Oglądnęło mi się dzisiaj z rana Naked and Porzucony na Pastwę Losu co jednoznacznie wskazuje, że ASP poszedł do pracy a mi się mózg zlasował po dojściu do 527 kanału. Na ekranie latały pałające żądzą przeżycia nagie laski w towarzystwie mięśniaków wojskowych - niestety albo i stety, zależnie od preferencji - też nagich, bo jakoś tak się producentowi wymyśliło, że widownię przyciągnie golizna. Zamiast brom-brania (bo jednak uczestnicy sami sobie preparowali zupy z karaluchów, więc dosypać trudno by było) sparowali młódki ze staruchami; ostatecznie chłopy są najbardziej napalone na sex gdzieś koło dwudziestki a kobiety raczej przymenopauzalnie, więc zestaw wydawał się być hedenszołderowaty. Nagi i bezpieczny. Gdyby ktoś oczekiwał Big Brothera w Pustyni i Puszczy, uprzejmie informuję, że kobietom zasłonięto elektronicznie to i owo, a mężczyznom owo.
I tak mi się smutno zrobiło, że mnie nikt do takiego programu nie zaprosił: toż na golasa latać lubię, krokodyla zachucham sevofluranowymi resztkami, a za robaki płacę 3,25 funta za 225 gramów na promocji w Tesco. Czy to moja wina, że nie wyglądam jak post-marinesowy seals z trzydziestopakiem? Paka mam, a i owszem, śmiem twierdzić, że dużo większego niż większość - a w zasadzie to wszyscy - w programie; i nie moja jest wina, że jest to jednopak z gatunku beczkowatych. Nie każdy pochodzi od małpy - ja zdecydowanie mam geny niedźwiedzia: na zimę lubię się nażreć i spać. Szczerze powiedziawszy, to wyżerkę z wydrzemką lubię przez cały rok, na zimę mi się jedynie nieco nasila.
Z ponurego nastroju wyrwał mnie Phil, który zaproponował, żebym duszył rupę i przylazł na trening. Duszyłem. Pierwsze piętnaście minut niosło mnie na adrenalinie wkurwieniowo-misiowej, nie będzie mi tu marines w twarz plował. Nawet się kołcz zadziwił, że mi tak ładnie cross-courty wchodzą. Potem jednakowoż było dużo gorzej, nie wiem tylko czy bardziej przeszkadzał mi permanentny deficyt tlenowy czy zaparowane patrzałki.
Jutro nie ruszę kończynami. Czterema. A ASP znowu do roboty idzie... Zdechnę z nudów. Chyba, że znowu puszczą jakiś rozwojowy program. Z punktu widzenia zwiększonej oglądalności mam pomysł dla Discovery: niech to tym razem będzie Lesbian Naked and Porzucony(e) Na Pastwę Losu.
Co mnie będą marinesowymi bułami denerwować.
czwartek, 2 stycznia 2014
środa, 1 stycznia 2014
Ale to już było
Noworoczna impreza była całkiem, całkiem. Co prawda Karen w ramach zemsty za śliwowicę poczęstowała mnie Naga Chili Vodka, ale na szczęście zaburzenia rytmu mam dopiero dzisiaj. W sumie nie mogę tych zaburzeń zwalić całkowicie na jedną, odbierającą dech, banię - toż później była i Żubróweczka i Whisky i Bóg-wi-jeszcze-co, ale zawsze dobrze mieć pod ręka marynowanego grzybka, na którego można wszystko zwalić.
Teoria grzybka marynowanego jest stara jak świat, ale na wszelki wypadek zacytujmy przepis: na początku imprezy szukamy salaterki z rzeczonymi grzybkami i nim zjemy - a w szczególności wypijemy - coś trującego, wtranżalamy jeden. A dla pewności poprawiamy dwoma. Rzecz jasna nie po to, by rzeczony grzybek miał w czymkolwiek pomóc - ale gdy nad ranem straszymy żaby w łazience, możemy w przerwie ze spokojem wytłumaczyć zaniepokojonej małżonce, że broń Panie nie przesadziliśmy z alkoholem, tylko zeżarliśmy jakiegoś cholernego trujaka (jak wiadomo, każda małżonka woli usłyszeć, że chłop ma torsje po Amanita Muscaria niż po Rye Vodka).
Brytole są dziwnie upośledzeni na punkcie imprez noworocznych, ponoć kiedyś popularne było szlajanie się po pubach do białego rana, ale tradycja umarła z powodu krewkich i do noża skorych wypełniaczy dolnego percentyla IQ, jako, że pozostała część społeczeństwa wybiera siedzenie w łóżku raczej niż radość z pinty Guinnessa zaprawionej dreszczykiem zagrożenia tamponadą osierdzia. Trend ten nie pozostawił biednym barmanom wiele do wyboru, toż lepiej zamknąć knajpę przed północą i iść do domu niż tłumaczyć się na komisariacie. Na szczęście od 2000 roku w Londynie (to za granicą jest) zaczęli eliminować nadwyżkę z budżetowej kasy miasta dostarczając zebranej gawiedzi masy wrażeń audiowizualnych, więc przynajmniej sztucznych ogni nie brak.
W tym roku Brytole stanęli na głowie - walili z przynajmniej kilkunastu - jak nie kilkudziesięciu - stanowisk rozmieszczonych na tymczasowo zbudowanym (w 1999 roku...) wielkim Londyńskim Oku oraz dookoła niego. Byłoż to w ogóle największe oko swojego czasu, ale ostatecznie pobili go Singaporianie. Znaczy - zbudowali większe. Pod tym względem Wschód - zarówno Bliski jak i Daleki - próbuje pokryć kompleksy jakieś, cy cóś? Najwyższy budynek, największe Oko, a w tym roku - Największe Fajerwerki. Ponoć (w Emiratach chyba?) wywali w powietrze 400 tysięcy (!) ładunków, bijąc poprzedni, należący do Kuwejtu, rekord o ponad trzysta tysięcy. Jak kochać - to księżniczki, a jak pić - to z cysterny.
Na szczęście w domu mam magnez, potas, lanzoprazol i masę płynów - a cholernej chili-ówki wypiłem tylko jedną banię - bo bym eksperymentu nie przeżył.
A grzybków nie mieli.
...barbariany jedne...
Teoria grzybka marynowanego jest stara jak świat, ale na wszelki wypadek zacytujmy przepis: na początku imprezy szukamy salaterki z rzeczonymi grzybkami i nim zjemy - a w szczególności wypijemy - coś trującego, wtranżalamy jeden. A dla pewności poprawiamy dwoma. Rzecz jasna nie po to, by rzeczony grzybek miał w czymkolwiek pomóc - ale gdy nad ranem straszymy żaby w łazience, możemy w przerwie ze spokojem wytłumaczyć zaniepokojonej małżonce, że broń Panie nie przesadziliśmy z alkoholem, tylko zeżarliśmy jakiegoś cholernego trujaka (jak wiadomo, każda małżonka woli usłyszeć, że chłop ma torsje po Amanita Muscaria niż po Rye Vodka).
Brytole są dziwnie upośledzeni na punkcie imprez noworocznych, ponoć kiedyś popularne było szlajanie się po pubach do białego rana, ale tradycja umarła z powodu krewkich i do noża skorych wypełniaczy dolnego percentyla IQ, jako, że pozostała część społeczeństwa wybiera siedzenie w łóżku raczej niż radość z pinty Guinnessa zaprawionej dreszczykiem zagrożenia tamponadą osierdzia. Trend ten nie pozostawił biednym barmanom wiele do wyboru, toż lepiej zamknąć knajpę przed północą i iść do domu niż tłumaczyć się na komisariacie. Na szczęście od 2000 roku w Londynie (to za granicą jest) zaczęli eliminować nadwyżkę z budżetowej kasy miasta dostarczając zebranej gawiedzi masy wrażeń audiowizualnych, więc przynajmniej sztucznych ogni nie brak.
W tym roku Brytole stanęli na głowie - walili z przynajmniej kilkunastu - jak nie kilkudziesięciu - stanowisk rozmieszczonych na tymczasowo zbudowanym (w 1999 roku...) wielkim Londyńskim Oku oraz dookoła niego. Byłoż to w ogóle największe oko swojego czasu, ale ostatecznie pobili go Singaporianie. Znaczy - zbudowali większe. Pod tym względem Wschód - zarówno Bliski jak i Daleki - próbuje pokryć kompleksy jakieś, cy cóś? Najwyższy budynek, największe Oko, a w tym roku - Największe Fajerwerki. Ponoć (w Emiratach chyba?) wywali w powietrze 400 tysięcy (!) ładunków, bijąc poprzedni, należący do Kuwejtu, rekord o ponad trzysta tysięcy. Jak kochać - to księżniczki, a jak pić - to z cysterny.
Na szczęście w domu mam magnez, potas, lanzoprazol i masę płynów - a cholernej chili-ówki wypiłem tylko jedną banię - bo bym eksperymentu nie przeżył.
A grzybków nie mieli.
...barbariany jedne...
niedziela, 15 grudnia 2013
Bobbici
Słowem przedsłowia: starałem się nie zdradzać fabuły - ale to trochę tak jakbym miał nie zdradzić fabuły Potopu... Jakby co co, to spoiler alert! Spoiler alert!!!
Odnośnie tytułu posta, ponoć tak właśnie niejaki Sean Connery kopnął w dupę złotonośną gęś: "Hobbici? Bobbici? Kto to, k.rwa jest???". Może to i lepiej? Czekałbym podświadomie, że zamiast różdżki wyciągnie swojego Waltera PPK. Potem jeszcze scena łóżkowa z Arweną i problem Śródziemia zostałby zażegnany raz na jutro. Ponieważ taki gest mogą mieć tylko szaleni ekstrawertycy - Sean, będąc normalnym Szkotem, nie przeżyłby ukatrupienia czegoś co dostarcza złotych jaj za darmo - szefostwo Metro Goldwin Mayer wyprodukowało drugą część historii spisanej na 320 stronniczkach. Daje to oszałamiające 107 stron na 161 minut...
Co mnie najbardziej irytuje w bieżących produkcjach filmowych, to "nadludzki wysiłek woli". Został on przesunięty poza granice absurdu tak daleko, że go nie widać. Posłużę się przykładem: kiedy oglądałem pierwszy raz finałową scenę "Commando", śmieszyło mnie, że trupy się biją. Bo ani Schwarzenegger, ani jego filmowy oponent nie mieli prawa przeżyć pierwszych ciosów, jakie sobie zadali. A gdy oglądałem to ostatnio w ramach "matko jedyna, znowu nic nie ma na 160 kanałach", stwierdziłem, że faceci są ospali i biją się jak pensjonariusze DOS "Zdrowy Stolec". Oto, do czego doprowadziły nas filmowe produkcje z Holywoodoo.
Wleźć w sidła łatwo - wyleźć trudno. Stąd Krasnoludy w pierwszej części przeżywały upadki, po których nawet z trolla zostałaby się jeno paczka gipsu. Krsnoludy, przypomnijmy, które gremialnie dostawały łomot od pozostałych ras, co stawia pod znakiem zapytania konieczność wprowadzenia smoka. Podejrzewam chęć ubawienia gawiedzi, bo do eksterminacji kurdupli wystarczyło by spotkanie z kilkoma orkami na czterometrowych wilkach. A w zasadzie z jednym wilkiem bez orka.
Dwójka jest lepsza. Największy plus, to postać Bilba. Zamiast Frodo, niedorzecznej cioty dostającej orgazmu praktycznie podczas każdego większego zagrożenia, tu mamy grzecznego subiekta nie-lubię-ale-jeśli-muszę-w-ryj-dać-mogę-dać. Do tego Krasnoludy jakoś tak mniej dostają łomot a bardziej go spuszczają - ogólnie, zdecydowanie na plus. A, i jeszcze Orlando - no ten w końcu jest Elfem, którego można się bać. Szczególnie z oczami coś mu zrobili - jest tam tysiące lat życia przekładające się na zimne okrucieństwo wobec wszystkich ze szpetnym ryjem.
Tu akuratnie Jackson - za Tolkienem - wprowadził kwalifikację prostą aż do bólu: ładny równa się dobry niewyobrażenie, jest tak dobry, że palce lizać; mniej ładny może mieć wątpliwości moralne, coś jak pryszczyki na dupsku, a zły wygląda jak donoszona ciąża z Fukushimy potraktowana wybielaczem. Jak motylek, to duszek-okruszek, jak pająk - to kurwadziad. W tej sprawie Orki powinny podnieść raban, bo to jest szpecizm w czystej postaci.
I wreszcie la-grande-finale: Bilbo okradający smoka. Smok mógłby być dziesięć razy mniejszy i dalej byłby nie do za.bicia. Ale nie jest. Jest nawet dwa razy większy niż dziesięć razy mniejszy... I w tym wszystkim najsłabsza rasa - jak nas do tego stara się przekonać przez dobre 4 godziny obu cześci Jackson - w liczbie sztuk dziesięciu, stara się go zabić. Jest to równie prawdopodobne jak istnienie smoków per se, więc czego się tu czepiać...
Smok mówi pięknym - zajebiaszczym wręcz - basem wydartym gdzieś spod wątroby, Bilbo się nie daje, Krasnoludy w końcu pokazały... no, że nie są Krasnoludzicami - ogólnie polecam. Ponad dwie godziny doskonałej rozrywki, w której wyjątkowo utrzymano stały poziom niedorzeczności. Rzadka rzecz.
Cała Pink Lady
PS. Wyczytałem u i10 następująca definicję jednego hobbajta: to osiem hobbitów.
Odnośnie tytułu posta, ponoć tak właśnie niejaki Sean Connery kopnął w dupę złotonośną gęś: "Hobbici? Bobbici? Kto to, k.rwa jest???". Może to i lepiej? Czekałbym podświadomie, że zamiast różdżki wyciągnie swojego Waltera PPK. Potem jeszcze scena łóżkowa z Arweną i problem Śródziemia zostałby zażegnany raz na jutro. Ponieważ taki gest mogą mieć tylko szaleni ekstrawertycy - Sean, będąc normalnym Szkotem, nie przeżyłby ukatrupienia czegoś co dostarcza złotych jaj za darmo - szefostwo Metro Goldwin Mayer wyprodukowało drugą część historii spisanej na 320 stronniczkach. Daje to oszałamiające 107 stron na 161 minut...
Co mnie najbardziej irytuje w bieżących produkcjach filmowych, to "nadludzki wysiłek woli". Został on przesunięty poza granice absurdu tak daleko, że go nie widać. Posłużę się przykładem: kiedy oglądałem pierwszy raz finałową scenę "Commando", śmieszyło mnie, że trupy się biją. Bo ani Schwarzenegger, ani jego filmowy oponent nie mieli prawa przeżyć pierwszych ciosów, jakie sobie zadali. A gdy oglądałem to ostatnio w ramach "matko jedyna, znowu nic nie ma na 160 kanałach", stwierdziłem, że faceci są ospali i biją się jak pensjonariusze DOS "Zdrowy Stolec". Oto, do czego doprowadziły nas filmowe produkcje z Holywoodoo.
Wleźć w sidła łatwo - wyleźć trudno. Stąd Krasnoludy w pierwszej części przeżywały upadki, po których nawet z trolla zostałaby się jeno paczka gipsu. Krsnoludy, przypomnijmy, które gremialnie dostawały łomot od pozostałych ras, co stawia pod znakiem zapytania konieczność wprowadzenia smoka. Podejrzewam chęć ubawienia gawiedzi, bo do eksterminacji kurdupli wystarczyło by spotkanie z kilkoma orkami na czterometrowych wilkach. A w zasadzie z jednym wilkiem bez orka.
Dwójka jest lepsza. Największy plus, to postać Bilba. Zamiast Frodo, niedorzecznej cioty dostającej orgazmu praktycznie podczas każdego większego zagrożenia, tu mamy grzecznego subiekta nie-lubię-ale-jeśli-muszę-w-ryj-dać-mogę-dać. Do tego Krasnoludy jakoś tak mniej dostają łomot a bardziej go spuszczają - ogólnie, zdecydowanie na plus. A, i jeszcze Orlando - no ten w końcu jest Elfem, którego można się bać. Szczególnie z oczami coś mu zrobili - jest tam tysiące lat życia przekładające się na zimne okrucieństwo wobec wszystkich ze szpetnym ryjem.
Tu akuratnie Jackson - za Tolkienem - wprowadził kwalifikację prostą aż do bólu: ładny równa się dobry niewyobrażenie, jest tak dobry, że palce lizać; mniej ładny może mieć wątpliwości moralne, coś jak pryszczyki na dupsku, a zły wygląda jak donoszona ciąża z Fukushimy potraktowana wybielaczem. Jak motylek, to duszek-okruszek, jak pająk - to kurwadziad. W tej sprawie Orki powinny podnieść raban, bo to jest szpecizm w czystej postaci.
I wreszcie la-grande-finale: Bilbo okradający smoka. Smok mógłby być dziesięć razy mniejszy i dalej byłby nie do za.bicia. Ale nie jest. Jest nawet dwa razy większy niż dziesięć razy mniejszy... I w tym wszystkim najsłabsza rasa - jak nas do tego stara się przekonać przez dobre 4 godziny obu cześci Jackson - w liczbie sztuk dziesięciu, stara się go zabić. Jest to równie prawdopodobne jak istnienie smoków per se, więc czego się tu czepiać...
Smok mówi pięknym - zajebiaszczym wręcz - basem wydartym gdzieś spod wątroby, Bilbo się nie daje, Krasnoludy w końcu pokazały... no, że nie są Krasnoludzicami - ogólnie polecam. Ponad dwie godziny doskonałej rozrywki, w której wyjątkowo utrzymano stały poziom niedorzeczności. Rzadka rzecz.
Cała Pink Lady
PS. Wyczytałem u i10 następująca definicję jednego hobbajta: to osiem hobbitów.
wtorek, 3 grudnia 2013
Szkolenie z empatii
Każdy zawód swój etos ma. Choć nie wiedzieć po co. Dlatego od czasu do czasu każdy powinien stanąć po drugiej stronie. Kierowca taksówki winien na własnej skórze doświadczyć kursu z barcelońskiego lotniska na La Rambla przez Lizbonę, policjant po cywilu dostać pałą podczas zamieszek a lekarz zaliczyć gastroskopię z kolonoskopią (koniecznie w tej kolejności!) bez sedacji.
Mi szkolenia dostarczył optyk. Gdyż w kraju nad Tamizą optyk nie tylko okulary robi i ostrość bada, ale ma też uprawnienia do zbadania dna oka czy pomiaru ciśnienia. W gałce. I tym właśnie się mój biedny optyk przejął...
Jako anestezjolog mam poziom empatii zawieszony i tak dużo wyżej od chirurga - o stomatologu nie ma w ogóle co wspominać, są to bezuczuciowi sadyści z wybitnie rozwiniętym ośrodkiem gawędziarstwa marynistycznego - więc nie chciałem przykrości mojemu okuliście robić. Wepchnął mi w gałki takie niebiesko świecące galaretki i wynalazł podniesione ciśnienie. W gałkach obu, ze wskazaniem na prawe. Po czym napisał mi skierowanie do Choose&Book'a. Co było robić. Poszedłem grzecznie, wybrałem najbliższą z możliwych dat - ostatecznie nadciśnienie w gałce to nadciśnienie w gałce (sic!) - i zawiadomiłem biedną manago, ze muszę się urwać w połowie dnia.
