Monotonny szum silników uśpił w końcu Kovalika. Przez pierwsze pół godziny lotu w jego skołatanym mózgu zapalały się czerwone lampki pt. dokumenty! paszport! kontrakt! otwieracz do konserw! aż wreszcie powiedział sobie dosyć. Ostatnie trzy miesiące były okresem napiętych działań, rozwiązywał umowy, gdzie mógł brał bezpłatny urlop, ugadał sąsiada, by zaopiekował się jego szopą na skraju polany, odwiedził Londyn na jedno krótkie popołudnie, by sfinalizować rejestracje w Brytyjskiej Radzie Lekarskiej - słowem, doświadczył ciężkiego kociokwiku organizacyjno - wyjazdowego. Wyatt w końcu uchylił rąbka tajemnicy, w kontrakcie który przysłał, widniała nazwa miejscowości do której leciał. Kovalik natychmiast sprawdził rzecz na mapie - Google długo myślał, próbował wskazać lokalizację w Nowej Zelandii, w Stanach aż w końcu na ósmej pozycji zaproponował Kornwalię. Sądząc z lokalizacji, koniec świata... Niestety, szpital nie zapewniał transportu, Wyatt wymigał się służbową podróżą do Transylwanii, kolej oferowała 7 godzinną podróż z trzema przesiadkami, ostatecznie, po potwierdzeniu, że szpital pokryje koszty, zdecydował się na wynajęcie samochodu. Co prawda natychmiast przed oczami stanął mu dzielny Griswold i jego wizyta w Londynie podczas wycieczki po europie, ale ostatecznie była to tylko i wyłącznie durna komedia. Oddzielnym tematem był Trevor. Jaszczur nie dał się przekonać, że w domu będzie mu lepiej i marudził aż otrzymał solenną obietnice, ze leci. Kovalik był pełen obaw jak go przemyci przez kontrolę, toż w Balicach nawet babci staruszce kazali zdjąć klapki japonki do kontroli osobistej - ale nie było najgorzej. Sympatyczna pani pogranicznik wybałuszyła się nieco na skan, przedstawiający piękny układ kostny gekona, jednak po otwarciu walizki Kovalik ze swadą opowiedział o swoim dawno nie widzianym kuzynie, kolekcjonującym gumowe repliki gadów do swojego mini parku jurajskiego. Na dowód złapał Trevora za ogon i parę razy postukał łbem w blaszany stolik. Na szczęście jaszczur wziął sprawę w soje ręce i jego spiżowe There are not the droids you are looking for kazało machnąć ręką pani pogranicznik i wrócić do swojej maszyny.
- Droids??!? - Kovalik z wytrzeszczem zerknął na idealną atrapę gumowego modelu jaszczura. W kolorze żółtym, co prawdopodobnie miało związek z marchewką.
- W takim jednym filmie widziałem - odpowiedział niezrażony Trevor. -A skąd pomysł, żeby mnie traktować jak tłuczek do mięsa, hę?
- Spanikowałem. Sorry.
- Hello, ser! - najwyraźniej tryskanie pozytywną domeną nie było tylko domena Wyatt'a. -Poproszę numer rezerwacji, prawo jazdy i kartę kredytową!
Dziesięć minut później szedł przez parking zapchany samochodami. Kontrolnie naciskał co jakiś czas guzik pilota, ale nie mógł wypatrzeć.. - o, jest! Zapakował z ulgą walizkę do bagażnika i wsiadł do samochodu. Cholera. Wysiadł, obszedł auto dookoła i wsiadł, tym razem z prawej strony. No to - do odważnych świat należy... Kluczyki, lusterko, boczne, skrzynia - dżzizzazz, gdzie jedynka? Spojrzał na grafik, aha. Czyli tak jak u nas. Pedały? Przyjrzał się krytycznie, wyglądało, że jednak gaz po prawej a sprzęgło po lewej. Czyli tu też po bożemu. Jakoś to będzie... Zdrowe łupniecie uświadomiło mu, że samochód jest znacznie szerszy z prawej strony, za to z lewej znacznie węższy niż do tej pory. Kołpak cały? Cały. No to - jeszcze raz. Wyjechał na drogę, pilnując, by cały czas jechać po lewej stronie i na rondzie skręcił pod prąd. Na szczęście nie było nikogo. Wykonał przedziwne salto mortadele dookoła wysepki i otarł pot. Nic to, mamy nie więcej niż 120 mil. A przynajmniej tyle wskazywała nawigacja satelitarna. Po kilkunastu minutach poczuł się na tyle pewnie, że zaryzykował wyprzedzanie. Co prawda na dwupasmówce, ale jednak. Droga była szeroka, spokojnie wiła się pomiędzy niewielkimi wzgórzami. Nie jest źle. Faktycznie, cywilizacja.
Sto mil dalej nie był już taki pewien. Najpierw skończyła się dwupasmówka, potem pobocza, w międzyczasie jego nawigacja kazała mu wjechać w boczną drogę, a ta po kilku milach przeszła z asfaltowej w szutrową. W dodatku zaczynało się robić ciemno. Próbował namówić Trevora, by mu pomógł, ale ten zignorował go całkowicie. Po obu stronach drogi wznosiły się zielone ściany wąwozu porośniętego trawą, na szczycie których rosły gęste krzaki. Droga zwęziła się do jednego pasa, jedynie co 200-300 metrów konstruktorzy zaprojektowali mijanki. zwolnił do 30 na godzinę i z niejakim przerażeniem spojrzał na nawigację. Do celu jeszcze 12 mil... Powinien przeżyć... W tym momencie dojechał na wzgórze i ujrzał poniżej małe miasteczko. Turn left! zarządził miły głos z pudełka. Po kilku dalszych komendach Kovalik jechał wąziuteńką, ukrytą pomiędzy dwoma wysokimi murami, dróżką. Po namyśle stanął i złożył lusterka. Turn right! A niby jak - udarł się wkurwiony już całkiem na serio Kovalik. Widziałeś, bucu jeden, gdzie my jesteśmy? Toż tu rower będzie miał problemy!!! Nie zważając na protesty maszynki, pojechał prosto, modląc się, by droga nie okazała się ślepa. Uff. Jednak nie. Wróciwszy na cywilizowana drogę - co prawda szutrową, ale jednak cywilizowaną - wziął cholerstwo do ręki i powyłączał wszystkie możliwe opcje. Żadnych skrótów, dróg trzeciej kategorii - masz mnie prowadzić prosto do celu, ośle jeden! Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki po kilku minutach zmaterializowała się przed nim szeroka, asfaltowa droga. Jeszcze chwila i zza zakrętu wyłoniła się wielka tablica A&E ze strzałką w lewo. Uff. Czyli jesteśmy na miejscu.
- Dobry wieczór, ja tu klucze... doktor... na locum... dwa tygodnie anestetics...
Gość coś zagadał, czego Kovalik kompletnie nie zrozumiał. -Excuses me?
- Name. What - is - your - name - sir?
- Kovalik.
Facet przeglądnął szufladę dwa razy i stwierdził, że nie ma rezerwacji na takie nazwisko.
- Mogę? - Kovalik przeglądnął stertę kopert, jego była trzecia od góry.
- Aaa. Kołwajlajk. Sign here and here.
Nastąpiła droga przez mękę w trakcie której próbował zrozumieć, jak ma dojechać i w końcu wysiadł pod ponurym, obdrapanym budynkiem, przypominającym stare bloki na Kozłówku. Wział graty, sprawdził, czy Trevor nie wyemigrował z plecaka i wszedł do środka. Pokój 64, pokój 64... Hm... po kilku minutach zrezygnował i skierował się do drzwi, zza których dochodził ludzki głos.
- 64? - kudłaty blondyn podrapał się po głowie. - Może być na parterze, ale chyba raczej będzie na pierwszym piętrze. Wyżej bym nie szedł - na czwartym pokoje startują od numeru jeden.
I widząc zdziwienie na twarzy Kovalika, dodał z szerokim uśmiechem:
- Welcome in Cornwall.
niedziela, 7 sierpnia 2011
sobota, 6 sierpnia 2011
Wichrowe doliny 1
-Pociąg relacji Kraków Płaszów - Warszawa Centralna odjedzie z peronu czeciego o dziewiątej czydzieści!!!
Kovalik przyspieszył. Bez patrzenia na zegarek wiedział, że jego szanse na złapanie składu spadły do zera. Czując, jak zaczyna go boleć przepona, wpadł na schody. Przeskakując po kilka na raz, wznosił modlitwy do wszystkich niezajętych Bogów, by dźwięk, który słyszy nie był jego odjeżdżającym pociągiem. Może jednak nie? Jednak tak.
- Te młode teraz, droga pani, do zupełnie są do niczego! - krytycznie oznajmiła gruba gaździna swojej towarzyszce. -Nic, ino by spali do południa i pierdzieli w stołek!
Jej pełen zadowolenia wzrok oznajmiał wszem i wobec, że Kovalika zalicza do tejże właśnie grupy leni. I że, rzecz jasna, spotkało go to, co powinno. Zanim poziom tlenu w jego mózgu wzrósł do wartości wspierających funkcje mowy, poskrzypywanie kierpców ucichło w podziemnym przejściu.
Aż by to jasna cholera.
Na spotkanie umówił się kilka dni temu, nie było czasu by zamienić dyżury, ledwie zdążył podrzucić Trevorowi torbę marchewki. W zasadzie ostatnia doba jawiła mu się jak rozmazana smuga, gdzie pacjenci i niebieskie błyski świateł zlewały się z rykiem klaksonów kierowców, którzy szczerze, a od serca, wyrażali się na temat stylu jego jazdy. Patrząc na efekt, mógł im zaoszczędzić nerwów.
Pośrednik był miły aż do przesady, zapewniał Kovalika, że ma bardzo duże szanse otrzymania lukratywnej - jak podkreślał - pracy w Wielkiej Brytanii, że jest to niesamowita okazja, że miejsce to połączenie pępka świata z zielonym rajem na Ziemi. Tak naprawdę jego opowieści nie miały żadnego wpływu na decyzję - Kovalik miał już po dziurki polskiej służby zdrowia, żebraczej pensji i wszechobecnej kultury. Zaplanował wszystko z precyzją zegarmistrza i, można by rzec, prawie się udało. Gdyby nie ostatni akt w postaci znikających za zakrętem czerwonych świateł ekspresu.
-Przepraszam, kiedy następny do Warszawy?
-Za godzinę.
-Chciałbym przepisać bilet.
-Nic nie trzeba przepisywać. Bilet jest ważny, tylko miejscówkę musi Pan dokupić.
-Dziękuję. A macie tu jakiegoś fryzjera?
Kobieta w okienku spojrzała na niego jak na kosmitę. -Fryzjera? Panie, ja bilety sprzedaje...
Mimo doskonałości planu Kovalik nie zdążył się pozbyć z głowy swojego ostatniego wygłupu - pomarańczowego jeża a'la Rodman. Nie specjalnie przejmował się tym, co ludzie o nim mówią, ale nie miał złudzeń co do szans dostania pracy z jaskrawą żarówą na łbie. Kurcze, gdzieś tu powinien być golibroda... O! Jest! Zakład był stary, szyld wisiał krzywo, cześć liter odkleiła się i napis oznajmiał tajemniczo "...oli..da".
- Dzień dobry! - prawie że radośnie rzekł do starszego mistrza. -Pan da radę skrócić?
Starszy jegomość spojrzał sceptycznie na halogenową marchewę i bez słowa wskazał fotel. Kovalik rozsiadł się i zamknał oczy.
- Oż, kur... - wyrwało mu się. -Panie szanowny, toż miał pan skrócić!!! - Z lustra naprzeciw niego wpatrywał się przerażony, łysy facet. No, może nie całkiem łysy, mistrz zostawił jakieś trzy czwarte milimetra, ale biorąc pod uwagę szatynowate włosy Kovalika, efekt był taki sam.
- Tak jest. Łaskawy pan życzył sobie skrócić.
- Ale nie na łysą pałę!!!
- Na łyso trzeba użyć brzytwy. Łaskawy pan reflektuje?
- Na łyso? A co też... Cholera - jak ja teraz wyglądam!!!
- Trzeba było mówić, ze łaskawy pan życzył sobie wyrównać włosy. Siedem pięćdziesiąt.
Warszawa napawała Kovalika lękiem pierwotnym. Przypadkowa zabudowa, brzydkie budynki i ogólny chaos skazywały go na taksówki. Wsiadł do pierwszej z brzegu i podał adres.
- Panie, pół dnia stoję, żeby kurs za dychę zrobić?
- A gdzie to jest?
- Pójdzie pan prosto, w prawo...
Po trzecim skręcie Kovalik zrezygnował z dalszych wyjaśnień. -Cokolwiek by nie wyskoczyło, dorzucę dwie dychy.
Ruszyli.
Good morning, doctor!!! - ucieszył się na jego widok młody, szczupły jegomość, który czekał w foyer wielkiego, błyszczącego chromem i szkłem, hotelu. Energia waliła z niego jak z elektrowni Fukushima. -Hope you've had a good journey!
Jego entuzjazm od strzału wnerwił Kovalika. Coś tam wydukał w ramach przeprosin za spóźnienie, tłumacząc się obowiązkami i poszli schodami do sali konferencyjnej. Tu niestety nie dało się dalej trzymać czapki na głowie - Kovalik bez mrugnięcia okiem odsłonił swoją łysą pałę i usiadł przy zielonym stole, na przeciw pięcioosobowej komisji. Zaczęła się droga przez mękę. Jego rozmówcy posługiwali się jakąś przedziwna odmianą angielskiego, mającą w podstawach spożywanie pierogów śląskich. Gdzie tylko mógł, robił pewną minę i uśmiechał się ze zrozumieniem, nieliczne strzępy zdań, których sens załapał, komentował kulawym angielskim. Ogólnie starał się robić dobre wrażenie.
Pociąg kołysał miarowo. W ramach twardego postanowienia poprawy Kovalik zakupił na centralnym Times'a i nie popisując się wcale to a wcale, czytał go ostentacyjnie. By powetować sobie straty moralne, kupił bilet w jedynce. Nie miał większych złudzeń co do swojego występu, dodatkowo chłód wyziębionego łba, brutalnie obdartego z resztek owłosienia, nie dodawał pewności siebie. A jebał ich pies.
- Przepraszam? - starszy jegomość, siedzący po przeciwnej stronie spojrzał na niego ze zdumieniem.
Kovalik uśmiechnął się przepraszająco i zamachał rękami. Nie chciało mu się tłumaczyć ze swojego nerwowego tiku, który objawiał się przemyśleniami na głos.
- Hello? - z niejakim niepokojem powiedział do słuchawki, widząc dziwny numer na wyświetlaczu.
- Wyatt Earp. Kovalik?
- Yes.
- I have a good news! - Wyatt był zupełnie nieangielski. Pomijał wszystkie hałaje i hałduje, przechodząc natychmiast do rzeczy. -You've got this contract! Time to get packed!
Kovalikowi odebrało mowę.
- Hello? Are you there?
Tak, tak - jest, rozumie, poprosi o konkrety na emila - od kiedy, na ile, za ile.
W końcu odłożył słuchawkę i spojrzał na Trevora.
- Chyba będę ci musiał kupić stodołę tych marchewek. Tak na marginesie - co ty do cholery z nimi robisz, pędzisz na nich wódę?
Od czasu spotkania w lesie Trevor wyraźnie oklapł. Leżał całymi dniami na słońcu, a gdy padało, właził do klatki i ostentacyjnie trzaskał drzwiczkami. Kontakt z nim był praktycznie żaden. Jednak tym razem spojrzał na Kovalika i w jego głowie rozległo się znajome brzmienie spiżu.
- Długo?
- Miesiąc. Prawdopodobnie.
- A gdzie?
- Do Anglii.
- Weź mnie ze sobą. - mimo formy nie była to prośba.
