wtorek, 27 września 2011
Na dupie siedzieć
Zjazd upływał sobie w miłej atmosferze, kwiatki, rabatki, buzia-rąsia, medale też dawali, od strony naukowej przypomnieli kilka rzeczy, powiedzieli parę nowych aż dojechali do trudnej intubacji. I tu, jak nas było troje anestezjologów z kraju, co to gdzieś jest w strone Chin - tylko bliżej - normalnie nas zatkało.
Padły liczby ukatrupionych pacjentów z powodu uduszenia pacjenta. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie opisy przypadków. Sprowadzało się to głównie do stwierdzenia, że konsultant poszedł w tak zwane pizdu, registrar miał coś ważnego i nie mógł przyjść - a intensywną obstawiał trainee z 3 miesięcznym stażem w anestezjologii. Któremu to zabrakło umiejętności.
Następnie poszły wnioski. Po pierwsze - kilku pacjentów zostało zaintubowanych do brzucha. W związku z powyższym każdy z nich powinien być podłączony do kapnometru, któren to wykaże czarno na białym czy wentylujemy płuca - czy żołądek. Po drugie, wszyscy, którzy nie zostali zaintubowani, zostali opisani jako klasa IV w direct laryngoscopy - czyli każdy twierdził, że nie widział nic.
To akurat jest zgodne ze zdrowym rozsądkiem - jak by widział, to by te cholerną rurę wsadził. A czemu nie widziął nic - to już jest zupełnie inna sprawa.
W związku z powyższym kolejna rekomendacja dotyczyła zakupu bronchofiberoskopu na każde stanowisko, gdzie można spodziewac sie intubacji.
Ciekawe, co ze sraczem. Toż czlowiek też tam paść może, przyjdzie jakiś doktorzyna z laryngoskopem i udusi, nie ma przebacz...
Na drugim marginesie: co do cholery jest złego w osłuchiwaniu płuc? Obserwowaniu ruchomości klatki? Koloru skóry? Toż po 2 minutach wentylacji żołądka pacjent jest granatowo-czarny.
Patrzyliśmy po sobie z coraz większym niedowierzaniem, w końcu sesja się skończyła i doszło do zadawania pytań. Dżentelmen siedzący przed nami zabrał głos - a siedzieliśmy w drugim rzędzie, znakiem tego ów siedział w pierwszym, poparł powyższe wnioski - po czym skończył zabierać i usiadł. Nie wytrzymałem. Nachyliłem się grzecznie i zapytałem owegoż dżentelmena, czy nie uważa, że duszenie pacjentów jest odwrotnie proporcjonalne do stopnia wytrenowania anestezjologa. Bo u nas, w Polsce... A, to państwo z Polski? No z Polski. I u nas się jednak tylu pacjentów nie dusi. Owszem, zdarzają się tragiczne wypadki, ale jednakowoż nie w takiej liczbie. A w jakiej? Nooo... Tego... Mniejszej jakby. Obiecałem, że się rozglądnę za jakowymiś materiałami, ale natychmiast zaczęło mnie swiędzieć pomiędzy łopatkami - ja po prostu w polską statystykę nie wierzę. Nie żeby nam brakowało zdolnych statystyków - problemem jest nadmiar zdolnych, kreatywnych badaczy. Później nadeszło porównywanie standardów, tu pochwaliłem sie naszym rozporządzeniem BACZNOŚĆ! Ministra Zdrowia I Opieki Społecznej SPOCZNIJ! - a to macie takie cudo? - zdumiał się mój rozmówca. A mógłby mi pan to przesłać? I wręczył mi kartonik.
Spojrzałem.
Oż w mordę.
Prezydent AAGBI.
....bloodddy helllllll....
Ustawa przetłumaczona i wysłana - co mogłem, to zrobiłem. Teraz jeszcze muszę znaleźć jakowąś statystykę, dotyczącą wypadków śmiertelnych w anestezjologii polskiej.
W co ja się wpakowałem.
środa, 21 września 2011
wtorek, 20 września 2011
Judymy
Ciekawe, że nigdy - nigdy - nie słyszałem o dziennikarzu, który by kradł, mordował, pracował za dużo, gonił za kasą, złamał przysięgę Hipokratesa*, jeździł po pijaku czy molestował żonę. Zostanie dziennikarzem zmienia człowieka w świętego.
Bogiem a prawdą w tym temacie nic sie nie zmieniło - lekarze przyznają, że pracują jako te osły pociągowe, a dziennikarze załamują ręce. Nieodmiennie śmieszy mnie zacietrzewienie rodaków widoczne w postach pod takowymi artykułami. Lekarze dmą nadęcie, że zawód ważny, że obowiązki i odpowiedzialność (sam jestem zwolennikiem tej teorii, staram się jedynie pomijać zadęcie), natomiast ich oponenci kulturalnie wskazują na chamstwo, pogoń za kasą, nieodpowiedzialność, nieuctwo i zwykłe kurewstwo. Czy wręcz kurwiarstwo.
Czas chyba odmitologizować zawód lekarza. Zawód - jak zawód. Że co, ze nasze błedy mogą spowodować czyjąś śmierć? Pewnie tak. Ale to samo dotyczy kierowców, mechaników, aptekarzy, sędziów, adwokatów, prokuratorów, pilotów, producentów lodów owocowych i babci w kiosku. Która jak nie daj Bóg sprzeda przez pomyłkę Moherowi Nie, to go zabije niechybnie. Czy vice versa.
Choć tu nie zachodzi pełna symetria - prędzej Urban przeżyje paradowanie w moherowym berecie niż Prawdziwy Moher bluźnierstwa Urbana.
I tu mam takie ciekawe pytanie: czy wymaganie od lekarzy składania Przysięgi Hipokratesa nie jest przypadkiem łamaniem którejś tam konwencji genewskiej czy inszego prawa człowieka? Toż nikt inny jej nie składa - vide ci cholerni dziennikarze - a zabić może jednak prawie każdy? Nawet konserwator powierzchni płaskich jak popełni bład i umyje schody w biurowcu silikonem zamiast płynem do konserwowania - szczególnie gdy to się zdarzy zaraz przed przerwą na lanczyk - wybije połowę inwentarza żywego! Widzimy to? Przerwa, panie w szpilkach, panowie w gajerach, wszytko rusza hurmem na schody - bo windy zapchane, i...
...wypierdółka...
Krew na ścianach. Mózgi. Gałki oczne. Kulasy powyłamywane.
Ale od konserwatora powierzchni nikt żadnej przysięgi nie wymaga!
A dziennikarze? Znałem jednego. Pisywał teksty o cześciach komputerowych. I przedziwnym trafem zawsze te, które zachwalał jako jedyne i najlepsze, w jakiś cudowny, magiczny sposób znajdowały się potem w jego komputerze! No normalnie - czary... Pominę moje wątpliwości dotyczące dziennikarstwa politycznego, giełdowego, samochodowego, sprzętów hi-fi, scyzoryków, broni mysliwskiej, wędek, butów i szczoteczek do zębów. W zasadzie chyba tylko jedna pogodynka nie wzbudza we mnie podejrzeń paskudnych, choc i tu widzę możliwość manipulacji: wyobraźmy sobie, że Wicherek chce spowodować spadek akcji Polskich Kolei Linowych...
Zawód lekarza wykonują ludzie. W ich przekroju znajduje się taka sama ilość głąbów, jak w naszym społeczeństwie. Ani mniej - ani więcej. Przynajmniej statystycznie. Popełniają błedy, są chamami, altruistami, filozofami, pijakami i skurwysynami, słuchaja rapu i poważnej, biją żony i są przez nich bici dokładnie w takim samym odsetku jak cała reszta społeczeństwa. Ich odpowiedzialność zawodowa jest duża - ale nie mniejsza niż wielu innych grup. To skąd, do cholery wział się ten cały mit Judyma? Jak się długo szuka, to w końcu się znajdzie takiego, co to pracować chce za darmo, teraz też się znajdą, co to pomogą innym bezinteresownie. Najwyraźniej opieka psychiatryczna nie dociera wszędzie. Ale rozkładu cnót wszelakich należy raczej oczekiwać takiego samego, jak w całej reszcie społeczeństwa.
Co, gdy sie popatrzy na ostatnie notowania przedwyborcze, marszczy skórę na dupie.
Wyjściem jest całkowita prywatyzacja. Prywatne ubezpieczalnie - i prywatni lekarze. Wtedy pacjent zagłosuje nogami - i Cham, Głąb oraz Konował na zawsze zniknie z panteonu dziennikarskich straszaków.
A gdyby ktoś chciałby mi dowalić, to wam coś w tajemnicy powiem. Panienka ginekolożka, co to się przyznała do trzystu godzin, w zasadzie się opierdala... Nie byłbym w stanie domknąć budżetu. Przed samym wyjazdem na obczyznę moja średnia wynosiła 500. Godzin miesięcznie. W 30 dniowym miesiącu. Bo w 31 dniowym robiłem 524.
---------------
*nie słyszałem też, żeby który składał. Ale w sumie to jeszcze gorzej. Nie dość, że nie składają - to jeszcze próbuja łamać.
sobota, 17 września 2011
Sława
Słowem wstępu: pozdrowienia dla wszystkich dyskutantów. Musze przyznać, że na świecie jest wiele ciekawszych rzeczy do roztrząsania (żeby nie być gołosłownym, wymieńmy bozon Higgsa, hel smoleński czy pochodzenie homo molestus). Mimo mych intencyj, co czyste są jako ta lelija biała, powstało kilka niejasności, spróbuję się dookreślić.
Po pierwsze - i najważniejsze. Blog ten w żadnym, najmniejszym nawet stopniu nie jest próbą przekazywania medycyny. Moje spostrzeżenia są subiektywne i często gęsto błędne. Errare ex Seneka pro humanum declarare est. Ta łacina też ma siedemnaście błędów.
Po drugie - nie dzielę ludzi na wierzących i nie, muzułmanów i zoroastrozjanistów, nie wnikam, czy ktoś wierzy w Chrystusa czy w Latający Makaron- bo to jest całkowicie i absolutnie prywatna sprawa każdego.