Z posiadania dzieci w zasadzie same przyjemności są, ale okazuje się, że czasem się do czegoś przydają. Dzieci, nie przyjemności. Co prawda trzeba poczekać jakieś... 20-25 lat, prócz żarcia, ubrania, mieszkania, edukacji, "tata kup" i tygodniówek zafundować również prawo jazdy, ale potem można zasiąść na lewym siedzeniu i rozkoszować się widokami. Dzidź dość sprawnie zakręcił gruchotem i zawiózł starego do szpitala na badanie gałek w mieście oddalonym od naszego o dobre piętnaście mil - bo terminy w midelsborołskim JCUH były zupełnie polskie. Najbliższe na marzec.
Dawnom nie był w obcym środowisku i odzwyczaiłem się nieco od prób przeróżnych zmasakrowania mojego imienia i nazwiska. Apnidżat Limejted, Abnedżat Limitjed - alem pierwszy raz dzisiaj usłyszał coś jakby Apczat Limczt. Nie zwróciłbym pewnikiem uwagi, ale ponieważ nikt do rozpaczliwie wydzierającej się pielęgniarki nie podszedł, wyczekałem do trzeciej próby i poprosiłem o papiery. Szybki ogląd - tak proszę pani, to ja. Nie, proszę nie denerwować, nikt tego wymówić nie potrafi, bardziej bym się chyba zdziwił gdyby się komuś udało niż słysząc jakżeż piękną dzisiejszą wersję.
I się zaczęło. Czekamy kwadransik - badanie ostrości. Kwadransik - mrugamy światełkami po różnych okolicach, pan widzi światełko - pan klika klikaczem. Po czym nakropili mi tropicamidu do oczu - aż żem się spytał, czy to to, ostatecznie dobrze wiedzieć, że lekarstwa, o których mnie uczyli w szkole nadal działają - i wysłali na kwadransik do poczekalni. Następna zrobiła z moim nazwiskiem coś zupełnie niewymawialnego, kazała się patrzeć na miło kojącą zieleń krzyżyka i pierdzielnęła mi flaszem po oczach - małom nie wylądował na podłodze... Toż byś ostrzegła, cholero jedna... Po kolejnym kwadransiku w końcu uścisnąłem grabę konsultanta, który bez pardonu walnął po oczach laserem czy co tam miał w tym swoim szczelinoskopie, po czym wetkał mi niebieskie żelki ( w gałki!)*, podrapał się po głowie, wtyknał mi coś dziwnego, czegom nie widział wcześniej** i orzekł, że nie mam żadnego nadciśnienia tylko grubą rogówkę. Ponoć normalni maja 450 mcm a ja mam 630. Zawsze wiedziałem, że jestem inny, chwała Panu, ze się nic innego nie wydało.
A teraz siedzę przed kompem i pisze posta z porażoną tęczówką - co popatrzę w lustro, to chce wdrożyć wobec siebie algorytm Advanced Life Support i dzwonić po pogotowie.
Obiecali, że mi przejdzie po 6 godzinach.
Na trzeźwo dłużej nie dam rady - strasznie razi.
------
Na podstawie informacji otrzymanych od Anonimowego Okulisty:
* pachymetr
**tonometr aplanacyjny Goldmana
Proszę nie zadawać niezręcznych pytań tylko wyguglać...
Mi szkolenia dostarczył optyk. Gdyż w kraju nad Tamizą optyk nie tylko okulary robi i ostrość bada, ale ma też uprawnienia do zbadania dna oka czy pomiaru ciśnienia. W gałce. I tym właśnie się mój biedny optyk przejął...
Jako anestezjolog mam poziom empatii zawieszony i tak dużo wyżej od chirurga - o stomatologu nie ma w ogóle co wspominać, są to bezuczuciowi sadyści z wybitnie rozwiniętym ośrodkiem gawędziarstwa marynistycznego - więc nie chciałem przykrości mojemu okuliście robić. Wepchnął mi w gałki takie niebiesko świecące galaretki i wynalazł podniesione ciśnienie. W gałkach obu, ze wskazaniem na prawe. Po czym napisał mi skierowanie do Choose&Book'a. Co było robić. Poszedłem grzecznie, wybrałem najbliższą z możliwych dat - ostatecznie nadciśnienie w gałce to nadciśnienie w gałce (sic!) - i zawiadomiłem biedną manago, ze muszę się urwać w połowie dnia.
Z posiadania dzieci w zasadzie same przyjemności są, ale okazuje się, że czasem się do czegoś przydają. Dzieci, nie przyjemności. Co prawda trzeba poczekać jakieś... 20-25 lat, prócz żarcia, ubrania, mieszkania, edukacji, "tata kup" i tygodniówek zafundować również prawo jazdy, ale potem można zasiąść na lewym siedzeniu i rozkoszować się widokami. Dzidź dość sprawnie zakręcił gruchotem i zawiózł starego do szpitala na badanie gałek w mieście oddalonym od naszego o dobre piętnaście mil - bo terminy w midelsborołskim JCUH były zupełnie polskie. Najbliższe na marzec.
Dawnom nie był w obcym środowisku i odzwyczaiłem się nieco od prób przeróżnych zmasakrowania mojego imienia i nazwiska. Apnidżat Limejted, Abnedżat Limitjed - alem pierwszy raz dzisiaj usłyszał coś jakby Apczat Limczt. Nie zwróciłbym pewnikiem uwagi, ale ponieważ nikt do rozpaczliwie wydzierającej się pielęgniarki nie podszedł, wyczekałem do trzeciej próby i poprosiłem o papiery. Szybki ogląd - tak proszę pani, to ja. Nie, proszę nie denerwować, nikt tego wymówić nie potrafi, bardziej bym się chyba zdziwił gdyby się komuś udało niż słysząc jakżeż piękną dzisiejszą wersję.
I się zaczęło. Czekamy kwadransik - badanie ostrości. Kwadransik - mrugamy światełkami po różnych okolicach, pan widzi światełko - pan klika klikaczem. Po czym nakropili mi tropicamidu do oczu - aż żem się spytał, czy to to, ostatecznie dobrze wiedzieć, że lekarstwa, o których mnie uczyli w szkole nadal działają - i wysłali na kwadransik do poczekalni. Następna zrobiła z moim nazwiskiem coś zupełnie niewymawialnego, kazała się patrzeć na miło kojącą zieleń krzyżyka i pierdzielnęła mi flaszem po oczach - małom nie wylądował na podłodze... Toż byś ostrzegła, cholero jedna... Po kolejnym kwadransiku w końcu uścisnąłem grabę konsultanta, który bez pardonu walnął po oczach laserem czy co tam miał w tym swoim szczelinoskopie, po czym wetkał mi niebieskie żelki ( w gałki!)*, podrapał się po głowie, wtyknał mi coś dziwnego, czegom nie widział wcześniej** i orzekł, że nie mam żadnego nadciśnienia tylko grubą rogówkę. Ponoć normalni maja 450 mcm a ja mam 630. Zawsze wiedziałem, że jestem inny, chwała Panu, ze się nic innego nie wydało.
A teraz siedzę przed kompem i pisze posta z porażoną tęczówką - co popatrzę w lustro, to chce wdrożyć wobec siebie algorytm Advanced Life Support i dzwonić po pogotowie.
Obiecali, że mi przejdzie po 6 godzinach.
Na trzeźwo dłużej nie dam rady - strasznie razi.
------
Na podstawie informacji otrzymanych od Anonimowego Okulisty:
* pachymetr
**tonometr aplanacyjny Goldmana
Proszę nie zadawać niezręcznych pytań tylko wyguglać...
środa, 20 listopada 2013
Talent
"-Niezła szuja, ale talentu mu nie brak...
-Co, zdolny?
-Niee...dlaczego? Talent to nasza waluta..."
Asterix i Obelix, Misja Cleopatra
Szaman zakupił bilety, ja zabukowałem hotel - z jakiegoś niewytłumaczalnego dla mnie powodu spaliśmy w pokojach dla niepełnosprawnych - i pojechaliśmy na koncert. Co dla RO Szamana było rzutem beretką (z półobrotu), dla nas okazało się prawie sześcioma godzinami tłuczenia się po angielskich motorłejach... Niech ktos spróbuje wyciąć szybciej trasę Middlesbrough-Exeter w tych warunkach, stawiam piwo... Jakiś szaleniec postanowił skończyć ze sobą za pomocą wiaduktu, dzięki czemu był on zamknięty przez 24 godziny. Nie trzeba nadmieniać, że akuratnie ten wiadukt był jednym z najważniejszych po drodze - zjazd z A42 na M5. Szczęściem w nieszczęściu powiadomienia o korkach pojawiły się przed przedostatnim zjazdem - niecała godzinka tłuczenia się wiejskimi dróżkami i wróciliśmy na M5.
Główną atrakcją wieczoru był Nigel Kennedy, cudowne l'enfant terrible muzyki poważnej i wszelkich organizatorów. Znany z tupania butami do rytmu, punkowego fryzu, przybijania piąteczki i picia piwa. Na scenie, z puszki. Można go lubić, można nie lubić, mi się akuratnie trafiło to pierwsze. Może nie gra tak precyzyjnie jak Julia Fisher czy romantycznie jak Vadim Repin, ale spektrum dźwięków, jakie wydobywa ze swojego instrumentu każe się zastanowić, czy to w rzeczy samej skrzypce są, czy już coś innego.
Dla potomności zanotujemy, że na talerzu był Bach, Fats Waller i inni, a dania zaserwowali prócz Nigela Rolf Bussalb (gitara), Yaron Stavi (kontrabas) i Krzysztof Dziedzic (drum). Jak to ujął sam mistrz, technika sama w sobie nie usprawiedliwia niczego. Ważnym jest oddanie nastroju i emocji, jakie szarpały trzewia twórcy w czasie aktu tworzenia. Choć idąc nieco dalej tym tropem, niektórzy ze współczesnych mocarzy muzyki poważnej- nie wymienimy tu nazwisk, bo chcemy uniknąć banowania, wlekących się procesów sądowych i odszkodowania - wydają się tworzyć w trakcie ostrego enterocolitu.
Jak powiedziałem, Kennediego lubię, na koncert jak będę mógł, to pojadę, ale wolę go chyba w repertuarze jazzowym niż klasycznym. Nie, nie powiem, żeby jego wykonania złe były cy cóś - mam wrażenie jednak, że grał je jakby bardziej, by coś udowodnić? Bo chyba go nie bawiły tak bardzo, jak improwizacja w trakcie Koncertu na Dwoje Skrzypiec Bacha w aranżacji na kontrabas, gitarę, bębenek i skrzypce...
Nigel grał jak Nigel, kontrabasista i gitarzysta starali się mu dorównać, ale nasz Dziedzic... No normalnie, nie rozumiem, po jasną cholerę ludzie tłuka w trakcie koncertów w 42 gary. Facet przyszedł z jednym (!) bębenkiem i wystarczyło. Co wyprawiał, opisać się nie da. Trzeba posłuchać.
Gdyby ktoś chciał posłuchać koncertu, to płyta jest już na iTune, na wyspach 7.99. Zwie się "Recital", nie zawiera stricte klasycznych utworów, jedynie jazz. Polecam.
...tak z obowiązku... kawałek zawiera urywki kilku utworów, uczciwie i rzetelnie polecam płytę...
-Co, zdolny?
-Niee...dlaczego? Talent to nasza waluta..."
Asterix i Obelix, Misja Cleopatra
Szaman zakupił bilety, ja zabukowałem hotel - z jakiegoś niewytłumaczalnego dla mnie powodu spaliśmy w pokojach dla niepełnosprawnych - i pojechaliśmy na koncert. Co dla RO Szamana było rzutem beretką (z półobrotu), dla nas okazało się prawie sześcioma godzinami tłuczenia się po angielskich motorłejach... Niech ktos spróbuje wyciąć szybciej trasę Middlesbrough-Exeter w tych warunkach, stawiam piwo... Jakiś szaleniec postanowił skończyć ze sobą za pomocą wiaduktu, dzięki czemu był on zamknięty przez 24 godziny. Nie trzeba nadmieniać, że akuratnie ten wiadukt był jednym z najważniejszych po drodze - zjazd z A42 na M5. Szczęściem w nieszczęściu powiadomienia o korkach pojawiły się przed przedostatnim zjazdem - niecała godzinka tłuczenia się wiejskimi dróżkami i wróciliśmy na M5.
Główną atrakcją wieczoru był Nigel Kennedy, cudowne l'enfant terrible muzyki poważnej i wszelkich organizatorów. Znany z tupania butami do rytmu, punkowego fryzu, przybijania piąteczki i picia piwa. Na scenie, z puszki. Można go lubić, można nie lubić, mi się akuratnie trafiło to pierwsze. Może nie gra tak precyzyjnie jak Julia Fisher czy romantycznie jak Vadim Repin, ale spektrum dźwięków, jakie wydobywa ze swojego instrumentu każe się zastanowić, czy to w rzeczy samej skrzypce są, czy już coś innego.
Dla potomności zanotujemy, że na talerzu był Bach, Fats Waller i inni, a dania zaserwowali prócz Nigela Rolf Bussalb (gitara), Yaron Stavi (kontrabas) i Krzysztof Dziedzic (drum). Jak to ujął sam mistrz, technika sama w sobie nie usprawiedliwia niczego. Ważnym jest oddanie nastroju i emocji, jakie szarpały trzewia twórcy w czasie aktu tworzenia. Choć idąc nieco dalej tym tropem, niektórzy ze współczesnych mocarzy muzyki poważnej- nie wymienimy tu nazwisk, bo chcemy uniknąć banowania, wlekących się procesów sądowych i odszkodowania - wydają się tworzyć w trakcie ostrego enterocolitu.
Jak powiedziałem, Kennediego lubię, na koncert jak będę mógł, to pojadę, ale wolę go chyba w repertuarze jazzowym niż klasycznym. Nie, nie powiem, żeby jego wykonania złe były cy cóś - mam wrażenie jednak, że grał je jakby bardziej, by coś udowodnić? Bo chyba go nie bawiły tak bardzo, jak improwizacja w trakcie Koncertu na Dwoje Skrzypiec Bacha w aranżacji na kontrabas, gitarę, bębenek i skrzypce...
Nigel grał jak Nigel, kontrabasista i gitarzysta starali się mu dorównać, ale nasz Dziedzic... No normalnie, nie rozumiem, po jasną cholerę ludzie tłuka w trakcie koncertów w 42 gary. Facet przyszedł z jednym (!) bębenkiem i wystarczyło. Co wyprawiał, opisać się nie da. Trzeba posłuchać.
Gdyby ktoś chciał posłuchać koncertu, to płyta jest już na iTune, na wyspach 7.99. Zwie się "Recital", nie zawiera stricte klasycznych utworów, jedynie jazz. Polecam.
...tak z obowiązku... kawałek zawiera urywki kilku utworów, uczciwie i rzetelnie polecam płytę...
piątek, 8 listopada 2013
Suweren
Ideę znam z książki Marka Oramusa. Choć pewnie nie wynalazł pojęcia, prędzej zaadaptował do własnego użytku. Zasada jest prosta: na suwerenie nikt, nic i nigdy nie jest w stanie wymusić. Jest bytem samodzielnym i w pełni tego słowa - niezależnym. Taak... Skądś w nas bierze się chęć, by być samcem alfa. Tu zaznaczmy od razu, że takimże może być również samica - płeć nie gra żadnej roli. Najważniejsza jest liczebność w zbiorze ludzi, która nas może pocałować w dupę. Jeżeli w zbiorze "nie może pocałować" nie ma nikogo, osiągnęliśmy wymagany poziom.
Jak każda idea, ta również zawiera w sobie nieodłączne jej elementy: piękno i asymptotyczną niemożliwość osiągnięcia celu. Nie będziemy rozwijać oczywistości.
Zaciekawienie jednakowoż budzi proces myślowy takiego indywiduum. Toż nieważne, czy się jest topowym politykiem z demokratycznego nadania czy z racji opuszczenia odpowiedniej macicy, nie gra roli, czy mówimy o osiedlowym Franku czy meksykańskim handlarzu narkotyków: jeżeli predator przestaje dbać o własne środowisko, za chwilę okazuje się, że nie ma na kim żerować...
Jak się wyłącza samca alfa w samcu alfa? Ostatecznie kraje, które to potrafią, mają święty spokój. Na Wyspie bardzo prosto: z jednej strony kij czyli miejsce do spania z kredytem na sto lat a z drugiej marchewka, czyli satelita ze 150 kanałami za 5% minimalnej pensji i piwo tańsze od wody mineralnej. Done. A co się dzieje, gdy mamy ich za dużo? Meksyk akuratnie jest dobrym przykładem, przynajmniej sądząc z doniesień prasy. Chętnych do cmokania w dupę nie ma - za to każdy chętnie nadstawia swoją. Efektem jest ich coraz mniejsza ilość, ostatecznie trudno nadstawiać dupę gdy się ma urżnięty łeb.
W każdym chyba budzi się taka - atawistyczna, co do tego nie mam wątpliwości - potrzeba, żeby zdecydowanie i jednoznacznie przekonać wszystkich wokoło, że mogą nas w owąż dupę pocałować. We mnie też. I jak wiadomo z doświadczenia - jeżeli ktoś nie doświadczył na własnej skórze, to mu należy pogratulować zdroworozsądkowego podejścia - każdorazowo taki wybuch naszego wewnętrznego suwerena kończy się w najlepszym wypadku moralniakiem, a w najgorszym wypierdółką.
Lekarstwo? Można żreć magnez. Popijać browar. Palić substancje szkodliwe. Ale mam lepsze. Jak mi tylko przejdzie przez myśl, żeby opierdolić szefa za długi czas pracy, strzelić w łeb chirurga za jego durne pomysły czy wydrzeć ryj niespodzianie na współpracowników, wystarczy, że przypomnę sobie comiesięczny wyciąg bankowy - i natentychmiast wraca mi miłość bliźniego...
...ludzie bez kredytów to maja jednak ciężkie życie.
Jak każda idea, ta również zawiera w sobie nieodłączne jej elementy: piękno i asymptotyczną niemożliwość osiągnięcia celu. Nie będziemy rozwijać oczywistości.
Zaciekawienie jednakowoż budzi proces myślowy takiego indywiduum. Toż nieważne, czy się jest topowym politykiem z demokratycznego nadania czy z racji opuszczenia odpowiedniej macicy, nie gra roli, czy mówimy o osiedlowym Franku czy meksykańskim handlarzu narkotyków: jeżeli predator przestaje dbać o własne środowisko, za chwilę okazuje się, że nie ma na kim żerować...
