucie w żołądku na samą myśl o wysokości, ale bańki, do których ich podczepiono, wyprawiały coś dziwnego z grawitacją - odkąd założyli mu to cholerstwo na głowę, czuł się jakby cały czas spadał. Holowała go ta sama ośmiornica z którą spotkał się wcześniej. W sumie - czemu nie. Po drugiej stronie zapakowali się szybko w dwa silnie opancerzone pojazdy, ryknęły silniki i przyspieszenie wbiło Kovalika w oparcie.
- Panowie pozwolą?
Kovalik obrócił się w stronę Kowalskyego i przyjął dziwnie wyglądający beret. Drugi, nieco mniejszy powędrował w kierunku Trevora. Po chwili wahania Kovalik założył go na głowę i nagle zapanowała cisza.
- Na czym pan latał? - Kowalsky nie bawił się w uprzejmości.
- No, tego... - Kovalik przełknął ślinę - Orion, wersja podstawowa i rozszerzona, Skarreg, Black Angel, Blood Star... - wyrecytował co zapamiętał ze swojej ulubionej gry.
- Blood Star? - Kowalsky łypnął na niego podejrzliwie. -A gdzie miał pan dostęp do pirackich technologii?
- Mieliśmy raz przejęty model, do treningów, nie mogę, tajemnica, rozumie pan...
"Tajemnica" najwyraźniej rozwiązała problem, Kowalsky nie drążył tematu.
- Wszystko manuale... No nic, mechanika w zasadzie taka sama, a do kontroli pan przywyknie... Jak pan chce zabrać swojego towarzysza?
- A jaki mamy wybór?
- Zależy, czy potrzebny jest panu w kabinie czy nie?
Kovalik chciał kiwnąć głową, ale Trevor bezczelnie wlazł mu do łba. -Nie przyznawaj, że jestem ci potrzebny...
- Nie.
- W takim razie kargo.
Ustalili szczegóły, przy czym specyfikację dostarczył Trevor, Kovalik wręcz wyłączył się z konwersacji, dając gadowi pełną kontrolę.
Gdyby nie pasy, spadł by z fotela gdy Kowalsky klepnął go w ramię.
-Przerwa. Czas na postój, musimy podładować baterie póki jesteśmy na jasnej stronie.

Na zewnątrz było wyczuwalnie zimniej. Temperatura oscylowała koło kilku stopni, czuć było wyraźnie śnieg w powietrzu.
- Daleko jeszcze?
- Nie, dwie trzecie mamy za sobą. Ale wchodzimy w ciemną stronę, a po drodze jest tylko jeden slot. Przezorny zawsze ubezpieczony - zaśmiał się santaklausowato pułkownik i odszedł na bok, ugniatając coś w cybuchu wielkości słoika. Dym, który doleciał po chwili do Kovalika jasno tłumaczył zarówno chrypkę Kowalskiego jak i jego chęć palenia na uboczu. Obie maszyny stanęły na niewielkim parkingu, rozwinęły nad sobą pajęczynę której grafitowy kolor wywoływał w Kovaliku chęć podrapania sobie oka, i rozpoczęły proces ładowania. Obrócił się w stronę zenitu. Słońce dotykało horyzontu, wielkie, czerwone, jak widać mózg ludzki daje się oszukać nie tylko na Ziemi. Wyraźnie wyjechali z industrialnej strefy, dookoła z rzadka rosły jakieś krzaki, pagórki pokryte były zielono-czerwonymi porostami, prócz nich żadnego życia. Od strony nadiru wiał zimny wiatr, Kovalikiem zatrzęsło.
- Co, pan też, prawda? Nikt nie wie dlaczego, ale każdy czuje lęk myśląc o nadirze... - Kowalski uśmiechnął się lekko. -Ponoć jakieś nasze atawizmy, ale jest Pan najlepszym przykładem, że nie chodzi tu tylko o genetycznie zakorzeniony lęk przed lodowymi polami... No nic. Mamy 90%, czas się zabierać.