- Zwariowałeś? Jak ja cie upcham do samolotu?
- Nikt nie zauważy. Weź.
- No - dobra - wzruszył ramionami. Co było robić.
Za oknem rozpościerała się panorama jesiennych gór, drzewa miały praktycznie wszystkie możliwe kolory, brakujący niebieski uzupełniało niebo. Wciągnął głęboko powietrze i ni to do siebie, ni to do Trevora, rzekł cicho:
- No to - jedziemy...
Kovalik przyspieszył. Bez patrzenia na zegarek wiedział, że jego szanse na złapanie składu spadły do zera. Czując, jak zaczyna go boleć przepona, wpadł na schody. Przeskakując po kilka na raz, wznosił modlitwy do wszystkich niezajętych Bogów, by dźwięk, który słyszy nie był jego odjeżdżającym pociągiem. Może jednak nie? Jednak tak.
- Te młode teraz, droga pani, do zupełnie są do niczego! - krytycznie oznajmiła gruba gaździna swojej towarzyszce. -Nic, ino by spali do południa i pierdzieli w stołek!
Jej pełen zadowolenia wzrok oznajmiał wszem i wobec, że Kovalika zalicza do tejże właśnie grupy leni. I że, rzecz jasna, spotkało go to, co powinno. Zanim poziom tlenu w jego mózgu wzrósł do wartości wspierających funkcje mowy, poskrzypywanie kierpców ucichło w podziemnym przejściu.
Aż by to jasna cholera.
Na spotkanie umówił się kilka dni temu, nie było czasu by zamienić dyżury, ledwie zdążył podrzucić Trevorowi torbę marchewki. W zasadzie ostatnia doba jawiła mu się jak rozmazana smuga, gdzie pacjenci i niebieskie błyski świateł zlewały się z rykiem klaksonów kierowców, którzy szczerze, a od serca, wyrażali się na temat stylu jego jazdy. Patrząc na efekt, mógł im zaoszczędzić nerwów.
Pośrednik był miły aż do przesady, zapewniał Kovalika, że ma bardzo duże szanse otrzymania lukratywnej - jak podkreślał - pracy w Wielkiej Brytanii, że jest to niesamowita okazja, że miejsce to połączenie pępka świata z zielonym rajem na Ziemi. Tak naprawdę jego opowieści nie miały żadnego wpływu na decyzję - Kovalik miał już po dziurki polskiej służby zdrowia, żebraczej pensji i wszechobecnej kultury. Zaplanował wszystko z precyzją zegarmistrza i, można by rzec, prawie się udało. Gdyby nie ostatni akt w postaci znikających za zakrętem czerwonych świateł ekspresu.
-Przepraszam, kiedy następny do Warszawy?
-Za godzinę.
-Chciałbym przepisać bilet.
-Nic nie trzeba przepisywać. Bilet jest ważny, tylko miejscówkę musi Pan dokupić.
-Dziękuję. A macie tu jakiegoś fryzjera?
Kobieta w okienku spojrzała na niego jak na kosmitę. -Fryzjera? Panie, ja bilety sprzedaje...
Mimo doskonałości planu Kovalik nie zdążył się pozbyć z głowy swojego ostatniego wygłupu - pomarańczowego jeża a'la Rodman. Nie specjalnie przejmował się tym, co ludzie o nim mówią, ale nie miał złudzeń co do szans dostania pracy z jaskrawą żarówą na łbie. Kurcze, gdzieś tu powinien być golibroda... O! Jest! Zakład był stary, szyld wisiał krzywo, cześć liter odkleiła się i napis oznajmiał tajemniczo "...oli..da".
- Dzień dobry! - prawie że radośnie rzekł do starszego mistrza. -Pan da radę skrócić?
Starszy jegomość spojrzał sceptycznie na halogenową marchewę i bez słowa wskazał fotel. Kovalik rozsiadł się i zamknał oczy.
- Oż, kur... - wyrwało mu się. -Panie szanowny, toż miał pan skrócić!!! - Z lustra naprzeciw niego wpatrywał się przerażony, łysy facet. No, może nie całkiem łysy, mistrz zostawił jakieś trzy czwarte milimetra, ale biorąc pod uwagę szatynowate włosy Kovalika, efekt był taki sam.
- Tak jest. Łaskawy pan życzył sobie skrócić.
- Ale nie na łysą pałę!!!
- Na łyso trzeba użyć brzytwy. Łaskawy pan reflektuje?
- Na łyso? A co też... Cholera - jak ja teraz wyglądam!!!
- Trzeba było mówić, ze łaskawy pan życzył sobie wyrównać włosy. Siedem pięćdziesiąt.
Warszawa napawała Kovalika lękiem pierwotnym. Przypadkowa zabudowa, brzydkie budynki i ogólny chaos skazywały go na taksówki. Wsiadł do pierwszej z brzegu i podał adres.
- Panie, pół dnia stoję, żeby kurs za dychę zrobić?
- A gdzie to jest?
- Pójdzie pan prosto, w prawo...
Po trzecim skręcie Kovalik zrezygnował z dalszych wyjaśnień. -Cokolwiek by nie wyskoczyło, dorzucę dwie dychy.
Ruszyli.
Good morning, doctor!!! - ucieszył się na jego widok młody, szczupły jegomość, który czekał w foyer wielkiego, błyszczącego chromem i szkłem, hotelu. Energia waliła z niego jak z elektrowni Fukushima. -Hope you've had a good journey!
Jego entuzjazm od strzału wnerwił Kovalika. Coś tam wydukał w ramach przeprosin za spóźnienie, tłumacząc się obowiązkami i poszli schodami do sali konferencyjnej. Tu niestety nie dało się dalej trzymać czapki na głowie - Kovalik bez mrugnięcia okiem odsłonił swoją łysą pałę i usiadł przy zielonym stole, na przeciw pięcioosobowej komisji. Zaczęła się droga przez mękę. Jego rozmówcy posługiwali się jakąś przedziwna odmianą angielskiego, mającą w podstawach spożywanie pierogów śląskich. Gdzie tylko mógł, robił pewną minę i uśmiechał się ze zrozumieniem, nieliczne strzępy zdań, których sens załapał, komentował kulawym angielskim. Ogólnie starał się robić dobre wrażenie.
Pociąg kołysał miarowo. W ramach twardego postanowienia poprawy Kovalik zakupił na centralnym Times'a i nie popisując się wcale to a wcale, czytał go ostentacyjnie. By powetować sobie straty moralne, kupił bilet w jedynce. Nie miał większych złudzeń co do swojego występu, dodatkowo chłód wyziębionego łba, brutalnie obdartego z resztek owłosienia, nie dodawał pewności siebie. A jebał ich pies.
- Przepraszam? - starszy jegomość, siedzący po przeciwnej stronie spojrzał na niego ze zdumieniem.
Kovalik uśmiechnął się przepraszająco i zamachał rękami. Nie chciało mu się tłumaczyć ze swojego nerwowego tiku, który objawiał się przemyśleniami na głos.
- Hello? - z niejakim niepokojem powiedział do słuchawki, widząc dziwny numer na wyświetlaczu.
- Wyatt Earp. Kovalik?
- Yes.
- I have a good news! - Wyatt był zupełnie nieangielski. Pomijał wszystkie hałaje i hałduje, przechodząc natychmiast do rzeczy. -You've got this contract! Time to get packed!
Kovalikowi odebrało mowę.
- Hello? Are you there?
Tak, tak - jest, rozumie, poprosi o konkrety na emila - od kiedy, na ile, za ile.
W końcu odłożył słuchawkę i spojrzał na Trevora.
- Chyba będę ci musiał kupić stodołę tych marchewek. Tak na marginesie - co ty do cholery z nimi robisz, pędzisz na nich wódę?
Od czasu spotkania w lesie Trevor wyraźnie oklapł. Leżał całymi dniami na słońcu, a gdy padało, właził do klatki i ostentacyjnie trzaskał drzwiczkami. Kontakt z nim był praktycznie żaden. Jednak tym razem spojrzał na Kovalika i w jego głowie rozległo się znajome brzmienie spiżu.
- Długo?
- Miesiąc. Prawdopodobnie.
- A gdzie?
- Do Anglii.
- Weź mnie ze sobą. - mimo formy nie była to prośba.
- Zwariowałeś? Jak ja cie upcham do samolotu?
- Nikt nie zauważy. Weź.
- No - dobra - wzruszył ramionami. Co było robić.
Za oknem rozpościerała się panorama jesiennych gór, drzewa miały praktycznie wszystkie możliwe kolory, brakujący niebieski uzupełniało niebo. Wciągnął głęboko powietrze i ni to do siebie, ni to do Trevora, rzekł cicho:
- No to - jedziemy...
piątek, 22 lipca 2011
Ada, czy to wypada
Z czego śmieją się tubylcy:
To, co najbardziej kocham w lecie to krótkie spódniczki i skąpe topy - choc musze przyznać, że wyglądam w nich nieco ciotowato.
Po tragicznej smierci kaskadera, rzecznik firmy "Ludzka Kula Armatnia" wydał oświadczenie: "Jesteśmy pogrążeni w rozpaczy. Nie wiemy, gdzie znajdziemy drugiego o tym samym kalibrze".
Mój syn został dzisiaj wyrzucony ze szkoły za to, że pozwolił jednej z dziewcząt z jego klasy wymasowac mu ptaszka. Wziałem go na poważną rozmowę: "To już trzecia szkoła w tym roku! Musisz przestać, zanim całkiem zabronią ci uczyć!!!"
Własnie byłem na dżimie - maja kapitalną maszynę. Używałem jej tylko pół godziny, bo zaczałem czuć się niedobrze. Ma wszystko: KitaKaty, Marsy, Snickersy, Crispsy i takie płaskie, czerwone, których nie znam.
Pytanie: czy w UK jest za dużo imigrantów?
17% respondentów odpowiedziało tak, 11% że nie a 72% nie zrozumiało pytania.
Kolejne jest nieco... nieprzetłumaczalne. Dla wyjaśnienia: określenie "nutty like a fruitcake" znaczy mw. tyle co "kompletny oszołom".
No to - do boju.
Książe Wiliam says he doesn’t want the traditional fruit cake at his wedding.
Książe Filip says he doesn’t give a toss, he’s still going.
Murzyn wraca do domu, wchodzi do kuchni - a tam jego syn siedzi usmiechnięty od ucha do ucha. "Co się szczerzysz?" "A, kochałem się z sąsiadką” (w zasadzie w oryginale jest "wyd.... sąsiadkę"...). "Hm. Mam nadzieję, że coś założyłeś?" "Yep - odrzekł synek - Kominiarkę!"
Oglądałem Simspsonów - co za stek bredni! Kto w obecnych czasach dałby zarządzać Żółtkom elektrownią atomową!
Myślałem, że znalazłem idealny program dla mojej żony. Niestety, okazało się, że to "Ktokolwiek widział - ktokolwiek wie".
Koszty życia wzrosły tak dramatycznie, ze moja żona zaczęła uprawiać ze mną seks - nie stać jej nawet na kupno baterii.
Wpada gość do Pomocy Społecznej: "dzwonię na 08001730 przez dwa dni - czego nie odbieracie!!!" Miła dziewczyna odparła: "To godziny przyjęć w naszym biurze, ośle jeden..."
Jakiś skurczybyk ukradł mojej żonie majtki z suszarni. Nie tyle szkoda jej majtek, ile 12 spinek do wieszania prania...
I niech mi ktoś powie, że się czymkolwiek różnią od nas.
To, co najbardziej kocham w lecie to krótkie spódniczki i skąpe topy - choc musze przyznać, że wyglądam w nich nieco ciotowato.
Po tragicznej smierci kaskadera, rzecznik firmy "Ludzka Kula Armatnia" wydał oświadczenie: "Jesteśmy pogrążeni w rozpaczy. Nie wiemy, gdzie znajdziemy drugiego o tym samym kalibrze".
Mój syn został dzisiaj wyrzucony ze szkoły za to, że pozwolił jednej z dziewcząt z jego klasy wymasowac mu ptaszka. Wziałem go na poważną rozmowę: "To już trzecia szkoła w tym roku! Musisz przestać, zanim całkiem zabronią ci uczyć!!!"
Własnie byłem na dżimie - maja kapitalną maszynę. Używałem jej tylko pół godziny, bo zaczałem czuć się niedobrze. Ma wszystko: KitaKaty, Marsy, Snickersy, Crispsy i takie płaskie, czerwone, których nie znam.
Pytanie: czy w UK jest za dużo imigrantów?
17% respondentów odpowiedziało tak, 11% że nie a 72% nie zrozumiało pytania.
Kolejne jest nieco... nieprzetłumaczalne. Dla wyjaśnienia: określenie "nutty like a fruitcake" znaczy mw. tyle co "kompletny oszołom".
No to - do boju.
Książe Wiliam says he doesn’t want the traditional fruit cake at his wedding.
Książe Filip says he doesn’t give a toss, he’s still going.
Murzyn wraca do domu, wchodzi do kuchni - a tam jego syn siedzi usmiechnięty od ucha do ucha. "Co się szczerzysz?" "A, kochałem się z sąsiadką” (w zasadzie w oryginale jest "wyd.... sąsiadkę"...). "Hm. Mam nadzieję, że coś założyłeś?" "Yep - odrzekł synek - Kominiarkę!"
Oglądałem Simspsonów - co za stek bredni! Kto w obecnych czasach dałby zarządzać Żółtkom elektrownią atomową!
Myślałem, że znalazłem idealny program dla mojej żony. Niestety, okazało się, że to "Ktokolwiek widział - ktokolwiek wie".
Koszty życia wzrosły tak dramatycznie, ze moja żona zaczęła uprawiać ze mną seks - nie stać jej nawet na kupno baterii.
Wpada gość do Pomocy Społecznej: "dzwonię na 08001730 przez dwa dni - czego nie odbieracie!!!" Miła dziewczyna odparła: "To godziny przyjęć w naszym biurze, ośle jeden..."
Jakiś skurczybyk ukradł mojej żonie majtki z suszarni. Nie tyle szkoda jej majtek, ile 12 spinek do wieszania prania...
I niech mi ktoś powie, że się czymkolwiek różnią od nas.
czwartek, 21 lipca 2011
Walczył jak lew
Są na tym świecie ludzie zorganizowani, co to nawet do toalety idą z instrukcja GTD „Siedem punktów jak szybko i higienicznie zrobić kupę”
Szczęśliwcy.
Żadnych wątpliwości, żadnego wahania: napisane, że siadamy na deske, to siadamy.
Ciekawym, co robia w toaletach rosyjskich typu „Woda idut!!!”
O takiej toalecie opowiedział mi mój przyjaciel, jeszcze na studiach. Los rzucił go gdzieś na Kakuaz, a dokładniej do toalety składającej się z dziury w ziemi i dwóch miejsc na stopy. W trakcie dumania usłyszał nagle zacytowany okrzyk i dziwny łomot a nastepnie woda podbarwiona fekaliami wlała mu sie do butów. Później się dowiedział, że po ostrzeżeniu należy wyjść z ubikacji. A dźwięki, które słyszał, pochodziły od ludzi rzucających się w pośpiechu na ściany i drzwi..