Jak się wyłącza samca alfa w samcu alfa? Ostatecznie kraje, które to potrafią, mają święty spokój. Na Wyspie bardzo prosto: z jednej strony kij czyli miejsce do spania z kredytem na sto lat a z drugiej marchewka, czyli satelita ze 150 kanałami za 5% minimalnej pensji i piwo tańsze od wody mineralnej. Done. A co się dzieje, gdy mamy ich za dużo? Meksyk akuratnie jest dobrym przykładem, przynajmniej sądząc z doniesień prasy. Chętnych do cmokania w dupę nie ma - za to każdy chętnie nadstawia swoją. Efektem jest ich coraz mniejsza ilość, ostatecznie trudno nadstawiać dupę gdy się ma urżnięty łeb.
W każdym chyba budzi się taka - atawistyczna, co do tego nie mam wątpliwości - potrzeba, żeby zdecydowanie i jednoznacznie przekonać wszystkich wokoło, że mogą nas w owąż dupę pocałować. We mnie też. I jak wiadomo z doświadczenia - jeżeli ktoś nie doświadczył na własnej skórze, to mu należy pogratulować zdroworozsądkowego podejścia - każdorazowo taki wybuch naszego wewnętrznego suwerena kończy się w najlepszym wypadku moralniakiem, a w najgorszym wypierdółką.
Lekarstwo? Można żreć magnez. Popijać browar. Palić substancje szkodliwe. Ale mam lepsze. Jak mi tylko przejdzie przez myśl, żeby opierdolić szefa za długi czas pracy, strzelić w łeb chirurga za jego durne pomysły czy wydrzeć ryj niespodzianie na współpracowników, wystarczy, że przypomnę sobie comiesięczny wyciąg bankowy - i natentychmiast wraca mi miłość bliźniego...
...ludzie bez kredytów to maja jednak ciężkie życie.
niedziela, 27 października 2013
Gra Endera
Jak widać po tytule, [[SPOILER ALERT!!! SPOILER ALERT!!!]] w zasadzie nie jest niezbędny, ale przydać się może. Ot, na wszelki wypadek.
O filmach dawno nie było (ogólnie o niczym dawno nie było, najwyraźniej dopada mnie nieruchawość starcza), ale o czym tu pisać? Ostatnie produkcje jakoś tak niewybrednie lgnęły do młotów, co poniektóre nawet latały, facetów, którzy coś zeżarli z fatalnym wpływem na cerę bądź prawych mścicieli, mogących robić co chcieli ze swoimi przeciwnikami, bo tamci byli be. No żesz w morde. Owszem, trafiło się kilka pozycji, ale głównie były to ograne, stuletnie truchła - tu muszę przyznać, że nikt tak pięknie nie wygląda jak Frau Blucher (obowiązkowe rżenie spłoszonych koni) w Młodym Frankensteinie.
Zmierzyć się z dziełem klasycznym a wybitnym jest trudno. Mogą sobie puryści nosem kręcić, że Orson Scott Card pisał science fiction i żadnym wybitnym klasykiem nie jest, inni wytkną palcami homofobię. Może i nie lubi gejów, może pisał insze gnioty - ale opowieść o Enderze jest genialna, ze wskazaniem na części 2-3. Znaczy kapitan: w chwili obecnej całość liczy kilkanaście pozycji, nie ma to jak znaleźć patent na składanie złotych jaj, ale jak dla mnie seria zamyka się "Dziećmi Umysłu".
Niestety - jak to z filmami bywa - historia musi być dopasowana do wydolności mózgu przeciętnego przeżuwacza popkornu, a to oznacza dwie godziny, potem towarzystwo zaczyna gubić wątek i pytać swoją druga połowę "aleosochozi" (jedynie Jackson przeforsował dłuższe części "Władcy Pierścieni", choć jak naprawdę długie one były okazało się dopiero po wypuszczeniu wersji na DVD; a w dalszym ciągu nie pokazał się "directors cut"...). Z tegoż powodu historia jest zawężona do samego Andrew i, powiedzmy to szczerze, nieco ucierpiała. Ale tylko nieco.
Andrew "Ender" Wiggina poznajemy już w szkole, stamtąd dostaje natentychmiastową promocję na stację orbitalną, gdzie zaczyna trening antyrobalowy. Gdyż ludzie, zaatakowani przez obcą rasę, odkryli, że najbardziej bezwzględnymi zabójcami są dzieci. Odpowiednio wytrenowane dzieci. Nie obciążone rozbudowanym super-ego, hamującym co dziksze pomysły naszego prawdziwego "ja". Ich jedynym celem jest grać tak, by wygrać. I to właśnie robi Andrew. Przechodzi kolejne cykle szkolenia, bierze udział w manewrach, w międzyczasie śni przedziwny "Sen o Królowej" który miesza się mu z interaktywną grą mającą na celu uwolnienie kreatywności kosztem wyzwolenia go z ludzkich odruchów. Film przynosi ciekawe pytania na temat manipulacji, odpowiedzialności, moralności - na szczęście tego wątku nie usunięto, choć jest w zdecydowanie okrojonej wersji.
Od strony wizualnej produkcja poraża. Tak po prostu. Powinniśmy być wdzięczni, że nikt tego nie zrobił wcześniej, jak na przykład spaprana została "Diuna" Franka Herberta, którą - powiedzmy sobie to szczerze - za jasną cholerę nie rozumiem dlaczego spotkało nieszczęście w postaci najpierw ekranizacji kinowej Davida Lyncha z Kylem MacLachlanem (pomijam Stinga, ten akuratnie, wraz ze swoim psychodelicznym wujem jakoś się tam broni) a następnie niedofinansowanej i fatalnie obsadzonej produkcji HBO. Kto oglądał, ten wie o czym mówię, kto nie oglądał - niech lepiej kupi książki i przeczyta, miast narażać się na nudności i nerwowe tiki. Filmy początku naszego wieku nie mają takich ograniczeń - żadnych plastikowych modeli, żadnego kosmosu w basenie. Nie wiem, co napisać. Mam opad żuchwy.
I jeszcze o soundtracku. Z jakiegoś powodu Hanz Zimmer nie zrobił muzyki, dzięki czemu oglądając kosmos nie zastanawiamy się, gdzie są piraci i skąd wyskoczy Thor. Nie powiem, żeby muzyka Zimmera zła była, ale jak ktoś napisał 100 soundtracków... No nie ma uproś, facet jest jak Vivaldi. Całe życie pisał jeden utwór i (na szczęście w przypadku Vivaldiego) w końcu go napisał... Steve Jablonski ma nieco inne obciażenia: "Nightmare on Elm Street" oraz "The Texas Chainsaw Massacre" dają pewne wyobrażenie o klimacie; jednak jest on rozpuszczony nieco "Transformersami"... Choć w "Battle School", drugim kawałku soundtracka, pobrzmiewa mi odlegle motyw z "The Last Of The Mohicans". Ten, wiecie, gdy Chingachgook zatłukł Maguę jak psa.
Dla fanów sci-fi - obowiązek. Nawet, jeżeli drażnić ich będą skróty czy przeinaczenia. Dla pozostałych - zdecydowanie warto.
W skali jabłek to będzie wytrawny calvados, 70%, pity niespiesznie piątkowym, ciepłym popołudniem w towarzystwie dobrego interlokutora. Z obowiązkowym cygarem grubości rury kanalizacyjnej.
I jeszcze trailery, ot dla leniwych ;)
PS. O aktorach mi się zapomniało: Ford ku mojej uldze niczego nie spaprał, Ben Kingsley wręcz był lepszy - a role dziecięce zostały zagrane przez aktorów nie kojarzących mi się z niczym (choć po sprawdzeniu Asa Buterfielda, filmowego Wiggina, trzeba odnotować "Chłopca w pasiastej Pidżamie", alem go nie poznał; czas jest nieubłagany, nawet dla dzieci. A może zwłaszcza dla nich...)
O filmach dawno nie było (ogólnie o niczym dawno nie było, najwyraźniej dopada mnie nieruchawość starcza), ale o czym tu pisać? Ostatnie produkcje jakoś tak niewybrednie lgnęły do młotów, co poniektóre nawet latały, facetów, którzy coś zeżarli z fatalnym wpływem na cerę bądź prawych mścicieli, mogących robić co chcieli ze swoimi przeciwnikami, bo tamci byli be. No żesz w morde. Owszem, trafiło się kilka pozycji, ale głównie były to ograne, stuletnie truchła - tu muszę przyznać, że nikt tak pięknie nie wygląda jak Frau Blucher (obowiązkowe rżenie spłoszonych koni) w Młodym Frankensteinie.
Zmierzyć się z dziełem klasycznym a wybitnym jest trudno. Mogą sobie puryści nosem kręcić, że Orson Scott Card pisał science fiction i żadnym wybitnym klasykiem nie jest, inni wytkną palcami homofobię. Może i nie lubi gejów, może pisał insze gnioty - ale opowieść o Enderze jest genialna, ze wskazaniem na części 2-3. Znaczy kapitan: w chwili obecnej całość liczy kilkanaście pozycji, nie ma to jak znaleźć patent na składanie złotych jaj, ale jak dla mnie seria zamyka się "Dziećmi Umysłu".
Niestety - jak to z filmami bywa - historia musi być dopasowana do wydolności mózgu przeciętnego przeżuwacza popkornu, a to oznacza dwie godziny, potem towarzystwo zaczyna gubić wątek i pytać swoją druga połowę "aleosochozi" (jedynie Jackson przeforsował dłuższe części "Władcy Pierścieni", choć jak naprawdę długie one były okazało się dopiero po wypuszczeniu wersji na DVD; a w dalszym ciągu nie pokazał się "directors cut"...). Z tegoż powodu historia jest zawężona do samego Andrew i, powiedzmy to szczerze, nieco ucierpiała. Ale tylko nieco.
Andrew "Ender" Wiggina poznajemy już w szkole, stamtąd dostaje natentychmiastową promocję na stację orbitalną, gdzie zaczyna trening antyrobalowy. Gdyż ludzie, zaatakowani przez obcą rasę, odkryli, że najbardziej bezwzględnymi zabójcami są dzieci. Odpowiednio wytrenowane dzieci. Nie obciążone rozbudowanym super-ego, hamującym co dziksze pomysły naszego prawdziwego "ja". Ich jedynym celem jest grać tak, by wygrać. I to właśnie robi Andrew. Przechodzi kolejne cykle szkolenia, bierze udział w manewrach, w międzyczasie śni przedziwny "Sen o Królowej" który miesza się mu z interaktywną grą mającą na celu uwolnienie kreatywności kosztem wyzwolenia go z ludzkich odruchów. Film przynosi ciekawe pytania na temat manipulacji, odpowiedzialności, moralności - na szczęście tego wątku nie usunięto, choć jest w zdecydowanie okrojonej wersji.
Od strony wizualnej produkcja poraża. Tak po prostu. Powinniśmy być wdzięczni, że nikt tego nie zrobił wcześniej, jak na przykład spaprana została "Diuna" Franka Herberta, którą - powiedzmy sobie to szczerze - za jasną cholerę nie rozumiem dlaczego spotkało nieszczęście w postaci najpierw ekranizacji kinowej Davida Lyncha z Kylem MacLachlanem (pomijam Stinga, ten akuratnie, wraz ze swoim psychodelicznym wujem jakoś się tam broni) a następnie niedofinansowanej i fatalnie obsadzonej produkcji HBO. Kto oglądał, ten wie o czym mówię, kto nie oglądał - niech lepiej kupi książki i przeczyta, miast narażać się na nudności i nerwowe tiki. Filmy początku naszego wieku nie mają takich ograniczeń - żadnych plastikowych modeli, żadnego kosmosu w basenie. Nie wiem, co napisać. Mam opad żuchwy.
I jeszcze o soundtracku. Z jakiegoś powodu Hanz Zimmer nie zrobił muzyki, dzięki czemu oglądając kosmos nie zastanawiamy się, gdzie są piraci i skąd wyskoczy Thor. Nie powiem, żeby muzyka Zimmera zła była, ale jak ktoś napisał 100 soundtracków... No nie ma uproś, facet jest jak Vivaldi. Całe życie pisał jeden utwór i (na szczęście w przypadku Vivaldiego) w końcu go napisał... Steve Jablonski ma nieco inne obciażenia: "Nightmare on Elm Street" oraz "The Texas Chainsaw Massacre" dają pewne wyobrażenie o klimacie; jednak jest on rozpuszczony nieco "Transformersami"... Choć w "Battle School", drugim kawałku soundtracka, pobrzmiewa mi odlegle motyw z "The Last Of The Mohicans". Ten, wiecie, gdy Chingachgook zatłukł Maguę jak psa.
Dla fanów sci-fi - obowiązek. Nawet, jeżeli drażnić ich będą skróty czy przeinaczenia. Dla pozostałych - zdecydowanie warto.
W skali jabłek to będzie wytrawny calvados, 70%, pity niespiesznie piątkowym, ciepłym popołudniem w towarzystwie dobrego interlokutora. Z obowiązkowym cygarem grubości rury kanalizacyjnej.
I jeszcze trailery, ot dla leniwych ;)
PS. O aktorach mi się zapomniało: Ford ku mojej uldze niczego nie spaprał, Ben Kingsley wręcz był lepszy - a role dziecięce zostały zagrane przez aktorów nie kojarzących mi się z niczym (choć po sprawdzeniu Asa Buterfielda, filmowego Wiggina, trzeba odnotować "Chłopca w pasiastej Pidżamie", alem go nie poznał; czas jest nieubłagany, nawet dla dzieci. A może zwłaszcza dla nich...)
sobota, 19 października 2013
Surditas surditatem invocat
Październik. Nawet nie wiadomo, skąd się wziął. W dodatku już się kończy. Mam wrażenie, że ta dziura, wyhodowana w CERNie, zeżarła nas ze szczętem i zapadamy się gdzieś pod horyzont. Zdarzeń. Skutkiem czego czas wykonuje ewolucje modo Red Arrows w czasie urodzin Królowej. Starając się zapanować nieco nad szaleństwem zakupiliśmy bilety i ruszyli do wielkiego miasta Manchester coby zobaczyć kolejnego Świętego Graala rocka lat '70. Czyli Rogera Watersa et cohortes (które to są nowe, bo stare cohortes nagrywają dalej pod nazwą Kamandy Pinka Floyda, procesując się z rzeczonym Watersem do upadłego).
Sama Manchester Arena, która ostatnio jakoś zmieniła właściciela i nazywa się teraz Phones 4 You Manchester Arena, jest - brakuje mi odpowiedniego kulturalnego słowa - sakramencko wielka. Dziesiątki wejść, tysiące - a dokładniej 23 tysiące - miejsc siedzących, jednym słowem: masakra. Na szczęście siedzieliśmy w sektorze bezpośrednio nad sceną, lornetki nie były potrzebne.
Waters, jak na siedemdziesięciolatka, zadziwia. Skacze, śpiewa i haftuje, zupełnie jak koło gospodyń, całości dopełniają efekty specjalne, wybuchające samoloty, latające świnie i inne demony made by LSD. Kto widział, ten wie, kto nie widział... Nie, niemożliwe, żeby ktoś nie widział Ściany. Jednym słowem: urzekające.
I byłoby to spełnienie snów młodzieży pokolenia '80, gdyby nie ludzka fizjologia. Z racji wieku oraz sklerozy zacytuję za Wikipedią: przeciętny zakres słyszalności to 16Hz - 20kHz, próg bólu: 110-140 dB, uszkodzenie słuchu 150dB, ubytek słuchu to 0,5 dB rocznie, po 50 rż 1 dB rocznie - w wieku 70 lat ubytek słuchu sięga jakichś 40 dB. Do tego dołożyć trzeba utratę zdolności słyszenia tonów wysokich; im jesteśmy starsi tym niżej przesuwa się nasza górna granica słuchu.
I tu dochodzimy do sedna.
Nie wiem, czy Waters jest głuchy, czy są to technicy dźwięku w Manchesterze, dość powiedzieć, że najlepiej słuchało mi się koncertu zatykając uszy. Palcyma. Wygląda to nieco kretyńsko, dodatkowo wycina najwyższą część spektrum, ale za to nic człowieka nie nap.dala w trakcie koncertu.
Powiedział bym tak: jechać warto, wręcz trzeba, ale jeżeli macie wrażliwy słuch, weźcie jakieś wytłumiacze. Wewnętrzne, zewnętrzne - nie ma znaczenia. Bo w pewnym momencie przestałem słyszeć muzykę, a docierał do mnie jedynie przesterowany, rzężący sopran wymieszany z uderzeniem basu zdolnym zabić dowolne zwierze.
Sama Manchester Arena, która ostatnio jakoś zmieniła właściciela i nazywa się teraz Phones 4 You Manchester Arena, jest - brakuje mi odpowiedniego kulturalnego słowa - sakramencko wielka. Dziesiątki wejść, tysiące - a dokładniej 23 tysiące - miejsc siedzących, jednym słowem: masakra. Na szczęście siedzieliśmy w sektorze bezpośrednio nad sceną, lornetki nie były potrzebne.
Waters, jak na siedemdziesięciolatka, zadziwia. Skacze, śpiewa i haftuje, zupełnie jak koło gospodyń, całości dopełniają efekty specjalne, wybuchające samoloty, latające świnie i inne demony made by LSD. Kto widział, ten wie, kto nie widział... Nie, niemożliwe, żeby ktoś nie widział Ściany. Jednym słowem: urzekające.
I byłoby to spełnienie snów młodzieży pokolenia '80, gdyby nie ludzka fizjologia. Z racji wieku oraz sklerozy zacytuję za Wikipedią: przeciętny zakres słyszalności to 16Hz - 20kHz, próg bólu: 110-140 dB, uszkodzenie słuchu 150dB, ubytek słuchu to 0,5 dB rocznie, po 50 rż 1 dB rocznie - w wieku 70 lat ubytek słuchu sięga jakichś 40 dB. Do tego dołożyć trzeba utratę zdolności słyszenia tonów wysokich; im jesteśmy starsi tym niżej przesuwa się nasza górna granica słuchu.
I tu dochodzimy do sedna.
Nie wiem, czy Waters jest głuchy, czy są to technicy dźwięku w Manchesterze, dość powiedzieć, że najlepiej słuchało mi się koncertu zatykając uszy. Palcyma. Wygląda to nieco kretyńsko, dodatkowo wycina najwyższą część spektrum, ale za to nic człowieka nie nap.dala w trakcie koncertu.
Powiedział bym tak: jechać warto, wręcz trzeba, ale jeżeli macie wrażliwy słuch, weźcie jakieś wytłumiacze. Wewnętrzne, zewnętrzne - nie ma znaczenia. Bo w pewnym momencie przestałem słyszeć muzykę, a docierał do mnie jedynie przesterowany, rzężący sopran wymieszany z uderzeniem basu zdolnym zabić dowolne zwierze.
sobota, 14 września 2013
I po wakacjach
Nie, nie trwały tyle, żeby usprawiedliwić ponad miesiąc obiboctwa blogowego. Ale jak by nie było - zdecydowanie jest po, nawet tubylcy są zgodni. Planów znów było kilka, wygrała koncepcja leniwego leżenia na plaży i drinków z palemką. Była to koncepcja słuszna, jedyna, prawdziwa - do której trzy grosze dorzucił Hertz i pogoda. Co robić.