Do końca podróży nie zamienili słowa. Baza była rozległym ośrodkiem skrytym w niewielkiej dolinie, w środku znajdował się czarny prostokąt pola startowego, na wzgórzach dookoła zamontowano ekrany energetyczne, wydawało się, że sięgają nieba. Zajechali pod wysoki budynek.
- Komando, abordaż. Odprawa na dole za 30 minut. Piloci poziom drugi, odprawa poziom trzeci za godzinę - wydał rozkazy pułkownik., obrócił się na pięcie i znikł. Zatupały buty i większość grupy zniknęła za drzwiami. W stronę elewatorów ruszyło spokojnie troje ludzi - znaczy, dwoje ludzi i jedna ośmiornica. To my chyba tam? Trevor wzruszył ramionami, opanował ten gest po wielu godzinach treningów i do tej pory Kovalik czuł się dziwnie, widząc jaszczura wykonującego ludzkie gesty. Nikt z jego towarzyszy nie nie miał ochoty rozmawiać, Kovalik na wszelki wypadek tez siedział cicho. Poziom drugi okazał się być jakieś dobre sto metrów pod poziomem gruntu, gdy zatrzymali się, pierwsi wysiedli ludzie i szybko zniknęli za rogiem, ośmiornica podeszła do drzwi naprzeciwko windy i przyłożyła mackę do czytnika. Wszedł za nią i stanął twarzą w twarz z czymś rozmiarów Krakena.
- I gdzie lezie? Bipody, cholera ich jasna! Tam ma swoją przebieralnie! - macki wyrzuciły Kovalika na korytarz, po czym miękki strzał jednej z nich nadał mu konkretne przyspieszenie w kierunku, gdzie zniknęli pozostali piloci. Taak.
- Nie mogłeś sprawdzić?
Pozawerbalny rozkaz Trevora wbił go w ziemię przed planem piętra. Ghrrr... Kilka zakrętów dalej doszli do kolejnych drzwi. Kovalik przyłożył dłoń do skanera, po chwili zrobił to jeszcze raz. Nic. Już miał wracać by sprawdzić mapę, gdy drzwi otworzyły się i nieduża brunetka wyciągnęła do niego rękę.
- Mosse. Pułkownik uprzedził.
Poprowadziła go do trzecich drzwi.
- Tutaj. Prywatne rzeczy może pan zostawić w szafce razem z ubraniem. Potem zrobię panu autoryzację na trzeci, niech pan przyjdzie, jak pan będzie gotowy.
Odwróciła się na pięcie i tyle jej było. Otworzył drzwi i wszedł do spartańskiego pomieszczenia. Prócz drzwi na przeciwległej ścianie i niewielkiej szafki po prawej nie było tu nic. Prywatne razem z ubraniem, tak? Ściągnął buty, koszulę, spodnie, ułożył wszystko ładnie w kosteczkę i zamknął szafkę. Podszedł do drzwi, żadnego skanera, choćby klamki? Nic. Chciał wyjrzeć na korytarz, ale te drzwi też były zamknięte.
- Odwróć się - rzucił do Trevora, który spokojnie siedział na podłodze.
- Wy macie całkiem popieprzone w tych waszych mózgach - powiedział nie bardzo wiedzieć do kogo Trevor i obrócił się jednoznacznie ogonem.
Kovalik ściągnął wszystko z siebie i po krótkiej chwili nad drzwiami zapaliło się błękitne światełko, gdy podszedł do nich otworzyły się same. Nieco skrępowany wszedł do pomieszczenia, na szczęście nie było tam nikogo. Teraz co? Gdzie jest ten kombinezon? Podszedł do jednych z wielu drzwiczek na ścianie, gdy osadził go w miejscu generowany elektronicznie głos.
- Proszę stanąć na środku, podnieść ręce do góry i zamknąć oczy. Nie otwierać przed końcem procesu. Oddychać ustami.
Światło zmniejszyło swoje natężenie, przeszło w czerwone, Kowalikowi zrobiło się wyraźnie cieplej. Ze ściany wysunęło się kilkanaście dysz. Metaliczny głos powtórnie poprosił Kovalika o zamknięcie oczu. Stał tam z podniesionymi rękoma, czują coś na kształt jedwabiu osuwającego się po nagiej skórze, było to nawet całkiem przyjemne, mrowiła go skóra na głowie, nagle zaswędział go nos, chciał się podrapać, ale osadził go w miejscu ostry rozkaz "STAĆ BEZ RUCHU". Coś wlewało mu się do ust, miał wrażenie, że płynny jedwab spływa mu w dół gardła, nie by w stanie powstrzymać odruchu kaszlu, a z każdym oddechem nabierał coraz więcej dziwnego czegoś, czuł, że się dusi, chciał zacząć krzyczeć, gdy nagle zapaliło się mocne, błękitne światło.
- Stabilizacja, trzy minuty. Proszę stać bez ruchu.
Zaczynały mu ciążyć ręce, nie był przyzwyczajony do stania w tej pozycji, chciał się zbuntować, ale znowu rozwój wypadków go wyprzedził.
- Konwersja. 30 sekund.
Nie mógł otworzyć oczu. Coś miękkiego unieruchomiło mu głowę, jednocześnie poczuł ostry ból w cewce i zobaczył ostre światło.
- Proszę stać bez ruchu - Kovalik mógłby przysiąc, że w głosie automatu czaiło się zirytowanie. Do jego twarzy zbliżyła się kolejna dysza. Ten sam automat, który unieruchomił mu głowę, rozwarł też jego powieki. Dysze plunęły czymś żrącym, zapiekło.
- Aż byś zdechł, kurwadziadu... - wyrzęził. Chyba już wszystko?
Faktycznie, po kolejnych trzydziestu sekundach automat zmienił oświetlenie na mlecznobiałe, zarządził kontrolę, dysze zniknęły w ścianach, z sufitu zjechał metalowy pierścień i zaczął się obracać wokół Kovalika.
- Stabilizacja zakończona. Kontrola zakończona.
Drzwi otwarły się. Popatrzył na siebie - był pokryty jakimś szarym materiałem, wyglądał, jakby ktoś zmienił mu kolor skóry. Poza tym nie zmieniło się nic - nadal był nagi.
- I co, mam niby tak paradować z fiutem na wierzchu? - na szczęście w następnym pomieszczeniu znalazł dość obszerne spodnie i bluzę - włożył to na siebie, wyglądało na szorstki, twardy materiał, ale na skórze nie czuł w zasadzie nic. Ciekawe. Wyszedł na korytarz i wrzasnął. Na przeciwko niego stał łysy, szary zombie z gekonem tego samego koloru na ramieniu i wrzeszczał. Dopiero po chwili zorientował się, że darł się na lustro. Oż w mordę...

Mosse uwinęła się z autoryzacją w kilka sekund, dłoń do skanera, kilka przycisków, uśmiech na do widzenia - Windy są tam. Cargo - ruchem podbródka wskazała Trevora - w czwartym sektorze. Chciał coś powiedzieć inteligentnego, ale Mosse nie dała mu szansy. Znikneła, zanim nabrał wystarczająco dużo powietrza. Czwarty sektor, tak? Wrócił do mapy, okazało się, że poszukiwany sektor jest w zasadzie tuż za rogiem, tym razem żadnych ludzi, autoryzacja Kovalika działał bez zarzutu, ustalił skład atmosfery, parametry fizyczne, zażyczył sobie syntezator biologiczny, jednak whisky nie przeszła, automat po dokładnym wypytaniu Kovalika o skład wyrzucił komunikat o "truciznach organicznych".
- Przynajmniej próbowałeś - Trevor wyjątkowo zgodnie przystał na wejście do małego kontenera. -Upewnij się, że jestem na twoim statku.
Czując się jak ostatni zdrajca, Kovalik zamknął wieko, przyłożył dłoń, skaner zablokował zamki i malutka, zielono świecąca dioda na wieczku zniknęła w ciemnościach razem z pudłem.