Przyznaje, do toalety chadzam nieprzygotowany. I nie wszystkie obowiązki załatwiam - excuses moi - w czasie. Ale dramatycznie nie lubię wracać z urlopu do kupy - nomen omen - papierów. I stąd siedzę właśnie i walczę z materią. Apraisal zrobiony i wysłany. Co prawda spotkanie z moim kontrolerem mam dopiero w połowie sierpnia, ale lepiej być przygotowanym. Tym bardziej, że profesjonalny apraisal dla doktorów zmienil się w tym roku za sprawą relicencingu. Mianowicie GMC - czyli General Medical Coucil - walczyć zaczął z wtórnym matołectwem. I wymyslił, że każden jeden konował co pięć lat będzie wzywany do kwatery głównej - jak oni to mają zamiar zrobić, nie mam bladego pojęcia - i zdawał sprawozdanie ze swojej działalności. Czy sie sprawował dobrze, uczył, paciorki mówił i czyścił paznokcie. W związku z tym zmieniono wzór owegoż apraisalu, żeby go do wytycznych dostosować. Zrobiłem to wczoraj - matko jedyna... Ręce opadają. Gdyby ktoś był ciekawy, to linek do dokumentu pt. jak to zrobić jest tutaj. W zakresie czterech domen mamy dostarczyć dowody, ze jesteśmy zorganizowani, naumiani, mili, i ogólnie zajebiści. Zgroza.
Następnie doszło do walki z modułami auto-nauczania. Jak korzystać z komputra, jak nie bullingować kolegów ani, broń Panie, ich nie harassmentować seksualnie, jak nie być rasistą, jak zabezpieczać dane. Szczególnie to ostatnie bardzo mi sie podoba w świetle IE 6.0 używanego przez moją firmę.
O czym przypomniał mi polski bank, nie pozwalajac na zalogowanie.
Na jutro zostało jeszcze audyt. Ogólnie bedzie o tym, które trucizny mniej trują - na podstawie sześciomiesięcznej obserwacji miałem ocenić ilość zarzyganych pacjentów. Ku mojemu całkowitemu niezdumieniu wyszło, że po TIVA’ie zerzygał sie jeden a po gazach dwunastu. Wykonałem kawał solidnej, rzetelnej i nikomu niepotrzebnej roboty. Czuję się tak - hm - komfortowo. Że jednak nasi wielcy w wielkich książkach prawdę piszą.
A potem dwa tygodnie z dala od własnego zakładu.
Zdrowie psychiczne - najważniejsze.
Szczęśliwcy.
Żadnych wątpliwości, żadnego wahania: napisane, że siadamy na deske, to siadamy.
Ciekawym, co robia w toaletach rosyjskich typu „Woda idut!!!”
O takiej toalecie opowiedział mi mój przyjaciel, jeszcze na studiach. Los rzucił go gdzieś na Kakuaz, a dokładniej do toalety składającej się z dziury w ziemi i dwóch miejsc na stopy. W trakcie dumania usłyszał nagle zacytowany okrzyk i dziwny łomot a nastepnie woda podbarwiona fekaliami wlała mu sie do butów. Później się dowiedział, że po ostrzeżeniu należy wyjść z ubikacji. A dźwięki, które słyszał, pochodziły od ludzi rzucających się w pośpiechu na ściany i drzwi..
Przyznaje, do toalety chadzam nieprzygotowany. I nie wszystkie obowiązki załatwiam - excuses moi - w czasie. Ale dramatycznie nie lubię wracać z urlopu do kupy - nomen omen - papierów. I stąd siedzę właśnie i walczę z materią. Apraisal zrobiony i wysłany. Co prawda spotkanie z moim kontrolerem mam dopiero w połowie sierpnia, ale lepiej być przygotowanym. Tym bardziej, że profesjonalny apraisal dla doktorów zmienil się w tym roku za sprawą relicencingu. Mianowicie GMC - czyli General Medical Coucil - walczyć zaczął z wtórnym matołectwem. I wymyslił, że każden jeden konował co pięć lat będzie wzywany do kwatery głównej - jak oni to mają zamiar zrobić, nie mam bladego pojęcia - i zdawał sprawozdanie ze swojej działalności. Czy sie sprawował dobrze, uczył, paciorki mówił i czyścił paznokcie. W związku z tym zmieniono wzór owegoż apraisalu, żeby go do wytycznych dostosować. Zrobiłem to wczoraj - matko jedyna... Ręce opadają. Gdyby ktoś był ciekawy, to linek do dokumentu pt. jak to zrobić jest tutaj. W zakresie czterech domen mamy dostarczyć dowody, ze jesteśmy zorganizowani, naumiani, mili, i ogólnie zajebiści. Zgroza.
Następnie doszło do walki z modułami auto-nauczania. Jak korzystać z komputra, jak nie bullingować kolegów ani, broń Panie, ich nie harassmentować seksualnie, jak nie być rasistą, jak zabezpieczać dane. Szczególnie to ostatnie bardzo mi sie podoba w świetle IE 6.0 używanego przez moją firmę.
O czym przypomniał mi polski bank, nie pozwalajac na zalogowanie.
Na jutro zostało jeszcze audyt. Ogólnie bedzie o tym, które trucizny mniej trują - na podstawie sześciomiesięcznej obserwacji miałem ocenić ilość zarzyganych pacjentów. Ku mojemu całkowitemu niezdumieniu wyszło, że po TIVA’ie zerzygał sie jeden a po gazach dwunastu. Wykonałem kawał solidnej, rzetelnej i nikomu niepotrzebnej roboty. Czuję się tak - hm - komfortowo. Że jednak nasi wielcy w wielkich książkach prawdę piszą.
A potem dwa tygodnie z dala od własnego zakładu.
Zdrowie psychiczne - najważniejsze.
środa, 20 lipca 2011
Jedna banda
Gdyby sie tak poważnie zastanowić, to lekarzowi najbliżej chyba do mechanika samochodowego.
Za wyjątkiem ortopedów - tym bliżej do drwali.
Pośtura, paluch wsadzi - i już udaje, że wie. Wie co dolega, co naprawić - a przede wszystkim ile skasować. Porównanie jednakowoż nie jest tak okrutnie płaskie, jakby się na pierwszy rzut oka zdawało. Rozmyślając głęboko - a filozoficznie - zboczyłem hen, aż do czasów mojego pierwszego samochodu, co to mi go ancestor na słub sprezentował. Był to Ford Fiesta.
Co znowuż technika skojarzeń dowolnych przywołuje na myśl nieco rozochoconego Kota, wrzeszczącego do ponurego Osła: Chodź, amigo!!! Zrobimy sobie fiestę!!! Znajdziemy ci jakąś... kobyłkę...
Starość nie radość.
Wracając do Forda. Byłaż to maszyna urodziwa nad podziw. Primo - złota. Secundo - szyberdach miała. W tertio zawiera się wszytko to co miała niezepsute. A trochę tego było - choć niestety, nie wszystko. Ancestor z rozpędu jakowegoś chyba zapłacił był jeszcze za remont silnika - ponoć po jego rozebraniu pomiędzy tłok a cylinder można było palec(!) wsadzić, stąd ledwie się załapał na szlif C - i zostałem dumnym a szczęśliwym posiadaczem Złotego Szerszenia.
Widzieliście „Skarbonkę” z Hanksem? No właśnie...
Przeciętnie raz w miesiącu byłem w warsztacie. Jeżli nie odpadały koła czy rury to zacierały się tarcze albo tłoczki. W ciągu pierwszego roku wymieniłem chyba wszelkie możliwe części. Szrotowisko na Cyhrli znam jak własną kieszeń. Żeby nie być gołosłownym: tarcze, tłoczki, gaźnik, sprzegło, tylny most, przednie zawieszenie, nawet siedzenia...
Strasznie mnie na dygresje dzisiaj bierze - tym razem z powodu piosenki co to głosiła, że:
Hej na wysokiej Cyhrli
Coś sie tam tirli pirli.
Prosze nie pytać.
Jadąc na tą cholerną Cyhrle miałem okazje rozmawiać z policjantem. Który to zatrzymał mnie nie wiem dlaczego - ale dał mi mandat 200 złotowy (na stare pieniądze to nie był majatek, ale jednak) za brudne tablice. Zaraz po tym jak ja mu powiedziałem, żem jest służba zdrowia, a on mi, że wczoraj na IP zapłacił 1000 PLS - polskie stare - za przyjęcie babci staruszki do szpitala.
Prawo i sprawiedliwość w najczystszej postaci.
Wracając do mojego Forda: miałem cały czas nieodparte wrażenie, ze mój mechanik naprawiając mi jedno - psuł coś innego. Ponieważ nic nie mogłem udowodnić, za namową kumpla przeniosłem sie do podmiejskiego warsztatu, gdzie nie tylko można było pogadać z mechanikiem w czasie naprawy, ale też wypić, a nawet i zakąsić.
I tu dochodzimy do sedna - z doktorami jest tak samo. Nie mówię tu rzecz jasna o zakąszaniu a o wynajdowaniu - o ile nie prokurowaniu - problemów. A skąd myśl tak odkrywcza wpadła mi do łba? Ano, po dwóch tygodniach końkuleje'owania nawet anestezjologiczny łeb zakuty zrozumie, że chyba coś jest nie tak. Korzystając z obecności dochtora od młotów i pił zagadałem grzecznie, czy by mi na nózię nie spojrzał fachowym okiem.
Grzeczny byłem podwójnie, bośmy się łońskiego roku mało nie pozabijali nawzajem w temacie „Cisza czy 100dB heavy metal - wpływ kojących dźwięków na kulturę pracy bloku operacyjnego”.
Żeby wątpliwości nie było - ja metalu nie słucham.
No, chyba, że po bani.
Dużej.
W sumie wiedziałem, że mnie wyśle na rtg, zwane tu eksrejem, alem jakoś tak osowiał, jak mi jednak kazał. Patrzę na ekran - nie trzeba być producentem rakiet, żeby zobaczyć złamaną kość śródstopia. Piątą. Ożeszkurwasz. No i co? zapytałem jak każdy debil, co to oczekuje cudów. Ano nic. Westchnął głęboko i czarno na białym mi napisał: 4 do 6 tygodni bucika ortopedycznego.
Jak się powiedziało a, trzeba potem powiedzieć beeee. Byle nie za głośno. Polazłem do dżipa, coby się poprosić o ów bucik. Pokazałem ładnie zaświadczenie, że nózia złamana, pani w recepcji poparzyła współczująco i zapisała mnie na wizytę - za tydzień.
No i co - nie mam racji? Strach pójść - bo zawsze coś wynajda. A potem zapiszą cię na środę, bo ”Panie, sam Pan widzi, wszystkie kanały zajęte..."
PS. Zapomniałem dodać, że szyberdach był po to, żeby się z niego lała woda na fotel kierowcy. Chyba, że prawie nie padało.
Za wyjątkiem ortopedów - tym bliżej do drwali.
Pośtura, paluch wsadzi - i już udaje, że wie. Wie co dolega, co naprawić - a przede wszystkim ile skasować. Porównanie jednakowoż nie jest tak okrutnie płaskie, jakby się na pierwszy rzut oka zdawało. Rozmyślając głęboko - a filozoficznie - zboczyłem hen, aż do czasów mojego pierwszego samochodu, co to mi go ancestor na słub sprezentował. Był to Ford Fiesta.
Co znowuż technika skojarzeń dowolnych przywołuje na myśl nieco rozochoconego Kota, wrzeszczącego do ponurego Osła: Chodź, amigo!!! Zrobimy sobie fiestę!!! Znajdziemy ci jakąś... kobyłkę...
Starość nie radość.
Wracając do Forda. Byłaż to maszyna urodziwa nad podziw. Primo - złota. Secundo - szyberdach miała. W tertio zawiera się wszytko to co miała niezepsute. A trochę tego było - choć niestety, nie wszystko. Ancestor z rozpędu jakowegoś chyba zapłacił był jeszcze za remont silnika - ponoć po jego rozebraniu pomiędzy tłok a cylinder można było palec(!) wsadzić, stąd ledwie się załapał na szlif C - i zostałem dumnym a szczęśliwym posiadaczem Złotego Szerszenia.
Widzieliście „Skarbonkę” z Hanksem? No właśnie...
Przeciętnie raz w miesiącu byłem w warsztacie. Jeżli nie odpadały koła czy rury to zacierały się tarcze albo tłoczki. W ciągu pierwszego roku wymieniłem chyba wszelkie możliwe części. Szrotowisko na Cyhrli znam jak własną kieszeń. Żeby nie być gołosłownym: tarcze, tłoczki, gaźnik, sprzegło, tylny most, przednie zawieszenie, nawet siedzenia...
Strasznie mnie na dygresje dzisiaj bierze - tym razem z powodu piosenki co to głosiła, że:
Hej na wysokiej Cyhrli
Coś sie tam tirli pirli.
Prosze nie pytać.
Jadąc na tą cholerną Cyhrle miałem okazje rozmawiać z policjantem. Który to zatrzymał mnie nie wiem dlaczego - ale dał mi mandat 200 złotowy (na stare pieniądze to nie był majatek, ale jednak) za brudne tablice. Zaraz po tym jak ja mu powiedziałem, żem jest służba zdrowia, a on mi, że wczoraj na IP zapłacił 1000 PLS - polskie stare - za przyjęcie babci staruszki do szpitala.
Prawo i sprawiedliwość w najczystszej postaci.
Wracając do mojego Forda: miałem cały czas nieodparte wrażenie, ze mój mechanik naprawiając mi jedno - psuł coś innego. Ponieważ nic nie mogłem udowodnić, za namową kumpla przeniosłem sie do podmiejskiego warsztatu, gdzie nie tylko można było pogadać z mechanikiem w czasie naprawy, ale też wypić, a nawet i zakąsić.
I tu dochodzimy do sedna - z doktorami jest tak samo. Nie mówię tu rzecz jasna o zakąszaniu a o wynajdowaniu - o ile nie prokurowaniu - problemów. A skąd myśl tak odkrywcza wpadła mi do łba? Ano, po dwóch tygodniach końkuleje'owania nawet anestezjologiczny łeb zakuty zrozumie, że chyba coś jest nie tak. Korzystając z obecności dochtora od młotów i pił zagadałem grzecznie, czy by mi na nózię nie spojrzał fachowym okiem.
Grzeczny byłem podwójnie, bośmy się łońskiego roku mało nie pozabijali nawzajem w temacie „Cisza czy 100dB heavy metal - wpływ kojących dźwięków na kulturę pracy bloku operacyjnego”.
Żeby wątpliwości nie było - ja metalu nie słucham.
No, chyba, że po bani.
Dużej.
W sumie wiedziałem, że mnie wyśle na rtg, zwane tu eksrejem, alem jakoś tak osowiał, jak mi jednak kazał. Patrzę na ekran - nie trzeba być producentem rakiet, żeby zobaczyć złamaną kość śródstopia. Piątą. Ożeszkurwasz. No i co? zapytałem jak każdy debil, co to oczekuje cudów. Ano nic. Westchnął głęboko i czarno na białym mi napisał: 4 do 6 tygodni bucika ortopedycznego.
Jak się powiedziało a, trzeba potem powiedzieć beeee. Byle nie za głośno. Polazłem do dżipa, coby się poprosić o ów bucik. Pokazałem ładnie zaświadczenie, że nózia złamana, pani w recepcji poparzyła współczująco i zapisała mnie na wizytę - za tydzień.
No i co - nie mam racji? Strach pójść - bo zawsze coś wynajda. A potem zapiszą cię na środę, bo ”Panie, sam Pan widzi, wszystkie kanały zajęte..."
PS. Zapomniałem dodać, że szyberdach był po to, żeby się z niego lała woda na fotel kierowcy. Chyba, że prawie nie padało.
środa, 13 lipca 2011
Wycieczka do Krasnojarska
Niemoc wiosenna mnie dopadła, cy cóś... Literalnie nie chce mi sie chcieć. Do tego po krótkim okresie przestoju zakładzik ruszył pełna parą - i w ciągu trzech dni wyorałem 35 godzin. Próbowałem im nawet wytłumaczyć, co to znaczy Stachanowiec, ale ugrzęzłem gdzieś pomiędzy kopalniami a przodownikami opracy.