Po trzecie - dzielę ludzi na głupich i nie-głupich - i jest tylko i wyłącznie moja, subiektywna ocena. Szczerze powiedziawszy nie interesuje mnie, czy się z nią ktoś zgadza czy nie.
Wszystkie opisy - zarówno te z pogotowia jak i późniejsze - są zapisane tak jak je pamiętam. Jeden tekst nie jest napisany na podstawie moich wspomnień - należą one do mojego przyjaciela, który zaopatrywał padaczkę. To ta historia z butleką coli.
Opinia na temat prawo vs medycyna nie jest moja, a prawnika, który zawodowo zajmuje się wyciąganiem lekarzy z bagna. Pani mecenas wzbudziła szczere wzburzenie na sali, jako że wiadomo - lekarz jest Bogiem i nikt go sądził nie będzie. Pogląd ten nie jest moim poglądem.
Odnośnie nieścisłości w moich opisach - zawsze, gdy pisze coś o leczeniu bądź o procedurach, staram się powoływać na źródła, bądź też podkreślać, ze jest to moja własna opinia i przed jej zastosowaniem należy ją zweryfikować w ogólnie dostepnych i uznanych źródłach naukowych.
Pozdrowienia
abnegat.ltd
wtorek, 13 września 2011
Dowód na wyższośc marchewki
Jak to pisał Kurt Vonnegut:
„Jeden młodzieniec z Ankary
Tak przemawiał do swojej fujary:
- Tyś mi zycie zmarnował! Z mienia wyzuł! I zdrowia!
- A teraz nawet nie chcesz lać, błaźnie stary?”
Przyszedł był sobie pan w wieku średnim zastrugać marchewkę, coby życie interpersonalne sobie uprzyjemnić. Bo żadna radośc z seksu, gdy marchewka niedomaga. Przyszedł, usiadł i był dzielny. Spokojnie opisałem mu, co z nim zrobię - a staram się być łagodny jako to baranię nowo narodzone - następnie ze swadą doszedłem do ryzyka związanego z anestezjologią i w końcu wziąłem podpis. Dżentelmen nieco zbladł, ale podpisał. Jakieś dziesięć minut później Zuzia przyprowadziła go do anestezjologicznego. Tu już wyraźnie miał napięcie na twarzy, nieco dyszał i zdecydowanie upodabniał się do ściany. Na leżaneczce nawet nie usiadł. Następnie kazał się wyprowadzić do rozbieralni celem powtórnego namysłu, a raz obrawszy drogę ku wolności, szans wielkich nie miał. Chwilę poźniej rozległ się pisk dartych gum na parkingu i tyle go widzieli.
Nie ma żartów. Gdy mu zaproponowali potrójne by-pass’y w otwartej klatce celem naprawy serca, nawet się nie zawahał. A circumcisio - dla niewtajemniczonych obrzezanie - wywołało tak wielkie napięcia, że dał nogę.
Wynika z tego, że żaden narząd, z sercem włącznie, nie jest ważniejszy od marchewki.
QED
-------------
*złośliwcy
niedziela, 11 września 2011
Zgroza
Ukrywać się dłużej nie dało rady. Phil zaczął się dopytywać, kiedyż to wrócę do odbijania małej, zółtej, wnerwiającej piłeczki, ASP oznajmił, że jeszcze chwila i lodówka dorobi się zgrabnej kłódeczki, a całości dopełniły problemy przy zawiązywaniu butów.
Jak to powiedział Garfield: "Cholera, nie widzę własnych stóp! Mogę mieć jakieś śmieszne buty i nawet o tym nie wiedzieć!!!
Wziąłem paletkę i pojechałem. W sumie wiedziałem, że będzie ciężko, ostatecznie 8 tygodni nieróbstwa i sybaryctwa nie mogło nie pozostawić śladów, ale efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Już po pięciu minutach nieskutecznych prób przebicia tej cholernej piłki za siatkę dostałem zadyszki i klapłem na dupkę. Matko jedyna... Po godzinie treningu polazłem na cross-trainera - godzinka wydatku rzędu 8-9 METów toż to normalka... Była. Podsumowanie było bezlitosne: 12 minut, 6,5 METa, 181 tętna. Co w jakiś sposób tłumaczy takie dziwne, czarne muszki, latające mi przed oczami. Drugi dzień był już nieco lepszy, 7,2 przez 30 minut, zakwasy mam takie, że po schodach chodzę bokiem.
Nie ma co przesadzać. Wcale nie jest straszliwie beznadziejnie. Jest po prostu beznadziejnie.
czwartek, 8 września 2011
Skuter
Z racji wyjazdu do Polandii nabrzmiała sprawa kotka. Mianowicie jakis rok temy, gdy kicia miała przyjechac do domu, odbyła sie rozmowa, do złudzenia pzypominająca przytoczony wyżej skecz. Na kazdy argument, wznoszony przez upierdliwych starych, strsze dziecię bez mrugnięcia okiem - i bez zająknięcia - powtarzało mantrę „ja chcę
Nawet chorągwie Jaremy nie składały przysięgi tak żarliwie.
Pierwsze dni były strasznie ciężkie. Kotka nie wolno bylo stresowac, kotek musiał się zaaklimatyzować, więc dzidź starszy zamelinowal się z nim w swoim pokoju i nie wpuszczał nikogo. Później było nieco lepiej, dostalismy zgodę na zabawę z kotkiem a nawet na wynoszenie go z pokoju. Choć na chwil kilka jeno. Aż przyszły wakacje...
Dzidź zabrał dupę w dal siną i tyle go widzieli. Na monity dotyczące powrotu i zajęcia się koteczkiem nie odpowiadał, zaproponował jedynie, żeby mu nałożyć dużo do miski. Kotek jest samodzielny i sobie kilka dni bez nas doskonale rady da. Co było robic. Fuksem niejakim załatwiliśmy miejsce w Wakacyjnej Przechowalni Milusińskich - bo trzeba to rezerwować na kilka miesięcy naprzód - i z ciężkim sercem pojechalismy balowac z Brytami w Krakowie prastarym.
Po powrocie dzidź młodszy, któremu to serce krwawiło, jak też nasz koteczek sobie radzi, miast wstać rano i iść z odsieczą, wystawił tylko nos spod kołdry i powiedział, że kotecek koteckiem a spać się chce. Jak tak na nich patrzę, to rozmyśliwam nad domem starców w Nowej Zelandii. Odebraliśmy Pomponka i dowiedzieliśmy się wszystkiego po kolei. Ze jesteśmy zwykłe szuje, ze on tak pięknie obowiazki swoje wykonuje - po oknach skacze, łapką skrobie w drzwi codziennie o 3:30 rano, gryzie nogi seniora o 4:00, o 4:30 poluje, o 5:00 budzi gospodynię i ciąga ją na dół do drzwi, coby go wypuścić, nawet ptaka, co go upolował, to przyniósł na zupę zamiast zeżreć gdzies pod płotem - a myśmy go porzucili!!?? Siedziałem, chamy jedne, pieć dni w klatce!!! ryczał Pompon w samochodzie i ani myślał przestać. To ja się daję gonić!!! warczał, bawić!!! a wy mnie - tutaj??!?? Z tymi pchlarzami??!?
Dobrze, że droga była krótka. Powył jeszcze trochę w domu i koniec końców mu przeszło. Od tej pory jakoś tak nas pilnuje, czy aby jesteśmy w zasięgu. Na noc nie wychodzi, do łóżka się tarasi, głaskać sie pozwala, a nawet na rączkach nosić - jednym słowem ma objawy ostrego zespołu posttraumatycznego.
Muszę mu chyba ta klapkę do drzwi kupić. Ostatecznie nam wybaczył. Jakby.
PS. Pompon na życzenie ;)
środa, 7 września 2011
Polowanie na pacjenta
To jest mistrzostwo wszechwag. Klękajcie narody.
Tak na marginesie - jest on mistrzem klas wielu. Na ten przykład mistrz oceny przedoperacyjnej. Może omówimy to na przykładzie.
Wczoraj kole wieczora dzwoni do mnie preassessmentowa, ze muszę zobaczyć pacjenta. A cegój by nie. Zobaczę. Tylko niech go przyśle na górę, bo mam jeszcze delikwenta po zabiegu w rekawerowni i nie bardzo moge iść daleko. A juz na pewno nie na parter. Usłyszałem szelst - to Mel podrapała sie po głowie - i z wahaniem powiedziała, że on tam za jakiś czas przyjdzie. To „za jakiś czas” stało sie dla mnie jasne, gdy zobaczyłem dżentelmena w wieku matuzalemowym o lasce z ciężką zadyszką jakieś dziesięć minut później. Co, po schodach szedł i się zdyszał? zapytałem ze zrozumieniem. Nie, windą przyjechał i wzcale nie jeset zdyszany - wydyszał dziadek i wszedł był do badalni. No tom przystapił do badania. Głównie historii choroby. Niewydolność zastawki dwudzielnej (krew wlata i wylata jak jej sie podoba, zgodnie z gradientem ciśnień), kardiomegalia (pochodna niewydolności), migotanie przedsionków (pochodna kardiomegalii), niewydolnośc krażenia, choroba niedokrwienna serca, przewlekła obturacyjna choroba płuc (choć może to i być póżny objaw niewydolności serca, ale przy tutejszych dżipach każda duszność to astma, chyba że pacjent ma więcej niż 50 lat - wtedy jest to POChP). Używając pozostałych chorób i niedomóg mozna by jego historią obdzielić pięciu różnych pacjentów, z których każdy został by zdyskwalifikowany.
Zapytałem grzecznie, czy chodzi po schodach. Odrzekł z duma, że tak. A na pierwsze piętro wyjdzie? Wyjdzie! - rzekł z moca dziadek. Tyle, że co drugi schodek musi przystanać na minutke albo i dwie. Wyjaśniłem grzecznie, że mowy nie ma żadnej, żebym go w przybytku Chirurgii Dnia Pierwszego zoperował i wysłałem w cholere do dżipa. Wychodził wyraźnie wkurwiony - nie na dżipa, co go w stanie śmierci klinicznej wysłał do DCU, nie na Lorenza, co miast go skreślić, zakwalifikował do zabiegu - ale na mnie, com mu zycie uratował. Bo by szczezł niechybnie w domowych pieleszach, w pierwszej dobie pooperacyjnej.