Prawdziwy abnegat tłumu się brzydzi a organizowane wycieczki ma sobie za nic - nie ma to jak strugać z siebie bohatera... Prawda jest nieco inna: z powodów coraz częstszych upadłości biur podróży wolę kupić sobie wszystko samemu. W tym roku padło na Charco del Palo.
Malutka wioska leży na wschodnim wybrzeżu Lanzarote, na północ od Arrecife. Została założona przez dwóch Niemców gdzieś w latach siedemdziesiątych i z założenia miała być miejscem wypoczynku naturystów. Nagość na plażach Wysp Kanaryjskich jest w zasadzie dozwolona wszędzie, Charco del Palo rozszerzyło nieco tą strefę. Zgodnie z niepisaną etykietą ubrać się należy wchodząc jedynie do sklepu i restauracji. Z drugiej strony latanie na golasa obowiązkowe nie jest - tekstylni chodzą sobie między nagusami po, nazwijmy to eufemistycznie, plaży. Wolność rządzi.
Wybrzeże jest skaliste, nie zachęcające do wskakiwania do Atlantyku, w dodatku miejscowi ostrzegali o prądach wodnych, które łatwo mogą śmiałka wyrzucić na otwarty ocean. Co prawda do Afryki daleko bardzo nie jest, ale wody ciepłe, rekin też człowiek i by co pewnie zjadł... By zapewnić możliwość wejścia do wody zestresowanej części turystów, wykuto w skale basen, którego poziom wody zależy od przypływu. I wtedy jest po szyję.
Dookoła stoją szańce, znane również z innych części Wysp Kanaryjskich, pozwalające odgrodzić się od wiatru i bez żadnych przeszkód nabywać raka skóry.
I prażylibyśmy się tak jako frytki w piekarniku, gdyby nie pogoda. I Hertz. Ta pierwsza była wredna - ten drugi w dupę uprzejmy. Pod postacią mówiącej z hiszpańskim akcentem pani oznajmił, że nie musimy się już martwić o nalewanie benzyny w drodze powrotnej! Wcale a wcale: z naszej karty uprzejma pani właśnie zdarła 68 euro i benzyna w baku jest nasza. Caluśka. Pełniuśkie 47 litrów! Jak spalić taką ilość paliwa za pomocą Punciaka na wyspie, która ma 60 kilometrów po długiej osi, hiszpańskoakcentowa nie wytłumaczyła. ASP zobaczywszy pogodę zarządził wymarsz wojsk. Ostatecznie nie samym opalaniem żyje człowiek, można poświęcić jeden dzień - pochmurny - na podziwianie widoków. I pojechaliśmy.
Atrakcji na wyspie jest 6. Najbliższ, Jardin de Cactus, to kilka tysięcy gatunków kaktusów posadzonych w ogrodzie zaprojektowanym przez Cesara Manrique.
To białe to nie kaktus, poprosiłem ASP żeby mi zrobiła jedno ceperskie zdjęcie na bloga - i oto wynik (oklaski!).
(proszę się nie pytać o durny wyraz twarzy, primo to nieładnie śmiać się z normalnych inaczej, secundo trza być nie lada artystą-profesjonalistą, żeby wyglądać dobrze podczas pięciominutowego wciągania brzucha...)
Kolejna atrakcja, jadąc na północ, to tunel wydrążony przez lawę, w której zbudowano restaurację, basen i salę koncertową - wszystko zaprojektowane przez Cesara Manrique. Czyli Cueva de los Verdes i Jameos del Agua. Do restauracji poszedłem, nawet jak głodny nie jestem to wchodzę żeby nie wyjść z wprawy, a jaskinie jakoś nas nie przekonały - jak kto widział Demianowskie to i wystarczy. Co za dużo to nie zdrowo.
Zrobiwszy wszystko, czego się oczekuje od turysty - czyli "ooo", "aaa", zdjęcia i zakup pamiątek - pojechaliśmy dalej. Ostatecznie jeszcze kilka atrakcyj zostało. Kolejna to stary fort, przerobiony na punkt widokowy przez Cesara Manrique. Droga do niego prowadzi przez picturesque miasteczko Orzola(picturesque było najczęściej używanym słowem przewodnika Eyewitness w odniesieniu do Lanzarote; rozumiem, że autorzy popadli w stupor wywołany monotonią pustynno-pogorzeliskowo-kaktusową), do którego zajechaliśmy, "aaa", "ooo" i wyjechaliśmy. Pamiątek nie było.
Fort zajmował szczyt 400 metrowego wzniesienia z którego widać doskonale małą towarzyszkę Lanzarote, Isla la Graciosa i jej jedyne miasteczko, Caleta de Sebo.
O, a, pamiątki - i zachciało mi się drinka z palemką. ASP zaoponował - toż jak zalegnę, kijem mnie nie ruszy, więc jedziemy jeszcze zobaczyć największą z atrakcyj, czyli wulkan, co to spopielił wyspę dwa wieki temu. Do imentu. Casus Pompei się nie powtórzył, bo ich nie mieli, ale wulkan wybił prawie-że-do-nogi życie na wyspie i przegonił osadników. Ponieważ mamy prawdziwą demokrację, wykonaliśmy głosowanie. Jeden głos na drinki z palemką przegrał sromotnie z pozostałymi głosami na Timanfaya i ruszyliśmy na wyprawę (pół wyspy, nie w kij dmuchał - bedzie dobre 25 kilometrów!). Symbolem Parku Narodowego jest mały diabełek siedzący na ogonie, gdzieś miałem nawet zdjęcie, ale się zapodziało. Diabełek został zaprojektowany przez - nie do pomyślenia - Cesara Manrique... Mam wrażenie, że gdyby nie on, wyspa była by jednym wielkim pogorzeliskiem...
Na szczyt wulkanu przyjechaliśmy w sam raz, by wsiąść do autobusu obwożącego tłuszczę spragnioną wrażeń po marsjańskich wręcz okolicach. Nie do opisania. Gdyby ktoś chciał sobie wyobrazić, jak wyglądać będzie Ziemia za miliard lat, gdy Słońce spopieli ją doszczętnie, wystarczy, że zobaczy Lanzarote. Druga część wycieczki to wlewanie wody przez pracownika parku do metalowych rur wbitych kilka metrów pod powierzchnię gruntu - trzy sekundy później para wodna strzela w niebo ku uciesze gawiedzi. I chyba najsłynniejszy grill zasilany geotermalnie - z groty poniżej wali słup gorącego powietrza o temperaturze dochodzącej do kilkudziesięciu stopni (ponoć głębiej jest kilkaset, nie sprawdzałem). Niestetyż, zdjęcie zeżarło, ale w sieci jest tego od metra, ot choćby i tu.
Wśród księżycowego krajobrazu naglem zobaczył znajomy widok - nawet dzwoniłem do Zakopanego, czy Giewont dalej stoi - na szczęście okazało się, że to podróba.
W pozostałe dni pogoda sprzyjała opalaniu, które ASP zdecydowanie przedkłada nad zwiedzanie (ja przedkładam opalanie nad zwiedzanie również w dni deszczowe), co pozwoliło spędzić resztę urlopu leniwie i bez napinania. W zasadzie ruszaliśmy się z plaży jedynie na zakupy i do pobliskich knajpek. Jako że najbliższa była niemiecka, a chcieliśmy spróbować oryginalnej paelli, pojechaliśmy do pobliskiego Mala. Restauracja Don Kichote - o, to tu, to tu, to tu! Mówiłem, że znajdę! - zasiedliśmy przy stoliku. Przemiła pani podała nam karty, pytając o język (do wyboru angielski, niemiecki i hiszpański) po czym słysząc naszą rozmowę ucieszyła się z przyjazdu rodaków. Pozdrowienia dla Pani Renaty - paella była doskonała, a naleweczka którą dostaliśmy później jako bonus - palce lizać. Gdybyście kiedykolwiek jechali z Guatizy w kierunku na Cactus de Jardin, podjedźcie później jeszcze ze dwa kilometry do Male, jej restauracja stoi na skrzyżowaniu do Charco del Palo. A jedzenie - poezja.
Jedynym minusiczkiem całej wyprawy był samolot powrotny o 7 rano. Co oznaczało wyjazd z naszej Casa Austria w cholernym środku nocy. Nic to - małpa nie głupia i sobie poradzi - gdzie wrzątek ciecze, tam palec wsadzi. Zajechaliśmy na lotnisko - i tum zgłupiał, bo po piętnastu minutach kręcenia się w kółko nie byłem w stanie znaleźć cholernego Hertza. Z uczuciem narastającej paniki porzuciliśmy Punciaka pod tablicą Hertz na jakimś bocznym parkingu i z buta - dobre 10 minut - polecieliśmy na terminal. Gdzie się okazało, że do wylotu mamy ponad godzinę, parking jest w podziemiach a dojazd banalny, jeżeli mózg ma się niezakitowany sangrią. Z buta - kolejne 10 minut - pognałem po Punciaka, przewiozłem go na właściwy parking i z uczuciem dobrze wykonanego obowiązku oraz potu wlewającego się do butów stanęliśmy w kolejce do jednego(!) stanowiska kontroli osobistej.
Miły czas. Chyba wrócimy - skoro nawet ASP, zwykle przeciwny odwiedzaniu tych samych miejsc, jest za.
Może w grudniu? Ostatecznie w zimie jest tylko 5 stopni zimniej...
Prawdziwy abnegat tłumu się brzydzi a organizowane wycieczki ma sobie za nic - nie ma to jak strugać z siebie bohatera... Prawda jest nieco inna: z powodów coraz częstszych upadłości biur podróży wolę kupić sobie wszystko samemu. W tym roku padło na Charco del Palo.
Malutka wioska leży na wschodnim wybrzeżu Lanzarote, na północ od Arrecife. Została założona przez dwóch Niemców gdzieś w latach siedemdziesiątych i z założenia miała być miejscem wypoczynku naturystów. Nagość na plażach Wysp Kanaryjskich jest w zasadzie dozwolona wszędzie, Charco del Palo rozszerzyło nieco tą strefę. Zgodnie z niepisaną etykietą ubrać się należy wchodząc jedynie do sklepu i restauracji. Z drugiej strony latanie na golasa obowiązkowe nie jest - tekstylni chodzą sobie między nagusami po, nazwijmy to eufemistycznie, plaży. Wolność rządzi.
Wybrzeże jest skaliste, nie zachęcające do wskakiwania do Atlantyku, w dodatku miejscowi ostrzegali o prądach wodnych, które łatwo mogą śmiałka wyrzucić na otwarty ocean. Co prawda do Afryki daleko bardzo nie jest, ale wody ciepłe, rekin też człowiek i by co pewnie zjadł... By zapewnić możliwość wejścia do wody zestresowanej części turystów, wykuto w skale basen, którego poziom wody zależy od przypływu. I wtedy jest po szyję.
Dookoła stoją szańce, znane również z innych części Wysp Kanaryjskich, pozwalające odgrodzić się od wiatru i bez żadnych przeszkód nabywać raka skóry.
I prażylibyśmy się tak jako frytki w piekarniku, gdyby nie pogoda. I Hertz. Ta pierwsza była wredna - ten drugi w dupę uprzejmy. Pod postacią mówiącej z hiszpańskim akcentem pani oznajmił, że nie musimy się już martwić o nalewanie benzyny w drodze powrotnej! Wcale a wcale: z naszej karty uprzejma pani właśnie zdarła 68 euro i benzyna w baku jest nasza. Caluśka. Pełniuśkie 47 litrów! Jak spalić taką ilość paliwa za pomocą Punciaka na wyspie, która ma 60 kilometrów po długiej osi, hiszpańskoakcentowa nie wytłumaczyła. ASP zobaczywszy pogodę zarządził wymarsz wojsk. Ostatecznie nie samym opalaniem żyje człowiek, można poświęcić jeden dzień - pochmurny - na podziwianie widoków. I pojechaliśmy.
Atrakcji na wyspie jest 6. Najbliższ, Jardin de Cactus, to kilka tysięcy gatunków kaktusów posadzonych w ogrodzie zaprojektowanym przez Cesara Manrique.
To białe to nie kaktus, poprosiłem ASP żeby mi zrobiła jedno ceperskie zdjęcie na bloga - i oto wynik (oklaski!).
(proszę się nie pytać o durny wyraz twarzy, primo to nieładnie śmiać się z normalnych inaczej, secundo trza być nie lada artystą-profesjonalistą, żeby wyglądać dobrze podczas pięciominutowego wciągania brzucha...)
Kolejna atrakcja, jadąc na północ, to tunel wydrążony przez lawę, w której zbudowano restaurację, basen i salę koncertową - wszystko zaprojektowane przez Cesara Manrique. Czyli Cueva de los Verdes i Jameos del Agua. Do restauracji poszedłem, nawet jak głodny nie jestem to wchodzę żeby nie wyjść z wprawy, a jaskinie jakoś nas nie przekonały - jak kto widział Demianowskie to i wystarczy. Co za dużo to nie zdrowo.
Zrobiwszy wszystko, czego się oczekuje od turysty - czyli "ooo", "aaa", zdjęcia i zakup pamiątek - pojechaliśmy dalej. Ostatecznie jeszcze kilka atrakcyj zostało. Kolejna to stary fort, przerobiony na punkt widokowy przez Cesara Manrique. Droga do niego prowadzi przez picturesque miasteczko Orzola(picturesque było najczęściej używanym słowem przewodnika Eyewitness w odniesieniu do Lanzarote; rozumiem, że autorzy popadli w stupor wywołany monotonią pustynno-pogorzeliskowo-kaktusową), do którego zajechaliśmy, "aaa", "ooo" i wyjechaliśmy. Pamiątek nie było.
Fort zajmował szczyt 400 metrowego wzniesienia z którego widać doskonale małą towarzyszkę Lanzarote, Isla la Graciosa i jej jedyne miasteczko, Caleta de Sebo.
O, a, pamiątki - i zachciało mi się drinka z palemką. ASP zaoponował - toż jak zalegnę, kijem mnie nie ruszy, więc jedziemy jeszcze zobaczyć największą z atrakcyj, czyli wulkan, co to spopielił wyspę dwa wieki temu. Do imentu. Casus Pompei się nie powtórzył, bo ich nie mieli, ale wulkan wybił prawie-że-do-nogi życie na wyspie i przegonił osadników. Ponieważ mamy prawdziwą demokrację, wykonaliśmy głosowanie. Jeden głos na drinki z palemką przegrał sromotnie z pozostałymi głosami na Timanfaya i ruszyliśmy na wyprawę (pół wyspy, nie w kij dmuchał - bedzie dobre 25 kilometrów!). Symbolem Parku Narodowego jest mały diabełek siedzący na ogonie, gdzieś miałem nawet zdjęcie, ale się zapodziało. Diabełek został zaprojektowany przez - nie do pomyślenia - Cesara Manrique... Mam wrażenie, że gdyby nie on, wyspa była by jednym wielkim pogorzeliskiem...
Na szczyt wulkanu przyjechaliśmy w sam raz, by wsiąść do autobusu obwożącego tłuszczę spragnioną wrażeń po marsjańskich wręcz okolicach. Nie do opisania. Gdyby ktoś chciał sobie wyobrazić, jak wyglądać będzie Ziemia za miliard lat, gdy Słońce spopieli ją doszczętnie, wystarczy, że zobaczy Lanzarote. Druga część wycieczki to wlewanie wody przez pracownika parku do metalowych rur wbitych kilka metrów pod powierzchnię gruntu - trzy sekundy później para wodna strzela w niebo ku uciesze gawiedzi. I chyba najsłynniejszy grill zasilany geotermalnie - z groty poniżej wali słup gorącego powietrza o temperaturze dochodzącej do kilkudziesięciu stopni (ponoć głębiej jest kilkaset, nie sprawdzałem). Niestetyż, zdjęcie zeżarło, ale w sieci jest tego od metra, ot choćby i tu.
Wśród księżycowego krajobrazu naglem zobaczył znajomy widok - nawet dzwoniłem do Zakopanego, czy Giewont dalej stoi - na szczęście okazało się, że to podróba.
W pozostałe dni pogoda sprzyjała opalaniu, które ASP zdecydowanie przedkłada nad zwiedzanie (ja przedkładam opalanie nad zwiedzanie również w dni deszczowe), co pozwoliło spędzić resztę urlopu leniwie i bez napinania. W zasadzie ruszaliśmy się z plaży jedynie na zakupy i do pobliskich knajpek. Jako że najbliższa była niemiecka, a chcieliśmy spróbować oryginalnej paelli, pojechaliśmy do pobliskiego Mala. Restauracja Don Kichote - o, to tu, to tu, to tu! Mówiłem, że znajdę! - zasiedliśmy przy stoliku. Przemiła pani podała nam karty, pytając o język (do wyboru angielski, niemiecki i hiszpański) po czym słysząc naszą rozmowę ucieszyła się z przyjazdu rodaków. Pozdrowienia dla Pani Renaty - paella była doskonała, a naleweczka którą dostaliśmy później jako bonus - palce lizać. Gdybyście kiedykolwiek jechali z Guatizy w kierunku na Cactus de Jardin, podjedźcie później jeszcze ze dwa kilometry do Male, jej restauracja stoi na skrzyżowaniu do Charco del Palo. A jedzenie - poezja.
Jedynym minusiczkiem całej wyprawy był samolot powrotny o 7 rano. Co oznaczało wyjazd z naszej Casa Austria w cholernym środku nocy. Nic to - małpa nie głupia i sobie poradzi - gdzie wrzątek ciecze, tam palec wsadzi. Zajechaliśmy na lotnisko - i tum zgłupiał, bo po piętnastu minutach kręcenia się w kółko nie byłem w stanie znaleźć cholernego Hertza. Z uczuciem narastającej paniki porzuciliśmy Punciaka pod tablicą Hertz na jakimś bocznym parkingu i z buta - dobre 10 minut - polecieliśmy na terminal. Gdzie się okazało, że do wylotu mamy ponad godzinę, parking jest w podziemiach a dojazd banalny, jeżeli mózg ma się niezakitowany sangrią. Z buta - kolejne 10 minut - pognałem po Punciaka, przewiozłem go na właściwy parking i z uczuciem dobrze wykonanego obowiązku oraz potu wlewającego się do butów stanęliśmy w kolejce do jednego(!) stanowiska kontroli osobistej.
Miły czas. Chyba wrócimy - skoro nawet ASP, zwykle przeciwny odwiedzaniu tych samych miejsc, jest za.
Może w grudniu? Ostatecznie w zimie jest tylko 5 stopni zimniej...
