Największe jaja dotyczą prawidłowego ubierania się. Mianowicie, nie wiedzieć czemu, Brytole mają dziwny zwyczaj oceniania człowieka po wyglądzie. Odkryłem to jeszcze w Północnej Irlandii gdy świtem porannym wpadłem po pieniądze do jedynego superstora mającego bankomat w środku. Mając na sobie płaszczyk czarny a wełniany, garniturek nienachalny, koszulę jak śnieg białą na dechę odprasowaną ukłoniłem się w drzwiach przechodzącemu mimo ochroniarzowi. Mało się nie zabił bo jego mózg wysłał kilka nieco kolidujących ze sobą wiadomości oflagowanych condition red do podrzędnych mu centrów: facet w tej samej chwili próbował nawrócić, ukłonić się w pas, zdjąć czapkę i powiedzieć gudmyrning. Wyszedł mu z tego podwójny rittberger z przytupem i hałajem.
Drugą wskazówką była obsługa sklepu z ciuchami do której AS Ptyś wparował w świeżo przywiezionym z Polski futrze. Mianowicie wszystkie sprzedawczynie jakie w sklepie były olały równo resztę klientów i na wyprzódki zaczęły się dopytywać jaw-dropping Agentki Specjalnej w czym mogą jej służyć. Od tej pory gdy idę coś załatwiać, wyciągam z szafy zbroje i odpierdzielony jak stróż w Boże Ciało walę do urzędów. Choćbym nie wiem jak się starał, nie ukryję się - zawsze ktoś mnie wypatrzy i na pomoc rzuci.
-----------------------
Od jakiegoś czasu dziwnie się czuję gdyż z wzorca 2+2 - czyli dwoje dorosłych - dwoje pyskatych - przekształciliśmy się w rodzinę 3+1 czyli dwoje dorosłych podstarzałych, jeden wypiek świeży i jeden młodzian w skórę odzian. Z racji celebracji odświętnej zamarzyło mi się kupić coś pociechowi co by miał na długo i mógł z wdzięcznością o swoim ancestorze myśleć. I tu niestety nie byłem w stanie wyrwać się poza schemat. Bo co do jasnej cholery dać dziedzicowi? Klejnotów rodowych nie mamy - to znaczy - mam - ale się z nimi za cholerę nie rozstanę - więc podarowanie mu sygnetu z herbem raczej odpadło. Tym bardziej że musiałbym mu wygrawerować dwa cepy na pustym rżysku skrzyżowane. Biżuterii mu nie kupię bom jest ortodoks - jak widzę chłopa z kolczykiem to we mnie wzbiera śmiech szczery. Zresztą, sygnety też jakoś mi się nie widzą - przeżyję 14 Marines Corps czy Szarżę Niezwykłą - na ten przykład Księcia Potockiego - ale żeby zwykły śmiertelnik się tak stroił to jakoś nie. Nie czuję. No i w końcu w moim skołatanym mózgu wyszło że kupię dzidzi zegarek. Niech ta ma - jak będzie stary, stareńki to se na niego popatrzy i przypomni że go dostał od swojego starego. Chyba że mu Alzheimer mózg zeżre.
Zrobiliśmy wywiad, przeglądnęliśmy oferty, ustawili za i przeciw, sprawdzili winien/ma - w końcu stanęło na Citizenie Skyhawku. Co to jest tytanowy, antywstrząsowy, unbrekable, Eco-Drive - żeby mu do tej jego starości chodził - a w dodatku radiem sterowany.* Optowałem co prawda za Rolexem ale mi AS Ptyś wytłumaczył że jak się kradnie Citizeny to się odpina bransoletkę a jak się kradnie Rolexa to ucina rękę - żeby bransoletki nie popsuć w trakcie rozpinania. Coś w tym jest.
Polazłem do sklepu i po krótkich targach nabyłem rzeczony sikor, zapłaciłem kartą - bo ponoć człowiek wtedy ma mniejsze obrzydzenie do siebie niż gdy trwoni gotówkę - i polazłem do domu.
Gdy dzidzia tydzień później wyjęła zegarek z pudełka, okazało się że stanął.
A to ci.
Pewnie długo w tych ciemnościach siedział to się rozładował. Przeczytałem instrukcję, ustawiłem zegarek pod lampą i na rano cóś drgnęło. Co prawda wskazóweczka nadal pokazywała poziom naładowania krytycznie niski ale przynajmniej nie wyszło żem kupił
Po dwóch tygodniach coś mi zapikało w mózgu.
- Synek, a ty ładowałeś ten swój cud techniki?
- Codziennie! - odrzekł z duma synek.