I tak sobie myślę - czy on gdzies nie ma tajnego domu opieki społecznej, skąd swoich pacjentów uprowadza? Bo nie uwierzę, że dziadek byłby w stanie uciec...
poniedziałek, 5 września 2011
Dziadka Henia przemyślenia
Bryty wróciły zachwycone ogólnie oraz szczegółowo. Przełom Dunajca spodobał im się na równi z Wawelem i Kasprowym - a ja mam dziwne wrażenie, ze urlop trwał mi trzy tygodnie a nie tydzień. Dziwna sprawa.
Odnośnie wycieczki, mam kilka przemyśleń z gatunku dziadzioheniowych. Pierwsze o polityce. Mianowicie w połowie XVII wieku Polska była potęgą. Rozpościerała się od morza do morza, kopała Turków po zadnich częściach i przyjmowała cześć jej należną. od Papieży i Królów, po równo. Sto pięćdziesiąt lat później zniknęła z mapy.
Patrząc z tej perspektywy, należy chyba poważnie przemyśleć wymianę dolarów na yuany.
Chichot historii odbija sie teraz na ulicach niemieckich miast. Turcy i tak swoje zrobili, tyle, że w centrum miast nie ma teraz pomnikow Kara Mustafa. Apostrof, y.
Drugie dotyczy przemijania w nieco mniejszej skali. Kiedy się idzie chodnikami kopalni w Wieliczce, czuć namacalnie setki lat, jakie minęły od ich wykopania. Setki lat, tysiące pokoleń... A w skali czasu świata - mrugnięcie okiem.
Z tej perspektywy patrząc, nie nalezy w ogóle trzymac jakichkolwiek pieniędzy, tylko je wydawać...
Odnośnie białych niedźwiedzi - wyzdychały, czy co. Pewnikiem efekt uboczny wymierania Prawdziwego Obywatela (zwanego również Żulem Królewskim) - musiałem sam tą cholerna wódę żłopać szklankami...
I jeszcze odnośnie naszej przedziwnej natury - jak zimno, to źle. Jak ciepło - to też źle. Jak człowiek zarobiony - to mu urlopu brakuje. A jak jestem pierwszy dzień w pracy, to sie nadziwić nie mogę, że wczoraj mi jej brakowało.
To takie - naprężenia wewnętrzne... lepiej chodźmy, bo bedzie na nas.
środa, 31 sierpnia 2011
Hitchcock
Dzien byl mily, ale w kontekscie mi fajnie zagralo.
Primo, nie bylo kolejek do niczego.
Secundo, Wawel byl wow.
Tertio, placki byly zajebiaszcze. Placki ziemniaczane po wegiersku w Balatonie, dodajmu.
A czemu Chitchcock? Bo sie finka z lemonka skpnczyla i latam na lackiej.
Benedicat vos omnipotnt Deus...
PS. Za bledy odpowiada lacka.
wtorek, 30 sierpnia 2011
Wieliczka
Dzien drugi zaczal sie nieco... pozniej. Jednak flachacha whisky wypita po 4 godzinnej nocy i szoku tlenowym to nie w kij dmuchal...
Kopalnia sliczna. Znowuz sie udalo Brytow zadziwic. Fakt, biedny Stefan co i rusz lapie cykor-raczke, widzac kolejnego super kierowce rodem z piekla, ale sam stwierdzil, ze warto bylo zaryzykowac zycie na Zakopiance by cuda zup solnych uwidziec. A jakie mial duze iczy w windzie... Ha.
Wawel jutro. Dzis szans nie bylo bladych.
Ale nogi mam - nie powiem gdzie.
poniedziałek, 29 sierpnia 2011
Dzien pierwszy
Sie udalosie. I nawet w dziure pomiedzy chmurami udalo sie trafic...
Sorry za brak odpowiedzi - stukanie w aJfona jest ponad moje sily ;)
Brytowie chloneli i podziwiali, na koniec wyrazili opinie ktora mozna m/w tlumaczyc "zajebiscie", koniec cytatu.
Jutro Krakow...
niedziela, 28 sierpnia 2011
Cunning plan
Organizacja wcale nie jest łatwa. Najpierw wlazłem na stronę Jedynie Słusznej Kolejki Linowej, żeby się dowiedzieć, że PRZEDSPRZEDAŻ BILETÓW NIE ISTNIEJE.
Żebym tak zdrowy był, jeśli kłamie - jak chcesz, capie jeden, Święte Nasze Góry, po których wiadomo, kto stąpał, oglądać, to masz przyjechać w ciemno i ryzykować nadzianie na wycieczkę Koła Gospodyń Wiejskich z Gopła. Nie, żebym coś miał przeciwko gospodyniom, czy - Panie Uchowaj! - wsi (choć to ponoć teraz jest kierunek jedynie słuszny, przez Wodza wytyczony), ostatecznie sam ze wsi pochodzę i plucie PISu na wieśniaków w mieście mam sobie absolutnie za kundelków szczekanie, ale kompletnie mi się nie uśmiecha stanie w sześciogodzinnej kolejce... Toż mógłbym chyba, jak to w cywilizacyji bywa, rezerwnąć sobie bilety, a czas tracony w kolejce poświęcić na szybką przebieżkę do Morskiego Oka. No, ale skoro Byrcyny grodzą stok zjazdowy na Gubałówce, to czego się po naszej inteligiencji spodziewać.
Potem zadzwoniłem do jednego zaprzyjaźnionego organizatora raftingu po Dunajcu (rafting to duże słowo jest do opisania przeciętnego poziomu wody, który sobie spokojnie pomiędzy Pieninami ciurcy, ale lepszego nie ma). I okazało się, że niestety, jego pełny wrażeń spływ został okrojony: nie skaczemy już ze skały Janosika do Dunajca, bo to się nie podoba fiakrom, co to do tej pory mieli monopol na wożenie ludzi po Dunajcu. Porobili zdjęcia, wysłali do gazet i zapytali z oburzeniem: jak że to? Matka nasza ziemia, przez Park Przyrody chroniona, a oni tu bezczeszczą? Ciekawe, że tym samym fiakrom za skurcysyna nie przeszkadzają zardzewiałe wózki w rzece czy insze butelki. No, ale wózki pieniędzy nie odbierają.
Oświęcim mnie przeraża. Empatia mnie pod dołkiem gniecie, gdy słyszę o szaleńcu, co nożami na Jersey podziurawił na śmierć sześcioro ludzi, w tym dwoje dzieci - obozu zagłady nie przetrzymam. Mowy nie ma. Chcą, niech lezą. Ale sami.
Wieliczka - kolejny ośrodek turystyczny dziewiętnastego wieku. O internecie słyszeli, a i owszem, informacja jest - ale o rezerwacji czy kupnie biletów mowy nie ma. Znowu to to samo - przyjedź, a my ci łaskawie powiemy czyś się na Kurpiów nadział czy nie. Zresztą, ja nic do Kurpiów nie mam, byle by stali w kolejce za mną.
Smok - tu problemów jakby mniej. Jak się okaże, że tam tez jakoweś kolejki, to przejedziemy ze dwa razy przez Dębnicki - przy standardowych korkach powinno wystarczyć, żeby zionącego ogniem poczwara zobaczyć.
Ogólnie jestem pełen optymizmu. W najgorszym razie zawsze można iść na piwo na rynek i posłuchać hejnału.
poniedziałek, 22 sierpnia 2011
czwartek, 18 sierpnia 2011
Wichrowe doliny 7
Przez parę dni nic sie nie działo. Kovalik zaczynał rano, listy napakowane zabiegami trzymały go w pracy do wieczora, a gdy wracał do domu, mógł tylko wyrzucić stare ogryzki po marchewkach. Trevor musiał przychodzić po jego wyjściu, no, chyba ze marchewka zagryzała sie sama. Zamyśliwszy się głęboko nad życiem wewnętrznym marchewek, przekręcił klucz i otworzył drzwi. Zatakło go. W jego ośmiu metrach kwadratowych siedziała cała wielka loża. Trevor, całkowicie juz pomarańczowy od nadmiaru karotenu, dumnie zajmował półkę nad umywalką.
- Witam...
Rozległo sie gremialne hałdujowanie, wymiana informacji o pogodzie oraz ogólnym samopoczuciu.
- <i>Wielki Mistrz zgodził się nam pomóc.</i> - wyjaśnił Trevor. -<i>Właśnie opracowujemy plan.</i>
- Chcieliśmy standardowo, podgrzać i upiec, nie takie rzeczy się grilowało, ale Wielki Podczaszy odradza. Ponoć rzecz jest osadzona ponadwymiarowo. Dlatego plan mamy taki....
Po godzinie ustalania szczegółów Kovalik z pewnymi oporami zszedł do samochodu i zaczał wyrzucać tylne siedzenia. Plan wymagał pewnego źródła mocy, przenośne artefakty, które posiadała loża, nadawały się do rozpraszania ujemnych zawirowań miejscowych, ale do planowanego ataku były na nic. Mistrzowie długo dysputowali nad transportem kamienia, nie bardzo wiedzieli, czy przesunięcie go wywoła jakoweś odległe skutki, w końcu uradzili, że raczej nie. Toż atak miał się dokonać wzdłuż osi artefaktu obcych, a nie jego samego. Potem poszło juz szybko. Mistrzowie polecieli po swoje wzmacniacze, a Trevor zeżarł jeszcze kilka marchewek i zarządził wyjazd. Czująć pewien niepokój, ostatecznie polisę podpisywał bez czytania, patrzył na pożyczoną Zafirę. Wybebeszona wyglądała wyjątkowo żałośnie.
- I rraz! - rozlęgło się grupowe stęknięcie,kamol po raz kolejny ruszył w górę, zachybotał się na tymczasowej konstrukcji z desek i wylądowal na ziemi.