Mojego milusińskiego chirurga przenieśli na środy. Dzięki czemu nie zatruwa mi końca tygodnia tylko jego środek. I coś w nim takiego jest, że jak nie on spartoli - to się samosię. Przyszedł młodzian dzielny, co to przepuklinę chciał sobie naprawić. Czasu nie było na zabawki, więc techniką starą dziubłem go czule w okolicy miednicy. Blok zadziałał bardzo dobrze - oprócz wszystkich nerwów zaopatrujących okolicę przepukliny, znieczuliło mu też te od nogi. Po czym dwie godziny po zabiegu wstał, nózię mu zegło i ratując się przed upadkiem urwał coś w nadgarsku biednej Kzysi, co to nieopodal stała. W sumie spędził z nami 10 godzin, co jak na diabetyka bez tabletek stanowi całkiem ciekawy wynik. W dodatku cukier miał 12,5 - muszę sobie porozmawiać z preassessmentem za pomoca niebieskich kart, bo mnie towarzystwo zaczyna wkurwiać. Niby mówię, powietrze się wydobywa z dzioba, nawet dźwięki słysze - i nic się nie dzieje. Mam wrażenie, jakby na dole siedziały panie sklepowe - bez obrazy. Ja się na sprzedawaniu nie znam.
Do tego trzynasty - więc jedna się zbudziła uśmiechnięta, ale kilkanaście minut później wyła jak potepiona, do tego ten blok zupełnie nieprawdopodobny - gdzie ja mu te cholerną igłę wbiłem, w kanał???; choć wtedy miałby obie nóżki bardziej. A teraz kanalarz nie może skończyć listy. Znowuż wyjde Bóg raczy wiedzieć o której. Ech...
Na egzamin na członak parti przyjechał z dalekiej rubieży do Moskwy dzielny maładiec. Szczerość mu z twarzy biła, więc przewodniczący, by sprawy nie przedłużać, zapytał, kto też wisi za nimi na portrecie. Maładiec popatrzył na Lenina i usmiechnął się jedynie kręcąc głową. Zdumiony przewodniczący wskazał kolejno Marksa i Engelsa - i również nie dotrzymał nic ponad niesmiały usmiech i wzniesienie brwi. W końcu odchylił sie na krześle i z niedowierzaniem zapytał:
- Towarzyszu, a skąd wyście się tu wzięli?
- Z Krasnojarska!
Na to zza pleców przewodniczącego doszło głebokie westchniecie jednego z członków komitetu:
- A jebnąć tym wszystkim i jechać do Krasnojarska...
Mojego milusińskiego chirurga przenieśli na środy. Dzięki czemu nie zatruwa mi końca tygodnia tylko jego środek. I coś w nim takiego jest, że jak nie on spartoli - to się samosię. Przyszedł młodzian dzielny, co to przepuklinę chciał sobie naprawić. Czasu nie było na zabawki, więc techniką starą dziubłem go czule w okolicy miednicy. Blok zadziałał bardzo dobrze - oprócz wszystkich nerwów zaopatrujących okolicę przepukliny, znieczuliło mu też te od nogi. Po czym dwie godziny po zabiegu wstał, nózię mu zegło i ratując się przed upadkiem urwał coś w nadgarsku biednej Kzysi, co to nieopodal stała. W sumie spędził z nami 10 godzin, co jak na diabetyka bez tabletek stanowi całkiem ciekawy wynik. W dodatku cukier miał 12,5 - muszę sobie porozmawiać z preassessmentem za pomoca niebieskich kart, bo mnie towarzystwo zaczyna wkurwiać. Niby mówię, powietrze się wydobywa z dzioba, nawet dźwięki słysze - i nic się nie dzieje. Mam wrażenie, jakby na dole siedziały panie sklepowe - bez obrazy. Ja się na sprzedawaniu nie znam.
Do tego trzynasty - więc jedna się zbudziła uśmiechnięta, ale kilkanaście minut później wyła jak potepiona, do tego ten blok zupełnie nieprawdopodobny - gdzie ja mu te cholerną igłę wbiłem, w kanał???; choć wtedy miałby obie nóżki bardziej. A teraz kanalarz nie może skończyć listy. Znowuż wyjde Bóg raczy wiedzieć o której. Ech...
Na egzamin na członak parti przyjechał z dalekiej rubieży do Moskwy dzielny maładiec. Szczerość mu z twarzy biła, więc przewodniczący, by sprawy nie przedłużać, zapytał, kto też wisi za nimi na portrecie. Maładiec popatrzył na Lenina i usmiechnął się jedynie kręcąc głową. Zdumiony przewodniczący wskazał kolejno Marksa i Engelsa - i również nie dotrzymał nic ponad niesmiały usmiech i wzniesienie brwi. W końcu odchylił sie na krześle i z niedowierzaniem zapytał:
- Towarzyszu, a skąd wyście się tu wzięli?
- Z Krasnojarska!
Na to zza pleców przewodniczącego doszło głebokie westchniecie jednego z członków komitetu:
- A jebnąć tym wszystkim i jechać do Krasnojarska...
czwartek, 7 lipca 2011
Historia niebieskiej ciżemki
Dawno, dawno temu, pojechałem do Romów swoją karetką. Gdzieś to opisałem w Historiach Woźnicy. Gdyby ktoś nie pamiętał - miła, sielska atmosfera na klatce schodowej, głęboki półmrok walczył o lepsze z lodową zjeżdżalnią i w ostatecznym rozrachunku straciłem czujność. Sanitariusz, z którym współpracowałem, nie pozwolił mi kląć za bardzo, zapakował złamaną nogę w opatrunek i zawiózł na prześwietlenie.
Do tej pory się zastanawiam po co komu zjeżdżalnia na klatce. I nawet mam pewne podejrzenia, jakiego płynu użyto na budulec.
Potem pojechałem do Egiptu. Ancestor sie poczuł coby mnie ratować od alkoholizmu pocieszycielskiego i wywiózł do wód. Słonych wód Morza Czerwonego.
Z tym jest tak samo jak z klasyfikacją kierowców: każdy kto jeżdzi wolniej od nas, to dupa, a ci, co nas wyprzedzają, to nieodpowiedzialni debile.
Dalszą cześci też juz opisałem - wpierniczony niemożnością nurkowania w gipsie, za pomocą przewidująco zabranego sekatora ogrodniczego rozprułem gipsik, podpisałem formularz, żem jest zdrowy - i wykonałem plan pieciu dni nurkowych. Pomógł w tym koniak ancestora - jeden z kilkunastu - i wycofany z obrotu Vioxx. Ponoć zwiększać miał ryzyko choroby niedokrwiennej serca, jak to COX2 mają wpisane w mechanizm - ale siłę i czas dziłania miał nieziemską.
Od tej pory nózia potrafi przypomnieć sobie w najmniej oczekiwanym momencie.
Szczerze powiedziawszy każdy moment jest nieodpowiedni, toż niezależnie czy kto śpi czy sex uprawia nie spodziewa się, że go nagle coś zacznienapie bardzo boleć.
Umówiłem się z Grubym. Któren to koniecznie chciał przetestować na mnie nowy serwis oraz forehand. Trochę mu to byłem winien: dwa tygodnie wcześniej dostał baty a w kolejnym tygodniu wywalili nas z kortu gdy był w połowie drogi do skutecznego rewanżu. Z drugiej strony sam sobie był winien, bo źle kort zarezerwował; okazało się, że nie tylko mi się myli saturdaj z sundajem.
Najpierw spuścił mi łomot 6:1 w pierwszym secie, co było początkiem nieszczęścia. Czynnikiem drugim była narastającafrsutracja wkurwienie, bo mi piłki latały gdzie chciały a nie, gdziem ja chciał. I w końcu, gdzieś w połowie drugiego seta, osiągnałem stan wrzenia. Ruszyłem do cross-courta’a, a ten zagrał po linii - adrenalina wyzwoliła mi z mięśni udar przewyższający wytrzymałość narządu ruchu, piętą dotknąłem kolana i z okrzykiem „FUUUUCK!!!” wylądowałem na ziemi.
Zupełnie nie pojmuje, skąd mi się wzieło angielskie przekleństwo... Klne jak szewc - ale zazwyczaj w języku rodzimym...
Cztery korty staneły w jednym momencie i zaległa pin-drop cisza. Taka, wiecie, ze Szreka, zaraz przed tym, nim pierdolnął ptaszek w betonowy daszek. Podniosłem grzecznie rączke do góry, wypiszczałem pokornie sorrrrryyyy... i obiecałem Grubemu, że mi zaraz przejdzie.
Nie przeszło.
Wieczorem myslałem że sobię noge odgryzę, na drugi dzień cały bok stopy zrobił mi się fioletowy, na trzeci sfioletowiały mi palce. Nie, nie wszystkie - trzy środkowe. No, żeby mi buty farbowały??? Zdrowy rozsądek przywrócił ASP, przypominając, że buty mam białe. Z seledynowym szlaczkiem. Wiec na niebiesko - nijak.
Z pewnym niepokojem oglądałem się w lustrze czy mi jeszcze co, nie daj Bóg, nie sinieje ale, Chwalić Pana, na poziomie stopy stanęło.
W końcu wszystko spuchło ładnie i z dziarskiego marszu spaślaka przerzuciłem się na dzielne kuśtykanie ofiary sportu. Ale, jak to wiadomo od dawien dawna: what doesn’t kill you, makes you stronger. I w tejże sile upatruję dzisiejszej poprawy.
Kuśtykam o niebo szybciej.
Do tej pory się zastanawiam po co komu zjeżdżalnia na klatce. I nawet mam pewne podejrzenia, jakiego płynu użyto na budulec.
Potem pojechałem do Egiptu. Ancestor sie poczuł coby mnie ratować od alkoholizmu pocieszycielskiego i wywiózł do wód. Słonych wód Morza Czerwonego.
Z tym jest tak samo jak z klasyfikacją kierowców: każdy kto jeżdzi wolniej od nas, to dupa, a ci, co nas wyprzedzają, to nieodpowiedzialni debile.
Dalszą cześci też juz opisałem - wpierniczony niemożnością nurkowania w gipsie, za pomocą przewidująco zabranego sekatora ogrodniczego rozprułem gipsik, podpisałem formularz, żem jest zdrowy - i wykonałem plan pieciu dni nurkowych. Pomógł w tym koniak ancestora - jeden z kilkunastu - i wycofany z obrotu Vioxx. Ponoć zwiększać miał ryzyko choroby niedokrwiennej serca, jak to COX2 mają wpisane w mechanizm - ale siłę i czas dziłania miał nieziemską.
Od tej pory nózia potrafi przypomnieć sobie w najmniej oczekiwanym momencie.
Szczerze powiedziawszy każdy moment jest nieodpowiedni, toż niezależnie czy kto śpi czy sex uprawia nie spodziewa się, że go nagle coś zacznie
Umówiłem się z Grubym. Któren to koniecznie chciał przetestować na mnie nowy serwis oraz forehand. Trochę mu to byłem winien: dwa tygodnie wcześniej dostał baty a w kolejnym tygodniu wywalili nas z kortu gdy był w połowie drogi do skutecznego rewanżu. Z drugiej strony sam sobie był winien, bo źle kort zarezerwował; okazało się, że nie tylko mi się myli saturdaj z sundajem.
Najpierw spuścił mi łomot 6:1 w pierwszym secie, co było początkiem nieszczęścia. Czynnikiem drugim była narastająca
Zupełnie nie pojmuje, skąd mi się wzieło angielskie przekleństwo... Klne jak szewc - ale zazwyczaj w języku rodzimym...
Cztery korty staneły w jednym momencie i zaległa pin-drop cisza. Taka, wiecie, ze Szreka, zaraz przed tym, nim pierdolnął ptaszek w betonowy daszek. Podniosłem grzecznie rączke do góry, wypiszczałem pokornie sorrrrryyyy... i obiecałem Grubemu, że mi zaraz przejdzie.
Nie przeszło.
Wieczorem myslałem że sobię noge odgryzę, na drugi dzień cały bok stopy zrobił mi się fioletowy, na trzeci sfioletowiały mi palce. Nie, nie wszystkie - trzy środkowe. No, żeby mi buty farbowały??? Zdrowy rozsądek przywrócił ASP, przypominając, że buty mam białe. Z seledynowym szlaczkiem. Wiec na niebiesko - nijak.
Z pewnym niepokojem oglądałem się w lustrze czy mi jeszcze co, nie daj Bóg, nie sinieje ale, Chwalić Pana, na poziomie stopy stanęło.
W końcu wszystko spuchło ładnie i z dziarskiego marszu spaślaka przerzuciłem się na dzielne kuśtykanie ofiary sportu. Ale, jak to wiadomo od dawien dawna: what doesn’t kill you, makes you stronger. I w tejże sile upatruję dzisiejszej poprawy.
Kuśtykam o niebo szybciej.
poniedziałek, 4 lipca 2011
1408
Horrorów nie lubię. Chyba mam wystarczającą ilość stresów w życiu. Podatki, rachunki, konta, karty kredytowe. Na co komu duchy??!? Ale ten film chciałem oglądnąć dla Cusacka i Samuela Jacksona. I pewnej rozbiegówki, którą widziałem kilka lat temu w kinie. ASP jednakowoż na horror wziąć się nie dał, potem film znikł z półek - aż zupełnym przypadkiem zgadałem się z Dzidziem Starszym. Który dzisiaj zobaczył na wystawie pudełeczko z filmem i go zakupił.
Popkorn (nie ma uproś) został wyprażony w mikrofali, miejsca w pierwszym rzędzie zostały zajęte i zaczęliśmy. Pomaluśku robiło się strasznie, ale jakoś tak nie przeraźliwie. Prawdę powiedziawszy, oglądnąłem Obcego mając lat może 12? i przez długi czas toczyłem ze sobą ciężkie boje chodząc do piwnicy po ziemniaki - startując z tego poziomu, ciężko się zestresować przy 1408.
Historia pokoju hotelowego, który zabija swoich gości. Ma na sumieniu 56 niewyjaśnionych zgonów - poczynając od tak prozaicznych przyczyn, jak skok z okna a kończąc na utopieniu się w zupie z krewetek. Cusack żyje z książek o duchach. Jeździ po Stanach i odwiedza pokoje, w których straszy. Hotel "Dolphin" z jego całkiem przyzwoitym wynikiem ukatrupionych klientów musi stanowić coś w rodzaju Świętego Graala dla pisarza zajmującego się nawiedzonymi duchami. Że w nim zamieszka - z góry wiadomo. Z niepokojem śledziłem rozwój wypadków - czy wygrają zabobony, czy zimny cynizm Cusacka.
Film się skończył - i wyraziłem swoje rozczarowanie. To o czym do cholery poeta chciał nam powiedzieć? Są w końcu na świecie te duchy - czy ich nie ma? I tu mój Dzidź obrócił się do mnie z otwarta żuchwą, twierdząc, że oglądał całkowicie inne zakończenie... Chwila grzebania w necie - i okazało się, że wersja kinowa zapina wszystko ładną klamrą, kończąc opowieść, by w ostatnich sekundach wywrócić na nice nasze poczucie realności. Natomiast wersja reżyserska - stawiam lody każdemu, kto - jak to mówi mój Dzidź - zajarzył zajawkę.
Polecam, ale jednakowoż w wersji kinowej. Unikałbym jak ostatniej zarazy directors cut.
Baliście się na "Płonącym Wieżowcu"?
Krzyczeliście na "Trzęsieniu Ziemi"?
TO ZESRACIE SIĘ ZE STRACHU NA "OTO ARMAGEDDON"!!!
A przynajmniej takie tłumaczenie miałem kiedyś do Kentucky Fried Movie. Może ktoś to jeszcze pamięta?
Popkorn (nie ma uproś) został wyprażony w mikrofali, miejsca w pierwszym rzędzie zostały zajęte i zaczęliśmy. Pomaluśku robiło się strasznie, ale jakoś tak nie przeraźliwie. Prawdę powiedziawszy, oglądnąłem Obcego mając lat może 12? i przez długi czas toczyłem ze sobą ciężkie boje chodząc do piwnicy po ziemniaki - startując z tego poziomu, ciężko się zestresować przy 1408.