środa, 31 lipca 2013
Cepersko
No i tak. Plany były rozmaite i padały jak muchy. Nie wiem czemu muchy padają, ale te nasze plany właśnie tak jakoś pac pac - po kolei. Egipt: rewolucja. Ibiza: pijaki. Majorka: rzygająca młódź wszeteczna. Francja: żabojady. Kanary: zęby. Nie, nie kanaryjskie tylko nasze. Włączyły się bezpardonowo do cholernego planowania i miast wygrzewać gdzieś gołe dupsko polecieliśmy leczyć zęby do kraju gdzie wierzby płaczące i żytnia w zamrażalce. Ancestor się ucieszył. Ostatecznie nic tak nie smakuje jak Glen Garioch w słusznej ilości jednego el. Przejął się do tego stopnia, że wyciągnął ze starych-nowych zapasów Bushmila. Który tez poległ. Mam teraz twarde postanowienie czystosercości jednomiesięcznej. Stopień wstrząsu można pojąć dopiero, gdy się wie, ze to było ponad tydzień temu a dalej mnie trzęsie na widok czegokolwiek co zawiera promile.
Postanowiliśmy, że się nie damy. Ostatecznie zęby zębami, a żyć trzeba. Bezstresowo. Plan był okrutnie napięty, ale realizacja - wzorcowa. ASP się nie przyznaje, ale też ją cósik ciągnie gdzie panieńskie rumieńce i dzięcioły na palach. Do tego stopnia nas wzięło, ze prócz obowiązkowych Starych Wierchów wymyśliliśmy Tatry. Stare, wiadomo. Wypad ze stacji benzynowej na Rdzawce, godzinka do schroniska, bigos i piwo, pół godzinki na Maciejową (ruskie z cebulka i piwo) po czym spacerkiem koło Czarnego Domu (który z niewiadomych do końca przyczyn jest teraz biały) doszliśmy do parku. Gdzie wyskoczył mi Becker i całe łażenie po Tatrach stanęło pod znakiem zapytania.
Pomyślałem, że się nie dam tak łatwo. Ostatecznie to tylko parę plomb w zębach i cholerna cysta pod kolanem - a Bóg raczy wiedzieć, kiedy znowu do Polski zawita taka pogoda. Na dzień drugi nie zważając na nic zapakowaliśmy się do auta i ruszyli na wyprawę. Plan minimum był dość trudny: samochodem pod Kozienice, stamtąd kolejką na Kasprowy, następnie, nie bacząc na trudności, uderzamy z buta na Beskid, godzina odpoczynku, powrót, Carlsberg za 13 zeta na górnej stacji i zjazd na dół. Popatrzyłem na Mammothowo - Marmotowego ASP, na Scarpowego Dzidzia, moje Brashery - i nieśmiało wysunąłem propozycje samobójstwa: robimy Kasprowego z buta. Ku mojemu przerażeniu Marmotowo-Scarpowe towarzystwo przytaknęło z zapałem i rozpoczęła się walka z materią.
Tu trzeba dodać, że do planu samobójczego dołożył się mój brat rodzony, z którym to może wygrywam we wzroście ale za to przegrywam w obwodzie - więc pomyślałem, że pierwszy do zjedzenia nie będę. O ja naiwny.
Kalatówki wzięliśmy z rozpędu, Kondratowa zaproponowała siku i pieńki do siedzenia więc skorzystaliśmy po czym zaczęło się prawdziwe podejście na przełęcz. Które potraktowałem jak klasyczny trening na dżimie - włączyłem trzeci bieg i - sapie a rzęzi, dyszy a dmucha - ruszyłem na podbój Tater. Na górę nie wylazłem ostatni jedynie z powodu owegoż wspomnianego powyżej stosunku wzrostowo-obwodowego, ale na tyle mnie było. Późniejsze podejście na Kopę i dalsze truptanie czerwonym w kierunku Carlsberga uskuteczniłem tempem dostojnym a wręcz golgotowym.
Znaczy tak na prawdę to w kierunku Kasprowego nie Carlsberga, ale wtedy Kasprowy mogliby sobie wziąć za darmo, natomiast gdyby ktoś mi powiedział, że zabierają Carlsberga, to bym zagryzł niezaplombowanymi zębami.
Dodatkowo Becker usztywnił mi nózię w kolanie, więc kulasząc w nowych Braszerach obdarłem sobie nogę mniej więcej na pięć złotych. Na pięcie. Na wszelki wypadek but zdjąłem dopiero w domu by ocenić zniszczenia - po co to ludzie się mają śmiać z człowieka jak boso zapierdziela po Tatrach. Bo obdartej nogi do buta za cholere się nie włoży. Iść można - ale po wyjęciu nagle but robi się trzy numery za mały i dupa blada. A raczej zimna.
Jak smakuje Carlsberg - nie trzeba nic mówić. Zapłacił bym i cholerne 25 zeta za Żywca, gdyby mieli. Ale nie mieli. Zdrada, panowie - jesteśmy w dupie!!! - zawrzasnąłem, ale z ust wyrwał mi się bulgot jeno, gdyż ryczałem prosto w kufel. Piwa nie lubię jakoś nadzwyczajnie - ale po pięciu godzinach łażenia (a woda skończyła mi się gdzieś zaraz za Kopą) za kufelek dałbym się wycudzołożyć.
W trakcie powrotu dotarło do mnie, com już wcześniej podejrzewał: ktoś chce caluśkie Podhale zasłonić. Masakra. Reklamy są piętrowe, stoją w rzędach i pionach, kierpce, kiełbasy, noclegi, wyciągi, rury, kanalizacje, oscypki i ch.ak wie jeszcze co. To jest jak rak: zaczęło się od jednej komórki a teraz przekroczyło zdolności kompensacyjne. Gdybym tam nadal mieszkał, zostałbym reklamowym Janosikiem - ani jedna by się nie ostała... No ale.
Jak już jesteśmy przy reklamach, jeszcze jedna sprawa: czy ktokolwiek z szanownych czytaczy wsłuchiwał się ostatnio w reklamy w dowolnym polskim radio? No, Mościpaństwo - to już są kurwa rzewne jaja. Na dwadzieścia (sic! liczyłem;) reklam, dziewiętnaście było na temat piguł. Zatkało mnie. Podczas mojej niepobytności kraj zmienił się w jakiś azyl lekomanów... Liczymy: na paznokcie, na włosy lśniące, na wypadające, na ugryzienie komara, erectus (myślałem że to na bonera, ale okazało się że na zajebiaszczą imprezę - bede musiał pojechać jeszcze raz, bom się zgubił), na prostatę, na żylaki, Biovital (wiadomo - hercklekoty), na libido, na potencję, żeń-szeń, już w porządku mój żołądku, na zgagę, na sraczkę, na bolące nogi, rutinoscorbin na grypę ( w lipcu??)... A dobiły mnie dwie dziewuszki, które bez nikakich oporów rozmawiały sobie na antenie o moczu. Na szczęście specjaliści od reklamy nie potrafią jeszcze obejść guzika "off".
Jako, że kolega po znajomości i z dobrego serca luknął w mojego Beckera któren okazał się naciągniętym mięśniem, a urlop w sierpniu czeka - nie jest powiedziane, że nie zaatakujemy Czerwonych Wierchów jeszcze raz. Tym razem od zachodu. Bo na moje pytanie "Wpuścił by pan cepra w Brasherach na Świnicę?" sprzedający kierpce młody człowiek uśmiechnął się od ucha do ucha i rzekł: "Pierwszy normalny ceper dzisiaj".
Postanowiliśmy, że się nie damy. Ostatecznie zęby zębami, a żyć trzeba. Bezstresowo. Plan był okrutnie napięty, ale realizacja - wzorcowa. ASP się nie przyznaje, ale też ją cósik ciągnie gdzie panieńskie rumieńce i dzięcioły na palach. Do tego stopnia nas wzięło, ze prócz obowiązkowych Starych Wierchów wymyśliliśmy Tatry. Stare, wiadomo. Wypad ze stacji benzynowej na Rdzawce, godzinka do schroniska, bigos i piwo, pół godzinki na Maciejową (ruskie z cebulka i piwo) po czym spacerkiem koło Czarnego Domu (który z niewiadomych do końca przyczyn jest teraz biały) doszliśmy do parku. Gdzie wyskoczył mi Becker i całe łażenie po Tatrach stanęło pod znakiem zapytania.
Pomyślałem, że się nie dam tak łatwo. Ostatecznie to tylko parę plomb w zębach i cholerna cysta pod kolanem - a Bóg raczy wiedzieć, kiedy znowu do Polski zawita taka pogoda. Na dzień drugi nie zważając na nic zapakowaliśmy się do auta i ruszyli na wyprawę. Plan minimum był dość trudny: samochodem pod Kozienice, stamtąd kolejką na Kasprowy, następnie, nie bacząc na trudności, uderzamy z buta na Beskid, godzina odpoczynku, powrót, Carlsberg za 13 zeta na górnej stacji i zjazd na dół. Popatrzyłem na Mammothowo - Marmotowego ASP, na Scarpowego Dzidzia, moje Brashery - i nieśmiało wysunąłem propozycje samobójstwa: robimy Kasprowego z buta. Ku mojemu przerażeniu Marmotowo-Scarpowe towarzystwo przytaknęło z zapałem i rozpoczęła się walka z materią.
Tu trzeba dodać, że do planu samobójczego dołożył się mój brat rodzony, z którym to może wygrywam we wzroście ale za to przegrywam w obwodzie - więc pomyślałem, że pierwszy do zjedzenia nie będę. O ja naiwny.
Kalatówki wzięliśmy z rozpędu, Kondratowa zaproponowała siku i pieńki do siedzenia więc skorzystaliśmy po czym zaczęło się prawdziwe podejście na przełęcz. Które potraktowałem jak klasyczny trening na dżimie - włączyłem trzeci bieg i - sapie a rzęzi, dyszy a dmucha - ruszyłem na podbój Tater. Na górę nie wylazłem ostatni jedynie z powodu owegoż wspomnianego powyżej stosunku wzrostowo-obwodowego, ale na tyle mnie było. Późniejsze podejście na Kopę i dalsze truptanie czerwonym w kierunku Carlsberga uskuteczniłem tempem dostojnym a wręcz golgotowym.
Znaczy tak na prawdę to w kierunku Kasprowego nie Carlsberga, ale wtedy Kasprowy mogliby sobie wziąć za darmo, natomiast gdyby ktoś mi powiedział, że zabierają Carlsberga, to bym zagryzł niezaplombowanymi zębami.
Dodatkowo Becker usztywnił mi nózię w kolanie, więc kulasząc w nowych Braszerach obdarłem sobie nogę mniej więcej na pięć złotych. Na pięcie. Na wszelki wypadek but zdjąłem dopiero w domu by ocenić zniszczenia - po co to ludzie się mają śmiać z człowieka jak boso zapierdziela po Tatrach. Bo obdartej nogi do buta za cholere się nie włoży. Iść można - ale po wyjęciu nagle but robi się trzy numery za mały i dupa blada. A raczej zimna.
Jak smakuje Carlsberg - nie trzeba nic mówić. Zapłacił bym i cholerne 25 zeta za Żywca, gdyby mieli. Ale nie mieli. Zdrada, panowie - jesteśmy w dupie!!! - zawrzasnąłem, ale z ust wyrwał mi się bulgot jeno, gdyż ryczałem prosto w kufel. Piwa nie lubię jakoś nadzwyczajnie - ale po pięciu godzinach łażenia (a woda skończyła mi się gdzieś zaraz za Kopą) za kufelek dałbym się wycudzołożyć.
W trakcie powrotu dotarło do mnie, com już wcześniej podejrzewał: ktoś chce caluśkie Podhale zasłonić. Masakra. Reklamy są piętrowe, stoją w rzędach i pionach, kierpce, kiełbasy, noclegi, wyciągi, rury, kanalizacje, oscypki i ch.ak wie jeszcze co. To jest jak rak: zaczęło się od jednej komórki a teraz przekroczyło zdolności kompensacyjne. Gdybym tam nadal mieszkał, zostałbym reklamowym Janosikiem - ani jedna by się nie ostała... No ale.
Jak już jesteśmy przy reklamach, jeszcze jedna sprawa: czy ktokolwiek z szanownych czytaczy wsłuchiwał się ostatnio w reklamy w dowolnym polskim radio? No, Mościpaństwo - to już są kurwa rzewne jaja. Na dwadzieścia (sic! liczyłem;) reklam, dziewiętnaście było na temat piguł. Zatkało mnie. Podczas mojej niepobytności kraj zmienił się w jakiś azyl lekomanów... Liczymy: na paznokcie, na włosy lśniące, na wypadające, na ugryzienie komara, erectus (myślałem że to na bonera, ale okazało się że na zajebiaszczą imprezę - bede musiał pojechać jeszcze raz, bom się zgubił), na prostatę, na żylaki, Biovital (wiadomo - hercklekoty), na libido, na potencję, żeń-szeń, już w porządku mój żołądku, na zgagę, na sraczkę, na bolące nogi, rutinoscorbin na grypę ( w lipcu??)... A dobiły mnie dwie dziewuszki, które bez nikakich oporów rozmawiały sobie na antenie o moczu. Na szczęście specjaliści od reklamy nie potrafią jeszcze obejść guzika "off".
Jako, że kolega po znajomości i z dobrego serca luknął w mojego Beckera któren okazał się naciągniętym mięśniem, a urlop w sierpniu czeka - nie jest powiedziane, że nie zaatakujemy Czerwonych Wierchów jeszcze raz. Tym razem od zachodu. Bo na moje pytanie "Wpuścił by pan cepra w Brasherach na Świnicę?" sprzedający kierpce młody człowiek uśmiechnął się od ucha do ucha i rzekł: "Pierwszy normalny ceper dzisiaj".
sobota, 13 lipca 2013
Lato, prochy, Kate i jeże
Gdzieś tak ze dwa - a może to było jeszcze wcześniej - lata temu zagadnął mnie chirurg, Lorenzem zwany, co myślę o szansach Anglików w starciu z Australią. Wychowany na gruncie socrealizmu bez mrugnięcia okiem stwierdziłem, że futbol angielski do australijskiego ma się nijak. Lorenzo wybałuszył się nieco i zapytał, czy słyszałem o Ashes. Tum spojrzał na niego podejrzliwie, ostatecznie raz już się zatopiłem kompletnie, myląc pimpa z pimplesem i na wszelki wypadek - a takoż i zgodnie z prawdą - powiedziałem, że nie. Ostatecznie prochy są nielegalne, nawet te po ancestorach. Tu rozwiódł się Lorenzo nad innigsami, bowlerami, slipami i oversami, na szczęście czas nas naglił, bo zawiłości krykieta zniszczyły moje dobre samo-mniemanie doszczętnie. Jakoś potem Angole wygrali, mecz przeszedł do historii i Lorenzo z dalszych wywodów zrezygnował. Ale zadrę pozostawił.
Trochę mi zeszło.
Problem w tym, że krykiet krykietowi nierówny, mamy mecze krótsze, dłuższe, reguły nieco się różnią, seria T20 w ogóle ma z założenia nieco inną taktykę gry - The Ashes jednakowoż jest pod wieloma względami wyjątkowe. Po pierwsze, odbywa się co dwa lata, naprzemiennie w Anglii i Australii, co daje 18 bądź 30 miesięcy przerwy. Bo gra się tylko w lecie. Po drugie, składa się z pięciu meczy. Każdy z nich jest dwu-innigsowy, czyli jakby to po polskiemu najprościej powiedzieć - ma cztery połowy... taak. Po trzecie wreszcie i ostatnie: w The Ashes biorą udział tylko i wyłącznie Anglia i Australia, co może tłumaczyć znikome zainteresowanie całym zamieszaniem w pozostałych krajach.
O co w krykiecie chodzi? Gra składa się z idei zawartych w grach "w zbijanego" oraz "w berka ganianego". Najpierw jedna drużyna rzuca, żeby zbić, druga wali pałką w piłkę - zdecydowanie różniącą się od bejsbolowej - żeby jak najwięcej punktów zdobyć, a pierwsza gania za piłką, coby ją jak najszybciej złapać. Po wybiciu 10 pałkarzy następuje koniec inningsu i zmiana ról. Jeżeli nic z tego zrozumieć nie można to dobrze, bo sam nie rozumiem za cholerę co napisałem. Jeden Test Match, składający się z czterech inningsów, zazwyczaj trwa pięć dni - a Ashes składa się z takich meczy pięciu. Póki co uprawiam RFM*, oglądam sobie mecze, czytam komentarze, i zastanawiam się, jakim cudem cały stadion pijanych młodzieńców wznosi okrzyki i śpiewa od czasu do czasu, miast wyrwać ławki i wziąć się do rzeczy.
Jakieś dzikie wzorce tu maja.
Może na to wszystko ma wpływ nieprawdopodobna wręcz pogoda, która nawiedziła Wyspę? Wiadomo, że upały dochodzące do 30 stopni, przy wilgotności prawie-że-stuprocentowej, potrafią zlasować mózg... W ogóle całe lato jest Brytom przychylne. Najpierw Murray zakończył 3/4 wieku oczekiwania na wimbledońskiego mistrza rodem z Wielkiej Brytanii, dzięki czemu duch Freda Perryego przestanie być wywoływany z zaświatów w każdym czerwcu, a teraz krykieciści (krykieciarze???) mają szansę wtłuc Australii czwarty raz pod rząd, co ponoć będzie kolejnym rekordem. I wreszcie Korona doczeka Dziedzica - jako, że piękna Kate jest na terminie, a do nerwówki włączyło się ostatnio nawet BBC, w poważnym tonie informując, że dadi-in-spe pognał był na sygnale do przyszłej żony Króla. Skomplikowane to prawie, jak cholerny krykiet. Informacja spowodowała ponoć zajęcie ostatnich metrów kwadratowych chodnika pod domniemanym szpitalem, co budzić zaczyna poważne obawy, czy szanowna małżonka do szpitala w ogóle dojedzie.
Do tych wszystkich cudów angielskich dołączyły jeże, które przyłażą w nocy do miski kota i wyżerają mu paszę. I nawet nie miałbym nic na przeciwko - gdyby tylko mogły srywać gdzie indziej.
------
*skrót od angielskiego wyrażenia: "Proszę uprzejmie przeczytać instrukcję obsługi".
Trochę mi zeszło.
Problem w tym, że krykiet krykietowi nierówny, mamy mecze krótsze, dłuższe, reguły nieco się różnią, seria T20 w ogóle ma z założenia nieco inną taktykę gry - The Ashes jednakowoż jest pod wieloma względami wyjątkowe. Po pierwsze, odbywa się co dwa lata, naprzemiennie w Anglii i Australii, co daje 18 bądź 30 miesięcy przerwy. Bo gra się tylko w lecie. Po drugie, składa się z pięciu meczy. Każdy z nich jest dwu-innigsowy, czyli jakby to po polskiemu najprościej powiedzieć - ma cztery połowy... taak. Po trzecie wreszcie i ostatnie: w The Ashes biorą udział tylko i wyłącznie Anglia i Australia, co może tłumaczyć znikome zainteresowanie całym zamieszaniem w pozostałych krajach.