- <i>Noż w mordę jeża, Panowie!</i> - najwyraźniej Trevor zbyt długo przysłuchiwał się przekleństwom Kovalika. -<i>Toż tak do usranej smierci nie zdążymy! Przesuńcie się!</i>
Podszedł do kamola od tyłu i wpatrzył sie w niego jak sęp w padlinę. Przez chwilę nic sie nie działo, po czym kamień drgnał, pojawiła się malutka blyskawica i Tevor klapnał na dupę.
- <i>Żeszsz w mordę... Pomógł byś...</i> - prośba była skierowana do Kovalika, nie wiedział jak Trevor to robi, że inni nie słyszeli jego przekazu. Musi sie tej sztuczki nauczyć...
- A niby jak? Na rączki wziąć?
- <i>Napierdalaj się, napierdalaj. Jak by nie ja, to byś teraz miał liczydło we łbie zamiast tej swojej szarej galarety. Mi nie siły brakuje, tylko przełożenia na wektor. Co poradzę, że się tu u ciebie rzutuję prawie prostopadle? Zarazawd*&^%$#@&&^%#ć...</i>
- To niby co mam robić?
- <i>Wyobraź sobie, że go pchasz. Możesz nawet ręce położyć, ale skoncentruj się nie na pchaniu, tylko na popychaniu.</i>
- Że co?
- <i>Nie pchaj go, tylko sobie wyobraź, że go pchasz...tłumoku aminokwasowy...</i>
- Dobra, dobra... Teraz?
- <i>Teraz</i>
Tym razem poszło gładko. Mistrzowie z podziwem patrzyli na Kovalika, jak zupełnie bez wysiłku poturlał kilkutonowy głaz do bagażnika. Zafira wydała z siebie dziwny dźwięk .
- Chyba sprężyny nie wytrzymały...
- <i>Niedaleko jest, góra pół godziny jazdy. Ruszajmy.</i>
Mistrzowie zapakowali się do swojego samochodu, Trevor wsiadł z Kovalikiem.
- Bedę potrzebował jakowegoś wsparcia. A w zasadzie nie ja, tylko samochód. Możemy zrobić tą sztuczke jescze raz? Ja sobie <i>wyobrażę</i>, że go dźwigam, a ty byś go trochę podniósł. Bo się toto rozleci, nie ma bata. Toż kamol waży ze dwie tony jak nic.
- <i>No to sobie wyobrażaj...</i>
Droga, mimo obaw Kovalika, minęła spokojnie. Parę razy coś chrupnęło, kamol obijał sie od czasu do czasu o sufit, pod koniec czuć było swąd palonego sprzęgła, ale ogólnie nie było źle. Może jednak preżyje? Natomiast na parkingu czekała ich niespodzianka. Kilkadziesiąt kobiet w szpiczastych kapeluszach, z dużymi, garbatymi nosami, zrobiło sobie party. Część warzyła coś w wiekim kotle, reszta wałęsała się, sącząc niewiadomy płyn z jednorazowych kubeczków. Na widok zbliżających się samochodów panie zrobiły miejsce. Od głównej grupy oderwała się postać wyjątkowo szpiczsto-garbata. Kovalik stanał, obok niego zaparkowali swój samochód Mistrzowie-Od-Grilla.
- ...wieczór - zaskrzypiała starucha i zaniosła sie kaszlem. -Cholera, od tego dymu człowiek dostanie raka. Tfu! Dobry wieczór! - tym razem głos był silny i młody. Po bliższym przyglądnięciu się starucha okazała się być kobietą koło trzydziestki. Nos, przypięty na gumce, kiwał się zawadiacko w takt jej ruchów.
- Wieczór - grzecznie szurnął nóżką Kovalik. Mistrzowie z tyłu rzucili swoje hałduje i hałaje, widać było, że dobrze się znają.
- <i>Dawaj ich tu. Trza tego kamola zainstalować...</i> - Trevora najwyraźniej nie urzekł miejscowy folklor, paliło mu się zdecydowanie do odpalenia artefaktu. Ponieważ powitanie tubylców przeszło w fazę uścisków i ogólnej frywolności, w końcu zabrali się do roboty sami. Kovalik stękał w wyobraźni, Trevor w rzeczywistości, mistrzowie wymieniali grzeczności z garbatonosymi, zaczynały sie spiewy, gdzieniegdzie słychac było oj-dana i rym-cym-cym, wszyscy gremialnie wlewali w siebie kornwalijskiego cidera...
- Panowie, może byście się troszeczke choć przejęli? - zdekoncentrował się Kovalik i kamol z wdziękiem gruchnął w płytę parkingu. Rozległ sie cieniutki, zanikający dźwięk, jakby jednopensówka wpadła komus do szklanki - i kamień pękł na dwoje. Zaległa cisza. Towarzystwo zlazło się ze wszystkich stron,większość z nietęgimi minami, ale Wielki Mistrz wyglądał, jak by oglądał pekniętą szybę własnego minimorrisa.
- Oż, w morde... ale... jakże tak... dziewictwo...
- ...dziedzictwo - psyknał na niego Wielki Skarbnik
- ... to też... jak my teraz...
Kovalik poczuł sie nieswojo. - To się na pewno da naprawić...
-<i> Nie ma znacznia. Bierzemy się do roboty</i> - Trevor nie miał ochoty na ceregiele. W tym momencie na parking z piskiem wjechał stary volkswagen klasy ogórek. Ktoś zaczął się szamotać z drzwiami, rozległ się łomot i po kolejnym kopniaku drzwi wyskoczyły z zawiasów. Ze środka wyszły dzieci. Boziu, jakież to ryje maja paskudne - pomyslało sie Kovalikowui zupełnie bezwiednie.
- <i>Sam jesteś dzieci</i> - prychnał Trevor. Kowalik przyjrzał się uważniej, zniszczona cera, rude resztki loczków na głowie, zielone kubraczki...
- Leprikorny?
- <i>Leprechauny. Żaden nie jest chory na trąd, skad ci sie lepra wzięła?</i> - zainteresowal się Trevor. -<i>A poza tym uważaj co mówisz. Słyszą.</i>
Nastąpiły kolejne powitania, tym razem wszystkich ze wszystkimi, Kovalik dostał czułego buziaka od podchmielonego jegomościa, sięgającego mu do pępka, ktoś wcisnął mu w dłoń solidny kubek cidera, z boku zaczęli przygrywać muzykanci, celtyckie rytmy wzbiły sie pod niebo, kobiety zaczeły wywijać nogami jako te kozice, faceci tupali z zapamiętaniem, płyta parkingu zaczęła sie trzęść.
- Cholera, bedą problemy...
- <i>A, małe pieski z nimi. W końcu im przejdzie...</i>
Podeszli do rozpołowionego kamola. Na jego brzegach, w takt muzyki, zapalały sie niebieskie iskierki.
- Ty, chyba się od tego ich tupania ładuje. Spróbujemy?
- <i>A, dawaj...</i> - mruknał Trevor. -<i>Spróbuj odtworzyć to coś czuł poprzednio. Nie, nie tak - sam jesteś. Łapy w górę...</i> - przez chwile Trevor przestawiał go jak stary mebel, w końcu z zadowoleniem wskazał: <i>Tutaj</i>.
Kovalik stał pomiędzy oboma połówkami, dłonie mial skierowane w dół, mniej więcej ku środkom obu połówek. Trevor stanał za nim.
- <i>Czujesz?</i>
Czuł. Ale tym razem było inaczej. Poprzednio to co dostawał, przekazywał dalej, wzmacniajli jedynie siłę zjawiska. Obecnie zbierał wszystko, czuł jak w głowie zaczyna mu się gotowac mózg, robił się coraz większy, patrzył, jak daleko w dole tańczą ludzie a z drugiej strony stał tam gdzie stoi...
- <i>Mój żes ty... Żeby to ja miał czas cię nauczyć..</i> - skonstatował omalże nostalgicznie jaszczur. -<i>Spokojnie teraz, nie wypuść niczego... Dłonie w górę... Zapal krąg...</i> Uwolniona energia wystrzeliła mu z palców na kształt lampek z bożonarodzeniowego drzewka. Wokoło jego głowy migotały światła różnych barw, niebieski był teraz w odwrocie, przez chwilę miał wrażenie, że słyszy Jingle Bells.
- <i>Superek. A teraz pole...</i> - pomału otoczyła ich kurtyna, nie potrafił zwizualizować nic innego. Impreza na płycie nagle zamilkła, Wielki Mistrz ruszył ku nim, wrzeszczac cos przeraźliwie, chciał uderzyć Kovalika, ale <i>wielka, trzymetrowa, skórzasto-gadzia noga delikatnie pchneła go w krzaki</i>.
- <i>Stańcie wkoło!</i> - to był już Trevor Królewki, jego głos zdawał się uderzać jak sztaba żelaza, prosto w mózg. -<i>Bracia mniejsi w środku! Panie za nimi!</i>
O dziwo, nikt nie dyskutował. Leprechauny staneły w kółeczku i zaczełu klaskać w ręce, przytupywać i ogólnie robić coś, co Kovalik pamiętał z przedszkola. Kobiety za nimi utworzyły dwa kręgi, oba szły w ta samą stronę, buty smigały w górę i w dół jakby kierowane jedną myślą, celtycki rytm wznosił kurz z płyty. Mistrzów zagonił do wyciągnięcia z krzaków ich lidera, gdy byli gotowi, zajęli pozycję, tworząc pięciokąt. Moc, która przelewała się przez Kovalika, sprawiała, ze nie mógł oddychać. Mistrzowie wznieśli dłonie, ponad nimi utworzył się zewnętrzny, błękitny krąg, powietrze nabrało barw, noc dźwięków, gwiazdy nabrały krwistoczerwonej barwy i nagle, z obu połówek kamienia wychyliły sie dwie małe rączki, brokatem obsypane, trzymające po maluśkim mizerykordiale. Hmm... Kovalik uklęknął i złapał oba na raz. Światło. Rozległ sie ryk Trevora. Lecieli. Oburącz trzymał się jednego z kolców, wyrastających z szyi gada. Trevor pikował w kierunku ziemi, jego ogień wypalał wszystko co na niej i pod nią, już, już mieli uderzyć w ziemię, gdy przestrzeń napieła sie wokoło i znowu byli wysoko w chmurach, nurkowali jeszcze szybciej, te same zabudowania, ten sam krąg mocy płonący obok, znów uderzenie i kolejny świat, przez który przewalali sie z rykiem i ogniem, czuł moc swoich skrzydeł, żar ognia, jednocześnie walcząc, by nie spać, by nie dać się zrzucić, z każdym kolejnym przejściem Trevor robił się silniejszy, jego ryk zmiatał z powierzchni wszystko, widział swoją Zafirę turlająca sie jak plastikowa zabawka, i tylko krąg stał, chroniony przez mistrzów, wzmacniany magią uczestników. O ile dobrze usłyszał podczas ostatniego przelotu, czarownice śpiewały Beyonce, a kurduple klaskały w dłonie i skandowały coś, co zabrzmiało jak „...dziadek wiedział, nie powiedział, a to było tak!”