Historia pokoju hotelowego, który zabija swoich gości. Ma na sumieniu 56 niewyjaśnionych zgonów - poczynając od tak prozaicznych przyczyn, jak skok z okna a kończąc na utopieniu się w zupie z krewetek. Cusack żyje z książek o duchach. Jeździ po Stanach i odwiedza pokoje, w których straszy. Hotel "Dolphin" z jego całkiem przyzwoitym wynikiem ukatrupionych klientów musi stanowić coś w rodzaju Świętego Graala dla pisarza zajmującego się nawiedzonymi duchami. Że w nim zamieszka - z góry wiadomo. Z niepokojem śledziłem rozwój wypadków - czy wygrają zabobony, czy zimny cynizm Cusacka.
Film się skończył - i wyraziłem swoje rozczarowanie. To o czym do cholery poeta chciał nam powiedzieć? Są w końcu na świecie te duchy - czy ich nie ma? I tu mój Dzidź obrócił się do mnie z otwarta żuchwą, twierdząc, że oglądał całkowicie inne zakończenie... Chwila grzebania w necie - i okazało się, że wersja kinowa zapina wszystko ładną klamrą, kończąc opowieść, by w ostatnich sekundach wywrócić na nice nasze poczucie realności. Natomiast wersja reżyserska - stawiam lody każdemu, kto - jak to mówi mój Dzidź - zajarzył zajawkę.
Polecam, ale jednakowoż w wersji kinowej. Unikałbym jak ostatniej zarazy directors cut.
Krzyczeliście na "Trzęsieniu Ziemi"?
TO ZESRACIE SIĘ ZE STRACHU NA "OTO ARMAGEDDON"!!!
A przynajmniej takie tłumaczenie miałem kiedyś do Kentucky Fried Movie. Może ktoś to jeszcze pamięta?
czwartek, 30 czerwca 2011
Morderstwo z piecykiem w tle
Jakoś tak podczas pisania ostatniej dykteryjki wekowej przed oczami stanął mi Lublin i mój rok pierwszy na Akademii Medycznej. Za jasną cholere nie wiem , czemu akurat ten moment...
Nie pamiętam już, jak poznałem się z moim współlokatorem. Na potrzeby tego opowiadania nazwiemy go... - niech będzie Markiem. Podejrzewam, że przypadkiem zgadaliśmy się w temacie wynajęcia lokum. Od słowa do słowa ruszyliśmy na miasto i po krótkich poszukiwaniach wynajęlismy poddasze gdzieś przy Kraśnickich, kawałek za skocznią. Co jest najciekawsze, przypadkowe spotkanie zaowocowało przyjaźnią na długi czas i dwuletnim wspólnym mieszkaniem.
Nasza gospodyni była kobietą dobrą, miłującą pokój, wymierające gatunki i pieniądze. Wieczorami wymagała jedynie, by jej śpiewów nie urządzać - szczególnie solo na dwa głosy (o tym może kiedy bądź indziej) - i nie nadużywać ciepłej wody. Bo gaz drogi i płacic trzeba. Ponieważ doszła do perfekcji w ustawianiu takiego poziomu zapłonu junkersa, że sama ową ciepłą wodę miała a my już nie, więc, by nie drażnić lwa, wypracowaliśmy szczególny sposób kapieli. Woda 10 sekund - raz! Nastepnie mydlenie, szorowanie, mycie łba i! - woda 20 sekund drugi raz. Zazwyczaj wystarczało na dwie kąpiele, choć czasem drugi w kolejce musiał się nieco pohartować.
I żyli byśmy sobie zgodnie do sądnego dnia, gdyby pewnego razu do poddasza obok nie wprowadził się artysta z teatru. Teatr chyba był teatrem lalek, ale mniejsza. Od razu można było poczuć, że kultura zawitała pod strzechy. Żadnych limitów nie uznawał, więc ciepłej wody bardzo szybko zaczęło brakować. Nauczyliśmy się, że należy wziąc kąpiel, zanim rzeczony artysta wyczerpie, przynane nam hojna reką gospodyni, zasoby. Aż pewnego razu...
- Abi, wykapałeś się?
- A co?
- No bo ja już, a artysta właśnie idzie z przystanku...
Nie tracąc czasu na przekleństwa rzuciłem sie do łazienki. Sekwencja 10 sekund- mydło- szmpon- 20 sekund i świeży jak wiosenna sałata wylazłem z wanny.
- Dzięki... Starsznie nie lubię głowy myć w zimnej, potem mi jakoś tak trzeszczy w mózgu...
- Nie ma sprawy - uśmiechnął się, pogrążony w Bochenku, Marek.
Nie przeszkadzając mu więcej, sam złapałem cholerne tomiszcze i zaczałem wbijać w łeb zupełnie niezrozumiałe nazwy. W powietrzu zawirowały zaklęcia anatoma trzeciej klasy: ...fissura... impresio... incisura... Zza ściany doszedł nas bezstresowy trzask drzwi a nastepnie szum ciurkiem lejącej się wody. Po chwili nudny nieco krajobraz urozmaiciło solo na dwa głosy.
- Kurwasz-maciarz... - rzuciłem zaklecie stożka ciszy i wepchałem (uwaga! - regionalizm to jest z mojej wsi. Wiem, że wepchnąłem - ale ja akuratnie sobie wepchałem. Thank you for your attention) w uszy stoppery. Widząc nieco napiętą platyzmę Marka bez słowa rzuciłem drugą parą w jego stronę. Zaległa miła cisza, pogrążyłem się w szumie krwi, Bochenku i dźwiękach lejącej sie wody - to już gdzieś na trzecim planie.
Nagle rozległ sie wrzask. Ale nie jakiś tam sobie wrzask - był to dźwięk ścinający krew w żyłach, prostujący mózg, podrywający do walki o życie i honor mordowanej kobiety. Adrenalina wypchnęła (tutaj akuratnie nawet na mojej wsi nie mówiło sie „wypchła”) mi stoppery z uszu. Drzwi otwarły się z hukiem i nasza Gospodyni, niech jej Bozia da sto piećdziesiąt lat życia i dwa zęby aż do śmierci, wpadła do naszego pokoju. Blada jak ściana zatoczyła się z wdziekiem, zatrzasneła drzwi i schowała się za naszymi plecami. Drżąc z napięcia, przygotowalismy się do walki - ja uzbrojony w szklankę z herbatą, Marek w Bochenka. Po chwili drzwi otworzyły się raz jeszcze - tym razem z gracją - i na progu stanął goły, prawie że jak święty turecki, nasz artysta, dzierżąc szczotkę jak berło. Prawie, gdyby nie gruba warstwa piany tu i ówdzie. Ale tak po prawdzie, to ówdzie raczej wcale nie.
- Prosze się nie kłopotać - rzekł z uśmiechem do gospodyni - Niech nic Pani nie zmienia w piecyku, dokończę kapieli na dole.
Po czym pokazał zgrabne posladki i kapiąc pianą na prawo i lewo, pomaszerował z powrotem do jej łazienki dokończyć ablucji. Pogwizdując przy tym w takt kłapania mokrymi stopami po schodach.
Nasz artysta wyemigrował wkrótce - widać jego pośladki nie spodobały się naszej Dobrodziejce. A może ówdzie zaważyło? Któż wiedzieć może.Na nas natomiast spłynęło, w ramach podziękowania za uratowanie zycia, błogosławieństwo ciepłej wody.
Od tego czasu mogliśmy się kąpać w systemie 20 - 20.
Nie pamiętam już, jak poznałem się z moim współlokatorem. Na potrzeby tego opowiadania nazwiemy go... - niech będzie Markiem. Podejrzewam, że przypadkiem zgadaliśmy się w temacie wynajęcia lokum. Od słowa do słowa ruszyliśmy na miasto i po krótkich poszukiwaniach wynajęlismy poddasze gdzieś przy Kraśnickich, kawałek za skocznią. Co jest najciekawsze, przypadkowe spotkanie zaowocowało przyjaźnią na długi czas i dwuletnim wspólnym mieszkaniem.
Nasza gospodyni była kobietą dobrą, miłującą pokój, wymierające gatunki i pieniądze. Wieczorami wymagała jedynie, by jej śpiewów nie urządzać - szczególnie solo na dwa głosy (o tym może kiedy bądź indziej) - i nie nadużywać ciepłej wody. Bo gaz drogi i płacic trzeba. Ponieważ doszła do perfekcji w ustawianiu takiego poziomu zapłonu junkersa, że sama ową ciepłą wodę miała a my już nie, więc, by nie drażnić lwa, wypracowaliśmy szczególny sposób kapieli. Woda 10 sekund - raz! Nastepnie mydlenie, szorowanie, mycie łba i! - woda 20 sekund drugi raz. Zazwyczaj wystarczało na dwie kąpiele, choć czasem drugi w kolejce musiał się nieco pohartować.
I żyli byśmy sobie zgodnie do sądnego dnia, gdyby pewnego razu do poddasza obok nie wprowadził się artysta z teatru. Teatr chyba był teatrem lalek, ale mniejsza. Od razu można było poczuć, że kultura zawitała pod strzechy. Żadnych limitów nie uznawał, więc ciepłej wody bardzo szybko zaczęło brakować. Nauczyliśmy się, że należy wziąc kąpiel, zanim rzeczony artysta wyczerpie, przynane nam hojna reką gospodyni, zasoby. Aż pewnego razu...
- Abi, wykapałeś się?
- A co?
- No bo ja już, a artysta właśnie idzie z przystanku...
Nie tracąc czasu na przekleństwa rzuciłem sie do łazienki. Sekwencja 10 sekund- mydło- szmpon- 20 sekund i świeży jak wiosenna sałata wylazłem z wanny.
- Dzięki... Starsznie nie lubię głowy myć w zimnej, potem mi jakoś tak trzeszczy w mózgu...
- Nie ma sprawy - uśmiechnął się, pogrążony w Bochenku, Marek.
Nie przeszkadzając mu więcej, sam złapałem cholerne tomiszcze i zaczałem wbijać w łeb zupełnie niezrozumiałe nazwy. W powietrzu zawirowały zaklęcia anatoma trzeciej klasy: ...fissura... impresio... incisura... Zza ściany doszedł nas bezstresowy trzask drzwi a nastepnie szum ciurkiem lejącej się wody. Po chwili nudny nieco krajobraz urozmaiciło solo na dwa głosy.
- Kurwasz-maciarz... - rzuciłem zaklecie stożka ciszy i wepchałem (uwaga! - regionalizm to jest z mojej wsi. Wiem, że wepchnąłem - ale ja akuratnie sobie wepchałem. Thank you for your attention) w uszy stoppery. Widząc nieco napiętą platyzmę Marka bez słowa rzuciłem drugą parą w jego stronę. Zaległa miła cisza, pogrążyłem się w szumie krwi, Bochenku i dźwiękach lejącej sie wody - to już gdzieś na trzecim planie.
Nagle rozległ sie wrzask. Ale nie jakiś tam sobie wrzask - był to dźwięk ścinający krew w żyłach, prostujący mózg, podrywający do walki o życie i honor mordowanej kobiety. Adrenalina wypchnęła (tutaj akuratnie nawet na mojej wsi nie mówiło sie „wypchła”) mi stoppery z uszu. Drzwi otwarły się z hukiem i nasza Gospodyni, niech jej Bozia da sto piećdziesiąt lat życia i dwa zęby aż do śmierci, wpadła do naszego pokoju. Blada jak ściana zatoczyła się z wdziekiem, zatrzasneła drzwi i schowała się za naszymi plecami. Drżąc z napięcia, przygotowalismy się do walki - ja uzbrojony w szklankę z herbatą, Marek w Bochenka. Po chwili drzwi otworzyły się raz jeszcze - tym razem z gracją - i na progu stanął goły, prawie że jak święty turecki, nasz artysta, dzierżąc szczotkę jak berło. Prawie, gdyby nie gruba warstwa piany tu i ówdzie. Ale tak po prawdzie, to ówdzie raczej wcale nie.
- Prosze się nie kłopotać - rzekł z uśmiechem do gospodyni - Niech nic Pani nie zmienia w piecyku, dokończę kapieli na dole.
Po czym pokazał zgrabne posladki i kapiąc pianą na prawo i lewo, pomaszerował z powrotem do jej łazienki dokończyć ablucji. Pogwizdując przy tym w takt kłapania mokrymi stopami po schodach.
Nasz artysta wyemigrował wkrótce - widać jego pośladki nie spodobały się naszej Dobrodziejce. A może ówdzie zaważyło? Któż wiedzieć może.Na nas natomiast spłynęło, w ramach podziękowania za uratowanie zycia, błogosławieństwo ciepłej wody.
Od tego czasu mogliśmy się kąpać w systemie 20 - 20.
środa, 29 czerwca 2011
Leniwce wszystkich krajów
Natchniony fenomenalną grą Kubota polazłem zmienić sobie naciąg w rakiecie. Co prawda w mojej sytuacji nie zmienia to nic - ale zawsze człowiek sie lepiej czuje, wiedząc, ze w jego rakiecie drzemie moc. Od owej mocy łupie mnie w krzyżach oraz w barku. Ten ostatni za sprawą nowego serwisu. Sprokurował mi go Phil, po sumiennym oglądnięciu mojego, wypracowanego w pocie czoła. I znowuż cały pot zdał sie butom - bardzo ładnie zawiązanym. Zmienił mi ustawienie stóp, pozycję, ruch rakiety, wysokośc i pozycje piłki - słowem, znowuż mam ochote poleźć do poprzednika i zapytać, za co brał przez rok pieniądze. Zaraza z nimi. W sobote idę obić Grubego - pewnikiem sie nie uda, jednak bez serwisu wygrac nie da rady, ale przynajmniej się bedę starał. Gdyby jeszcze nie ten cholerny kręgosłup...
Czerwiec nastał, a z nim jakieś takieś - letnie rozprężenie. Ludzie pojechali na urlopy, operować nie ma kogo, wszystkim tylko w głowie fiu-bździu i sex. Czemu chyba należy przypisać zwiększona ilość operacji wykonywanej zwyczajowo przez panów w Jukeju po spłodzeniu wymaganej ilości nowych poddanych Królowej. Dzisiaj wymniszyło sie pięciu. I sami rdzenni. A napływowego ani jednego. Co po dodaniu do zdecydowanej przewagi napływowych od rdzennych w napływających grozi zagładą białej rasy na wyspach jeszcze w tym stuleciu. Ot, pod koniec wieku ostatnich zamknie sie w rezerwacie i po sprawie.
Z racji krótkiej listy trzeba było zawalczyć o wolne popołudnie. Które to może sie opóźnić znacznie, gdy ostatnie dwa zabiegi są w znieczuleniu ogólnym... Ale od czegóż Zdolny Anestezjolog? Wykorzystując wszystkie znane mi słowa straszne i przerażające, nakresliłem ze swadą ryzyko - i pacjenci natychmiast ujrzeli w unelu światełko, zwące się znieczuleniem miejscowym.
Baba z wozu...
Co prawda kanalarz będzie robił cystoskopię - i zażyczył sobie profilaktycznie Meropenem (WTF??!?) - alem machnął reka. Świata nie zbawię. Chce dawać, niech daje.
Po południu idziemy biegać, trenować i ogólnie coś robić - bo niechciejstwo tegoroczne przekracza wszelkie wyobrażalne granice. Już mi słabo...
Czerwiec nastał, a z nim jakieś takieś - letnie rozprężenie. Ludzie pojechali na urlopy, operować nie ma kogo, wszystkim tylko w głowie fiu-bździu i sex. Czemu chyba należy przypisać zwiększona ilość operacji wykonywanej zwyczajowo przez panów w Jukeju po spłodzeniu wymaganej ilości nowych poddanych Królowej. Dzisiaj wymniszyło sie pięciu. I sami rdzenni. A napływowego ani jednego. Co po dodaniu do zdecydowanej przewagi napływowych od rdzennych w napływających grozi zagładą białej rasy na wyspach jeszcze w tym stuleciu. Ot, pod koniec wieku ostatnich zamknie sie w rezerwacie i po sprawie.