niedziela, 11 maja 2014

Talon na balon, part V

-Trevor? Trevor!!!
-...szanowny pan się czego denerwuje?
-Trevor, zbudź się!
-No jusz, juszsz, pan się tak nie awanturuje, bo kupimy panu krawat... - Trevor uniósł łeb. Odbiło mu się malowniczo, wielokolorowa bańka o zapachu waleriany popłynęła ku sufitowi. Kovalik stracił cierpliwość. Złapał gada za ogon i poszedł do łazienki.
-Chamie jeden! Natentychmiast....mi..tu.. - wrzaski Trevora przerywane bulgotaniem rozeszły się po całej willi.
-STÓJ-CHAMIE JEDEN - tym razem Kowalik nie miał wątpliwości, że Trevor doszedł do siebie, w zasadzie stanęło mu wszystko. Chyba nawet serce jakby zamyśliło się mu na chwilę. Klapnął na dupę, wziął głęboki wdech i potrząsnął głową.
-Masakkra... Mówiłeś, że tu niby nie masz za dużo mocy...
Jaszczur go zignorował. Wypluł wodę, wskoczył na umywalkę i spojrzał w lustro.
-O, kur... Znaczy - O, kur...
-Co sie dziwisz. Odkąd Gingy wyjechał z Kitty, trudno cię oderwać od flaszki. Czyli w zasadzie prawie miesiąc.
-A dał znać?
-Rudy? - Kovalikowi zajęło chwilę przeskoczenie w nowe tory myślowe. Najwyraźniej waleriana wpływała nie tylko na jaszczury.
Plan - a w zasadzie jego brak - polegał na poddaniu się propozycji Gingera. Oni sobie posiedzą, nie podejmując ryzyka, w willi nad morzem, a on, korzystając z możliwości przemieszczania się podczas występów dowie się wszystkiego na temat świńskiego duetu. Z nudów zaczęli testować coraz to nowe wynalazki, których głównymi składnikami była waleriana i alkohol. Obrzydzenie Kowalika do owej berbeluchy wzrastało zgodnie ze wzrostem upodobania Trevora.
-Nie. Dzwonił jakiś tydzień temu, że póki co nic i że chyba teraz stolica a potem jedzie w kurorty zimowe, nie bardzo wiem czy to dobrze czy nie. Od tej pory ani widu - ani słychu.
Gad posłał pozawerbalnie coś, co zjeżyło w Kovaliku wszytko do zjeżenia i wyzwoliło potężną chęć przywalenia sobie w pysk.
-Za co?
-Nie podsłuchuj, do siebie mówiłem... Musze się zebrać do kupy. Daj mi chwilę, pół godziny i tak nas nie zbawi. Spotkamy się w gabinecie.

Siedzieli w głębokich fotelach ze szklankami CatPerrierr w dłoniach. Aromat waleriany był w zasadzie niewyczuwalny.
-Nie wiem, kiedy nas odkręci z powrotem. W zasadzie powinniśmy już tam być, ale tak to jest z obliczeniami na skróty.
-Czyli cała ta heca - na nic? A tamci? Toż powiedziałeś, że wrócą i zrobią nam kęsim...
-No mówiłem, mówiłem... Różne rzeczy mówiłem... - maniera używania w każdej możliwej sytuacji cytatów z filmu zaczynała Kovalikowi grać na nerwach. Odchrząknął znacząco.
-No już, już. Primo, miało nas wrzucić na statek tych typów a nie do atelier wiejskiego teatru. Secundo, ta waleriana. Trevorem zatrzęsło zauważalnie. -Jak oni to mogą w siebie wlewać?
-Czy jednakowoż mógłbym prosić żebyśmy wrócili do rzeczy? - Kovalik starał się być grzeczny, ostatni wybuch gada pozostawił go z długotrwałym acz bolesnym wzwodem.
-Proponuję, w zasadzie, proszęż ja cięż...
- Tak?
Trevor przełknął śline. -Poczekać.
-Oż w mordę - to tyle żeś wymyślił??? - nie wytrzymał Kovalik. -I co, miesiąc walenia waleriany, jak ja się z tego na Ośrodku wytłumaczę?

Z braku lepszych pomysłów poszli wylegiwać się na tarasie w promieniach zawieszone nisko nad horyzontem słońca. Gdzie wisiało odkąd Kovalik pamiętał, czyli od jakiegoś miesiąca. Astoria znajdowała się na tyle blisko słońca, że jego pływy grawitacyjne zatrzymały obrót planety dawno temu, Rudy mógł sobie pozwolić na kupno działki w najlepszej strefie, czyli 10 stopni. Planeta nie posiadała klasycznych wschodów i zachodów, kierunki ustalano wedle Zenitu, gdzie ponoć wyruszały ostatnio nawet jakieś wyprawy bogatych szaleńców gotowych na samospalenie, oraz Nadiru, gdzie temperatura spadała do poziomu nie nadającego się do życia. Kurorty narciarskie leżały w linii terminatora, Rudy ponoć miał tam zabawić tylko kilka dni. Willa, która im zostawił do dyspozycji, może nie byłą największa, ale położenie rekompensowało wszelkie niedogodności, włączając w to smak waleriany. Z jednej strony zachodzące wiecznie słońce, zawieszone ponad błękitem morza, z drugiej potężny kanion wycięty w złoto-rudej skale piaskowca, z niewielką rzeką na dnie. I właśnie zza kanionu nadszedł atak.

Płynęli w powietrzu, trzydzieści, może czterdzieści postaci, na głowach mieli wielkie bańki, wyglądało to trochę jak stare hełmy kosmiczne, coś tam świeciło błękitem i purpurą, w dłoniach - i mackach, Kovalik gotów był przysiąc, że na lewej flance widział ośmiornicę - trzymali przedmioty wyglądające zdecydowanie źle. Szczególnie dla patrzących. Biegł po schodach na górę, do pokoju myśliwskiego, gdy zatrzymał go Trevor.
-Poczekaj. Chyba nie mają złych zamiarów.
-Jak to - złych zamiarów nie mają? Jak się ich nie ma, to się przychodzi do bramki i dzwoni. Dzwonkiem! Widziałeś, ile ich jest i co ze sobą wleką? To jakieś cholerne komando marines...
-Jak nie mam racji, to i tak nic nie poradzisz. Chcesz ich wystrzelać z dubeltówki Gingera?
Dyskusja stałą się jałowa, jako, że pierwsi intruzi lądowali już dookoła willi. Rozbiegli się w stronę ogrodzenia, przypadając do ziemi, dwoje ruszyło w ich stronę, na Kovalika natarła ośmiornica. Próbował zrobić unik, ale macki, geometrią niezrozumiałą dla bipoda, owinęły się dookoła jego nóg i walka skończyła się zanim się zaczęła. Przynajmniej w przypadku Kovalika, bo od strony Trevora doszło niewyraźnie wyseplenione "Cofnąć się, albo za chwilę zrobię z flądry fiszę bez czipsów".
- Ależ nie ma podstaw do niepokoju! - odpowiedział mu głęboki, tubalny głos. -Puścić pojmanych!
Ośmiornica jednym ruchem macek postawiła Kovalika na nogi, starając się niepostrzeżenie założyć mu czapeczkę z daszkiem na głowę.
- Panie pułkowniku! Obiekt zabezpieczony, dwaj cywile przejęci bez strat! - Strzeliła podkutymi mackami i odeszła w stronę muru przy bramie.
Pułkownik okazał się być humanoidem. Westchnął i wyciągnął rękę do Kovalika.
- Dzień dobry. Pułkownik Kowalsky. Proszę wybaczyć, nie było czasu na cywilizowane załatwienie sprawy. Mamy bardzo mało czasu.