O co w krykiecie chodzi? Gra składa się z idei zawartych w grach "w zbijanego" oraz "w berka ganianego". Najpierw jedna drużyna rzuca, żeby zbić, druga wali pałką w piłkę - zdecydowanie różniącą się od bejsbolowej - żeby jak najwięcej punktów zdobyć, a pierwsza gania za piłką, coby ją jak najszybciej złapać. Po wybiciu 10 pałkarzy następuje koniec inningsu i zmiana ról. Jeżeli nic z tego zrozumieć nie można to dobrze, bo sam nie rozumiem za cholerę co napisałem. Jeden Test Match, składający się z czterech inningsów, zazwyczaj trwa pięć dni - a Ashes składa się z takich meczy pięciu. Póki co uprawiam RFM*, oglądam sobie mecze, czytam komentarze, i zastanawiam się, jakim cudem cały stadion pijanych młodzieńców wznosi okrzyki i śpiewa od czasu do czasu, miast wyrwać ławki i wziąć się do rzeczy.
Jakieś dzikie wzorce tu maja.
Może na to wszystko ma wpływ nieprawdopodobna wręcz pogoda, która nawiedziła Wyspę? Wiadomo, że upały dochodzące do 30 stopni, przy wilgotności prawie-że-stuprocentowej, potrafią zlasować mózg... W ogóle całe lato jest Brytom przychylne. Najpierw Murray zakończył 3/4 wieku oczekiwania na wimbledońskiego mistrza rodem z Wielkiej Brytanii, dzięki czemu duch Freda Perryego przestanie być wywoływany z zaświatów w każdym czerwcu, a teraz krykieciści (krykieciarze???) mają szansę wtłuc Australii czwarty raz pod rząd, co ponoć będzie kolejnym rekordem. I wreszcie Korona doczeka Dziedzica - jako, że piękna Kate jest na terminie, a do nerwówki włączyło się ostatnio nawet BBC, w poważnym tonie informując, że dadi-in-spe pognał był na sygnale do przyszłej żony Króla. Skomplikowane to prawie, jak cholerny krykiet. Informacja spowodowała ponoć zajęcie ostatnich metrów kwadratowych chodnika pod domniemanym szpitalem, co budzić zaczyna poważne obawy, czy szanowna małżonka do szpitala w ogóle dojedzie.
Do tych wszystkich cudów angielskich dołączyły jeże, które przyłażą w nocy do miski kota i wyżerają mu paszę. I nawet nie miałbym nic na przeciwko - gdyby tylko mogły srywać gdzie indziej.
------
*skrót od angielskiego wyrażenia: "Proszę uprzejmie przeczytać instrukcję obsługi".
sobota, 29 czerwca 2013
Jak rwać
Na egzaminie z języka polskiego pojawił się swojego czasu temat pt: "Kto jest najlepszym pisarzem wszech czasów i dlaczego Mickiewicz". Wydawało by się, że odpowiedź jest oczywista - ale to już niestety jest domena poprawności geo- (podkreślamy geo) -politycznej. Bo na wyspie każdy jeden Bryt wie, że istnieje tylko jeden doskonały system zdrowotny i jest nim oczywiście NHS.
Na pięterko wpadła była pielęgniarka z wytrzeszczem - ostatecznie latanie trzy piętra kłusem to nie w kij dmuchał - czy bym przypadkiem nie pobrał pacjentce krew na badania. Pobiorę. Dobry jestem samarytanin to co by nie. Pani siadła, wbiłem igłę, pobrałem trzy fioleczki vacutainera (czy jak się to cholerstwo pisze) i dziewczę zbladło. Oraz dostało zadyszki. Tuś mi, toż było na krew nie patrzeć - a teraz ci nerw błędny za serce szarpie... i ciśnionko na ziemi, i bradykardia... zakrzyknąłem po monitorek, podłączyliśmy kabelki, jużem miał igłę wbijać i leki cudowne dawać gdy okazało się że to raczej tachykardia jest. Hm. A ciśnienie? Musiała by ta ziemia być gdzieś na dachu, 240/140 wyjaśniło czemu panna dycha jakby miała obrzęk płuc. Bo miała. Zgodnie z wszystkimi zaleceniami NYHA, AHA i innych towarzystw zangażowanych dałem dragi i wysłałem zipiącą nieco pacjentkę na ejeni* czyli tutejszy sor z rozpoznaniem hypertension crysis. Szczególnie ta tachykardia jakoś mi tak śmierdziała zbliżającą się niewydolnością lewokomorową. Karetka przyjechała, wywiad zebrali, popatrzyli dziwnie i pojechali. Tak się to robi na wsi, pacany jedne - pomyślał z dumą anastazjolog wiejski i poszedł do swojej pracy.
Jakiąś godzinkę później wylazłem ja do naszego przedsionka, coby sprawdzić czy następny pacjent przylazł, a tu się do mnie szczerzy moja kryza nadciśnieniowa. Co jest, pomyślało mi się nieprzytominie - uciekła kobita ze szpitala, czy mam przywidzenia? Nie, doktorze, zmierzyli mi ciśnienie, powiedzieli że może być i kazali spadać.
Jak zachoruje, wsiądę w pierwszy samolot i polecę się leczyć za pieniądze w kraju przodków... Bo żeby się tu leczyć, trza mieć końskie zdrowie. Czy raczej psa rzeźnika.**
Nie miałem za dużo czasu, żeby rozważać za i przeciw dzwonienie do GMC z pytaniem, czy odsyłanie pacjentki w stanie zagrożenia życia jest standardem w Północnej Angli, bo mi stomatolog zamachał, że do rwania gotów. Szybka rozmowa z pacjentką, historia pt. co mnie czeka i jaką mam szansę umrzeć - czy raczej przeżyć - i na stół. I dzonnnk. Babka ma do wyrwania 7 i 8, ale w zgodzie na zabieg są górne - a na liście operacyjnej dolne. A kobita właśnie mija Marsa i ciągle przyspiesza. Sytuacja zupełnie jak z Meaning of Life Monty Pythona: pacjentka leży, maszyny pipczą i dyszą, ja na chirurga, ten na mnie a cztery pielęgniarki w kącie sali uprawiają jakiś tajemny obrzęd nad papierami. I znowu - ja chirurga - on na mnie. Chirurg wzruszył ramionami, sprawdził kobicie paszczę, wziął kleszcze i wyrwał jej siódemkę. Pielęgniarki w kącie przeszły z wpatrywania do drapania po głowie, zupełnie niezainteresowane zabiegiem. Ja na chirurga - on na mnie - wzruszył ramionami wyrwał ósemkę. Po czym nachylił się do mnie i szeptem oznajmił: "Ona dolnych dawno już nie ma..." - i wyszedł.
-----------
A&E - jużem o tym pisał chyba - accident and emergency.
Fit like the butcher's dog - zdrowy jak koń
Na pięterko wpadła była pielęgniarka z wytrzeszczem - ostatecznie latanie trzy piętra kłusem to nie w kij dmuchał - czy bym przypadkiem nie pobrał pacjentce krew na badania. Pobiorę. Dobry jestem samarytanin to co by nie. Pani siadła, wbiłem igłę, pobrałem trzy fioleczki vacutainera (czy jak się to cholerstwo pisze) i dziewczę zbladło. Oraz dostało zadyszki. Tuś mi, toż było na krew nie patrzeć - a teraz ci nerw błędny za serce szarpie... i ciśnionko na ziemi, i bradykardia... zakrzyknąłem po monitorek, podłączyliśmy kabelki, jużem miał igłę wbijać i leki cudowne dawać gdy okazało się że to raczej tachykardia jest. Hm. A ciśnienie? Musiała by ta ziemia być gdzieś na dachu, 240/140 wyjaśniło czemu panna dycha jakby miała obrzęk płuc. Bo miała. Zgodnie z wszystkimi zaleceniami NYHA, AHA i innych towarzystw zangażowanych dałem dragi i wysłałem zipiącą nieco pacjentkę na ejeni* czyli tutejszy sor z rozpoznaniem hypertension crysis. Szczególnie ta tachykardia jakoś mi tak śmierdziała zbliżającą się niewydolnością lewokomorową. Karetka przyjechała, wywiad zebrali, popatrzyli dziwnie i pojechali. Tak się to robi na wsi, pacany jedne - pomyślał z dumą anastazjolog wiejski i poszedł do swojej pracy.
Jakiąś godzinkę później wylazłem ja do naszego przedsionka, coby sprawdzić czy następny pacjent przylazł, a tu się do mnie szczerzy moja kryza nadciśnieniowa. Co jest, pomyślało mi się nieprzytominie - uciekła kobita ze szpitala, czy mam przywidzenia? Nie, doktorze, zmierzyli mi ciśnienie, powiedzieli że może być i kazali spadać.
Jak zachoruje, wsiądę w pierwszy samolot i polecę się leczyć za pieniądze w kraju przodków... Bo żeby się tu leczyć, trza mieć końskie zdrowie. Czy raczej psa rzeźnika.**
Nie miałem za dużo czasu, żeby rozważać za i przeciw dzwonienie do GMC z pytaniem, czy odsyłanie pacjentki w stanie zagrożenia życia jest standardem w Północnej Angli, bo mi stomatolog zamachał, że do rwania gotów. Szybka rozmowa z pacjentką, historia pt. co mnie czeka i jaką mam szansę umrzeć - czy raczej przeżyć - i na stół. I dzonnnk. Babka ma do wyrwania 7 i 8, ale w zgodzie na zabieg są górne - a na liście operacyjnej dolne. A kobita właśnie mija Marsa i ciągle przyspiesza. Sytuacja zupełnie jak z Meaning of Life Monty Pythona: pacjentka leży, maszyny pipczą i dyszą, ja na chirurga, ten na mnie a cztery pielęgniarki w kącie sali uprawiają jakiś tajemny obrzęd nad papierami. I znowu - ja chirurga - on na mnie. Chirurg wzruszył ramionami, sprawdził kobicie paszczę, wziął kleszcze i wyrwał jej siódemkę. Pielęgniarki w kącie przeszły z wpatrywania do drapania po głowie, zupełnie niezainteresowane zabiegiem. Ja na chirurga - on na mnie - wzruszył ramionami wyrwał ósemkę. Po czym nachylił się do mnie i szeptem oznajmił: "Ona dolnych dawno już nie ma..." - i wyszedł.
-----------
A&E - jużem o tym pisał chyba - accident and emergency.
Fit like the butcher's dog - zdrowy jak koń
czwartek, 13 czerwca 2013
Czarna dziura
Jakoś tak - mrugnąłem okiem i minął miesiąc. Albo mam ubytki procesów poznawczych, albo jednakowoż teoria o CERNowskiej czarnej dziurze coś w sobie ma. Co prawda Dzidź twierdzi, że i tak nad wszystkim trzymają łapę Iluminaci, ale czy da się trzymać łapę na czarnej dziurze - no, tu wpadamy w sidła perwersji kognitywnej. Czy też raczej kognicji perwersyjnej. Whatever.
Miesiąc zaczął się bardzo sympatycznie - mianowicie ESA zorganizowała nam wyjazd do Barcelony. Znaczy, nie żebym nie miał swojego w tym wkładu, podział ról i obowiązków jest ściśle określony. ESA organizuje, ja jadę a manago płaci. Jakbym mógł, to bym lajknął, ale nie mam czym. Dodatkowo mój przyjaciel ze studiów, com go, wybacz Panie, nie widział 20 lat, wybrał się do tejże samej Barcelony, tyle że na zjazd radiologów.
Tak nieprawdopodobna ilość zjazdów w miejscu, które pod względem kradzieży kieszonkowych plasuje się na 3 miejscu w Europie, każe się zastanowić, KTO tak naprawdę stoi za organizacją wszelkiego rodzaju spędów bogatych, do obłupania gotowych...
Wszystko tak pięknie się zbiegło, że aż dziw że się nie spieprzyło. Znaczy - tak mi się pomyślało jeszcze tydzień przed wyjazdem, bo już dzień później mogłem powiedzieć "a nie mówiłem", gdyż manago wpadła blada i zapowiedziała, że sobie na śmierć zapomniała zorganizować mi zastępstwo. Dzięki czemu, miast dni pięciu, pognaliśmy do Barcelony w sobotę - a wrócili w niedzielę. Zaliczając Sagradę Familię, La Ramblas i piękną panoramę spod biblioteki. Kongres był imponujący, 3000 delegatów, dziesiątki wykładowców, setki wykładów i prezentacji, a w tym wszystkim ja z wywieszonym ozorem, starający się urwać choć-co. Musze przyznać, że był to najlepszy, pod względem oprawy, organizacji i zawartości kongres, na którym nie byłem.
---
Związek naszego samopoczucia z dniem tygodnia jest doskonale znany. Wszyscy wiemy, co zacz "szewski poniedziałek" i "hypomaniakalna euforia piątkowa". Jednak nic nie jest proste. Dzielni naukowcy wzięli się do zbadania procesu - okazało się, ze zmiana nastroju w czasie tygodnia jest liniowa i skorelowana dodatnio z upływem czasu. Stąd wtorek lepszy jest od poniedziałku a środa gorsza od czwartku. Może nie należy oceniać stopnia depresji pacjenta byle kiedy, a jedynie w środy - bo jest to dzień, z punktu widzenia cyklofrenii tygodniowej zerowy? Czy środkowy. Może stąd nazwa?
Powiedzmy sobie szczerze, proces nie jest aż tak ciekawy, by sobie nim głowę zawracać, póki nie dotrze do nas informacja kolejna. Otóż dziennikarze BBC sprawdzili statystyki w brytyjskich szpitalach i wyszło im czarno na białym. Im bliżej piątku, tym wyższe ryzyko powikłań zabiegów operacyjnych.
Dzonk.
Należy się bardzo poważnie zastanowić, czy na widok uśmiechniętego doktora nie spieprzać gdzie - nomen-omen - pieprz rośnie...
Miesiąc zaczął się bardzo sympatycznie - mianowicie ESA zorganizowała nam wyjazd do Barcelony. Znaczy, nie żebym nie miał swojego w tym wkładu, podział ról i obowiązków jest ściśle określony. ESA organizuje, ja jadę a manago płaci. Jakbym mógł, to bym lajknął, ale nie mam czym. Dodatkowo mój przyjaciel ze studiów, com go, wybacz Panie, nie widział 20 lat, wybrał się do tejże samej Barcelony, tyle że na zjazd radiologów.
Tak nieprawdopodobna ilość zjazdów w miejscu, które pod względem kradzieży kieszonkowych plasuje się na 3 miejscu w Europie, każe się zastanowić, KTO tak naprawdę stoi za organizacją wszelkiego rodzaju spędów bogatych, do obłupania gotowych...
Wszystko tak pięknie się zbiegło, że aż dziw że się nie spieprzyło. Znaczy - tak mi się pomyślało jeszcze tydzień przed wyjazdem, bo już dzień później mogłem powiedzieć "a nie mówiłem", gdyż manago wpadła blada i zapowiedziała, że sobie na śmierć zapomniała zorganizować mi zastępstwo. Dzięki czemu, miast dni pięciu, pognaliśmy do Barcelony w sobotę - a wrócili w niedzielę. Zaliczając Sagradę Familię, La Ramblas i piękną panoramę spod biblioteki. Kongres był imponujący, 3000 delegatów, dziesiątki wykładowców, setki wykładów i prezentacji, a w tym wszystkim ja z wywieszonym ozorem, starający się urwać choć-co. Musze przyznać, że był to najlepszy, pod względem oprawy, organizacji i zawartości kongres, na którym nie byłem.
---
Związek naszego samopoczucia z dniem tygodnia jest doskonale znany. Wszyscy wiemy, co zacz "szewski poniedziałek" i "hypomaniakalna euforia piątkowa". Jednak nic nie jest proste. Dzielni naukowcy wzięli się do zbadania procesu - okazało się, ze zmiana nastroju w czasie tygodnia jest liniowa i skorelowana dodatnio z upływem czasu. Stąd wtorek lepszy jest od poniedziałku a środa gorsza od czwartku. Może nie należy oceniać stopnia depresji pacjenta byle kiedy, a jedynie w środy - bo jest to dzień, z punktu widzenia cyklofrenii tygodniowej zerowy? Czy środkowy. Może stąd nazwa?
Powiedzmy sobie szczerze, proces nie jest aż tak ciekawy, by sobie nim głowę zawracać, póki nie dotrze do nas informacja kolejna. Otóż dziennikarze BBC sprawdzili statystyki w brytyjskich szpitalach i wyszło im czarno na białym. Im bliżej piątku, tym wyższe ryzyko powikłań zabiegów operacyjnych.
Dzonk.
Należy się bardzo poważnie zastanowić, czy na widok uśmiechniętego doktora nie spieprzać gdzie - nomen-omen - pieprz rośnie...
poniedziałek, 20 maja 2013
Déjà entendu
Było to bardzo dawno temu, choć nie bardzo, bardzo dawno. Przeciętnie dawno. Skończyłem wtedy podstawówkę i po ciężkich bojach z egzaminem wstępnym dostałem się do jedynego słusznego Liceum Ogólnokształcącego. Ponieważ było to na zadupiu, moje wyrafinowane gusta muzyczne sprawiały, żem rozpływał się w zachwycie nad Abbą, Africkiem Simonem i Bony M. Z tego ostatniego byłem okrutnie dumny, miałem go nagranego - a w zasadzie ich - na kasetę C-90 Low Noise Super Universum. Na szczęście dla potomności liceum zetknęło mnie z - nazwijmy go tak dla zmyły - Korpusem. Korpus wprowadził mnie w zawiły świat Pink Floyd, Uriah Heep, Led Zeppelin, Dire Straits, Moody Blues czy co tam jeszcze. Jedne przypadły mi do serca bardziej, inne mniej - Floydom pozostałem wierny do dzisiaj, takoż samo Knopflerowi. Zeppelinów Kashmir, Baybe I'm Gonna Leave You czy Black Dog coś tam w czaszcze oddzwania, Uriah Heep pozostawił niejasne wrażenia Gypsy, Moody Blues to w zasadzie tylko Nights in White Satin ale dżwięki Atom Heart Mother czy Love Over Gold jeżą mi kudły. Gdziecoponiebądź.
Nadeszła wiosna, z nią maj - a z nim nieuniknione jubileusze. Jakoś tak się zdarzyło, że i ASP i ja jesteśmy bykami. Astrologicznie, bo logicznie to jakby nie. Zastanawiając się nad niespodzianką, trafiłem przez przypadek w sieci na ogłoszenie Newcastle Radio Metro Arena, że grać będzie Mark Knopfler. No po prostu - nie dało rady inaczej...
Potężna hala na 11 tysięcy osób była prawie pełna, światło, dźwięk, kawałki nowe i nowsze, aż w końcu rozległy się dźwięki Telegraf Road.
Do tej pory stoją mi wszystkie kudły.
Nadeszła wiosna, z nią maj - a z nim nieuniknione jubileusze. Jakoś tak się zdarzyło, że i ASP i ja jesteśmy bykami. Astrologicznie, bo logicznie to jakby nie. Zastanawiając się nad niespodzianką, trafiłem przez przypadek w sieci na ogłoszenie Newcastle Radio Metro Arena, że grać będzie Mark Knopfler. No po prostu - nie dało rady inaczej...
Potężna hala na 11 tysięcy osób była prawie pełna, światło, dźwięk, kawałki nowe i nowsze, aż w końcu rozległy się dźwięki Telegraf Road.