Z racji krótkiej listy trzeba było zawalczyć o wolne popołudnie. Które to może sie opóźnić znacznie, gdy ostatnie dwa zabiegi są w znieczuleniu ogólnym... Ale od czegóż Zdolny Anestezjolog? Wykorzystując wszystkie znane mi słowa straszne i przerażające, nakresliłem ze swadą ryzyko - i pacjenci natychmiast ujrzeli w unelu światełko, zwące się znieczuleniem miejscowym.
Baba z wozu...
Co prawda kanalarz będzie robił cystoskopię - i zażyczył sobie profilaktycznie Meropenem (WTF??!?) - alem machnął reka. Świata nie zbawię. Chce dawać, niech daje.
Po południu idziemy biegać, trenować i ogólnie coś robić - bo niechciejstwo tegoroczne przekracza wszelkie wyobrażalne granice. Już mi słabo...
wtorek, 28 czerwca 2011
Anatomia meduzy
Że najlepiej być pięknym, młodym i zdrowym - nie trzeba przekonywać nikogo. Malkonteci bedą się co prawda zżymać, czemu do tej Świętej Trójcy nie dołączono bogactwa, ale jak wiadomo Trójca to Trójca. Boch trojcu liubit, a cztery przypisane jest do stolika brydżowego i karocy.
Historia zaczeła sie jakieś - niech zgadnę - piętnaście lat temu. Przed wyjazdem na wakacje - a jeździlismy wtedy natychmiast po pracy, w piatek, żeby pierwszy dzień urlopu spędzić na plaży - zamarzyły mi się patrzałki. Ot, w dzień niby nic, ale w nocy dobrze jest jednak coś widzieć. Kupiłem sobie bryle w oprawkach a’la Bond lat ’70 i pojechaliśmy.
Ten pomysł z jeżdżeniem na noc kończył się standardowo - po dojechaniu na miejsce zazwczaj nastepowało rozpakowanie, bania i spanie do nastepnego rana. Co, po uwzględnieniu karimatki na kamienistej plazy, dawało całkiem ciekawe lumbago.
Chorobe lokomocyjna mam. Chyba że prowadzę. To wtedy nie. Chyba, że w nowych okularach. To wtedy zdecydowanie tak... Z pawim na zębach i przedziwnym wrażeniem, że na tym świecie nie ma nic za darmo, dojechałem do celu. Łomatko.
Kolejne bryle sprokurował mi optyk północnoirlandzki. W zasadzie mogłem czytać gazetę z 20 metrów - ale coś było nie tak, bo cały czas miałem wrażenie, że widze podwójnie. Polazłem do optyka, ten sprawdził wszystko raz jeszcze i zaordynował, że musze się przyzwyczaić. I faktycznie - miał rację. Po kilku miesiącach noszenia bryli dziwne wrażenie widzenia podwójnego znikło, za to pojawiło sie kiedy ich nie nosiłem.
Nie potrafię tego opisać - to nie było widzenie podwójne, a jedynie wrażenie, że każde oko działa oddzielnie...
Z niewiadomych zupełnie mi przyczyn - ASP twierdzi, że to ordynarne lenistwo jest, i skłonnym przyznac jej rację - chodziłem w tym cholerstwie przez trzy lata. I w końcu pomyslałem sobie - a za jakie grzechy? Chcę mieć znowu mechanikę optyki ustawioną tak, jak być powinna. A nie nosić jakieś cholerne zyzulce, co to jedno oko na Maroko. I wymysliłem, ze spróbuję założyć kontakty.
Optyk 50 funciszów wziął jak swoje i sprokurował mi takie małe meduzy do użytku wielokrotnego. Pomaluśku wszytko zaczęło wracać do normy. Widzę jakby bardziej pojedynczo, w dodatku lepiej mi się gra w tenisa bez bryli na nosie. Ale poranki - niech to zaraza. Albo kłuje - albo uwiera. Com mógł tom wytrzymał a potem wsadzałem meduzy do pudełeczka.
No i (wiem, wiem) pewnego pięknego poranka postanowiłem być twardy. Kłuje - to kłuje. Miliony ludzi noszą, to znaczy że ja też mogę. Nie ma uproś. Walcząc z chęcia wydłubania sobie prawego oka przechodziłem dzień cały. Bite 16 godzin. Pod koniec miałem wrażenie, że nie mogę zamknać powieki, bo coś o nią zahacza. Ale - kto da radę jak nie my! I ściagając wieczorem to cholerstwo, poczułem taką dziwną chęć popatrzenia na soczewke pod światło...
Nie, nie było na niej żadnych paprochów. Założyłem ją wywróconą na lewą stronę.
Taak. Nindża musi twarda być.
Historia zaczeła sie jakieś - niech zgadnę - piętnaście lat temu. Przed wyjazdem na wakacje - a jeździlismy wtedy natychmiast po pracy, w piatek, żeby pierwszy dzień urlopu spędzić na plaży - zamarzyły mi się patrzałki. Ot, w dzień niby nic, ale w nocy dobrze jest jednak coś widzieć. Kupiłem sobie bryle w oprawkach a’la Bond lat ’70 i pojechaliśmy.
Ten pomysł z jeżdżeniem na noc kończył się standardowo - po dojechaniu na miejsce zazwczaj nastepowało rozpakowanie, bania i spanie do nastepnego rana. Co, po uwzględnieniu karimatki na kamienistej plazy, dawało całkiem ciekawe lumbago.
Chorobe lokomocyjna mam. Chyba że prowadzę. To wtedy nie. Chyba, że w nowych okularach. To wtedy zdecydowanie tak... Z pawim na zębach i przedziwnym wrażeniem, że na tym świecie nie ma nic za darmo, dojechałem do celu. Łomatko.
Kolejne bryle sprokurował mi optyk północnoirlandzki. W zasadzie mogłem czytać gazetę z 20 metrów - ale coś było nie tak, bo cały czas miałem wrażenie, że widze podwójnie. Polazłem do optyka, ten sprawdził wszystko raz jeszcze i zaordynował, że musze się przyzwyczaić. I faktycznie - miał rację. Po kilku miesiącach noszenia bryli dziwne wrażenie widzenia podwójnego znikło, za to pojawiło sie kiedy ich nie nosiłem.
Nie potrafię tego opisać - to nie było widzenie podwójne, a jedynie wrażenie, że każde oko działa oddzielnie...
Z niewiadomych zupełnie mi przyczyn - ASP twierdzi, że to ordynarne lenistwo jest, i skłonnym przyznac jej rację - chodziłem w tym cholerstwie przez trzy lata. I w końcu pomyslałem sobie - a za jakie grzechy? Chcę mieć znowu mechanikę optyki ustawioną tak, jak być powinna. A nie nosić jakieś cholerne zyzulce, co to jedno oko na Maroko. I wymysliłem, ze spróbuję założyć kontakty.
Optyk 50 funciszów wziął jak swoje i sprokurował mi takie małe meduzy do użytku wielokrotnego. Pomaluśku wszytko zaczęło wracać do normy. Widzę jakby bardziej pojedynczo, w dodatku lepiej mi się gra w tenisa bez bryli na nosie. Ale poranki - niech to zaraza. Albo kłuje - albo uwiera. Com mógł tom wytrzymał a potem wsadzałem meduzy do pudełeczka.
No i (wiem, wiem) pewnego pięknego poranka postanowiłem być twardy. Kłuje - to kłuje. Miliony ludzi noszą, to znaczy że ja też mogę. Nie ma uproś. Walcząc z chęcia wydłubania sobie prawego oka przechodziłem dzień cały. Bite 16 godzin. Pod koniec miałem wrażenie, że nie mogę zamknać powieki, bo coś o nią zahacza. Ale - kto da radę jak nie my! I ściagając wieczorem to cholerstwo, poczułem taką dziwną chęć popatrzenia na soczewke pod światło...
Nie, nie było na niej żadnych paprochów. Założyłem ją wywróconą na lewą stronę.
Taak. Nindża musi twarda być.
piątek, 24 czerwca 2011
0:1 do przerwy
Jakoś tak w zeszły weekend umówiłem sie z Grubym, że zagramy trzysetówke. Ot, trza wypróbowac nowe narzędzia mordu w ogniu walki. Co prawda nie byłem jeszcze przygotowany całkowicie, bo backhand nadal mi jakoś tak sie omskał, ale forhand zdecydowanie był na bój gotowy. Widzieliscie Murray’a? No to mój nieszczęsny trener próbuje mnie nauczyć właśnież takiego ustawienia ciała i ruchu. Masakra. Jak się mineło 40 - dla własnego dobrego samopoczucia nie napiszę o ile - to jednakowoż nauka przychodzi z trudem. I bez znaczenia jest, czy się człowiek chce nauczyć angielskiego, czy gry na skrzypcach.
W sumie, to sąsiedzi powinni Bogu dziękować, żem zaczał grac w tenisa.
Gruby, o dziwo, dostal w dupę koncertowo. 7:5, 6:3. I do pola. Czyli jednak jak się człowiek zaprze - to i PeOChaPowca obije. Gadał potem coś na temat słabego spinowania piłki, coby mi życia nie utrudniać, ale mu nie wierzę za cholere. Takie samo gadanie jak wędkarzy o wielkości złowionych ryb.
Franek z Józkiem przy piwie sie chwalili, kto wyrwał z wody większą zdobycz. Franek obstawał przy dwuipółmetrowym szczupaku. Józek, że ze Śniadrw wyciągnął poniemiecki motor.
- Wyobraź sobie, Franek, że kopnąłem w rozrusznik - zaskoczył! Przekręciłem wyłacznik od świateł - działają!!!
- ...
- ...Józek...
- ?
- Zmniejszę tego mojego szczupaka do pół metra, ale wyłącz światło w motorze....
No to - polazłem do Phila. Coby mi ten backhand naprościł. Okazało się, że nie trza napraszczać - tylko nakrzywiać. Sposób w jaki trzymam teraz tą cholerną paletkę za chińskiego Boga się ma do uderzania piłki do przodu. Dziwne. A najdziwniejsze, że działa. I wszystko by było dobrze, gdyby nie serwis. Któremu Phil się przyglądnał szczerze - a od serca - i stwierdził że takiego czegoś jak żyje - nie widział. No i teraz mam zgrzyt. Bo w sobotę rano mam grać z Grubym, a z serwisu ostały mi sie strzępy. Phil twierdzi, że wystarczy zaserwowac jakieś 3000 razy, by sie przyzwyczaić, to szanse niby mam. Licząc pięć piłek na minutę - to by dawało jakieś 300 serwisów na godzinę. Czyli jak zacznę o siódmej wieczorem, to do rana powinienem się wyrobić.
O ile mi ręka z barku nie wyskoczy.
Gdzie ja znajdę 3000 piłek... I kto to potem pozbiera...
W sumie, to sąsiedzi powinni Bogu dziękować, żem zaczał grac w tenisa.
Gruby, o dziwo, dostal w dupę koncertowo. 7:5, 6:3. I do pola. Czyli jednak jak się człowiek zaprze - to i PeOChaPowca obije. Gadał potem coś na temat słabego spinowania piłki, coby mi życia nie utrudniać, ale mu nie wierzę za cholere. Takie samo gadanie jak wędkarzy o wielkości złowionych ryb.
Franek z Józkiem przy piwie sie chwalili, kto wyrwał z wody większą zdobycz. Franek obstawał przy dwuipółmetrowym szczupaku. Józek, że ze Śniadrw wyciągnął poniemiecki motor.
- Wyobraź sobie, Franek, że kopnąłem w rozrusznik - zaskoczył! Przekręciłem wyłacznik od świateł - działają!!!
- ...
- ...Józek...
- ?
- Zmniejszę tego mojego szczupaka do pół metra, ale wyłącz światło w motorze....
No to - polazłem do Phila. Coby mi ten backhand naprościł. Okazało się, że nie trza napraszczać - tylko nakrzywiać. Sposób w jaki trzymam teraz tą cholerną paletkę za chińskiego Boga się ma do uderzania piłki do przodu. Dziwne. A najdziwniejsze, że działa. I wszystko by było dobrze, gdyby nie serwis. Któremu Phil się przyglądnał szczerze - a od serca - i stwierdził że takiego czegoś jak żyje - nie widział. No i teraz mam zgrzyt. Bo w sobotę rano mam grać z Grubym, a z serwisu ostały mi sie strzępy. Phil twierdzi, że wystarczy zaserwowac jakieś 3000 razy, by sie przyzwyczaić, to szanse niby mam. Licząc pięć piłek na minutę - to by dawało jakieś 300 serwisów na godzinę. Czyli jak zacznę o siódmej wieczorem, to do rana powinienem się wyrobić.
O ile mi ręka z barku nie wyskoczy.
Gdzie ja znajdę 3000 piłek... I kto to potem pozbiera...
czwartek, 23 czerwca 2011
Nie z tej Ziemi
- Abi, wpadłbyś na dół. Mamy pacjenta do przepukliny.
Ponieważ ostatnio preassessment przepuścił mi dwóch matuzalemów - ruszyłem z kopytka, nie zwlekając. Tak na marginesie, dobrym pytaniem jest, czy osiemdziesięciolatek, posiadajacy zimną przepuklinę co to mu wlata i wylata bez większych ceregieli, w ogóle powinien być operowany. Nie, żebym tu jakowyś starczyzm (konia z rzędem za przetłumaczenie ageizmu; nie mylić ze sterczyzmem, to zupełnie co innego) popularyzował, ale tak jak kobiety są słabsze fizycznie od mężczyzn a Murzyni biegaja szybciej od Białych - tak samo tkanka osiemdziesięciolatka nie goi się tak jak osiemnastolatka.
Wziąłem do rączki notatki służbowe i zacząłem wątpić w to co sie dzieje... Może faktycznie jestesmy w czarnej dziurze, wyprodukowanej przez CERN, słońce gaśnie a nasza cywilizacja zmierza w objęcia Miski Z Makaronem - ale to chyba jeszcze nie jest powód, by operować komuś przepuklinę w trakcie oczekiwania na resekcję guza płuc...
Normalnie - jak mleko. Zsiadłem się.
Poprosiłem grzecznie pacjenta, wyjasniłem, że z powodów raczej życiowych musi sobie rozwiazac problem w płucach a dopiero potem mysleć o innych operacjach i teraz siedzę. Jedno, co mi do łba przychodzi, to to, że chirurg o tym nieszczęsnym guzie nie wiedział w trakcie kwalifikowania pacjenta. Bo pozostałe wyjasnienia trącają sądem za narusznie dóbr osobistych.
Ponieważ ostatnio preassessment przepuścił mi dwóch matuzalemów - ruszyłem z kopytka, nie zwlekając. Tak na marginesie, dobrym pytaniem jest, czy osiemdziesięciolatek, posiadajacy zimną przepuklinę co to mu wlata i wylata bez większych ceregieli, w ogóle powinien być operowany. Nie, żebym tu jakowyś starczyzm (konia z rzędem za przetłumaczenie ageizmu; nie mylić ze sterczyzmem, to zupełnie co innego) popularyzował, ale tak jak kobiety są słabsze fizycznie od mężczyzn a Murzyni biegaja szybciej od Białych - tak samo tkanka osiemdziesięciolatka nie goi się tak jak osiemnastolatka.
Wziąłem do rączki notatki służbowe i zacząłem wątpić w to co sie dzieje... Może faktycznie jestesmy w czarnej dziurze, wyprodukowanej przez CERN, słońce gaśnie a nasza cywilizacja zmierza w objęcia Miski Z Makaronem - ale to chyba jeszcze nie jest powód, by operować komuś przepuklinę w trakcie oczekiwania na resekcję guza płuc...