-Nie jest to do końca legalne, ale nielegalne też nie - Pułkownik pokręcił przecząco głową. -Mamy nakaz na obu drani, martwych bądź żywych.
-Znaczy, że my ich mamy..? - Kovalik zawiesił głos.
-Znaczy że zrobicie co chcecie. Nie mamy waszych zdolności. Zastawialiśmy pułapki, robiliśmy prowokacje - zawsze kończyło się to fiaskiem, wypłaszczyli kilku z naszych. Są bezlitośni. A z tego co mówił pan LeVriffe, rozumiem, że z panem się im nie udało.
-Jak by nie ja, to byś teraz robił za manekin w muzeum figur wioskowych... - Trevor wystawił mentalny ozór i przeszedł na vocal.
-Jak się do nich dostaniemy?
-Biorą udział w ochronie dużego przemytu, prawdopodobnie broń. Ruszamy dzisiaj w nocy. Naszym celem jest zniszczenie konwoju, ale nie ukrywam, że z radością dowiemy się o wypadku. Damy wam...yyy, to jest pożyczymy nieodpłatnie -poprawił się szybko pułkownik- jeden z naszych myśliwców. Według LeVriffa jest pan pilotem bojowym?
Psychiczny kop Trevora spowodował szybkie kiwnięcie głowy Kovalika. -Jestem. Choć nie wiem, czy systemy są kompatybilne?
-A jak maja nie być? Toż nic się innego dla bipodów wymyślić nie da.
Kovalik nie skomentował. Jak zadziała - to zadziała. A jak nie, to nie. Nad czym tu niby debatować.

-Trevor, ty ich chcesz tak całkiem?
Gad łypnął okiem, zamyślił się i łypnął drugi raz. Najwyraźniej sprawiało mu to przyjemność.
-Całkiem szczerze... Widzisz, zatłuc ich to ja mogłem jeszcze na Ziemi. Ale pożytek z tego żaden. Widzisz, to jest dwójka z Majarów. Którym najwyraźniej znudziło się szwendać po lasach i rżnąć czarodziejów. Ale to niestety nie zmniejsza w żaden sposób ich potencjału.
-A! Takie Złe Dżedaj?
Trevor, wybity z rytmu, popatrzył na niego pustym wzrokiem.
-Przede wszystkim musimy ich znaleźć. Ale wolałbym pojmać ich żywcem, to będzie całkiem silna karta przetargowa...





sobota, 29 marca 2014

Zamówienia

Zebrało się kilka zamówień. Łatwiejsze dotyczy Pompona, w związku z powyższym zostanie zrealizowane teraz. Pompona mam w dwóch wersjach, obie są już nie najświeższe, ale biorąc pod uwagę wiek w który ów zwierz wkroczył, trudno mu zrobić coś poza "Pompon je" oraz "Pompon śpi". Nie znaczy to, że nie robi nic innego, ale jakoś czuję się niezręcznie myśląc o uwiecznieniu "Pompona obsrywającego ogródek sąsiada", tym bardziej że nie wiem którego. I, szczerze powiedziawszy, nie bardzo chce się dowiedzieć. Szczególnie od owegoż sąsiada.


Tu, jak widać, Pomponek zainteresował się jazda figurowa na lodzie. Próbował pomagać faworytom, z różnym skutkiem. Trzeba nadmienić, że nie jest to jego ulubiona dyscyplina, dużo bardziej lubi zielono-żółtą piłeczkę tenisową na niebieskim tle (czyli twarde korty w Stanach i Australii; Wimbledon ma za nic, takoż Roland Garros).


Ponieważ wychowujemy kota w duchu zaufania międzygatunkowego, nie kontrolujemy mu czasu spędzonego przed ekranem; wierzymy, że sam sobie potrafi ustalać rozsądne granice. Gdy jednak spojrzeć mu głęboko w oczy, można zacząć podejrzewać, że on tych cholernych łyżwiarzy oglądał non stop przez bity miesiąc...

Drugie zamówienie jest dziwne, mianowicie dotyczy Kovalika. Nie miałem z typem kontaktu odkąd utknął na małej planecie orbitującej czerwonego karła klasy L... Spróbuję się wywiedzieć i popełnić małą grafomanię. Może jutro. Albo za tydzień. Chyba że zapomnę. Albo wrócę inną drogą.

niedziela, 9 marca 2014

Dworzec na wzorzec

Gdy powiemy, że piździ, na usta cisną się słowa: jak w Kielcach na dworcu. W zasadzie Kielce nigdy i nigdzie z niczym innym mi się nie kojarzyły, jak z koszmarną zawieruchą urywającą łby, deszczem i temperaturą minus siedemset. Był to wzorzec równoważny zeru skali Kelvina - poniżej już nic.

"Panie, ja nie chcę mieszkać w tej obskurnej Pile(...)"

Na starość człowiekowi odbija. Literalnie. Nie wystarcza mu już sztuka mięsa i kultura o smaku waniliowym - zaczynają targać nim uczucia najbardziej pokrewne sraczce. Nie będę owijał w bawełnę, zakochałem się w operze. Póki co męczę Pucciniego, w moim popkornowym mózgu Toscę zasiał ostatni Bond, James Bond, ale na aJfonie zaczyna się również panoszyć Verdi czy inny Bizet. Nie, nie, mam jeszcze Scrillex'a (na wściekliznę) i Jarreta (na uspokojenie) ale trend jest wyraźny. Co najgorsze, zaczynają mnie ścigać chęci, żeby zobaczyć cuda owe na żywo. Najgorsze, bo zorganizować wizytę w Royal Opera House mieszkając na zapyziałej wschodniej północy jest wyzwaniem całkiem przyzwoitym. W tygodniu nie da rady - bo czasu braknie by dojechać. Nie mówiąc o powrocie. W grę wchodzi tylko sobota. Do kosztów biletów trzeba doliczyć hotel - bo wrócić o 10 wieczór nie ma czym. Chyba, że ktoś tęskni za "Strzałą Południa" Chabówka - Nowy Sącz, 75 kilomterów w 3,5 godziny, to można. Wyjazd o 11 w nocy z King Crossa, przyjazd o 5 rano do Middlesboroła, 4 przesiadki. I chciało by się zobaczyć oweż cuda ery pre-popkornowej, ale jak?