Do tej pory stoją mi wszystkie kudły.
sobota, 18 maja 2013
Kwadratura koła
CZYLI JAK PRZYCIĄĆ KOŃCZYNY DZIECKA, ŻEBY SIĘ POD PRZYKRÓTKIM KOCYKIEM ZMIEŚCIŁO
W dawnych czasach służba zdrowia działała sobie na trzech poziomach. Pierwszy, nasz lekarz ośrodkowy, znał nasze bolączki, prowadził kartotekę i w razie problemów działał. A gdy nie mógł - wysyłał nas do specjalisty. Który był łącznikiem pomiędzy opieka podstawową w ośrodku a specjalistyczną w szpitalu. System jakoś tam działał, aż nagle ktoś doszedł do wniosku, że czas na zmianę. Warstwę specjalistów zredukowano, zrzucając większość zadań na głowy lekarzy pierwszego kontaktu. Co mamy teraz, widać. System jest totalnie niewydolny, jak mamy szczęście to nasz pierwszokontaktowy jest dobry i zaradzi wszelkiemu złu, a jak nie to bryndza. Do tego finansowanie służby zdrowia poszło dokładnie w przeciwnym kierunku niż miało, bo niby pacjent miał być języczkiem u wagi a stał się upierdliwym i wręcz szkodliwym dodatkiem do systemu.
Arogancja NFZ rządzącego społecznymi pieniędzmi po prostu odbiera dech w piersiach.
Model, który mamy, jest do złudzenia podobny modelowi angielskiemu. Tutejsze Dżeneral Praktiszynery, zwane pieszczotliwie DżiPi, zajmują się wszystkim po własnemu uważaniu, starając się ograniczyć skierowania, za które muszą płacić. Do tego, od tego roku, GP dostał władzę nad kasą - to oni mają decydować kto i ile za wykonanie świadczeń dostanie. Szpitale rozrosły się w molochy zżerające nieprawdopodobne ilości pieniędzy. Do tego swoje dwa grosze dołożył kryzys i nastąpił tak zwany dzonk. Okazuje się, że zaadaptowany przez Polskę system jest niewydolny nawet przy takich nakładach finansowych, na jakie stać Brytyjczyków. Przedstawiciel związku lekarzy A&E (Accident & Emergency) stwierdził, że nie przetrwa on zimy. Tak - o.
Co się stało? Pieniędzy jest mniej, najprościej "zaoszczędzić" na pracy ludzkiej i nagle zaczyna brakować rąk do pracy. Jako jeden z głównych czynników podano lawinowy wzrost pacjentów obsługiwanych przez oddziały A&E, jako że do GP dostać się jest coraz trudniej, w zasadzie rzadko się zdarza, żeby dostać wizytę w pierwszym tygodniu od zgłoszenia. A choróbsko nie czeka - co wymusza pójście po pomoc do szpitala. Który robi bokami.
Pierwsza pomoc, niezależnie od tego czy chory ma sraczkę, czy ostrą trzustkę, musi być udzielana w jednym miejscu. Chyba, że chcemy wprowadzić do szkół nowy przedmiot pt. medycyna. A&E czy nasze polskie odpowiedniki SOR muszą mieć na to pieniądze i specjalistów. Tych ostatnich mamy, zostali wyszkoleni w ciągu ostatnich 20 lat. Sedno problemu w rozdzieleniu pierwszej pomocy. Bo skąd pacjent ma wiedzieć, co go napierdziela w nadbrzuszu? Lezie tam, gdzie go przyjmą. Upierdliwy nawet niestrawność wyleczy na SORze, a spolegliwy zemrze spokojnie w domu na zawał.
Trzeba odejść od obecnego schematu - chyba że faktycznie zafundujemy każdemu obywatelowi przymusowy, trzynastoletni kurs medycyny (studia, staż i specjalizacja) - i podzielić to co mamy na pomoc doraźną (w tym pogotowie ratunkowe), która zajmie się absolutnie wszystkimi przypadkami oraz szpitale, które zajmą się tym co im z pomocy doraźnej spłynie. Ostre na ostro, elektywne na spokojnie.
Ale do tego potrzebny jest ktoś, kto będzie miał prawdziwe jaja.
PS. Tak jeszcze na marginesie: nie ma znaczenia, czy to SORy wchłoną lekarzy pierwszego kontaktu, czy tez ci ostatni przejmą SORy. Ważne, żeby pacjent, niezależnie od tego co mu dolega, mógł znaleźć pomoc w jednym miejscu.
W dawnych czasach służba zdrowia działała sobie na trzech poziomach. Pierwszy, nasz lekarz ośrodkowy, znał nasze bolączki, prowadził kartotekę i w razie problemów działał. A gdy nie mógł - wysyłał nas do specjalisty. Który był łącznikiem pomiędzy opieka podstawową w ośrodku a specjalistyczną w szpitalu. System jakoś tam działał, aż nagle ktoś doszedł do wniosku, że czas na zmianę. Warstwę specjalistów zredukowano, zrzucając większość zadań na głowy lekarzy pierwszego kontaktu. Co mamy teraz, widać. System jest totalnie niewydolny, jak mamy szczęście to nasz pierwszokontaktowy jest dobry i zaradzi wszelkiemu złu, a jak nie to bryndza. Do tego finansowanie służby zdrowia poszło dokładnie w przeciwnym kierunku niż miało, bo niby pacjent miał być języczkiem u wagi a stał się upierdliwym i wręcz szkodliwym dodatkiem do systemu.
Arogancja NFZ rządzącego społecznymi pieniędzmi po prostu odbiera dech w piersiach.
Model, który mamy, jest do złudzenia podobny modelowi angielskiemu. Tutejsze Dżeneral Praktiszynery, zwane pieszczotliwie DżiPi, zajmują się wszystkim po własnemu uważaniu, starając się ograniczyć skierowania, za które muszą płacić. Do tego, od tego roku, GP dostał władzę nad kasą - to oni mają decydować kto i ile za wykonanie świadczeń dostanie. Szpitale rozrosły się w molochy zżerające nieprawdopodobne ilości pieniędzy. Do tego swoje dwa grosze dołożył kryzys i nastąpił tak zwany dzonk. Okazuje się, że zaadaptowany przez Polskę system jest niewydolny nawet przy takich nakładach finansowych, na jakie stać Brytyjczyków. Przedstawiciel związku lekarzy A&E (Accident & Emergency) stwierdził, że nie przetrwa on zimy. Tak - o.
Co się stało? Pieniędzy jest mniej, najprościej "zaoszczędzić" na pracy ludzkiej i nagle zaczyna brakować rąk do pracy. Jako jeden z głównych czynników podano lawinowy wzrost pacjentów obsługiwanych przez oddziały A&E, jako że do GP dostać się jest coraz trudniej, w zasadzie rzadko się zdarza, żeby dostać wizytę w pierwszym tygodniu od zgłoszenia. A choróbsko nie czeka - co wymusza pójście po pomoc do szpitala. Który robi bokami.
Pierwsza pomoc, niezależnie od tego czy chory ma sraczkę, czy ostrą trzustkę, musi być udzielana w jednym miejscu. Chyba, że chcemy wprowadzić do szkół nowy przedmiot pt. medycyna. A&E czy nasze polskie odpowiedniki SOR muszą mieć na to pieniądze i specjalistów. Tych ostatnich mamy, zostali wyszkoleni w ciągu ostatnich 20 lat. Sedno problemu w rozdzieleniu pierwszej pomocy. Bo skąd pacjent ma wiedzieć, co go napierdziela w nadbrzuszu? Lezie tam, gdzie go przyjmą. Upierdliwy nawet niestrawność wyleczy na SORze, a spolegliwy zemrze spokojnie w domu na zawał.
Trzeba odejść od obecnego schematu - chyba że faktycznie zafundujemy każdemu obywatelowi przymusowy, trzynastoletni kurs medycyny (studia, staż i specjalizacja) - i podzielić to co mamy na pomoc doraźną (w tym pogotowie ratunkowe), która zajmie się absolutnie wszystkimi przypadkami oraz szpitale, które zajmą się tym co im z pomocy doraźnej spłynie. Ostre na ostro, elektywne na spokojnie.
Ale do tego potrzebny jest ktoś, kto będzie miał prawdziwe jaja.
PS. Tak jeszcze na marginesie: nie ma znaczenia, czy to SORy wchłoną lekarzy pierwszego kontaktu, czy tez ci ostatni przejmą SORy. Ważne, żeby pacjent, niezależnie od tego co mu dolega, mógł znaleźć pomoc w jednym miejscu.
sobota, 4 maja 2013
Zamiast
Miało mi się pisać na tematy ponure, w dodatku w nastroju szyderczym, ale poczułem się jakbym kopał kalekę. Toż przecie nie jest winą hakerów, że demolują jedyne środowisko w którym potrafią egzystować, czy demokracji, że bronią maszynową wbija w oporne łby szczytne treści.
W związku z powyższym mam rewelacyjną, doskonałą wręcz recipe na krewetki (nazwijmy ją skromnie Prawns a'la Abnegat):
Pół kilo(grama) surowych - czyli szarych! - krewetek rozmrażamy albo wyrywamy z pancerzyka, w zależności czy kupiliśmy całe, czy tylko ogony i nacinamy wzdłuż grzbietowej strony wzdłuż. Na patelni rozgrzewamy oliwę z oliwek, tak ze 100-150 ml i dodajemy do niej pół kostki masła. Niech się to stopi na wolnym ogniu, następnie dorzucamy do tłustości łyżeczkę niesproszkowanego chili i główkę czosnku z wygniatarki. Jeżeli ktoś czosnku nie toleruje w takiej ilości, proszę ją zredukować, ale ostry smak zginie w trakcie obróbki. Gdy wszystko dobrze się podgrzeje, wrzucamy krewetki i smażymy, aż staną się ślicznie różowe.
W czasie pomiędzy, na drugiej patelni, podgrzewamy mrożone ziarna kukurydzy ze śladem oleju, sosu rybnego - śmierdzi jak stare skarpetki, ale tylko na samym początku - z curry i cynamonem do smaku. Z tym ostatnim ostrożnie, potrafi zabić każdy smak, jeżeli jest go za dużo.
I do tego wyziębiony riesling albo sauvignon blanc.
Gwarantowane +2 kilo. Palce lizać.
W związku z powyższym mam rewelacyjną, doskonałą wręcz recipe na krewetki (nazwijmy ją skromnie Prawns a'la Abnegat):
Pół kilo(grama) surowych - czyli szarych! - krewetek rozmrażamy albo wyrywamy z pancerzyka, w zależności czy kupiliśmy całe, czy tylko ogony i nacinamy wzdłuż grzbietowej strony wzdłuż. Na patelni rozgrzewamy oliwę z oliwek, tak ze 100-150 ml i dodajemy do niej pół kostki masła. Niech się to stopi na wolnym ogniu, następnie dorzucamy do tłustości łyżeczkę niesproszkowanego chili i główkę czosnku z wygniatarki. Jeżeli ktoś czosnku nie toleruje w takiej ilości, proszę ją zredukować, ale ostry smak zginie w trakcie obróbki. Gdy wszystko dobrze się podgrzeje, wrzucamy krewetki i smażymy, aż staną się ślicznie różowe.
W czasie pomiędzy, na drugiej patelni, podgrzewamy mrożone ziarna kukurydzy ze śladem oleju, sosu rybnego - śmierdzi jak stare skarpetki, ale tylko na samym początku - z curry i cynamonem do smaku. Z tym ostatnim ostrożnie, potrafi zabić każdy smak, jeżeli jest go za dużo.
I do tego wyziębiony riesling albo sauvignon blanc.
Gwarantowane +2 kilo. Palce lizać.
niedziela, 21 kwietnia 2013
Organizacja rulez
Jechał Franek na pole. Coby orać. A że daleko było, wziął się za organizację - planowo!
Wiosna nadeszła, zrobiło się wręcz gorąco, co prawda tubylcy jeszcze nie polewają dzieci wodą na ogródkach - to robią w trakcie upałów powyżej 15 stopni Celsjusza - ale ulice opanowały t-shirty i krótkie spodenki. W związku ze związkiem wezbrała we mnie myśl szalona: trza na nury. Ponieważ na ekstrawagancje czasu nie ma, pogrzebałem w sieci i znalazłem miejscową kopalnię odkrywkową, w której, ku uciesze gawiedzi, zatopiono dwie łódki, samochód, samolot, kabinę Boeniga 373, bojowy wóz piechoty i czołg. Ostatecznie kto lubi w kółko podziwiać rybki.
Zaprzągł konia, siadł na wóz i systematycznie sprawdził niezbędne elementy.
Zadzwoniłem do zaprzyjaźnionej nurki (ten nurek - ta nurka, idąc za świetlanym przykładem ministry), uzgodniliśmy azymut oraz koordynaty czasowe. Da radę. Powinniśmy zmieścić dwa wejścia do wody i jeszcze mieć czas na maluśką kawę i drzemkę - ta ostatnia w celu zgubienia nadmiaru azotu - przed jazdą. Zabrałem się za logistykę. Zadzwoniłem do bazy, ależ oczywiście, nie ma sprawy, są otwarci, zamykają dopiero o piątej, butle maja, co prawda bez nitroksu, ale za to biją powietrze do 300 barów, pasy i ołów mają, a gdyby coś nam zdechło, to na miejscu mają zarówno warsztat jak i sklep.
Papieroski są, zapałeczki są, książeczka partii jest - mogę jechać!
Ponieważ kryza z mojego suchara zrobiła się po pięciu latach nieużywania nieco drewniana - kryza, czyli gumowy kołnierz-uszczelniacz wokoło szyi - na wszelki wypadek zapakowałem piankę. Sprawdziłem automat (czy nie zalęgły się w nim pająki), ocieplacz do suchara (czy nie spleśniał), skrzydło (potrząsanie nie ujawniło żadnych odpadających części) i zalałem maskę coca-colą light. Ostatecznie nikt nie lubi, jak mu to cholerstwo pod wodą paruje.
Tak po dziesięciu kilometrach stanął Franek i pomyślał - cholera pół drogi za mną, niepokój jakiś czuję... Poklepał się po kieszeniach... papieroski są, zapałeczki są, książeczka partii jest... Mogę jechać dalej!
Graty w bagażniku... Maska wypłukana ze słodzika... komputer... GPS zaprogramowany... na następnym rondzie skręć w lewo... - kurna - jakie lewo, toż jeszcze paliwo muszę nalać - nawróciłem chwacko, zajechałem pod dystrybutor i wraziłem pistolet do baku... czy ja jeszcze czegoś nie zapomniałem... kurna, ale tu mają tanią ropę... rop..ro... CIAMAWRUK! BENZYNA!!!
...zapałeczki są... papieroski... książeczka... Oż w mordę! Pługa zapomniałem!!!
Kolejne cztery godziny zajęło organizowanie holowania, warsztatu w którym mi spuszczą w poniedziałek mixt beznynowo-ropny i samochodu zastępczego. A nurkowanie zrobimy za dwa tygodnie. Sprzęt mam już spakowany.
Wiosna nadeszła, zrobiło się wręcz gorąco, co prawda tubylcy jeszcze nie polewają dzieci wodą na ogródkach - to robią w trakcie upałów powyżej 15 stopni Celsjusza - ale ulice opanowały t-shirty i krótkie spodenki. W związku ze związkiem wezbrała we mnie myśl szalona: trza na nury. Ponieważ na ekstrawagancje czasu nie ma, pogrzebałem w sieci i znalazłem miejscową kopalnię odkrywkową, w której, ku uciesze gawiedzi, zatopiono dwie łódki, samochód, samolot, kabinę Boeniga 373, bojowy wóz piechoty i czołg. Ostatecznie kto lubi w kółko podziwiać rybki.
Zaprzągł konia, siadł na wóz i systematycznie sprawdził niezbędne elementy.
Zadzwoniłem do zaprzyjaźnionej nurki (ten nurek - ta nurka, idąc za świetlanym przykładem ministry), uzgodniliśmy azymut oraz koordynaty czasowe. Da radę. Powinniśmy zmieścić dwa wejścia do wody i jeszcze mieć czas na maluśką kawę i drzemkę - ta ostatnia w celu zgubienia nadmiaru azotu - przed jazdą. Zabrałem się za logistykę. Zadzwoniłem do bazy, ależ oczywiście, nie ma sprawy, są otwarci, zamykają dopiero o piątej, butle maja, co prawda bez nitroksu, ale za to biją powietrze do 300 barów, pasy i ołów mają, a gdyby coś nam zdechło, to na miejscu mają zarówno warsztat jak i sklep.
Papieroski są, zapałeczki są, książeczka partii jest - mogę jechać!
Ponieważ kryza z mojego suchara zrobiła się po pięciu latach nieużywania nieco drewniana - kryza, czyli gumowy kołnierz-uszczelniacz wokoło szyi - na wszelki wypadek zapakowałem piankę. Sprawdziłem automat (czy nie zalęgły się w nim pająki), ocieplacz do suchara (czy nie spleśniał), skrzydło (potrząsanie nie ujawniło żadnych odpadających części) i zalałem maskę coca-colą light. Ostatecznie nikt nie lubi, jak mu to cholerstwo pod wodą paruje.
Tak po dziesięciu kilometrach stanął Franek i pomyślał - cholera pół drogi za mną, niepokój jakiś czuję... Poklepał się po kieszeniach... papieroski są, zapałeczki są, książeczka partii jest... Mogę jechać dalej!
Graty w bagażniku... Maska wypłukana ze słodzika... komputer... GPS zaprogramowany... na następnym rondzie skręć w lewo... - kurna - jakie lewo, toż jeszcze paliwo muszę nalać - nawróciłem chwacko, zajechałem pod dystrybutor i wraziłem pistolet do baku... czy ja jeszcze czegoś nie zapomniałem... kurna, ale tu mają tanią ropę... rop..ro... CIAMAWRUK! BENZYNA!!!
...zapałeczki są... papieroski... książeczka... Oż w mordę! Pługa zapomniałem!!!
Kolejne cztery godziny zajęło organizowanie holowania, warsztatu w którym mi spuszczą w poniedziałek mixt beznynowo-ropny i samochodu zastępczego. A nurkowanie zrobimy za dwa tygodnie. Sprzęt mam już spakowany.
