Skuter zawyl potepienczo i ruszylismy. Kierowca na stojaco. Ja za nim. Za mna ratownik ze sprzetem. Zaczalem sie zastanawiac, co tacy pogranicznicy jedza, dajmy na to na sniadanie. Bo jak to byla fasolka po bretonsku.. albo brukselki..
Po kilkunastu metrach silnik wszedl na najwyzsze z mozliwych obroty i pognalismy do gory. Wszelkie dietetyczne rozwazania stracily jakikolwiek sens - zaczalem walczyc o utrzymanie sie na skuterze. Ratownik za mna zaczal sie zsuwac i ryknal, ze musi sie mnie zlapac.
- Stajemy! - wrzasnalem do Zbika. - Bo mi ratownik spadnie!
- Nie da rady! - odwrzasna Zbik. - Jak tu staniemy, kaplica! Nie rozpedze gada i bedziemy musieli wrocic na dol!
Jasna zaraza. Technika podrzucania czterech liter na wertepach probowalismy sie przesunac nieco do przodu. Po bokach migajace sciany plytkich wawozow, drzewa, my zsuwajacy sie do tylu. Masakra.
- Ostro w lewo! - zazadal Zbik. Poslusznie pochylilismy sie w lewo, wzielismy lewy zakret i wdrapali na skarpe. Skuter stracil obroty i zgasl. Zlezlismy, Zbik odpalil i pojechal na mniej strome miejsce.
- Siadajcie. Jak ruszy, to ruszy. Jak nie, to was po jednym wywioze. Ponad polowa drogi za nami.
Nie ruszyl. Zostalem sobie w lesie, a Zbik z ratownikiem i sprzetem pojechali w gore. Co robic. Dobrze ze nie pastowalem wczesniej butow.
Uszedlem moze z trzysta metrow, kiedy Zbik wrocil.
- Prosze siadac, to juz niedaleko.
We dwoch jechalo sie prawie komfortowo. Miejsca duzo, mozna kierowcy pomoc balansujac na siedzeniu. I co najwazniejsze, silnik bez problemu wytrzymuje obciazenie, wiec nie musielismy gnac na pelnych obrotach. Zza kolejnego zakretu wylonila sie chalupa. Ucieszylem sie. Zbik jednakowoz przejechal przez podworko, wzial ostry zakret pod stajnia i przez furtke w plocie z tylu pognal dalej. Oz w morde - to gdzie ci ludzie mieszkaja?
Ujechalismy jeszcze 500-700 metrow i stanelismy kolo spokojnie kurzacego ratownika.
- Dalej nie da rady. W zasadzie to koniec gory. Z przodu jest jeszcze jedno male podejscie, a potem kawalek pojdziecie w dol. Moge wziac wam sprzet, ale z wami sie zakopie. Snieg za gleboki. Pojade przodem, dojdziecie po sladzie.
Co bylo robic. Zbik pojechal, a my podziwiajac gorska panorame ruszylismy dalej piechota. Po ostatnim podejsciu przed naszymi oczami rozciagnal sie niesamowity widok. Gory w zimie wygladaja po prostu niesamowicie. Strajac sie wybierac co twardsze miejsca, szlismy sobie, grzeznac od czasu do czasu po kolana.
Po kolejnych 10 minutach doszlismy do Zbika.
- Mowilem, niedaleko. - usmiechnal sie - Dalej prosto, za ta gorka po prawej jest chalupa. Gora 100 metrow.
- A pan? Nie idzie pan z nami?
Zbik popatrzyl na panorame, na mnie, znowu na panorame.
- Doktorze, mysmy wczoraj w nocy razem z antyterrorystami wygarneli z chalupy jej syna. Jak sie tam pokaze teraz to sie skonczy awantura. Na was czekaja, nie powinno byc problemow. A jak z wami pojde... To co sie nasluchalem wczoraj to szkoda gadac... Jak bedziecie miec problemy, to przez radio krzyknijcie, pomoge.
Ustawilismy radio i poszli do chalupy. Typowa, po prawej od sieni tzw. Biala Izba o wymiarach 2x3, po lewej chyba obora byla, teraz puste miejsce. W pokoju siedzi sobie kilka osob. Na lozku malowniczo umiera pacjentka.
- Dzien dobry, pogotowie, co sie dzieje - zagailem standardowo.
- A te skur... - zaczal z grubej rury dziadek z krzesla
- Cichajcie, dziadku! - zapodal mlody czlowiek. - Babka chora, ona tu teraz najwazniejsza.
No prosze. Milo ze samemu nie trzeba mordy drzec. Korzystajac z ciszy, wyciagnalem sluchawki, cisnieniomierz i usiadlem kolo pacjentki.