Jakiś głos, czysto i wyraźnie, czytał <i>Directorium Inquisitorum</i>, ktos sie śmiał, wirowali wokół osi lotu, na której co chwila pojawiały się kolejne parkingi i kolejne podziemia do spalenia, grzmial ogień, błekit otaczał ich, kolejne kręgi zaczeły łączyć się ze sobą na kształ tunelu, ktoś krzyczał <i>...exorcizamus te, omnis immundus spiritus...</i> słowa jak bicz cięły powietrze, płomień rozprzestrzenił sie poza widnokrąg, spadali...
- <i>Kovalik?</i>
- ...hm?
- Wstawaj, musimy jechać na lotnisko...
- ...w morde... - nagle Kovalik przypomniał sobie Zafirę, turlająca się w kierunku klifu. -O w morde, a niby czym? Toz z samochodu zostały strzępy!
- <i>Samochód stoi. Tamten był dobre 75 stopni w lewo, z takiej odległości powiązanie przyczynowow skutkowe jest na poziomie 0,25881904...</i> Nie dokończył, but Kovalika zmusił go do rejterady. Wyglądnał przez okno, faktycznie, samochód stał. Odrapany, brudny jak nieszczeście - ale stał.
Spakowali się, w sumie dwie walizki nie były wielkim problemem, Kovalik wrzucił klucze do skrzynki na zwroty i ruszyli. Włączył radio.
<i>Nieznani sprawcy spalil w dniu wczorajszym zabudowania należące do SkyFly, dostawcy usług medycznych. Policja prowadzi intensywne śledztwo. Ktokolwiek widział...</i> - Kovalik zmienił stację. Miły jazz wypełnił kabinę.
- No to - do domu...
- <i>Do domu. Ciekawym, co futrzak porabia...</i>
Kovalik był tak zaskoczony wyznaniem Trevora, że wyrżnął w krawężnik.
Cholerny ruch lewostronny.
piątek, 12 sierpnia 2011
Wichrowe doliny 6
Wstał nieco nieprzytomny, wczorajszy wieczór go wyczerpał go bardziej, niż skłonny był przyznać przed samym sobą. W dodatku przez całą noc odbijało mu się pieczonym ptactwem - trudno się dziwić, że słowa Lucy brzmiały w jego głowie jak przekaz kosmity. Zdołał tylko zrozumieć, ze znowu zmienili mu plany i że będzie musiał lecieć wysoko. W tym momencie otrzeźwiał. Poprosił o powtórzenie. Lucy nieco zwolniła, miał pracować z fimą SkyFly, z która szpital zawarł kontrakt na dostarczanie anestezjologów, czy podać kod? Tak, już zapisuje... dziękuję, do usłyszenia. Obserwując jednym okiem pustą drogę, zastanawiał się ile osób zarabia na jego pracy i jakim cudem to się wszystko trzyma kupy. Toż Wyatt wział swoje, teraz szpital weźmie od lotników, czy kim oni tam są, a ci z kolei obciążą za wszystko głównego płatnika... A z drugiej strony co go to...
Trevor tym razem skorzystał z zaproszenia. Upewnił się tylko, że worek z marchewką jest w bagażniku i wyłożył sie na tylnej szybie. Jego ulubioną zabawą było irytowanie innych kierowców - kiwał sie w takt ruchu samochodu, udając zabwkę, jego żółty łeb łatwy był do zaobserwowania, po czym wystawiał język albo pokazywał obraźliwe gesty. Kovalik machnął ręką. A niech robi co chce.
Skręć w lewo? - Kovalik mógłby przysiąc, że w głosie elektronicznego nawigatora zabrzmiało pytanie. Zawahał się przez moment, może jednak nie skręcać? Zanim jego wątpliwości dotarły do ośrodka wykonawczego, zawiadywane z rdzenia przedłużonego ręce skierowały samochód w polną drogę. Jak mnie znowu wpuścisz w maliny, przysięgam, zrobię z ciebie artuditu. Takiego zaraz po ataku na Gwiazdę Śmierci - uściślił, żeby nie było wątpliwości.
- ? - milczace pytanie Trevora zaległo w powietrzu.
- Nie, nie znasz. Zresztą, to było bardzo, bardzo dawno temu. W odległej galaktyce - dodał, czujac nadchodzącą tyradę na temat gówniarzy, co to im sie wydaje, że długo żyją.
- Co nie znam... There are not the droids you are looking for! - dokończył głosem ObiWan’a.
Pozostań na głównej drodze przez jakis czas - pisneło pudełeczko i zamikło. Też instrukcja. Nawet jak by chciał skręcić, to niby gdzie? Jechali klasyczną kornwalijską drogą, szeroką na 0,9 samochodu, z mijankami co trzysta metrów. Chaszcze ocierały się o karoserię, wysokie na dwa metry bandy zrobione z ziemi ograniczały widoczność, światło dodatkowo było przysłonięte przez porastające grzbiet krzaki. Kovalik po raz kolejny pogratulował sobie zakupu dodatkowego ubezpieczenia, pokrywającego absolutnie wszelkie uszkodzenia samochodu. Nie, nie żeby przeszedł jakoweś centusiowate catharsis, przed zapłatą zapytał, czy ta pozycja będzie wyszczególniona oddzielnie na rachunku. Nie? To dawaj pan. Ostatecznie szpital płacił za jego środek transportu z wyjątkiem szkód poczynionych przez prowadzącego pojazdem.
Kolejne inmstrukcje przeprowadziły go przez kilka wiejskich skrzyżowań, jedną drogę ziemno-wiejską - ale trzeba przyznać, że dla równowagi miał też kawałek asfaltu - nastepnie małe miasteczko i w końcu wylądował na parkingu z kontenerami na śmieci. You have reached your destination... powiedział facet zdumionym głosem i zamilkł. Nie mniej zaskoczony Kovalik rozglądnął sie wokoło. Znajdował sie z tyłu jakiegoś wielkiego budynku, pewnie wejście jest z drugiej strony. Rozprostował nogi i ruszył na zwiady. O jest, główne wej...ście... supermarket? Coż, do ciężkiej cholery... Prócz niego w budynku znalazł kilka innych sklepów, pralnię i chińskiego takewaya. To upewniło go, że nadal jest w obrębie cywilizacji brytyjskiej. Po chwili wrócił do samochodu.
- Lucy? Lucy?!!!
- Taak...?... - jej głos był zniekształcony, najwyraźniej zasięg szwankował.
- Gdzie jest ten szpital? Jestem przy śmietnikach jakiegos supermarketu...
- ...to..śnie...am...
Po dziesięciu minutach wrzasków, które składały się głównie z Could you repeat, please?!!?, załapał, o co chodzi. Z informacji Lucy wynikało, że śmietniki to nie śmietniki tylko wysoce wyspecjalizowana, przenośna jednostka badawczo-lecznicza. I że niedługo ktos tam powinien być, i po co Kovalik tak wcześnie pojechał?
Podziękował za informację i zaczał kląć natychmiast, jak tylko sie rozłączył. To teraz bedzie gadać, że zaczynają o dziewiątej?
Pół godziny później na parking wjechał stary MG z odkrytym dachem. W środku drobny facet, dla Kovalika typowy Anglik - kaszkiecik, marynarka w kratkę - palił fajkę. Wysiadł, pyknął po raz ostatni, postukał w podeszwę buta cybuchem, usuwając tlące się resztki i ruszył w kierunku śmietników. Czy, wedle nomenklatury Lucy, zaawansowanej jednostki leczniczo badawczej.
- Dzień dobry!
- Dzień dobry. Jak pan łaskawy się miewa!
- Dziękuję dobrze. A jak u pana? - Kovalik bezboleśnie przyswoił sobie zwyczaje cywilizacji hałajowo-hałdujowej, ostatecznie, jeśliś wszedł między mewy, to nie ma co krakać.
- Pan na zabieg?
- Nie, jestem waszym anestezjologiem na dzisiaj.
- O, nie napracuje się pan. Dzisiaj głównie kolonoskopie, może kilka gastro... - gawędząc, otwierał kolejne drzwi, ściągał kłódki, włączał oświetlenie. W środku nie było najgorzej, przez chwilę mial przed oczami stół operacyjny zbity z nieoheblowanych desek, ale jego oczekiwania nie spełniły się. Wszystko biało-niebiesko- sterylne, komputery, nikiel, plastik i 2,5 metra kwadratowego na pacjenta. Jak oni tu pracuja?
- Doktorze, pacjent gotowy! - zameldowal pielegniarek. Kovalik przyłożył z grubej rury, nie lubił jak mu pacjenci skakali po stole. Ostatecznie różnica pomiędzy głęboką sedacją a lekką anestezją - kto wymyslił takie debilne podziały jednego procesu, nie miał pojęcia - była w zasadzie całkowicie umowna.
Pielęgniarki zaczęły liczyć miarowo narzędzia, gaziki i co tam jeszcze można użyć w trakcie kolonoskopii, ich miarowe, monotonie skandowane one two three four five - one two three four five dziwnie odprężało i pozwalało bładzić myślami po ciepłych wodach Pacyfiku.