Tu z pomocą przychodzi technologia. Co jakiś czas, we wszystkich przyzwoitych kinach nie tylko Królestwa ale w zasadzie całego świata, jedno z przedstawień jest transmitowane na żywo. Octofonia, pentapiksele i hak wie jeszcze co. Nie trzeba tłuc dupska przez pół Anglii - czy w przypadku wycieczki z Polski przez pół Europy - wystarczy kupić bilet za 10 euro i można chłonąć oraz się-napawać*. I nie tylko są to przedstawienia z ROHa, także Metropolitan Opera House, La Scala, wielkie koncerty rockowe, pokazy sportowe i co tam jeszcze komu wpadnie do łba. W Mildelsboroł mamy takie kina cztery. W Paryżu jest ich jedenaście. w Niemczech dziesiątki. Na Słowacji - sześc, wliczając w to Żylinę i Trnavę. A w Polsce?

Jedno. Kieleckie Centrum Kultury. Nic w stolycy nominalnej, nic w pretendującej do miana stolicy kultury Krakowie... Zgodnie z zasadą, że uczyć muszą się debile a myć brudasy, osiągnęliśmy la grande finale naszego wywodu: Kielce to wiocha.

QED

*zbieżność z zespołem ostrej intoksykacji etanolem przypadkowa

sobota, 8 marca 2014

Anatomia anestezjologa

Praca w prywatnej firmie ma swoje niezaprzeczalne uroki. Porównał to kiedyś - bardzo kiedyś - jeden z konsultantów, z którymi pracowałem: to trochę tak, jak jazda konna; tyle że zmieniasz starą, nieszkodliwą szkapę na czystej krwi araba. Podrapałem się po potylicy. Znaczy Kapitan, to źle ma być? Ostatecznie nic tak nie kusi jak piękne konie i szybkie kobiety... Ze szkapy bardzo trudno spaść tak żeby sobie skręcić kark, wyjaśnił mój rozmówca.

Po sześciu latach doświadczeń - "My tu buchacha, a tempus fugit!", jak mawiał mój przyjaciel - muszę przyznać, że faktycznie, jest nieco inaczej. Mamy więcej pracy niż przerw. Potrafimy zoperować 6 zabiegów w 4 godziny. Ale przede wszystkim jesteśmy milsi dla pacjenta. Tu wkraczamy w rejony imidźów, pi-arów i innych zaklęć marketingu stosowanego; te w niniejszym poście potraktujemy jak zarazę. Największą różnicą są jednakowoż pacjenci prywatni, których w NHS nie uświadczy. Przynajmniej oficjalnie. Natomiast u nas są oni sola ziemi czarnej... Manadżment dostaje sraczki i pierdziaczki gdy prywatny przychodzi(!), wszyscy grupowo i na wyprzódki myją zęby i pomadują usteczka, do całowania dupy w szeregu zbiórka! Nie ma uproś. A jak już się trafi lista na której jest pięciu takowych delikwentów, następuje sądny dzień. Gdyż najważniejszy jest imidź - a ten nie jest aż tak ważny w przypadku pacjentów NHSu, bo ten i tak ich przyśle, natomiast prywata może się zrazić... Nie ma tu znaczenia, że gros przychodu pochodzi z roboty państwowej, prywaciarz jest bogiem z aksjomatu.

I nagle następuje wstrząs. Nie jakiś tam byle jaki, tylko prawdziwy, z tsunami, Fukuszimą, Czarnobylem i tortem weselnym na głowie pana hrabiego. Pacjent powiedział, że go traktują gorej niż bydło! Że miał kilka operacji i nigdy, nigdy!!! nie czuł się tak sponiewierany. Pielęgniarka próbowała coś wyjaśniać, ale ponieważ nie widziała co, dowiedziała się, że jest beznadziejna i nie nadaje się nawet na podkuchenną. Na wszelki wypadek przyszła pomoc kucharza dała nogę, przecinając ze świstem powietrze i wezwała na pomoc wykwalifikowana pomoc w postaci manago. Ta w ukłonach, głosem temperowanym, patrząc głeboko w oczy, zapewniała o oddaniu naszej maluśkiej jednostki na usługi. Wzmogło to jedynie szloch mentalnie sponiewieranego boga komercjalnej służby zdrowia, który w spazmach zaczął się skarżyć małżonkowi, który siedział obok. Kolejny w kolejce był chirurg. Ten profesjonalnie zapytał jak tez się pacjent czuje - ten obrzucił go wzrokiem wskazującym jednoznacznie na miażdżącą ocenę inteligencji pytającego; toż widzisz, debilu, że mnie tu jako tą krowę! na pastwisku! a nawet gorzej!!! Spierdoliłeś, głąbie jeden operację, wszystko mnie napierdala, muszę leżeć w fotelu, mam igłę w nodze!!! - zaniósł się szlochem bóg. Na co akuratnie wlazłem. W ośrodkach podkorowych anestezjologicznego mózgu zaczęły mi się zapalać kolejne wartości zmiennych: typ zabiegu, ilość środków przeciwbólowych, anestetyki, czas recovery, wiek, masa, odległość od okna, całka krzywej labia inferior. Po czym ruchem szybkim jak myśl zapodałem słuszną dawkę benzodwuazepin. Znaczy, fenactil owszem, byłby lepszy, ale nie mam. Piętnaście sekund później pacjent przestał szlochać, po kolejnych dziesięciu ziewnął - i zasnął. Wpatrywaliśmy się w napięciu. Reszta nie mam bladego pojęcia po co, ja oczekiwałem na pierwszy wdech spowodowany narastającym poziomem CO2 w mózgu. O, ambu nie będzie potrzebne. Założyłem saturację, dołożyłem ciuttekk tlenu i zarządziłem cisze nocną. Godzinę później bóg-imperator otworzył oczy, stwierdził, że pielęgniarki są kochane, anestezjolog boski (sic!) a chirurg zrobił dobra robotę.

No comments.

niedziela, 2 marca 2014

Łorkszop


Jak kochać - to księżniczki. Jak Cadaver Workshop - to w Insbrucku. Jak się nie chciało uczyć anatomii za młodu... Innsbruck jest śliczny - przynajmniej dla emigranta żyjącego na dzikim północnym wschodzie. Bo Brytom trzeba oddać sprawiedliwość: nie umieją budować miast i wszystkie, co do jednego, wyglądają jak psia kupa. Owszem, próbują coś zmieniać, nadbrzeże w Newcastle, doki w Liverpool, ale jak się ruszy cztery litery poza odnowiony obszar - zgroza. Architektura rodem ze slamsów Południowej Ameryki.