Codziennie? Toż pełna bateryjka ma trzymać pół roku... Okazało się że mimo wielogodzinnego opalania na słońcu zegareczek jest anemiczny jak Pakistańczyk w Londynie i mimo wysiłków wszelkich naładować się go na full nie da.
Nic to - zakrzyknąłem dziarsko. Toż w Jukeju jesteśmy, nie w Polsce. Nikt tu dziadostwa nie robi, do sklepu się pojedzie i zegareczek dadzą nowy. Na wszelki wypadek sprawdziłem datę sprzedaży - mieszczę się ustawowych 4 tygodniach.
I tum się niestety nie wykazał czujnością. Bo gdybym się ubrał tak jak powinienem - gajerek, płaszcz, matowe spinki z oksydowanej stali, Breitling na wierzchu,
Uśmiechnąłem się po same trzonowce i poprosiłem miłą panią o nowy zegarek. Jak to - nowy? No, nowy, bo stary sprzedaliście mi zepsuty. Bateryjka jest popsuta, a jak ona jest popsuta to cały zegarek jest do wiadomo czego. Ale oni maja szop polisy i nie wymieniają.
Zagrały trąby. Takie - miedziane, duże, co to trembling & shaking niosą przez trzewia. O mało żem się do nieboraczki nie uśmiechnął - to że ja mówię z polskim akcentem droga pani to jeszcze nie znaczy że nie potrafię prawidłowo wymówić Office of Fair Trading czy Trading Standards Office. Utwardziłem nieco głosik swój niebiańsko misiowy - co u tubylców jest równoznaczne z ciężką awanturą - i zażądałem wymiany strupa na coś co działa. Dziewczynka pisnęła niezrozumiale i znikła. Gucio. Jak się pieklić - to do tych którym za to płacą.
Nasza wymiana zdań z panem szefem niestety nie była miła. Zaczął od tego że zegarek ma rysę na bransolecie i z tego powodu on mi zegarka wymienić nie może - a jedyne co może to wysłać go gwarancyjnie do Citizena i tam mi go naprawią. Jak pragnę rodzić - mogę udawać że nie rozumiem angielskich złośliwości, ale żeby mnie traktować jak ostatniego morona? Dawnom takiej radości nie miał. Czując jak mi wkurwienie mózg mroczy, skupiłem sie na płynnym, prawidłowo akcentowanym wymawianiu słów immediately, ridiculous, customers’ rights, slightly disappointed, perplexed (to kupiłem od jednego takiego com mu pacjenta wysłał na konsultację, wyraził w ten sposób swoja fachowa opinię na temat jego stanu) astonished i innych biczy słownych tutejszego lengłidża. Wic w tym żeby nie zrobić awantury po Polsku - należy się cały czas uśmiechać lekko i patrzeć rozmówcy w oczy, mieć delikatnie znudzona minę konwersacji pogodowej i Broń Panie nie podnosić głosu . Widząc że pani stojąca obok, a przymierzająca się do kupienia Omegi, przygląda się nam badawczo, pan szef gnąc się w ukłonach obiecał solennie że na rano zegareczek będzie cacy funkiel nówka i poprosił o pozostawienie starego wraz z danymi kontaktowymi. Tum go chlasnął na odlew bom poprosił o napisanie pokwitowania że mu ów techniki cud zostawiam. Na którym skreśliłem Mr i własnoręcznie dopisałem Dr. A co. Ostatecznie jestem i wcale się tego nie wstydzę.
Efekt? Rano AS Ptyś wszedł do sklepu gdzie obsługa w pas się gnąc stała z zegareczkiem do odbioru gotowym. Nowym. I nawet bransoletkę dał świeżynkę, nie bacząc że stara porysowana... Dziwny jakiś.
Na to ich miłe please/thank you trzeba uważać. Bo nam się wydaje że oni mili są. Oni nie są mili. Oni po prostu maja inną, bardziej miękką mowę ciała. Milszy ton głosu. Nie używają przekleństw. Ale są dokładnie tacy sami jak my.
A następnym razem przy zakupie zegarka trzeba pamiętać żeby włożyć płaszczyk i garniturek. Zaoszczędzi to jeżdżenia do sklepu w celach reklamacyjnych a obsłudze niemiłego rozczarowania że jednak Polak potrafi pyskować w lengłidżu. Bo że mi chcieli wtrynić tego paścia świadomie, nie mam żadnych wątpliwości.
--------------------------
*Falczak kupił Falczakowej zegarek. Który był wodoodporny, antymagnetyczny, przeciwwstrząsowy, nierdzewny i nietłukący. Falczakowa nic mu nie mogła zrobić to go zgubiła.