- Pan tu spojrzy, doktorze - pielęgniarek kiwał stetoskopem w prawo i w lewo, myśli zaczęły mu sie zlewć...
...oż ty w mordeczkę dziobany, chcesz mnie zahipnotyzować?!? Trevor, pomocy!!! - w miękkiej wacie czuł się ciepło, bezpiecznie, gdzies na obrzeżach świadomości pilnował wentylacji pacjenta, dodawał leki.
- Od teraz wykonuje pan moje polecenia i niczemu się nie dziwi - pielęgniarek zaczał mu grzebac w mózgu - Będzie się pan zajmował pacjentem, a gdy doliczę do dziesięciu, zapomni pan wszystko. Będzie pan pamiętał jedynie standardową endoskopię.
- Gad karotenowy, hę? A potem ‘Tevoreczku najmilsiejszy ratuj moje dupsko!’, tak?
Zgryźliwy głos Trevora nadszedł wraz z wrażeniem, ze jego mózg wspiera powietrzna sprężyna. Kovalik miał nieprawdopodobne uczucie, jak gdyby utknął pomiędzy dwoma wielkimi, puchatymi poduchami. Myślało mu się co prawda wolno, ale wdzięczny był i za to. Korzystając ze wsparcia, zaczał wysuwać się spod nacisku pielegniarka.
- Nie ruszaj się. Jak chcesz, to zdejmę go trochę bardziej, ale sie nie szarp... Chyba, że robimy zadymę?
Kovalik poczuł moc czarnych skrzydeł, przyjemność żaru buchającego z gardła, zobaczył zgliszcza i kupkę spalonego plastiku... Ofiary w szponach, krew z odgryzionych łbów na zębach...
- , Nnie, raczej nie... Ciekawym tylko... Ciekaaawym tyyyylko - ziewnęło mu się potężnie - co te skurczybyki tu wyprawiają...
Trevor dostawił kolejny wymiar - odniósł wrażenie, jak gdyby głowa wyskoczyła mu z brzucha - i nagle świat pojaśniał.
- Tak będzie lepiej. Cymbał się nie zorientuje, a potem cię przepiszę - na wszelki wypadek nie zapytał o nic. Ostatecznie lepiej nie wiedzieć, niż wyjść na kompletnego ignoranta.
- Zaczynamy! - pielęgniarek kiwnął głową. Chirurg zastygł w dziwnej pozie, trzymając instrument w dłoni - Kovalik z zaskoczeniem uświadomił sobie, ze jego też załatwili. Ale jaja... Instrumentalne podeszły do ściany, coś pogrzebały i w powietrzu nagle zapalił sie skomplikowany wzór. Pielęgniarek wraz z jedną z instrumentalnych stanęli przy głowie pacjenta, druga z instrumentalnych włożyła dłonie w przestrzenny interfejs. Podłoga drgnęła. Nie czuł przyspieszenia, mimo dość dużej prędkości opadania. Po kilkunastu sekundach stanęli. Komora była nieduża, choć zdecydowanie większa od klitki na górze. Spod ścian podjechały automaty, Kovalik został odsunięty wraz z anestezjologiczna maszynką w jedną strone, chirurg z jego endoskopem w drugą - pielęgniarek wraz z instrumentalna włożyli dłonie w coś, co wyglądało jak manipulatory i roboty przystąpiły do pracy. Błyskały lasery, słyszał zaśpiew sygnalizacji dochodzącej z nieznanych mu maszyn, nagle w dymie nad głową pacjenta pokazały sie jego oczy. Kovalik mało nie wrzasnał - patrzyły sie na niego dwie, wyrwane z czaszki gałki. Z pojemnika pod ścianą kolejne ramię wysunęło mataliczny, okrągły przedmiot, lasery błysnęły raz jeszcze i w wiadrze, z chlupnięciem, przypominającym mu pierwszego pawia, wylądował mózg. Metalowe cóś zostało wprawione w czaszkę, lasery wznowiły swój taniec, widzał jak oczy zostają wsadzone w oczodoły, do pracy przystąpiły drobne, czarne rurki, pod ich dotykiem goiły sie rany, znikały blizny, jeszcze kilka poprawek i nagle siedział znów przy pacjencie. Ruszyli w górę, zniknły resztki pary, pielęgniarek klasnał w dłonie.
- Dziękuję, to wszystko. Proszę wysłać wycinek do badania hist-pat - chirurg wręczył pielęgniarkowi skrawek tkanki, wciśnięty mu w wraz z narzędziem w dłoń kilka sekund wczesniej i wyszedł pisać raport.
- Trevor?
- Hhm?
- Co to było? Obcy. Mózgi podmieniaja?Toż to horor klasy c...
- Gorzej. Pamiętasz, jak ci opowiadałem o zielonej lidze? Mieli taką cholerną frakcję jastrzebi, Gandalf przy nich to plastikowy krasnal jest. Mało magii, kupa technologii. A tego pryszczatego tom już spotkał, ale u nas Projektował urukhajów. No, tych pokurczów, co latali w świetle dnia. Trzeba bedzie chyba poprosić o pomoc... - niepewność w głosie Trevora zaskoczyła Kovalika. Widział co prawda, jak mu ekipa zielonych spusciła manto w zeszłym roku, ale arogancja gada nie ucierpiała wtedy w żaden sposób. Sklał ich na funty i zapowiedział, że zrobi jajecznicę przy następnym spotkani. A tu najwyraźniej się przejał...
- Mogę pomóc?
- Możesz. Jedźmy do domu.
Poczuł lęk - Trevor nawet nie wspomniał o kurzym móżdżku.
czwartek, 11 sierpnia 2011
Wichrowe doliny 5
- Witamy - poważny głos jednego z pięciu mężczyzn, siedzących wokoło konkretnego głazu, rozległ sie niczym pomruk niedźwiedzia. -Kto przybył z tobą, Wielki Podczaszy?
- Wielki podczaszy? A niby czego??? - Kovalik mało nie parsknął śmiechem. Chyba że klatki zawalonej marchewkowymi ogryzkami... Trevor go zignorował.
- POZWÓLCIE, ŻE PRZEDSTAWIĘ SIR KO-VALL IKE, WŁADCĘ NA ZAMKU PIERDZISZEWO Z FOTELEM BUJANYM!!! - odgryzł się Trevor. Jego przekaz miał dawną moc, Kovalik miał wrażenie, że ciśnienie jego głosu wypchnie mu mózg oczami. Uroczyste Sire rozległo sie pięć razy.
- Jesteśmy ostatnimi z Bractwa Płonącego Kamienia.
Po kolei podchodzili do niego i przedstawiali się z imienia i tytułu. Jak w każdym porządnym bractwie, był klucznik, podczaszy, a nawet skarbnik. Klucznik wyjątkowo przypominał Kovalikowi jego pielęgniarka, tego z garnkiem na głowie. Przyglądnął mu się - tym razem nosił coś, co najbardziej przypominało wypatroszoną maszynę Singera. Jak mu łba nie urwie? Toż to musi ważyć z pięć kilo - pomyślał, mając narastające wrażenie, że mu się to wszystko śni.
- Kovalik.
- Ser Ko-Vall, jak panu wiadomo, do wypełnienia misji potrzebujemy skonstruować sześciopunkt. Chcielibyśmy podziękować za okazaną gotowość pomocy.
- Okazaną gotowoć? W coś ty mnie, gadzie karotenowy, ubrał? Co się tu...
- Ale marudnyś. Ludzie poprosili o pomoc, no tom cię zaoferował. Siedź cicho i rób co każą.
Nad nimi rozległ się krzyk ni to dziecka, ni to kota, któremu ktoś nadepnał na ogon. Mistrzom nagle zaczęło sie spieszyć.
- Nie mamy wiele czasu. Prosze sie przygotować.
Faceci szybko rozbierali się do rozsołu i stawali wokoło głazu. Nad nimi gromadziło sie coraz więcej mew, szelst ich skrzydeł przyprawiał o gesia skórkę. Kovalik rozebrał się i złapał dwóch mistrzów za ręce, zamykając krąg.
- Nie mogłeś mnie wziąć gdzieś, gdzie potrzebują pomocy gołe baby??? Czuję się jak na zlocie gejów!
Mistrz zaintonował ponurą pieśń, głaz zaczał lśnić ciemna czerwienią, jakby nagrzewał się od środka, ptaki nad nimi zaczeły się dziko drzeć. Kovalik poczuł mrowienie w dłoniach, wokół kręgu zbudowanego z ludzkich ciał zaczeły przeskakiwać pojedyncze, drobne wyładowania. Iskierki, początkowo bezładne, zaczeły nabierać mocy, przeskakiwały z jednej ręki nad drugą, pod brodą Kovalik czuł łaskotanie, coś na kształt wielkiego, puchatego ogona kota, przesuwającego sie w prawo... Co było o tyle dziwne, że iskry, a w zasadzie teraz już tętniące koło błekitnego płomienia, krążyło w lewo. Mewy runeły w dół, celując w ich głowy, mistrzowie wznieśli dłonie do góry i cofnęli się do tyłu, powiększając promień, Kovalik starał sie nasladować ich ruchy - błekitne koło wzniosło sie ponad ich głowy, krążąc ponad opuszkami palców. Z jego brzegów w obie strony zaczeła wznosić sie kurtyna podobna tafli wody. Górna część zamykała sie na kształt kopuły, dolna zsunęła sie za ich plecami, pomału zaczynała sięgać ziemi. Kilka mew zdążyło wlecieć w krąg nim kopuła zamknęł sie całkowicie, Kovalik odruchowo chciał zasłonić głowę, krąg zmienił się w elipsę, potem w ósemkę, usłyszal odległy krzyk Sir Ko-Vall, ręce w górę!!! i dłonie, kierowane wolą Trevora, wyskoczyły mu w powietrze, mało nie wyrywając się ze stawów. Ptaki stanęły w ogniu, i jeszcze nim opadły na ziemię zamieniały sie w popiół, płomień przepalał je na wylot, nie słyszł krzyku, w zasadzie nic nie słyszał prócz huraganowego grzmotu ognia. Głaz rozjarzył się do białości, w oslepiającym świetle ujrzał dłoń, brokatem obsypaną, z mieczem w dłoni, trzech mistrzów, dwóch po jego boku i ten z naprzeciwka opuscili ręce i podeszli do kamienia, ich ciała wydały się być przeźroczyste, jak ze szkła. Wzniesiona zapora oparła sie na trzech pozostałych, Kovalik poczuł nagle jej ciężar, czuł jak drżą mu nogi, był coraz bardziej zmęczony, szklane cienie wsunęły dłoń w skałę i chwyciły jednocześnie głownię miecza, strumień światła uderzył pionowo w górę i wśród spalonego pierza na ziemie spadło kilkanaście dobrze upieczonych ptaków.