Toteż chodziliśmy sobie po staróweczce, zauroczeni faktem, że po tym właśnie - o tutaj! - bruku chodził Mozart gdy z tatą wpadli do Innsbrucka na wycieczkę. Dodatkowego smaczku dodają góry, które są wszędzie dookoła, strudle z jabłkiem czyli apfelstrudel, z obowiązkowym budyniem waniliowym i 60% Stroh. Ten ostatni samodzielnie nijak się nie da wypić*, ale zdradzę przepis: 2/3 szklanki gorącego mleka, dwie łyżki czekolady, łyżeczka kawy, kieliszek Baileysa, mały kieliszeczek Stroha, na to bita śmietana i wiórki z czekolady. Palce lizać, nazywa się to bombardino i w Austrii tego nie znają.

Organizacja - wojskowa. Codziennie spod hotelu- każdego- jedzie sobie darmowy autobus w kierunku pobliskich gór. Czy się wam zamarzy Stubai, Kuhtai czy inny Patscherkofel, nie ma znaczenia. Zawiozą za darmo i nawet poczekają. Zwykle do 16:30, choć czasem do 16:32. Dłużej kajzerowski wychów nie pozwala.

Kurs - też wojskowy. Wkłady przeplatane sesjami hands-on na trupach- bo na USG już nie, od tego jest kolejny dwudniowy kursik za kolejne 700 euro- i śliczne studentki trzeciego roku (proszę pamiętać, że po prawie 8 latach na wyspie mam wykoślawione wzorce). Aż żem się w końcu nieśmiało zapytał czy oni by nam mogli tą cholerna anatomię pokazywać na czymś co jest chociaż odlegle zbliżone do rozmiarów standardowego wyspiarskiego pacjenta. Toż konia z rzędem temu, kto na Brytyjce szukając głowicą 5 MHz mięśni brzucha znajdzie aortę. Bardzo śmieszne.

Gdyby ktoś się zastanawiał: koszt wynajęcia sprzętu to 27 euro za dzień albo 150 za 6 dni. Do tego karnet za 44 euro dniówka (190 za 6 dni), bilet lotniczy do Innsbrucka, hotel bądź gasthof (od 300 za dobę do 300 za tydzień) i można sobie spokojnie sączyć piwo na 3 tysiącach metrów. 4 euro.

Ciężko jest lekko żyć.

Tu się należy wyjaśnienie: jak tylko zobaczyłem zabezpieczenie kamery, od razu mi się pomyślało, że nasi tu byli.


*nie dotyczy Polaków i Rosjan

środa, 26 lutego 2014

Nietykalni

SPOILER ALERT

Szczerze przyznam, że się nie spodziewałem. Dzidź Młodszy zapodał kino domowe, czyli usadził nas na kanapce i zapowiedział, że dzisiaj on wybiera. Wywiad dostarczył informacji, ze produkcja jest francuska... Hm. Spodziewałem się czegoś w rodzaju Taxi, bądź 13 dzielnicy. A tu dzonk. Kapitalny film, bez super vigilante, bez superbohatera, którzy to muszą być w każdej pieprzonej amerykańskiej produkcji - nawet w komiksie dla dzieci jakiś małpiszon wrzeszczy do mamuta, że zniszczy wszystko co kocha i zabije mu całą rodzinę. Potem się zastanawiają, dlaczego miły uczeń szkoły średniej wymordował swoich nauczycieli i trzydziestu kolegów na dokładkę.

Zamiast tego mamy - po prostu opowieść. O spotkaniu zupełnie nie pasujących postaci. O zderzeniu dwóch środowisk. O przyjaźni, radości życia, problemach, o kawałku życia który nie ma jakichś dramatycznych ram. Muszę przyznać, że mnie zatkało. Nie chcę, mimo alertu, popsuć przyjemności oglądania, proponuje poszukać i zobaczyć. Obejrzeć, tfu.

Poza tym po tenisie mam ischialgię i siedzenie sprawia mi niewysłowiona radość. Życia. Jak by co, to do jutra. Bo tematów mi się trochę nazbierało.

poniedziałek, 17 lutego 2014

Samopoczucie

-Abnegat, przyszedł byś do assessmenta - zagaiła pokojowo Keri. W czym nie należy się dopatrywać niczego - Keri jest osoba pokojowo nastawioną do świata i tak też zagaja. Wydłubałem słuchawki z uszu akuratnie w momencie gdy zaczynali przesłuchiwać Cavaradossiego i polazłem. Co robić. W drodze przeprowadziłem rozpoznanie.
-A w zasadzie co jest?
-Przepuklina. Ale ma nadwagę...
Też mi coś. Dawno już minęły czasy średniowiecza DCU, kiedy to BMI powyżej 30 dyskwalifikowało pacjenta. Zresztą, na tej zapyziałej wyspie nie da się operować pacjentów z prawidłowym indeksem z tegoż mianowicie powodu,że ich nie ma. I nie należy tu wyciągać na światło dzienne laski z dżima, co to jest rodzynkiem potwierdzającym regułę. Jedynym, jakiego znam.
-Dziń dybry! - zagaiłem z AlloAllowym akcentem. Bycie napływowym elementem jednak do czegoś zobowiązuje.
-Zień obry - odkłoniła się Hartlepoolanka, po bełkocie sądząc. I oni tu się będą z mojego góralskiego akcenta napierdzielać... Zmierzyłem kobiecinę wzrokiem. Nie jest źle, nie mniej niż 180. Z ważeniem było nieco gorzej. Na wszelki wypadek zapytałem.
-A wiele pani waży?
-A tak ze dwadzieścia stonów (jeden stone - 6,3 kilograma)
Taak. Kobieto dorodna, toż ja wiem jak wyglądam w lustrze, a ciebie będzie ze dwa razy więcej.
-Musimy stanąć na wadze. Da pani radę?
-Spróbuję - westchnęła z najwyższą odrazą. Z nachyleniami bijącymi Wieżę w Pizzie wlazła na mizerniutki przyrządzik. Przysiągłbym, żem usłyszał jęk dobiegający spod jej stóp. Spojrzałem i popadłem w przydum. Kobiecina waży 23 kg... plus pełny obrót skali... to będzie razem...
-Nie da rady tu pani zoperować - zadeklamowałem czystą angielszczyzną made in New Market. Jeszcze w czasach pogotowia nauczyłem się, że owijanie w bawełnę powoduje tylko niepotrzebne stresy i rany tłuczone.
-A czemu? - kobieta łypła okiem, gotowa mnie natentychmiast wydudkać z compensation które się jej deserve jak psu buda; przynajmniej zgodnie z reklamami tutejszych prawników.
-Stół operacyjny nie wytrzyma. Ma certyfikat tylko do 160 kilo.
Najwyraźniej się zmartwiła. Resztki empatii szarpły mi trzewia. Ostatecznie jak ja jej nie powiem, nikt w tym zakłamanym kraju tego nie zrobi...
-Szanowna pani. Wartało by się przejść do dżipa i poprosić o skierowanie na leczenie otyłości. Bo to nie tylko jest problem kości i stawów, które dają teraz popalić, ale też nadciśnienie, cukrzyca, zawał, udar - żeby tylko wziąć pierwsze z brzegu.
-Taak? - zdziwiła się niepomiernie. Najwyraźniej słyszała to pierwszy raz, ostatnio ktoś mianowicie wymyślił, żeby nie mówić grubemu, ze jest gruby, bo to może spowodować spadek jego samooceny i szkody nie do naprawienia. Jest to teraz offence. -A jak oni mi mogą pomóc?
-Istnieją różne metody. Mogą wsadzić pani balonik albo założyć taka tasiemkę na żołądek...
-A po co? - wykazała szczere zainteresowania.
-No, będzie pani mniej jadła.
-Panie doktorze - powiedziała dobitnie, patrząc mi w oczy - przecież ja praktycznie w ogóle NIC nie jem!
Nie powiedziałem jej, że w takim przypadku medycyna jest kompletnie bezradna. Po co to się potem szarpać z prawnikami.