środa, 17 kwietnia 2013
Anatomia żałoby
Pompon wyszedł jak zwykle - kita w górę i długa. Na wprost. Tyle, że zamiast wrócić zaraz po użyźnieniu ogródka - cały czas się zastanawiam, który z sąsiadów w końcu przyjdzie do mnie z workiem pełnym wiadomo czego - wziął się i stracił. ASP dzielnie wytrzymał pierwsze 24 godziny, ostatecznie przeżyliśmy już 12 godzinną nieobecność, wypełnioną lataniem po okolicznych uliczkach i wołaniem, ku uciesze tubylców, kici-kici. Po 36 jednak pękł. Gdzie pluszaczek mój jedyny, wyrywał włosy z głowy ASP, może gdzieś tam zdycha pod kołami TIRa, a ja nic o tym nie wiem? Na nic moje zapewnienia, że w takim razie martwić się nie ma o co, toż z futrzaka ostał się jeno włochaty naleśnik - ASP popadł w depresyję, pogłębiająca się z każdą przemijającą minutą. Kolejnym był Dzidź Młodszy. Jako typowy przedstawiciel Fejs-Zbók-Dżenerejszyn zapytał wujka Gógla - tenże uspokajająco odrzekł, że koty, a i owszem, na wiosnę idą w cholerę, często gęsto na kilka tygodni i wracają zazwyczaj szczęśliwe i chude. Nasz co prawda jest kastrat, więc z radości życia zostało mu śpiewanie falsetem, ale kto się łapie na kocich zawiłościach rozrodczych?
Cholera, może by tak gdzie wypruć na kilka tygodni??? Tylko nie wiem, co ASP na to...
ASP uspokojony westchnął głęboko i poszedł szukać plam na asfalcie. W końcu nie wytrzymałem nerwowo i po dwóch dobach wlazłem na Petlog'a i zgłosiłem zaginięcie Pomponeczka. Zwierze biedne, pewnie gdzieś zdycha, opieki medycznej pozbawion, a ja tu się obijam, zwierzęcia nie szukam, na koń nie siadam... Może nie zdążyli mu jeszcze wbić w dupsko strzykawki z usypiaczem i nasz alert owoż dupsko kocie uratuje od zguby?
Przylazł pod koniec dnia trzeciego, uświniony jak ostatnie nieszczęście w pyle ceglanym, najwyraźniej zazdroszcząc Rudemu aparycji. ASP przełączył się momentalnie z depresyji w manię i pognał do sklepu po krewetki. Które kicia wtranżoliła jak małpa kit i wypruła z powrotem w pole.
I tak się zastanawiam czy jest na tym świecie sprawiedliwość: bo jakby tak chłop - na ten przykład ja - wrócił do domu po trzech dniach popijawy, brudny jak nieboskie stworzenie, to jedyne co by dostał - poza spakowanymi walizkami - to po łbie.
Cholera, może by tak gdzie wypruć na kilka tygodni??? Tylko nie wiem, co ASP na to...
ASP uspokojony westchnął głęboko i poszedł szukać plam na asfalcie. W końcu nie wytrzymałem nerwowo i po dwóch dobach wlazłem na Petlog'a i zgłosiłem zaginięcie Pomponeczka. Zwierze biedne, pewnie gdzieś zdycha, opieki medycznej pozbawion, a ja tu się obijam, zwierzęcia nie szukam, na koń nie siadam... Może nie zdążyli mu jeszcze wbić w dupsko strzykawki z usypiaczem i nasz alert owoż dupsko kocie uratuje od zguby?
Przylazł pod koniec dnia trzeciego, uświniony jak ostatnie nieszczęście w pyle ceglanym, najwyraźniej zazdroszcząc Rudemu aparycji. ASP przełączył się momentalnie z depresyji w manię i pognał do sklepu po krewetki. Które kicia wtranżoliła jak małpa kit i wypruła z powrotem w pole.
I tak się zastanawiam czy jest na tym świecie sprawiedliwość: bo jakby tak chłop - na ten przykład ja - wrócił do domu po trzech dniach popijawy, brudny jak nieboskie stworzenie, to jedyne co by dostał - poza spakowanymi walizkami - to po łbie.
piątek, 29 marca 2013
W zasadzie o niczym
Depresja chyba mi sięgnęła dna. Znaczy nie żebym miał się chlastać polsilverem po odnóżach, zawszeć jakoś poręczniej było banię strzelić - ale chce mi się nic. Literalnie. Cud boski, że młodzian młodszy zagonił całą rodzinę do roboty - wstajemy o szóstej i gnamy na dżima. Się tak zastanawiam, czy w Jukeju istnieje jakaś Parent Protection Agency. W tej nijakości marcowej napadła mnie manago z torcikiem. Torcik - jak się z dumą przyznała - sama kupiła w eM'n'eSie. Wzruszyłem się. Myślałem, że zapomniała, ale nie! Dostałem dyplom, odznakę "pięcioletni pracownik", talon na balon za 75 funciszy i dodatkowy dzień urlopu. Dzięki temu w końcu mam tyle, com go miał w Polsce.
Talon musi być jakoś związany z zapobieganiem alkoholizmowi, czy inszej patologii, bo nie można go tak sobie zrealizować w banku, tylko trzeba wysłać do wałczer-szopa i wskazać, co też chcielibyśmy dostać. Jako, że flachacha jest najtańsza w ASDA-ździe (muszę do profesora Miodka napisać, jak się pisze "aździe" - bo tak się to czyta po polskiemu, z nowotarskim akcentem... choć aż się prosi, żeby odpowiedzieć aźtam...), bez większych deliberacyj zakreśliłem odpowiedni krzyżyk i na pohybel zapobieganiu.
Odnośnie tej mojej hypodepresyjno-melankolijnej zarazy jednego nie rozumiem za chińskiego Boga. Mianowicie wszystkie depresyjne tabloidowe biedaczki popadają w przynajmniej bulimię, jak nie w porządny, śmiertelny breatharianizm czy inszą anoreksję - a ja łapie kalorie z czystej wody. Znaczy kapitan - nikomu wmawiał nie będę, że o wodzie i wódzie jedynie, toż wielbłąd by nie strzymał, ale jednak! Dziesięć kilo w przód - i szlag trafił łabędzia sylwetkę. A teraz latam za małą, żółtą, wk... - denerwującą do bólu piłeczką i dyszę. Stoi i sapie - dyszy i dmucha. Aż się biedny Patryk, co to mówi wszystkim za pieniądze, że nikt tak dobrze nie gra jak my, się biedny przejął i zapytał, czy czego nie potrzebuję. Tlenu! - zawrzasnąłem, dodając natychmiast, że to był dowcip jeno, bo pomimo osławionego brytyjskiego humoru, na żartach to się tu znają jak taki były premier z PISu na wartościach chrześcijańskich. Który to na widok dwudziestoletnich pośladków zadarł kitę i tyle go rodzina widziała.
Breatharianizm nawet mi się przez chwilę obijał po łbie, bo jak nie prościej urwać łeb hydrze? I dusić centaury... Wiadomo nie od dzisiaj, że stopniowe rzucania palenia są nic nie warte, toż nie da rady być częściowo w ciąży; albo się pali - albo nie. Tertium non datur. Przechodząc na breatharianizm można by od jednego strzału zlikwidować tłuszcz, obniżyć cholesterol, spowodować wszelkie możliwe do wymyślenia choroby niedoborowe, na pospolitej kacheksji kończąc - ale jakoś mi się to łapanie energii z powietrza wydało tak depresyjnie nudne, żem zrezygnował. Poza tym: jak wbić w średnio krwiste powietrze zęby tak, żeby pociekło po brodzie??? Na to żaden - żaden! - guru powietrzonizmu się nawet nie zająknął. Może mają sztuczne?
Na szczęście dzień robi się dłuższy, poranki, jasne, wieczory słoneczne - jest szansa.
Której wszystkim życzę.
Talon musi być jakoś związany z zapobieganiem alkoholizmowi, czy inszej patologii, bo nie można go tak sobie zrealizować w banku, tylko trzeba wysłać do wałczer-szopa i wskazać, co też chcielibyśmy dostać. Jako, że flachacha jest najtańsza w ASDA-ździe (muszę do profesora Miodka napisać, jak się pisze "aździe" - bo tak się to czyta po polskiemu, z nowotarskim akcentem... choć aż się prosi, żeby odpowiedzieć aźtam...), bez większych deliberacyj zakreśliłem odpowiedni krzyżyk i na pohybel zapobieganiu.
Odnośnie tej mojej hypodepresyjno-melankolijnej zarazy jednego nie rozumiem za chińskiego Boga. Mianowicie wszystkie depresyjne tabloidowe biedaczki popadają w przynajmniej bulimię, jak nie w porządny, śmiertelny breatharianizm czy inszą anoreksję - a ja łapie kalorie z czystej wody. Znaczy kapitan - nikomu wmawiał nie będę, że o wodzie i wódzie jedynie, toż wielbłąd by nie strzymał, ale jednak! Dziesięć kilo w przód - i szlag trafił łabędzia sylwetkę. A teraz latam za małą, żółtą, wk... - denerwującą do bólu piłeczką i dyszę. Stoi i sapie - dyszy i dmucha. Aż się biedny Patryk, co to mówi wszystkim za pieniądze, że nikt tak dobrze nie gra jak my, się biedny przejął i zapytał, czy czego nie potrzebuję. Tlenu! - zawrzasnąłem, dodając natychmiast, że to był dowcip jeno, bo pomimo osławionego brytyjskiego humoru, na żartach to się tu znają jak taki były premier z PISu na wartościach chrześcijańskich. Który to na widok dwudziestoletnich pośladków zadarł kitę i tyle go rodzina widziała.
Breatharianizm nawet mi się przez chwilę obijał po łbie, bo jak nie prościej urwać łeb hydrze? I dusić centaury... Wiadomo nie od dzisiaj, że stopniowe rzucania palenia są nic nie warte, toż nie da rady być częściowo w ciąży; albo się pali - albo nie. Tertium non datur. Przechodząc na breatharianizm można by od jednego strzału zlikwidować tłuszcz, obniżyć cholesterol, spowodować wszelkie możliwe do wymyślenia choroby niedoborowe, na pospolitej kacheksji kończąc - ale jakoś mi się to łapanie energii z powietrza wydało tak depresyjnie nudne, żem zrezygnował. Poza tym: jak wbić w średnio krwiste powietrze zęby tak, żeby pociekło po brodzie??? Na to żaden - żaden! - guru powietrzonizmu się nawet nie zająknął. Może mają sztuczne?
Na szczęście dzień robi się dłuższy, poranki, jasne, wieczory słoneczne - jest szansa.
Której wszystkim życzę.
sobota, 2 marca 2013
La Mizeria
W ramach ukulturalniania ASP zabrał mnie do kina. Znaczy - rzecz tu nie w tym, kto prowadził samochód, tylko o siłę. Sprawczą. Optowałem co prawda nieśmiało za Dżangą spuszczonym z łańcucha, ostatecznie nie ma to jak solidna krwawa jatka - a po filmach Tarantino raczej ciężko spodziewać się komedii romantycznej. Choć, gdyby się tak zastanowić, to po głębszym namyśle... w sumie Kill Bill... Ale - ad rem. Optowanie optowaniem, dostałem wolną rękę - albo idziemy na Les Miserables razem, albo lezę na Dżangę sam.
Tu na wszelki wypadek umieszczę ostrzeżenie o spojlerze - ostatecznie, mimo 150 lat od stworzenia tegóż sercasczipatielnyjego arcydzieła, mamy dzieci komputerów, on-line, telewizję i inne zarazy zabijające słowo pisane.
Akcja jest potraktowana nieco po łebkach, co jest o tyle dziwne, że całość trwa prawie trzy godziny. Jak wszem wiadomo, historia zaczyna się od odmienienia serca zatwardziałego nikczemnika przez księdza. Widać tacy też są, mimo tego, co próbują nam wmówić media. Księża, nie nikczemnicy. Jean Valjean, czyli jakby bardziej z polska Żauwalżin, nagle, po kilkudziesięciu latach, dostrzega, że jest zwykłym... wiadmomoco czym jest, si? I odmienia się diametralnie. Do tego stopnia, że zaczyna walczyć o biednych i dla biednych.
Żeby zrozumieć, skąd wzięła się w filmie Anna Hathaway, trzeba przeczytać książkę. Lub, na bidę, skrót w Wikipedii. Bo w filmie a-ni-du-du! Nic o jej luźnym związku z ojcem jej córki, nic o konieczności pozostawienia jej w opiece koszmarnej dwójce oberżystów - w tych rolach genialni Helena Bonham Carter (czyli dobra znajoma wielbicieli niedorobionego czarodzieja - zagrała tam Bellatrix Lestrange) oraz Sasha Baron Cohen. W zasadzie, jak by się tak dokładnie przyjrzeć, to z całej historii "Nędzników" wyrwano ochłapy jeno, pozostawiając wyjątkowo nędzne resztki.
Wróćmy na chwilę do fabuły: Żauwalżin jako mer miasteczka Montreuil-sur-Mer pomaga biednym, ale poznajemy go jedynie jako właściciela fabryki, z której - za posiadanie nieślubnego dziecka, no co za czasy omszałe... - wywalono na zbity pysk nieszczęsna Hathaway. Ta, zmuszona płacić coraz większe pieniądze sympatycznej parze opiekującej się jej dzieckiem, najpierw sprzedaje włosy, następnie zęby by wreszcie zacząć uprawiać najstarszy zawód świata. Co jest typowym przypadkiem braku rozsądku, gdyż odwrócenie procesu zachowało by jej zęby. Pal diabli włosy, odrastają. Tu robi się węzeł gordyjski pierwszy: Javert (dla zgodności pronuncjacyjnej zwany Żawertem) odkrywa prawdziwą tożsamość Żauwalżina, ten ratuje skurwiałą Hathaway od niesłusznego posądzenia o rozoranie gęby bogatego bully'aja i obiecuje jej, ze zaopiekuje się córką, po czym ta umiera.
Proszę nie pytać, nic k.wa z tego bym nie zrozumiał, gdybym historii nie znał skądinąd. Brakuje takich dość konkretnych zworników, jak powód, dla którego Javert ściga Jean Valjeana, skąd wzięła się córka Hathaway - czyli filmowej Fantine'y - i dlaczegoż ona umiera ( a umarła ze wstrząsu, że mer miasta okazał się być skazańcem-galernikiem - w świetle moralności naszych polityków jest to robienie sobie jaj z prostych ludzi!!!). Nie wspominając o takich drobnostkach, jak powtórne złapanie Valjeana i zakucie go w galery. Bo po co. Powiedzmy to otwarcie - do tej pory reżyser trzymał się dość wiernie powieści... W jakichś... pozwólmy sobie na dobroczynność... - 10%. To co następuje później, w ogóle nędzników nie przypomina. Nie podejmuję się dalszego opisu.
Ogólnie rzekłbym tak: film zrobił z książką to co z porządny rzeźnik ze zgrabna krową. Parę smacznych befsztyczków i flaczki wołowe.
Czy warto? Warto. Co prawda jak mi się przyśni Hugh Jackman śpiewający, to się zesram na rzadko - co i tak jest dobrym wyborem, bo śpiewający Russel Crowe poraża członki na wiotko - ale Hathaway, Barks (dorosła Eponina, nie mam zdrowia... odsyłam do skryptów bądź książki) i para Cohen-Carter warta jest trzech godzin chaosu narracyjnego. O pięknych scenach z epoki nie wspominając.
Mam nadzieję, że pójdzie. Massakra.
Tu na wszelki wypadek umieszczę ostrzeżenie o spojlerze - ostatecznie, mimo 150 lat od stworzenia tegóż sercasczipatielnyjego arcydzieła, mamy dzieci komputerów, on-line, telewizję i inne zarazy zabijające słowo pisane.
Akcja jest potraktowana nieco po łebkach, co jest o tyle dziwne, że całość trwa prawie trzy godziny. Jak wszem wiadomo, historia zaczyna się od odmienienia serca zatwardziałego nikczemnika przez księdza. Widać tacy też są, mimo tego, co próbują nam wmówić media. Księża, nie nikczemnicy. Jean Valjean, czyli jakby bardziej z polska Żauwalżin, nagle, po kilkudziesięciu latach, dostrzega, że jest zwykłym... wiadmomoco czym jest, si? I odmienia się diametralnie. Do tego stopnia, że zaczyna walczyć o biednych i dla biednych.
Żeby zrozumieć, skąd wzięła się w filmie Anna Hathaway, trzeba przeczytać książkę. Lub, na bidę, skrót w Wikipedii. Bo w filmie a-ni-du-du! Nic o jej luźnym związku z ojcem jej córki, nic o konieczności pozostawienia jej w opiece koszmarnej dwójce oberżystów - w tych rolach genialni Helena Bonham Carter (czyli dobra znajoma wielbicieli niedorobionego czarodzieja - zagrała tam Bellatrix Lestrange) oraz Sasha Baron Cohen. W zasadzie, jak by się tak dokładnie przyjrzeć, to z całej historii "Nędzników" wyrwano ochłapy jeno, pozostawiając wyjątkowo nędzne resztki.
Wróćmy na chwilę do fabuły: Żauwalżin jako mer miasteczka Montreuil-sur-Mer pomaga biednym, ale poznajemy go jedynie jako właściciela fabryki, z której - za posiadanie nieślubnego dziecka, no co za czasy omszałe... - wywalono na zbity pysk nieszczęsna Hathaway. Ta, zmuszona płacić coraz większe pieniądze sympatycznej parze opiekującej się jej dzieckiem, najpierw sprzedaje włosy, następnie zęby by wreszcie zacząć uprawiać najstarszy zawód świata. Co jest typowym przypadkiem braku rozsądku, gdyż odwrócenie procesu zachowało by jej zęby. Pal diabli włosy, odrastają. Tu robi się węzeł gordyjski pierwszy: Javert (dla zgodności pronuncjacyjnej zwany Żawertem) odkrywa prawdziwą tożsamość Żauwalżina, ten ratuje skurwiałą Hathaway od niesłusznego posądzenia o rozoranie gęby bogatego bully'aja i obiecuje jej, ze zaopiekuje się córką, po czym ta umiera.
Proszę nie pytać, nic k.wa z tego bym nie zrozumiał, gdybym historii nie znał skądinąd. Brakuje takich dość konkretnych zworników, jak powód, dla którego Javert ściga Jean Valjeana, skąd wzięła się córka Hathaway - czyli filmowej Fantine'y - i dlaczegoż ona umiera ( a umarła ze wstrząsu, że mer miasta okazał się być skazańcem-galernikiem - w świetle moralności naszych polityków jest to robienie sobie jaj z prostych ludzi!!!). Nie wspominając o takich drobnostkach, jak powtórne złapanie Valjeana i zakucie go w galery. Bo po co. Powiedzmy to otwarcie - do tej pory reżyser trzymał się dość wiernie powieści... W jakichś... pozwólmy sobie na dobroczynność... - 10%. To co następuje później, w ogóle nędzników nie przypomina. Nie podejmuję się dalszego opisu.
Ogólnie rzekłbym tak: film zrobił z książką to co z porządny rzeźnik ze zgrabna krową. Parę smacznych befsztyczków i flaczki wołowe.
Czy warto? Warto. Co prawda jak mi się przyśni Hugh Jackman śpiewający, to się zesram na rzadko - co i tak jest dobrym wyborem, bo śpiewający Russel Crowe poraża członki na wiotko - ale Hathaway, Barks (dorosła Eponina, nie mam zdrowia... odsyłam do skryptów bądź książki) i para Cohen-Carter warta jest trzech godzin chaosu narracyjnego. O pięknych scenach z epoki nie wspominając.
Mam nadzieję, że pójdzie. Massakra.
Subskrybuj:
Posty (Atom)