- Jeszcze udko? - powiedział niewyraźnie wielki mistrz, ogryzając szyjkę.
- Dziękuję - Kovalik miał poziom zero, ostatni kęs obijał mu się o grdykę, całości spustoszenia dopełniał doskonały gruszkowy cider. Dalej nie bardzo rozumiał, co tu zaszło.
- Podwieźć cię? Jedziemy koło hotelu - po skończonej akcji zniknęły sir’y i inne tytuły.
- Miło by było. Dzięki. Trevor, gdzieś jest?
- Nie drzyj się - głos Trevora powrócił do dawnej mizerii. -W kieszeni polara. Nie zgnieć mnie przypadkiem. Smakowało pieczyste?
- Nie najgorsze. Ale o co chodziło z tym mieczem?
- A, żresz taki junk-food, że mi się ciebie żal zrobiło. A przy okazji podładowałem troszkę akumulatory.
- No, ale miecz i ptaki, ten atak - ja cież nie przepraszam, co oni tu zrobili?
- Grila. Zrobili sobie grila. Tyś jest jednak tepy jak nie przymierzając młot kowalski. Jedźmy już, marchewka mi się skończyła.
środa, 10 sierpnia 2011
Wichrowe doliny 4
Pomny przedwczorajszych wygłupów nawigacji z pewnym niepokojem słuchał instrukcji podawanych pewnym, męskim głosem, ale po kilku skrzyzowaniach został wyprowadzony na prostą, szeroką dorgę, facet wyrecytował jeszcze na odchodne „Pozostań na głównej drodze” i się zamknął. Kovalik z ciekawościa przyglądał się krajobrazowi za oknem. Zielone wzgórza, białe, potężne wiatraki mieliły leniwie powietrze, po łakach chodziła jakowaś zwierzyna, ruch był nieduży... Po kilku kilometrach droga przeszła w jednopasmową, następnie głos z pudełka kazał mu zjechać na najbliższym rondzie. Przejechał przez malutkie miasteczko, w porcie widział łodzie które osiadły na dnie - najwyraźniej był to czas konkretnego odpływu, bo łódki nie wyglądały na stare czy porzucone. Dookoła drogi tłoczyły się małe, jednopietrowe domki, więskszość z szarego kamienia, białe futryny i kolorowe kwiaty nadawały im ciepłego, domowego wręcz wyrazu. Po kolejnym zakręcie zaczał piąć się pod górę, jechał wzdłuz wysokiego, kamiennego muru, zza którego w niebo strzelały masywne konary starych drzew. Nie zdziwił sie zbytnio, gdy nawigator kazał mu wjechać w bramę. You have rechaed your destination. Hm. A gdzie parking? Zza drzew wyłonił się budynek, przywodzący na myśl średniowieczną twierdzę. O, parking też jest. Wysiadł i rozejrzał się wokoło. Gdzie oni tu mają wejście? Chyba w lewo... No to - do boju. Przypiał do piersi plakietkę, oznajmiającą Kovlik, Consultant Anaesthetist, i poczuł się, jakby włożył niewidzalna tarczę. No co za bzdury, cholera jasna... Trzeba będzie mniej żreć przed psaniem, te sny mnie dobiją... Obszedł budynek i wąską ścieżką, pomiedzy murem a ścianą, doszedł do drzwi. Cholera, chyba jednak nie tu? Schody były stare i spękane, w szczelinach rosła trawa, futryna porosła tu i ówdzie mchem. Juz miał zawrócić, gdy drzwi bezszelestnie sie otworzyły i wybiegła z nich młoda dziewczyna, prawie na niego wpadając. Zrobił unik, biegnąca zanurkowała pod jego ramieniem, poczuł tylko jej kwiatowe perfumy i tyle jej było. Wszedł do srodka.
- Dzień dobry?
- Tak?
Za kontuarem siedział gruby jegomość. Miał kompletnie łysa głowę, pokrytą starczymi plamami, splecione, żółte od papierosów palce splótł na blacie. Jego wodniste, niebieskie oczy miały ten dziwny wyraz, który zawsze przerażał Kovalika - nigdy nie wiedział, czy rozmawia ze ślepcem, czy z kimś kto go kompletnie ignoruje.
- Szukam bloku operacyjnego.
Gruby popatrzył naniego swoim niewidzącym wzrokiem i wyszczerzył resztki uzębienia.
- Nie nie nie! - wyrecytował dobitnie. -A-ni-du-du!
Ktos pociagnął go za rękaw. Mały chłopiec, może dziesięcioletni, wpatrywał sie w niego.
- Pan do szpitala?
- Wiesz, gdzie jest blok operacyjny?
- Wiem. Trzeba do końca i w lewo - pokazał palcem w stronę ciemnego korytarza. Jakoś nie mógł się teraz wycofać. Chłopak wpatrywał sie w niego, dumny, ze mógł pomóc, Kovalik zawsze miał problem z asertywnością w stosunku do dzieci. Poszedł w stronę, która wskazywał nie do końca czysty palec. Podłoga spreżynowała lekko, skrzypiąc, na końcu korytarza było nieco jasniej, szedł coraz szybciej, czując, że nie powinien tu być. Nagle za załomem ukazały się drzwi, ze znajomym czytnikiem magnetycznym. Wsunął swoja kartę, o dziwo zapaliła sie zielona dioda i wszedł na jasno oświetlony korytarz. Znowu jasna zieleń, sterylne światło świetlówek, różnokolorowe pasy na podłodze, wiodące tylko w sobie znanym kierunku. Po chili wahania ruszył wprawo. Jeden zakręt, drugi - i nagle znów był na portierni, tym razem nowoczesnej. Szerokie drzwi, automatyka, światła i szmery bajery 21 wieku. Podszedł do recepcjonisty.
- Kovalik, anestezjolog. Gdzie macie blok?
- Witam. Czekaja juz na pana, proszę isć wzdłuż czerwonej lini - wskazał podłogę.
Tym razem poszło jak nalezy. Blok, powitanie, przebieralnia, szybko sprawdził pacjentów, na szczęście na liscie nie było duzo do roboty. Zaczęli pierwszą operację.
- Pan, panie kolego, z daleka?
- Z Polski.
- O, to kawał drogi od domu! - jowialny, gruby chirurg promieniował patriarchalnym autorytetem. -A na długo u nas? Podoba się Kornwalia?
- Na trzy miesiące. Podoba - odpowiedział wylewnie, zarażony atmosferą Kovalik.
- No to, miłego pobytu! - chirurg zaczał myć potylicę pacjenta.
Kovalik zajął się swoją robotą. Zazdrość go żarłą, gdy patrzył na anestezjologiczną maszynke - w takiej dziurze mają Primusa? By ich jasna cholera. Żadnych pokręteł czy guzików, cała obsługa sprowadzała sie do ustawenia parametrów na dotykowym panelu. Na szczeście pracował na jego poprzedniku, Tytusie, w zasadzie prócz kolorowego ekranu i kilku wykresów obrazujących przepływy gazów, nie było większych różnic. Chirurg pracował nad jakaś kostna wyroślą na czaszcze, Kovalik piate przez dziesiąte rozumiał, że domaga się jakiegoś specjalnego wiertła, którego nie ma w szpitalu, jego pielęgniarka wyszła zaraz po indukcji, druga poleciał szukać rzeczonego wiertła i na sali został tylko jowialny, narzędziowa i on sam.
- A może to? - narzędziowa wyciągneła w stronę chirurga wiertarkę z włożonym czymś, co zywo przypominało wiertło do drzewa fi 25.
- Przecież ja mu nie zamierzam trepanować czaszki, tylko wyciąć nmaluśki kawałek - jowialny stracił jowialnośc na rzecz bezdyskusyjnej władczości. -Gdzie ta druga?
- No, poszła i szuka...
- A, dawaj, spróbujemy...
Jowialny zajał się wierceniem, szamotał się z mimośrodowo założonym wiertłem, narzedziowa próbował ustabilizować latającą z prawa na lewo głowę, Kovalik patrzył na to z rosnącym niepokojem. Toż zaraz mu łeb urwą... Twarz chirurga pod wpływem wysiłku zrobiła się blada i spocona, grymas wykrzywił mu wargi, rzężenie wiertarki wgryzającej sie w kostną narośl przywodziło na myśl dźwięki wydawane przez umierającego astmatyka, ekran Kovalika rozjarzył się alarmem, najwyraźniej jego pacjent zbuntował sie przeciwko takiemu traktowaniu. Dołożył znieczulenia, ikątem oka zauważyl jak długie na dobrych piętnaście centymetrów wiertło pokonało w końcu kość i wpadło po rekojeść do czaszki. Chirurg wyszarpnał go jednym rychem i rozglądnął sie nerwowo.
- No - tubalny głos rozszedł sie wokoło - to mamy po kłopocie. Teraz tylko zaszyjemy, i czas na następnego!
Kovalika zatkało. Toż facet w czaszcze powinien mieć bitki mielone... A raczej tatara z mózgu... Spojrzał na monitory, tętno, ciśnienie, wszystko w normie... cholera, przecież widział jak ten nadęty grubas wpakował w mózg piętnaście centymetrów wirującej stali!