niedziela, 16 lutego 2014

Niestrawność

Dzieją się rzeczy dziwne i straszne. Południe Anglii dostaje łomot, sztorm pogania sztorm, pozrywane linie kolejowe, domy bez prądu za to z masą wody w salonach. Teraz tylko mrozu brakuje - miniglacjałek zamieni śliczne południe w kilometry kwadratowe lodowiska. Co by się tubylcom przydało, ostatecznie w łyżwiarstwie nie bardzo im się wiedzie. Za to w saneczkarstwie... Niejaka Lizzy jest wszędzie, niedługo strach będzie lodówkę otworzyć. Wywiady, konferencje, spotkania w zakładach pracy. Mama, tata, mama i tata, z mamą, z tatą... Dobrze być jednookim. Choćby taki Zbigniew - Kamil dwa złote, Justyna zaraz wywinie coś na 30 k, a on tylko z jednym medalem. W dodatku na treningi szans w kraju nie ma, taka gratka jak w Kornwalii szybko się nie przydarzy. W dodatku gratka połowiczna, musi to wszystko jeszcze zamarznąć.
W tym wszystkim najbardziej podobają mi się nasi politycy, co to do zwycięzcy na wyprzódki zapierniczają po PR, ale żeby tak rąsi dołożyć do sukcesiku - to już uchowaj Panie.

Ogólnie zbudowany jestem postawą brytyjskich komentatorów, którzy zachwycali się Stochem, podziwiali Justynę, oklaskiwali Bjorndalena, oniemieli po programie dowolnym Hanyu, a brytyjską szorttrakównę, która została pozbawiona srebrnego medalu, pochwalili za dorosłe "całkowite zrozumienie decyzji sędziów" zamiast pieprzyć coś o spisku międzynarodowej federacji jeżdżących inaczej. Jakoś tak w ogóle więcej jest o duchu rywalizacji i wielkim wydarzeniu a mniej smęcenia na temat jakie to Ruskie są be.

Może jakoś to wszystko się da przeżyć: zimę, powodzie, olimpiadę, brak światła, bo nawet jak jest jasno to jest ciemno. Ide na dżima. Podbudowali mnie dzisiaj Ruscy swoim srebrnym medalem, trzeba jednak przyznać, że czasem obecność polityków na trybunach pomaga...

niedziela, 19 stycznia 2014

Miastowo

Nawet najbardziej zatwardziały wsiok musi - choćby nie chciał - pojechać czasem do miasta. Okazją było zimowe spotkanie AAGBI, co to za pieniądze tłoczy doktorom do zaczadziałych mózgów nowinki i nie tylko. Największym objawieniem tegorocznego zjazdu było krwiodawstwo. Mianowicie doktory w Jukeju od kilku lat przyzwyczajają się do myśli, że podczas masywnego krwawienia należy uzupełniać składniki krzepnięcia wraz z płytkami. Nie wiem jak gdzie indziej, ale w moim wiejskim szpitalu w srodku niczego wiejskie anestezjologi lały standardowo FFP i dolewały płytki nie czekając na rozwinięcie pełnoobjawowej koagulopatii ze zużycia. Brytole kapły się w Afganistanie, że żołnierze z pourywanymi nogami umierali, gdy dostawali płyny zgodnie z protokołem, a nie chcieli tego robić, gdy im soli zabrakło. Jeszcze z dziesięć lat i gajdlansa się zmienią. Miejscowi muszą to jakoś podskórnie wyczuwać, bo wszyscy grzeczniutko tu jeżdżą, szaleństw nie uprawiając. Myślałem, głupi, że to wpływ mandatów. Poza tym dużo o bezpieczeństwie, które dziwnie spada, gdy nie ma w okolicy konsultanta i pacjentem muszą się zajmować stażyści, o konieczności obcinania właściwej nogi pacjentowi, którego nie mamy zamiaru ukatrupić w dalszym procesie leczenia - bo to koszty są straszliwe, sądy ostatnio oszalały i zasadzają kwoty, jakby kuternodze była do szczęścia potrzebna złota proteza naćwiekowaną diamentami. Było też o wpływie ciśnienia na samopoczucie pacjenta po zabiegu, alem nie dotarł z racji pomyłki w planie - zamiast tego wysłuchałem ciekawego wykłady pt. "Jak uczynić sedację serwowaną przez nie-anestezjologa (czyt.: stomatologa oraz skopistę -gastro i -endo) bezpieczną". Chciałem wstać po wykładzie i zapytać, kogo w zasadzie pojebło? Ja tam nikomu, z wyjątkiem bardzo dramatycznych okoliczności, zębów nie wyrywam ni w dupach nie grzebie - więc uprzejmie proszę się odpierniczyć od anestetyków. Na szczęście byłem z Szamanem, któren to, jako człowiek obyły a cywilizowany, owąż głupotę mi odradził.