Normalnie - jak mleko. Zsiadłem się.
Poprosiłem grzecznie pacjenta, wyjasniłem, że z powodów raczej życiowych musi sobie rozwiazac problem w płucach a dopiero potem mysleć o innych operacjach i teraz siedzę. Jedno, co mi do łba przychodzi, to to, że chirurg o tym nieszczęsnym guzie nie wiedział w trakcie kwalifikowania pacjenta. Bo pozostałe wyjasnienia trącają sądem za narusznie dóbr osobistych.
środa, 22 czerwca 2011
Morituri te salutant
Życie gladiatora ciężkie musiało byc. Mógł na ten przykład zostac wykorzystany przez swojego pracodawcę. Albo nie daj Panie zastapić pasze dla kota, gdy Pani zapomniała kupić Pedigri Pal. Ale to wszystko nic w porównaniu z utratą swojego fan klubu. Z ich przychylnością można było nawet uniknać nadzidzia nadziania na dzidzie dzide po przegranym meczu. Ogólnie, życie nieszcześnika było uzaleznione od kaprysów właścicieli i żądnej krwi tłuszczy, co zawsze niosło ze soba ryzyko, ze tym razem tłuszcza zażąda naszej krwi.
Biedny Lorenzo zbiera pokłosie nieszczęsnej dziury w tętnicy udowej. Czy co on tam zdziurawił. Mianowicie rodzina, po ochłonieciu, doznała całkowitej zmiany optyki i z uwielbienia dla chirurga życie ratującego przeszła do chęci mordu chirurga - konowała. Żywcem wypisz-wymaluj tłuszcza dzika na stadionie. Może i racja jest, że dziur w naczyniach robic nie powinien. Tu się zgadzają wszyscy, on pewnie też. Ale to właśnie jest medycyna - gdzie sie rąbie drzewo, tam się czasem traci palce. Tyle, że drwal ma lepiej, bo zazwyczaj odrąbuje własne.
Teraz biedny tłumaczy się i przeprasza - co jest jak najbardziej słuszne - a rodzina zaczyna opowiadać straszliwe rzeczy: jak to nic a nic nie wiedzieli, że biedna głowa rodziny została wywieziona do szpitala na obserwację, a oni nawet kieliszka chleba nie mogli mu zawieźć...
O czym to ja...
Można próbować wymagać od lekarzy cudów. Bo do takowych nalezy zaliczyć przeciętnie 45 lat pracy każdego z nas bez jednego powikłania czy błedu. Ale raczej nie należy tego oczekiwać. Prawo wielkich liczb mówi wyraźnie: jeżeli wykonamy daną czynność wystarczającą ilość razy, przytrafi się nam każda, nawet najmniej nieprawdopodobna dewiacja.
I to pozostawiam pod rozwagę. Zarówno biernej jak i czynnej stronie procesu leczniczego.
Biedny Lorenzo zbiera pokłosie nieszczęsnej dziury w tętnicy udowej. Czy co on tam zdziurawił. Mianowicie rodzina, po ochłonieciu, doznała całkowitej zmiany optyki i z uwielbienia dla chirurga życie ratującego przeszła do chęci mordu chirurga - konowała. Żywcem wypisz-wymaluj tłuszcza dzika na stadionie. Może i racja jest, że dziur w naczyniach robic nie powinien. Tu się zgadzają wszyscy, on pewnie też. Ale to właśnie jest medycyna - gdzie sie rąbie drzewo, tam się czasem traci palce. Tyle, że drwal ma lepiej, bo zazwyczaj odrąbuje własne.
Teraz biedny tłumaczy się i przeprasza - co jest jak najbardziej słuszne - a rodzina zaczyna opowiadać straszliwe rzeczy: jak to nic a nic nie wiedzieli, że biedna głowa rodziny została wywieziona do szpitala na obserwację, a oni nawet kieliszka chleba nie mogli mu zawieźć...
O czym to ja...
Można próbować wymagać od lekarzy cudów. Bo do takowych nalezy zaliczyć przeciętnie 45 lat pracy każdego z nas bez jednego powikłania czy błedu. Ale raczej nie należy tego oczekiwać. Prawo wielkich liczb mówi wyraźnie: jeżeli wykonamy daną czynność wystarczającą ilość razy, przytrafi się nam każda, nawet najmniej nieprawdopodobna dewiacja.
I to pozostawiam pod rozwagę. Zarówno biernej jak i czynnej stronie procesu leczniczego.
poniedziałek, 20 czerwca 2011
Magia uzrowicieli
Muszę do psychiatry. Choć i to nie wiadomo, czy pomoże. Objawy mam przerażające: wlazłem dzisiaj z rana do roboty i się ucieszyłem. Że jestewm w pracy się ucieszyłem. No i nie wiem - przyznac się do tego czy nie? Bo z wolnej ręki trzeba będzie zapłacić, a jak pójde do occupational health, to w ramach ubezpiecznia. Ale jak dojda do wniosku, żem psychiczny?
Pompon nieco zachorzał. Mianowicie znalazłem go rano pod łóżkiem, leżącego jak wór skórno-mieśniowy. Zupełnie, jakby go kto w środku podmienił. Wytargałem gościa za futro i tu mnie wystraszył - patrzył sie apatycznie, ani łapą nie machnął, ani ogonem nie kiwnął, ani mnie nawet nie użarł. Wepchałem go pospiesznie do skrzynki i pognałem do weteryniarza (wersja podhalańska). Pani Renata okazała sie być kobietą - cudotwórcą: wzięła do ręki przedmiot magiczny i wsadziła go Pomponowi w zadni koniec przewodu pokarmowego.
Patrząc na gwałtowne odnowienie sił witalnych mojego milusińskiego zacząłem się zastanawiać, czy aby nie stosować owegoż manewru na swoich pacjentach w trakcie reanimacji. A przynajmniej we wszystkich pierdzimączkowych zespołach wazowagalnych.
Przy okazji wyszło, że ma podniesiona temperaturę. Ponieważ Pompon wyraźnie zrozumiał, ze nikt tu mdlejących kocurków tolerować nie będzie, przestał zgrywać cierpiącego arystokratę. Dzieki czemu więcej czarów nie było - Pani Doktor znalazła stłuczona dupkę i złamany pazurek, reszta w normie. Dostał zastrzyk - wiadomo, zastrzyk podstawa - zapłaciłem 42 funcisze i z ulgą wywiozłem łachudrę do domu.
Na kanapie siedzieć i telewizję ogladać, cholera jasna! A nie włóczyć sie za rudymi ślicznotkami po okolicy i dupę sobie obijać!!!
Teraz mam zgrzyt. Bo do tego psychiatry to bym nawet i polazł, ostatecznie pracoholizm moze zabić - ale co, jeżeli on też ma ten magiczny przyrząd do uzdrawiania?
Pompon nieco zachorzał. Mianowicie znalazłem go rano pod łóżkiem, leżącego jak wór skórno-mieśniowy. Zupełnie, jakby go kto w środku podmienił. Wytargałem gościa za futro i tu mnie wystraszył - patrzył sie apatycznie, ani łapą nie machnął, ani ogonem nie kiwnął, ani mnie nawet nie użarł. Wepchałem go pospiesznie do skrzynki i pognałem do weteryniarza (wersja podhalańska). Pani Renata okazała sie być kobietą - cudotwórcą: wzięła do ręki przedmiot magiczny i wsadziła go Pomponowi w zadni koniec przewodu pokarmowego.
Patrząc na gwałtowne odnowienie sił witalnych mojego milusińskiego zacząłem się zastanawiać, czy aby nie stosować owegoż manewru na swoich pacjentach w trakcie reanimacji. A przynajmniej we wszystkich pierdzimączkowych zespołach wazowagalnych.
Przy okazji wyszło, że ma podniesiona temperaturę. Ponieważ Pompon wyraźnie zrozumiał, ze nikt tu mdlejących kocurków tolerować nie będzie, przestał zgrywać cierpiącego arystokratę. Dzieki czemu więcej czarów nie było - Pani Doktor znalazła stłuczona dupkę i złamany pazurek, reszta w normie. Dostał zastrzyk - wiadomo, zastrzyk podstawa - zapłaciłem 42 funcisze i z ulgą wywiozłem łachudrę do domu.
Na kanapie siedzieć i telewizję ogladać, cholera jasna! A nie włóczyć sie za rudymi ślicznotkami po okolicy i dupę sobie obijać!!!
Teraz mam zgrzyt. Bo do tego psychiatry to bym nawet i polazł, ostatecznie pracoholizm moze zabić - ale co, jeżeli on też ma ten magiczny przyrząd do uzdrawiania?
środa, 15 czerwca 2011
Post mortem
ESA AD 2011 odeszła do historii. Trzeba przyznać, ze organizacja była doskonała a ilość tematów wręcz oszałamiająca. Wystarczy powiedzieć, że równolegle odbywało się około 10 wykładów. Do tego workshopy, sesje sponsorowane przez firmy - jednym słowem urwanie głowy. Wykładowcy ze wszystkich stron świata, nie zabrakło również polskiego akcentu. Targi miały rozmiar średniej wielkości lotniska, trudno było się zdecydować gdzie iść i co wysępić - bagaż nie z gumy, w podręcznym tylko 10 kilo się mieści. Z trendów - dość dużo poświęcone krwiodawstwu i hematologii, od cholery krzepnięcia - to rzecz jasna napędzane przez rovaxabarynę - jak zwykle część poświęcona bezpieczeństwu, część organizacji, cześć nowościom. Kolorowy zawrót głowy.
Amsterdam - kocham to miasto. Może dlatego, że kojarzy mi się tylko z krótkimi wypadami na wakacje, ale tak prywatnie myślę, że coś w nim - a głównie w ludziach tam mieszkających - jest. Coś związanego z luzem wewnętrznym i ogólnym pozytywnym bezstresem. Niestety, stekodajnie upadają na pysk. W dwóch różnych miejscach półkilowy t-bone okazał się być ćwierćkilowym ochłapkiem... Gdybyście tam trafili, nie polecam. Smak i owszem - ale co to za porcja, po zjedzeniu której ma się ochotę na kubełek z KFC?
Z ostatnich dwóch pobytów zostało nam jedno zadanie turysty do wykonania - mianowicie popłynięcie sobie kanałem. Na szczęście fali nie było, spalin tez nie specjalnie, wiec z choroby lokomocyjnej odezwało się ziewanie i zdrętwienie mózgu. Ale warto było - wrażenie z takiego rejsu jest niesamowite, szczególnie, gdy się wcześniej wszystkie oglądane miejsca zaliczyło z buta.
I jeszcze słówko o hotelu. Trafiony na zasadzie najbliżej znaczy najlepiej. I przez przypadek wylądowaliśmy w CitizenM. Po prostu - nieprawdopodobne. Pokoik nieduży, jakieś 2.5 m szerokości, pięć - sześć długości, ale wystrój... Pod panoramicznym, zajmującym całą ścianę, oknem znajduje się 2.5x2.5 łóżko. Na którym można spać wzdłuż oraz w poprzek. Obok prysznic i toaleta - dla gadżeciarzy skonstruowano pilota, którym można zmieniać podświetlenie od krwistego burgunda po błękit fiołkowy. A do tego kapitalna obsługa, która okazała się być z Polski. Przy okazji serdeczne pozdrowienia dla Tomasza - to był najprzyjemniejszy wieczór spędzony w hotelowym pubie ever ;)
Hotel wygląda tak:
Tylko proszę się nie przyglądać w powiększeniu... Po co to się narazić na oglądanie gołych ciał...
Ogólnie - doskonałe miejsce i doskonały pobyt. Na co złożył się czas, miejsce i przyjaciele. Normalnie - żal było wyjeżdżać.
Amsterdam - kocham to miasto. Może dlatego, że kojarzy mi się tylko z krótkimi wypadami na wakacje, ale tak prywatnie myślę, że coś w nim - a głównie w ludziach tam mieszkających - jest. Coś związanego z luzem wewnętrznym i ogólnym pozytywnym bezstresem. Niestety, stekodajnie upadają na pysk. W dwóch różnych miejscach półkilowy t-bone okazał się być ćwierćkilowym ochłapkiem... Gdybyście tam trafili, nie polecam. Smak i owszem - ale co to za porcja, po zjedzeniu której ma się ochotę na kubełek z KFC?
Z ostatnich dwóch pobytów zostało nam jedno zadanie turysty do wykonania - mianowicie popłynięcie sobie kanałem. Na szczęście fali nie było, spalin tez nie specjalnie, wiec z choroby lokomocyjnej odezwało się ziewanie i zdrętwienie mózgu. Ale warto było - wrażenie z takiego rejsu jest niesamowite, szczególnie, gdy się wcześniej wszystkie oglądane miejsca zaliczyło z buta.
I jeszcze słówko o hotelu. Trafiony na zasadzie najbliżej znaczy najlepiej. I przez przypadek wylądowaliśmy w CitizenM. Po prostu - nieprawdopodobne. Pokoik nieduży, jakieś 2.5 m szerokości, pięć - sześć długości, ale wystrój... Pod panoramicznym, zajmującym całą ścianę, oknem znajduje się 2.5x2.5 łóżko. Na którym można spać wzdłuż oraz w poprzek. Obok prysznic i toaleta - dla gadżeciarzy skonstruowano pilota, którym można zmieniać podświetlenie od krwistego burgunda po błękit fiołkowy. A do tego kapitalna obsługa, która okazała się być z Polski. Przy okazji serdeczne pozdrowienia dla Tomasza - to był najprzyjemniejszy wieczór spędzony w hotelowym pubie ever ;)
Hotel wygląda tak:
Tylko proszę się nie przyglądać w powiększeniu... Po co to się narazić na oglądanie gołych ciał...
Ogólnie - doskonałe miejsce i doskonały pobyt. Na co złożył się czas, miejsce i przyjaciele. Normalnie - żal było wyjeżdżać.
sobota, 11 czerwca 2011
Dziadek sie smial
Jak sie ma inwentarz zywy, to sie ma problem w czasie wakacji. Szczegolnie, gdy starsza czesc owegoz wyjechala w cholere. Po dluzszych bojach wewnetrznych zadzwonilem do Ancestorow. Ci, nie ociagajac sie zbytnio, dokonali zakupu biletow w Udusklientaswegoyanerze i zapowiedzieli przyjazd. Nastapilo Radosne Oczekiwanie. W dniu zero ASP pod para czekal na potwierdzenie odlotu, i nagle - dzonk. Ancestorzy, ktorzy w zasadzie procz Afryki zwiedzili wszystkie wieksze lotniska na swiecie, zabladzili na Balicach.
Byli w Singapurze, Miami, Amsterdamie, Londynie, Frankfurcie, Montrealu i Bog Litosciwy wie, gdzie jeszcze - a zabladzili w Balicach. Gdzie jest osiem bramek.
Po uspokojeniu slusznie wzburzonych nerwow Ancestorow, nie omieszkalem wyzlosliwic sie nieco, jak to mozna do reszty zglupiec.
Przy okazji pozdrawiam serdecznie zarzadzajacych krakowskim oddzialem owegoz przewoznika, ktorzy majac samolot na plycie z podstawionymi schodkami, nie byli w stanie zapakowac do srodka pary emerytow. Jest to - i tu mowie zupelnie szczerze i od serca - dziadostwo wyjatkowej klasy.
Stojac w obliczu dylematu: zostawic Pompona pod opieka Dzidzia Mlodszego czy tez odwrotnie, ASP wymyslil cunning plan. I zapytal sasiadke, czy sie nie nudzi.