- Troszkę krwawi - chirurg, z szybkością cinkciarza liczacego dolary, wymieniał białe gaziki na zakrwawione, w końcu zirytowany pełnym wyrzutu wzrokiem Kovalika, zapytał, wskazując monitor:
- A to co?
Kovalik obrócił sie odruchowo, spojrzał na ekran, wszystko było jak przedtem, gdy wrócił wzrokiem do pacjenta, gruby właśnie zaczynał zaszywać skórę. Kovalik poczuł lodowate mrówki na plecach. Dziesięć minut później chirurg skończył, narzędziowa zgłosiła brak jednego gazika, ten lekceważąco zignorował doniesienie, twierdzac, że pewnie sie pomyliła, albo gdzieś się coś zlepiło i dumnie wymaszerował z sali. Kovalik wyłączył gazy i w myślach zaczał pisać wyjaśnienie z wypadku dla koronera.
- Będe potrzebował dla niego miejsca z respiratorem na intensywnej terapii - powiedział słabym głosem do swojej pielęgniarki. -Może pani sprawdzić, czy maja miejsca?
Spojrzała na niego zdumiona.
- Tego? A po co?
- Bedziemy mieli problem z obudzeniem - odpowiedział, nie wdając się w szczegóły. Pielęgniarka wyszła z sali i został sam, nie licząc swojego podopiecznego.
Pacjent otworzył oczy i wyjął sobie sam maskę krtaniową.
- Tto jusz? - zapytał nieco niewyraźnie, usmiechając sie do Kovalika.
- Już - nic lepszego nie przyszło mu do głowy. Wyłączył monitory i założył maskę z tlenem. Ostatecznie niedotlenienie może uszkodzić mózg.
wtorek, 9 sierpnia 2011
Wichrowe doliny 3
- Uważaj - niby na co?
Nie doczekawszy odpowiedzi, sprawdził, co dzieje się za oknem. Pokurcz gdzieś zniknął, za to na wielkim worku śmieci siedziała potężna mewa. Widząc Kovalika, przekrzywiła głowę, wydała z siebie upiorny wrzask, przy którym ryki marcowych kotów wydały się być szczebiotem słowika i wzbiła się w czarne niebo.
- Na co niby miałem uważać? Panie gadzinowaty?
- Śpij. Na nic. - Poczuł, jak Trevor mentalnie obrócił się do niego dupą i zasnął. Zeźlony, próbował tej samej sztuki, ale za nic nie chciało mu wyjść. Wiatr co jakiś czas szarpał ościeżnicą, drzewa szumiały, rozrzucone śmieci tłukły się niemiłosiernie, w końcu nie zważając na mikroskopijną kubaturę pokoiku, zamknął okno. Dzięki czemu rano wstał nieprzytomny, z uczuciem, że mózg obumarł mu z braku tlenu.
- Pójdziemy teraz do biura i wydrukujemy doktorowi przepustkę, a potem pokażę szpital. Po południu doktor ma listę na ortopedii.
Poszli. Budynek był z gatunku Hilton wita. Stal, szkło, duże przestrzenie, masa światła. Podziemnym przejściem, w którym ruch był jak na Krupówkach w sezonie, przeszli do kolejnego budynku. Tu Kovalik miło się wyszczerzył do kamery, pass został wydrukowany i tym razem już jako pełnoprawny członek zawodowej społeczności szpitala, ruszył za swoja przewodniczką. Okazało się, że karta spełnia nie tylko funkcję dowodu tożsamości, ale także jest wyposażona w magnetyczny pasek, otwierający drzwi "tylko dla personelu". Jak opowiem u siebie na wsi, to za cholerę nie uwierzą. Jak w filmie o Bondzie...
- A tutaj jest blok chirurgii ortopedycznej. Ma pan listę od trzynastej, ale może pan wejść i się zorientować gdzie i co.
Dziewczyna pożegnała się i tyle jej było. Hm. Kovalik przeciągnął kartę i wszedł do środka. Pusto. Wychylił się za załom - długi, oświetlony równomiernie korytarz, pomalowany na sterylny, jasnozielony kolor. Czyli klasyka. Z ogłoszeń na tablicy przy drzwiach doczytał się w końcu, że pielęgniarki przywożące pacjentów proszone są o zadzwonienie i czekanie na personel bloku. Gdzie jest.. a, tutaj. Zadzwonił. Po kilku minutach usłyszał dziarskie kroki i zza załomu wyłonił się wielki, brodziaty facet.
- Taak?
- Dzień dobry. Jestem waszym nowym anestezjologiem - Kovalik podsunął pod nos swoja przepustkę.
- Aaa, słyszałem - uśmiechnął się brodziaty. -Pokażę, gdzie przebieralnia.
W chirurgicznych ciuchach poczuł się zdecydowanie na swoim miejscu. Znalazł 13 salę i wszedł do anestezjologicznego. Pusto. Za drzwiami ujrzał ruch na sali operacyjnej. Korzystając z okazji przyglądnął się maszynce. O, nawet znajomo wygląda. Usłyszał skrzypnięcie.
- Witam - szeroki uśmiech młodego człowiek szybko się wyjaśnił. Mianowicie czekał na Kovalika, więc jeżeli może mu zostawić pacjenta, to on właśnie znika. I znikł. Nieco oszołomiony, wszedł na salę. Chirurg coś tam grzebał w ręce, instrumentalna wpatrywała się w pole, pacjent spokojnie oddychał... trzydzieści razy na minutę... Kovalik sprawdził parametry i go zatkało - to tak się znieczula w wielkim świecie? Nie namyślając się długo, przełączył na automat, dołożył fentanylu i chwile później pacjent przestał się szarpać. Tętno spadło, ciśnienie i dwutlenek też... i nawet tlen wzrósł... Ech, Szefa tu brakuje - z nostalgią westchnął Kovalik. Wyrżnął by osła trepem w czerep i by się skończyły eksperymenta na żywej tkance narodu...
Chirurg założył opatrunek, na sali pojawił się anestezjologiczny pielęgniarek, którego Kovalik już, już miał opierniczyć za wychodzenie w czasie zabiegu, ale widząc jego pewne ruchy, zrezygnował. Może tu jakoś inaczej jest? Okazało się, że dużo bardziej inaczej. Parę chwil później rozpuszczał leki, nabierał w strzykawki, zakładał wkłucie, podawał leki, usypiał, wentylował, intubował - a pielęgniarek albo trzymał pacjenta z a rękę i tłumaczył, jakiż to on - ten pacjent - jest zajebiście dzielny, albo odkreślał kolejne ptaszki na kolejnych kartach w historii choroby. W dodatku szpital miał przedziwny protokół bezpieczeństwa - przed każdym zabiegiem wszyscy na głos przedstawiali się, kto zacz, chirurg ze swadą opowiadał co zrobi oraz czego nie zrobi, a także co zrobi gdy mu nie wyjdzie robienie, pielęgniarki liczyły w głos narzędzia i chusty, co przywodziło na myśl modlitwy buddyjskich mnichów, on sam musiał opowiedzieć o przeszłości i przewidywanej przyszłości pacjenta, a wszyscy gremialnie do kupy sprawdzali po piętnaście razy typ i stronę operacji. O ile na początku Kovalik z niejakim podziwem spoglądał na swoich towarzyszy, o tyle przy trzecim pacjencie stwierdził jedynie, że jest Kovalik, pacjent jest OK, nie przewiduje nic złego - a monitory ma jakie mieć powinien.
W końcu zapuścił ostatniego pacjenta z listy i z ulgą zasiadł przy maszynce. Znów jego pomagier znikł, narzędziowa wślipiła się w pole, chirurg zaczął grzebać, a on sam popadł w letarg. Nagle z monitora zaczęły dochodzić dzikie piski, włączyły się alarmy, najpierw tachy, potem migotania komór - leniwym pstryknięciem wyłączył wszystko, pulsoksymetr miarowo pikając pokazywał, że musiała zgłupieć któraś z elektrod. Z powrotem zapadł w letarg, myślami leniwie krążąc wokół nadchodzącej kolacji. Za oknem rozwrzeszczały się mewy. Zaszumiał wiatr, zrobiło się ciemno. Spojrzał na ekran i zdrętwiał. Równe, płaskie linie EKG i pulsu postawiły mu włosy na karku.
- Oż, kur... - zwerbalizował swoje zaskoczenie. Na sale wpadł jego pielęgniarek, niosąc w dłoniach coś, co wyglądało jak... nocnik? Kovalikowi odebrało mowę. Z uczuciem, że traci czas, że powinien masować, dawać leki i co tam jeszcze stało w protokole ERC, patrzył, jak pielęgniarek otwiera okno, zakłada nocnik na głowę, z jego ust wydobył się niski, na progu słyszalności, pomruk - mewy zamikły, jedynie wzmożony łopot skrzydeł wskazywał na masową ewakuację...
- I jak sie panu podoba Kornwalia? - ton luźnej konwersacji chirurga wybił Kovalika z marazmu. Rzucił się do pacjenta, kątem zarejestrował wzorcowe parametry na monitorze i wyhamował, trzymając już ręce na klatce. Co jest, do cholery... Na wszelki wypadek sprawdził puls, zmierzył ciśnienie. Wszytko grało jak w Krakowskiej Filharmonii. Za jego plecami, przy zamkniętym na głucho oknie, stał pielęgniarek i zawzięcie odkreślał kolejne ptaszki w kolejnej karcie...
- Bardzo ciekawe miejsce, doktorze...
- Ciesze się, że sie panu podoba - rozpromienił się pod maską chirurg i wrócił do grzebania w kończynie.
Wieczorem chciał o tym porozmawiać z Trevorem, ale po jaszczurze została tylko kupka ogonków po marchewkach. Zrujnuje mnie - pomyślał Kovalik. Zjadł samotnie kolacje i położył sie do łóżka. W jakiś sposób czuł się zaniepokojony nieobecnością Trevora, choć patrząc obiektywnie, należało się bać raczej o jego potencjalnych przeciwników. W końcu zostawił mu uchylone okno i zapadł w sen.
Z jednego kieratu wpadł w kolejny: znowu śniły mu się pociągi.