Nie samą anestezją żyje człowiek - ASP zgłosił akces kulturalny, więc cichaczem zakupiłem bilety kulturalne. Co było robić. Pierwsze do ROHa, czyli Royal Opera House. Ponieważ była to pierwsza nasza wizyta w owymż (podkreślmy trzeci raz) kultury przybytku, obejrzeliśmy "Dziadka do orzechów". No normalnie - już rozumiem dlaczego stare chłopy tak chętnie ganiają oglądać balet: wszystkie dziewoje wywijały odnóżami szczupłymi, by nie rzec chudymi, a dla kochających inaczej latali faceci wiecie, z tymi getrami co to jaja maja na wierzchu. I tak naszła mnie myśl ponura, że jest to grubizm w czystej postaci! Jakże to tak? Nikt mi nie wmówi, że tylko chude chcą być w balecie - ale żadnej grubej tam nie ma! Toż śnieżynki stuczterdziestokilowe też mogłyby wyglądać ponętnie, kręcąc wdziękami ponadnormatywnymi, od czasu do czasu łamiąc kulasy pod własnym ciężarem. Druga część kultury była "Not for nancies": Szostakowicz, Leningrad - kto słyszał, ten wie, kto nie słyszał, niech się zastanowi. Trza lubić rytmy nierytmiczne i tonikę atonalną. Ogólnie łapiące za trzewia, ale się przyznam, że lubię.

Odnośnie wielkiego miasta dwie rzeczy zadziwiły mnie niepomiernie. Pierwsza, że w hotelu kazali mi dopłacić za wi-fi. Na litość, toż mamy XXI wiek, a Londyn nie Kinszasa... Natomiast druga to francuska kuchnia. W życiu nie jadłem takiej mniamuśnej kaczuszki w sosie pomarańczowym. U nas to tylko jak nie steki to fiszenczipy.

Dobrze czasem ze wsi wyjechać - ale też i dobrze jest wracać. Szczególnie, gdy pociech własną karą (odparkowaną z kornera) zajeżdża po starych na stację. Dwadzieścia lat inwestowania zaczyna w końcu przynosić odczuwalne efekty.

----

Odnośnie problemów wiejsko-miejskich taki mi się dowcip zasłyszany przypomniał:
Franek w mieście będąc, poszedł do przybytku z latarenką. W którym to miał problem z erekcją. Na który pomogła mu fachowo nałożona bita śmietana ( z cukrem pudrem) i pudelek kurtyzany uzależniony od zlizywania owej.
Jakiś czas później Frankowi uwiąd zdarzył się we własnej, wiejskiej alkowie. Popatrzył dumnie na Helę i rzekł - Nic cię nie martw, kochanie, sposób na to mam miastowy!
Po czym śmietanę ubił z cukrem, nałożył z naddatkiem gdzie trzeba i zagwizdał na Burka. Któren to wpadł do chałupy i jednym gryzem użarł wszystko co było do użarcia. Franek popatrzył na rozmiar zniszczeń, ręce zwiesił, westchnął, na Helę popatrzył z rezygnacją i rzekł: No wiocha, k..wa, normalnie wiocha!

sobota, 11 stycznia 2014

Bacik

Idąc przez GO Outdora pokazało mi się niebacznie - nie ma to jak się pokrygować krzynę - palcem na Suunto. Któren to tętno mierzy i zalecenia daje. Szczęściem nie ludzkim głosem, jeno pipkając jak ArtooDitoo. Czy R2D2 - jak kto woli.


Niebaczność polegała na bliskości zarówno ASP, jak i świąt. Rachu-ciachu i spod choinki wyciągnął mi się piękny M5 czyli Koło Gospodyń Wiejskich na nadgarstek. Po pierwszej euforii okazało się, że w zestawie nie ma takiego maluśkiego dingla USB, co to łączy ówże M5 ze światem. I jakże ja będę się chwalił swoimi kaloriami spalonymi??!? Tu zaprezentowała się największa różnica pomiędzy naszym krajem a Ukejem, jako że u nas klient przychodząc z takim problemem do sklepu dostaje kopa w dupę, a tutaj pan siądzie, pan spocznie, pan się nie denerwuje, pieniążki już na kartę przelane. Najsss...

Po powrocie do domu ASP zasiadł do kompa, coby nowy zamówić i tu wykorzystałem sytuację, pokazując palcem na tylko-nieco-droższy za to zdecydowanie-bardziej-zajebiaszczszy komputerek, co to nawet Koła Gospodyń ma pod sobą. Figuratively speaking.

No i dzisiaj nadszedł czas, żeby powiedzieć Beee... Wstaliśmy z Dzidziem Młodszym o 6:30 (Tatuś!!! - Tak synek? - Słabo mi...*) i pojechaliśmy grać. Dzięki uzbrojeniu się w pół-biustonosz, co to tętno sprawdza, wiem, że 1:40 wymachiwania rakietą (bo mi się przez 20 minut wydawało, że mój szwajcarski zegarek rejestruje, gdy tenże był w stanie podwyższonej gotowości jeno) daje 1320 spalonych kalorii. Ażem zaniemówił - matko jedyna, uschnę tu na wiór jaki... Na nieszczęście okazało się, że do kompletu brakuje mi dingla, który sprawdza, jak wymachuję odnóżami, więc przebiegłem zero przecinek zero kilometrów. Może to i lepiej, żem się nie dowiedział, po wstrząsie kalorycznym kilometrowy mógłby mnie zabić.

I teraz najśmieszniejsze - ASP dostał talon na balon, w nagrodę, że się zrujnował na swojego gorszego połowa, w dodatku dingiel nożny jest i tak tańszy niż w zestawie - i proszsz: dycha do przodu. Zaoszczędzone, można iść na piwo.

Jutro jadę na bieżnię, zobaczę co też toto mi pokaże. Póki co znam swój EPOC, VO2, Energy Consumption (to i tak wiedziałem, że mam duże, poniżej litra rzadko schodzę) i z pięć dziwnych wykresów, których póki co ni w ząb. Zupa zębowa.

Trzymajcie kciuki. Eksperymenta na własnym zdrowiu to jednak nie w kij dmuchał.

------
*z "Testosteronu" się mi cytacik przypomniał...