- Co was boli?
- A jak kaszle, to mnie w piersiach kluje.
Od slowa do slowa dowiedzialem sie wszystkiego. I o chorobie, i o okolicznosciach towarzyszacych.
W nocy cala oblawa ruszyla na siekiernika. Tak nazwali syna staruszki, co to na rynku w pobliskim miescie w samo poludnie zatlukl ciosem siekiery w leb swojego oponenta. Chcieli go zatrzymac, ale co sie policjanci pokazywali na podejsciu pod chalupe, to rzeczony siekiernik odgryzal sie kamieniami a nastepnie wial w lesne ostepy. Poniewaz nie szlo go do sadu doprowadzic, sedzia zadecydowal ze go sila antyterrorysci wezma. Ci sie nie patyczkowali. Poszly granaty dymne, hukowe chyba tez i facet w kajdankach poszedl sobie grzecznie do ciupy. A przy okazji pacjentka nawdychala sie gazu. No i dzisiaj po poludniu zaczela umierac. Oczywiscie wszyscy byli w oklicy winni zaistnialej sytuacji tylko nie syn morderca. Ktoren, jak to w zyciu bywa, mial zlote serce.
Z medycznego punktu widzenia nic takiego sie nie dzialo, zeby sie mozna bylo czepic. Poniewaz jednak pacjentka dusznosc zglaszala, a ta, jak wiadomo, zadnym pomiarom sie nie poddaje jako odczucie subiektywne, zarzadzilem transport do szpitala celem obserwacji. Ostatecznie nie wiadomo czym tak naprawde kobieta dostala ani tez co z tego pozniej wyjdzie. Jak na jeden dyzur to wystarczy mi atrakcji. Widoki widzialem, druga wycieczka nie jest mi potrzebna.
Porzucilismy kobiete, co jak na umierajaca wygladal calkiem stabilnie i wyszli na swieze powietrze. Dziadek najwyrazniej nie mial zrozumienia wsrod sluchaczy w domu, albo ich znudzil, bo szukal nowych. Chyba chcial nam opowiedziec jakie to, panie dzieju, sukinsyny sa z tych anty, ale zle trafil. Zeby go odstraszyc poszlismy sobie za winkiel. Jak dziadek Zbika zobaczyl, zagulgotal i znikl jak by go piorun strzelil.
Goprowcy pojawili sie niedlugo potem. Zapakowali kobiete w swoje ustrojstwa i poszli ta sama trasa ktora my przyszlismy ze Zbikiem. My pozegnalismy sie grzecznie z kapitanem, podziekowali za pomoc i poszli sciezka kreta poprzez las. Na ktorej niedaleko chalupy spotkalismy napastowanego.
- Wracacie?
- No jak widac.
- A babke zostawiliscie na wykonczenie w domu???
Ludzie to jednak nienormalni sa. Stoi sam, w lesie, dookola nikogusienko, a ten morde drze na dwoch ponadstukilowych chlopow. Nie rozumiem ludzi. Pokazalismy mu ktoredy musi biec, zeby babke dogonic i polezlismy w dol. Dopiero za trzecim zakretem skojarzylem fakty. Zapomnialem mu powiedziec ze za gorka goprowcy mieli skuter i pewnie juz nim w dol jada. A, niech tam chlopisko ma troche radosci w zyciu. Ostatecznie buty mial wypastowane, to na dol szybciej zjedzie niz sluzby specjalne ze sprzetem szybkiego reagowania.
Zejscie do samochodu zajelo nam ponad godzine. Nie wiem skad napastowanemu wpadlo do lba ze sie na gore za godzine zajdzie, bo na moje oko to dwoch by braklo. Zeby sobie zycie umilic, bawilismy sie radiem gadajac o wdziekach Maryny z kierowca, az sie okazalo ze lapie nas stacja przekaznikowa na pobliskiej gorze i slychac nas w calym wojewodztwie. Ktos w koncu nie wytrzymal, otrzymalismy stosowne pater noster i szlag nam trafil jedyna dostepna rozrywke. Po dojsciu do samochodu zastalismy spakowanych goprowcow, ktorym podziekowalismy ladnie za pomoc, babke na noszach w karetce i kierowce ktoremu z nudow skonczyly sie papierosy. Niektorzy to maja w zyciu szczescie.
Pacjentka zostala przewieziona bez wiekszych przeszkod do szpitala, dowiedzialem sie pozniej ze po dwoch dniach obserwacji wypisali ja z powrotem do domu.
A moral na dzisiaj?
Wzywasz pogotowie - wypastuj buty.
Zanim zadzwonisz.