Wstalismy zgodnie z planem, drobny obsuw przy wyjezdzie - jednak 4.45 to nie w kasze dmuchal - i jedziemy. Niby w drobnym niedoczasie, ale bez przesady mi tu. Nie takie spoznienia sie niwelowalo. Groza powialo po minieciu zakretu do odprawy. Setka ludzi - a na tablicy last call. W koncu nie wytrzymalem nerwowo - metoda na zolwia sorry (czyli w kucki popod linkami, mantrujac "sorrysorry" by nie dostac kopa) wydarlismy pod same bramki. Szybka kontrola, ASP rzucil okiem na tablice - gate 9! Bogurodzica Dziewica Bogiem Slawiena Maryja!!! - przypadkowi podrozni w poplochu rzucali sie na sciany, zlapalem za guzik kogos z obslugi - Gate 9 - where it is?? There - wydukalo dziewcze - ruchomymi schodami przeskakujac po cztery, jeszcze jeden zakret...
Zamkniete.
No tos my w p***u polecieli - przypomnial mi sie Siara z Killera. ASP zabuksowal obcasami na wstecznym. Czy mozecie nas jeszcze wziac na poklad??? - zlapana kolejna nieszczesnica ze zdumieniem popatrzyla na dzierzony przez ASP, niczym wunderwaffe, bilet. Ale - panstwo odlatuja z gate no 1... To tam...
Okazalo sie, ze Jet2, w odroznieniu od Olewamyemerytayanair, poczekal kilka minut. Ostatni wpadlismy na poklad.
No, ale tu akurat jestesmy w pelni usprawieliwieni. Toz Leeds-Bradford ma az dziesiec bramek.
Byli w Singapurze, Miami, Amsterdamie, Londynie, Frankfurcie, Montrealu i Bog Litosciwy wie, gdzie jeszcze - a zabladzili w Balicach. Gdzie jest osiem bramek.
Po uspokojeniu slusznie wzburzonych nerwow Ancestorow, nie omieszkalem wyzlosliwic sie nieco, jak to mozna do reszty zglupiec.
Przy okazji pozdrawiam serdecznie zarzadzajacych krakowskim oddzialem owegoz przewoznika, ktorzy majac samolot na plycie z podstawionymi schodkami, nie byli w stanie zapakowac do srodka pary emerytow. Jest to - i tu mowie zupelnie szczerze i od serca - dziadostwo wyjatkowej klasy.
Stojac w obliczu dylematu: zostawic Pompona pod opieka Dzidzia Mlodszego czy tez odwrotnie, ASP wymyslil cunning plan. I zapytal sasiadke, czy sie nie nudzi.
Wstalismy zgodnie z planem, drobny obsuw przy wyjezdzie - jednak 4.45 to nie w kasze dmuchal - i jedziemy. Niby w drobnym niedoczasie, ale bez przesady mi tu. Nie takie spoznienia sie niwelowalo. Groza powialo po minieciu zakretu do odprawy. Setka ludzi - a na tablicy last call. W koncu nie wytrzymalem nerwowo - metoda na zolwia sorry (czyli w kucki popod linkami, mantrujac "sorrysorry" by nie dostac kopa) wydarlismy pod same bramki. Szybka kontrola, ASP rzucil okiem na tablice - gate 9! Bogurodzica Dziewica Bogiem Slawiena Maryja!!! - przypadkowi podrozni w poplochu rzucali sie na sciany, zlapalem za guzik kogos z obslugi - Gate 9 - where it is?? There - wydukalo dziewcze - ruchomymi schodami przeskakujac po cztery, jeszcze jeden zakret...
Zamkniete.
No tos my w p***u polecieli - przypomnial mi sie Siara z Killera. ASP zabuksowal obcasami na wstecznym. Czy mozecie nas jeszcze wziac na poklad??? - zlapana kolejna nieszczesnica ze zdumieniem popatrzyla na dzierzony przez ASP, niczym wunderwaffe, bilet. Ale - panstwo odlatuja z gate no 1... To tam...
Okazalo sie, ze Jet2, w odroznieniu od Olewamyemerytayanair, poczekal kilka minut. Ostatni wpadlismy na poklad.
No, ale tu akurat jestesmy w pelni usprawieliwieni. Toz Leeds-Bradford ma az dziesiec bramek.
piątek, 10 czerwca 2011
Atrakcje przedurlopowe
Pomaluśku nadszedł dzień ostatni przed tygodniem wolnego... Nawet Abnegatowi się należy. Jadę napawać się, chłonąć i pławić w mądrościach, hojnie dostarczanych przez kwiat nauki medycznej. W tym roku ESA, European Society of Anaesthesiology, organizuje swój doroczny kongres w Amsterdamie. Co prawda byliśmy, ale czemuż by nie pojechać jeszcze raz? Tym bardziej, że firma stawia. Jako, że dziś dzień był mój ostatni, wszyscy wykazali się zrozumieniem i zabukowali 9 (słownie: dziewięć) zabiegów w ogólnym. Nie rzucim ziemi skąd nasz ród. Przeżyje i to. Dzień sobie pomykał w napięciu, bom się zawściekł, że wyjdę przed północą, i nawet by mi się udało. To „nawet” tłumaczy się na upierrwaną tętniczkę odchodzącą od tętnicy udowej. A w zasadzie nie tyle urwaną, co wyrwaną, razem z kawałkiem ściany tejże. Dupło krwią po równo - ściana, lampa, moja maszynka, spodnie - moje - celował, czy co? W ciągu piętnastu minut z pacjenta zlazły dwie pinty. Czy jedenaście setek krwi. Poczułem niepokój. Nie, żebym krwawienia nie widział. Ostatecznie pracowało się w różnych miejscach i z różnymi chirurgami. Niektórych wręcz podejrzewam o zapewnianie nam godziwej, bezalkoholowej rozrywki na dyżurze podczas walki ze wstrząsem krwotocznym. Baretek za zero neg jednak ma się kilka. Ale zawsze to było w szpitalu, gdzie krwiodawstwo było na zagwizdanie... Niby nic pilnego, utrata litra nie jest nawet wskazaniem do toczenia, ale zdecydowanie wartało by zrobić krzyżówkę i rezerwnąć ze cztery wory. Jak by się okazało, że w ciągu następnego kwadransa pacjent straci kolejne dwie pinty. 4 pinty = pół galona imperialnego. A tu krzyżóweczka będzie za 45 minut, a krew dostane za godzinę. W tym tempie będę miał skrwawione zwłoki na stole. Zakrzyknąłem dziarsko i wdrożyliśmy procedurę natychmiastowego transferu dwóch worów zera.
Potem napięcie zaczęło spadać. Co prawda, chirurg przez chwilę popadł w stan nazywany fachowo okurważmaciajacieżniepierdole i zamówił sobie transport na naczyniówkę in statu nascendi - czyli chciał słać pacjenta walącym krwią z udowej, ale potem się pozbierał, klemami tętnicę szczypnął, szwy założył i parcie na stolec opadło do zera.
A teraz siedzę. Krew zmyłem z twarzy - i siedzę. Samolot mam do Amsterdamu o siódmej rano - i siedzę jak tak ciotka z Gliwic, bo w piątek prościej doprosić się można o cud boski niż karetkę transportową. A eRki nie dadzą, bo pacjent nie umiera. Cholera by z nimi. Tyle mojego, że chirurg siedzi ze mną. Co prawda dziesięć minut po zabiegu stwierdził, że jak pacjent jest stabilny, to on sobie idzie - alem kurwicy dostał. A jak jednak poleje, to co ja niby mam z nim zrobić? Zatłuc laryngoskopem?
Ostatni dzień przed tygodniem wolnego.
Ostatni pacjent.
Dobrze, żeśmy to szkolenie z krwiodawstwa zrobili miesiąc temu.
Potem napięcie zaczęło spadać. Co prawda, chirurg przez chwilę popadł w stan nazywany fachowo okurważmaciajacieżniepierdole i zamówił sobie transport na naczyniówkę in statu nascendi - czyli chciał słać pacjenta walącym krwią z udowej, ale potem się pozbierał, klemami tętnicę szczypnął, szwy założył i parcie na stolec opadło do zera.
A teraz siedzę. Krew zmyłem z twarzy - i siedzę. Samolot mam do Amsterdamu o siódmej rano - i siedzę jak tak ciotka z Gliwic, bo w piątek prościej doprosić się można o cud boski niż karetkę transportową. A eRki nie dadzą, bo pacjent nie umiera. Cholera by z nimi. Tyle mojego, że chirurg siedzi ze mną. Co prawda dziesięć minut po zabiegu stwierdził, że jak pacjent jest stabilny, to on sobie idzie - alem kurwicy dostał. A jak jednak poleje, to co ja niby mam z nim zrobić? Zatłuc laryngoskopem?
Ostatni dzień przed tygodniem wolnego.
Ostatni pacjent.
Dobrze, żeśmy to szkolenie z krwiodawstwa zrobili miesiąc temu.
czwartek, 9 czerwca 2011
Matuzalems
Definicja chirurga jest prosta: „Lekarz, który nie wierzy w choroby, których nie można wyciąć”. To z tego powodu dobry Pan Bóg dał im anestezjologów. Jak to pisał Sztaudynger bodajże „Eunuch i krytyk z jednej sa parafii - obaj wiedzą jak, żaden nie potrafi”. Przedziwnie mi w tej grupie pasuje moja profesja.
Najpierw Lorenzo przywlekł matuzalema. Matuzalem nie był stary bardzo, ot ledwie parę lat ponad osiemdziesiąt, ale zużycie biologiczne 120 koma 7/10 procenta. Dziadzio przyszedł uśmiechnięty, utykając pomalusku o lasce, zapowiedział, że nie miał, nie ma, nie zażywa i radośnie czekał na zabieg. Uroczy. Konfrontacja wywiadu z historią pozostawiła dwa wyjścia: albo GP to mitoman - albo dziadzio ma w głowie szarlotkę. Pewnie bym sie zaparł, ale dziadzio potrzebował tej operacji, coby sobie zrobić endoprotezę lewgo stawu biodrowego. A przynajmniej tak mu zapowiedział ortopeda. Intrygujące.
Tu mam kilka podejrzeń, co jedno to bardziej paskudne. W miarę łagodne zawiera chęć wystraszenia dziadka, natomiast paskudna, że ówże ducha odda z powodów poprzepuklinowych i protezę się zaoszczedzi.
Do tego dziadek uparcie twierdził, ze po zabiegu zajmie sie nim szanowna małżonka. Ponieważ żyjemy w społeczeństwie tolerancji powszechnej, zapytałem ileż owa ma lat, mając nadzieje na uzyskanie odpowiedzi ponizej 60. Pudło. Powyżej 80. Hm. A da sobie radę? Absolutnie nie! - zapowiedział dziadek z mocą. Ja to przy niej okaz zdrowia jestem. Opadła mi żuchwa całkiem.W końcu odnaleziony telefonicznie syn wyjaśnił, że dziadek przebywa w zakładzie opieki nad struszkami i tamżeż pojedzie ciupasem zaraz po zabiegu, szerokim łukiem dom omijając.
Nastepnie ortopeda przywlókł Duputrena w wieku jeszcze starszym. Powiało grozą. Miejscowego nie chce? Nie - umrze na śmierć. Najnormalniej w świecie - jak zobaczy igłę, to wyskoczy z trzewików. Czyli po polskiemu - kopnie w kalendarz. Chce ogólnego tylko i wyłącznie. Osowiałem. Co prawda w formularzu nie ma, nie posiada, nie zażywa, ale pomny uroczego dziadka... Z jednej strony wiek - ale z drugiej strony... Toż jak chirurg da miejscowe, to w zasadzie w sedacji się to zrobi... Hm. Uspiłem niewiastę na tyle, żeby maskę krtaniową włozyć, zapodaliśmy miejscowe i zabieg się odbył. Ilośc podanych anestetyków kwalifikuje ta technikę jako TIHA. Czyli całkowitą dożylną anestezję homeopatyczną. Najdziwniejsze z tego wszystkiego jest fakt, że godzinę po zabiegu szczebiotała jak skowroneczek. Czary.
A dziś pięgniarka-wywiadowca (za cholere nie wiem jak przetłumaczyć preassessmentową) zapodała, że mam zabukowaną panią, coby ją oglądnąć - w domysle zwalić z zabiegu - przed kolonoskopią. Popatrzyłem w historię - włosy ma zdrowe. Bo reszta to już mniej. W zasadzie jak by otworzyć Szczeklika, to większośc rozdziałów jest o niej. Zapytałem grzecznie, po jasna cholerę mamy czekać do połowy lipca skoro juz wiem, ze ją skreślę?
Myśmy chyba jednak inną medycynę studiowali.
Najpierw Lorenzo przywlekł matuzalema. Matuzalem nie był stary bardzo, ot ledwie parę lat ponad osiemdziesiąt, ale zużycie biologiczne 120 koma 7/10 procenta. Dziadzio przyszedł uśmiechnięty, utykając pomalusku o lasce, zapowiedział, że nie miał, nie ma, nie zażywa i radośnie czekał na zabieg. Uroczy. Konfrontacja wywiadu z historią pozostawiła dwa wyjścia: albo GP to mitoman - albo dziadzio ma w głowie szarlotkę. Pewnie bym sie zaparł, ale dziadzio potrzebował tej operacji, coby sobie zrobić endoprotezę lewgo stawu biodrowego. A przynajmniej tak mu zapowiedział ortopeda. Intrygujące.
Tu mam kilka podejrzeń, co jedno to bardziej paskudne. W miarę łagodne zawiera chęć wystraszenia dziadka, natomiast paskudna, że ówże ducha odda z powodów poprzepuklinowych i protezę się zaoszczedzi.
Do tego dziadek uparcie twierdził, ze po zabiegu zajmie sie nim szanowna małżonka. Ponieważ żyjemy w społeczeństwie tolerancji powszechnej, zapytałem ileż owa ma lat, mając nadzieje na uzyskanie odpowiedzi ponizej 60. Pudło. Powyżej 80. Hm. A da sobie radę? Absolutnie nie! - zapowiedział dziadek z mocą. Ja to przy niej okaz zdrowia jestem. Opadła mi żuchwa całkiem.W końcu odnaleziony telefonicznie syn wyjaśnił, że dziadek przebywa w zakładzie opieki nad struszkami i tamżeż pojedzie ciupasem zaraz po zabiegu, szerokim łukiem dom omijając.
Nastepnie ortopeda przywlókł Duputrena w wieku jeszcze starszym. Powiało grozą. Miejscowego nie chce? Nie - umrze na śmierć. Najnormalniej w świecie - jak zobaczy igłę, to wyskoczy z trzewików. Czyli po polskiemu - kopnie w kalendarz. Chce ogólnego tylko i wyłącznie. Osowiałem. Co prawda w formularzu nie ma, nie posiada, nie zażywa, ale pomny uroczego dziadka... Z jednej strony wiek - ale z drugiej strony... Toż jak chirurg da miejscowe, to w zasadzie w sedacji się to zrobi... Hm. Uspiłem niewiastę na tyle, żeby maskę krtaniową włozyć, zapodaliśmy miejscowe i zabieg się odbył. Ilośc podanych anestetyków kwalifikuje ta technikę jako TIHA. Czyli całkowitą dożylną anestezję homeopatyczną. Najdziwniejsze z tego wszystkiego jest fakt, że godzinę po zabiegu szczebiotała jak skowroneczek. Czary.
A dziś pięgniarka-wywiadowca (za cholere nie wiem jak przetłumaczyć preassessmentową) zapodała, że mam zabukowaną panią, coby ją oglądnąć - w domysle zwalić z zabiegu - przed kolonoskopią. Popatrzyłem w historię - włosy ma zdrowe. Bo reszta to już mniej. W zasadzie jak by otworzyć Szczeklika, to większośc rozdziałów jest o niej. Zapytałem grzecznie, po jasna cholerę mamy czekać do połowy lipca skoro juz wiem, ze ją skreślę?
Myśmy chyba jednak inną medycynę studiowali.
Subskrybuj:
Posty (Atom)