Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Historie nieprawdziwe. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Historie nieprawdziwe. Pokaż wszystkie posty

środa, 24 marca 2010

Dzień wolny

Hans był nieubłagany. Mimo zapewnień Kovalika że „Alles gut, naturalmente”, nie dał się przekonać. Procedura mówi wyraźnie - 24 godziny przerwy. W zasadzie chciał Kovalika udupić na 48, ale chwalić Pana nie złamali dekompresji, komputerki grzecznie pokazywały gotowość do dalszej pracy. Pomyślał o miłym, cichym dniu spędzonym na plaży z drinkiem w dłoni i zatrzęsło go z obrzydzenia. Trzeba będzie coś wymyślić.

Kovalik był dobrym uczestnikiem wszelakich wyjazdów zorganizowanych. Robił co chciał, nie marudził i co najważniejsze - nie naprzykrzał się rezydentom. Do tego stopnia że nawet na spotkania wprowadzające nie chodził. Teraz pożałował bezmyślnego porzucenia okazji poznania rezydentki i wypicia darmowego drinka. Jak on ją teraz znajdzie? Szczęściem facet za kontuarem mówił very handy english, więc pomachali na siebie łapami z emfazą i w końcu Kovalik odnalazł informację że rezydentka będzie po kolacji w głównym hall’u. No i dobrze.

- Ma Pan szczęście - miła dziewczyna uśmiechnęła się zawodowo do niego. -O północy wyjeżdżamy do Kairu, zobaczyć piramidy.
- O północy? To ile się tam jedzie?
- Będziemy na siódmą rano. W planie perfumiarnia, fabryka papirusu, muzeum i piramidy. Powrót na 8 wieczór.
Kovalik popadł w matematyczny przydum. 20 godzin wycieczki z czego 14 w autobusie... 6 godzin na te wszystkie atrakcje...
- To ile czasu będziemy w piramidach?
- Na piramidy przewidziana jest godzina.
Analityczna część mózgu Kovalika znowu zaczęła klikać. Piramida Cheopsa ma bok długości prawie ćwierć kilometra, żeby ja obejść dookoła potrzeba ze dwadzieścia minut... Plus dojście z parkingu...
- Czyli że do środka nie wejdziemy?
- Nnno, nie. Czasu braknie.
Balans pomiędzy 14 godzinami w autobusie a godziną biegania wokoło piramidy nie przemówił do Kovalika w nadzwyczajny sposób.
- A nie ma pani czegoś innego na jutro?
W końcu zdecydował się na Luxor. Dolina Królów, Świątynia Hatszepsut i do tego Karnak... Niech będzie. Na wszelki wypadek poszedł do sklepu i kupił cały plecak wody. Po namyśle dołożył flaszkę gruszkówki co ja otrzymał od swojego przyjaciela przed wyjazdem. W celach leczniczych, oczywiście.

Wystartowali o siódmej. Z niejakim zaskoczeniem Kovalik w drzwiach zderzył się ze swoją wczorajszą partnerką. Uśmiechnęła się ciepło i powiedziała coś po niemiecku. Cholera jasna, żeby człowiek był tak upośledzony, przeklął w myśli swoje zdolności lingwistyczne... Z całego ciągu wyłowił w końcu „danke” i doszedł do wniosku, że chyba jednak dziewczyna nie tyle chce go obsztorcować za pocięty w azotowej narkozie jacket, ile podziekowac za uratowanie życia. W końcu dziewczę zamilkło, nieco sie spłoniło,zawahane cmoknęło Kovalika w policzek i uciekło do autobusu. A to ci dopiero...

W autobusie zasnął, znużony monotonią brązowo-rudych, pustynnych skał. Kiedy otworzył oczy, za oknami rozpościerała się zielona dolina Nilu. Rozległe pola poprzecinane nawadniającymi je kanałami ułożone były w zgrabna szachownicę, po której przemieszczały się tu i ówdzie sylwetki odziane w białe galabije. Konwój autobusów pędził drogą, wojskowi blokowali dla nich skrzyżowania, niedbale prezentując Kałasznikowy.

- Prosze państa, Śjotynia Karnak.... - przewodnik, którego ochrzcili momentalnie Tamtaramtamem, zaczął objaśniać im zawiłości Egipskiej historii oraz niebezpieczeństw jakie czyhają na nich na parkingu.
- ...w które wedziemy, żeby zobacić tamtaramtam, tego, i potem pójdziemy do tamtaramtam, tam szyzieśsi minut żeby państo zwiesajo i potem do autobus. Bardzo waszna do autobus bo jesiemy fabryka papirusi...
Kovalik odpuścił. Wyciągnął peta i zapalił na uboczu. Egipt miał w sobie coś przedziwnego w powietrzu. Mieszanka przegrzanej ziemi, organicznych zapachów zwierząt i gnijących roślin, wszechobecny dym tytoniowy. Po parkingu biegały małe dzieci próbujące sprzedać figurki z mydła, naśladujące kamień, bateryjki, pamięci do aparatu, kapelusze, chustki, klapki i Bóg wie co jeszcze. W oddali widział beduińską rodzinę z wielbłądami, za parę dolarów pozującą do zdjęć. W powietrzu czuć było tysiące lat historii które zmieniały skalę postrzegania rzeczywistości; obecne stulecie wydawało się być mgnieniem oka. Podszedł do sprzedawcy i niepomny ostrzeżeń Tamtaramtama wdał się w najstarszą grę pod słońcem - obłupić turystę. Już po paru chwilach zachowywał się jak on - łapał się za głowę, pokazywał palcami cenę, wzywał nieistniejących Bogów na świadków i kłamał o zdrowiu swojej babki. W końcu kupił dwudziestodolarowy kapelusz za 3 dolary, który w rzeczywistości mógł być wart z pięćdziesiąt piastrów i dołączył do grupy. Coraz bardziej mu się tu zaczynało podobać.

- I ostatnia na zisiaj atranksja, Dolina Królów.... Tamtaramtam zakupił bilety, poinformował ich o konieczności dodatkowego zapłacenia za grobowiec Tutenchamona i zaczęli powolny marsz przez dolinę. Na termometrze, który mijali, słupek wskazywał 54 stopnie Celsjusza. Na wszelki wypadek Kovalik wypił jeszcze jedną mineralną. Kończąc, zauważył wzrok jego znajomej. Wyciągnął rękę w pytającym geście. Chcesz? Dziewczyna kiwnęła głową i momentalnie osuszyła podaną butelkę. Uśmiechnęła się z podziękowaniem. Pomału zaczęli wchodzić do grobowca. Temperatura początkowo była taka sama jak na zewnątrz, jednak im schodzili niżej, tym robiło się chłodniej.
- Nopikczer! Nopikczer! - stary, ubrany w galabiję i turban Arab pokiwał groźnie palcem w kierunku jednego z wycieczkowiczów i zabrał się za konfiskatę aparatu. Po zwyczajowych targach stanęło na 10 dolarach.
- Help? - Arab schował zgrabnie dziesięciodolarówkę i wskazał palcem na arafatkę, która Kovalik miał dziarsko zawiązaną koło szyi.
- Siur.
Arab wziął od niego chustę, pokazał żeby zdjął kapelusz i zgrabnym ruchem uformował mu na głowie turban. Jego niemiecka znajoma klasnęła w ręce. Das foto? Kovalik obrócił się z bakszyszem do swojego nowego znajomego i pokazał na migi że chce mieć z nim zdjęcie. Arab rozglądnął się szybko i kiwnął głową.

Idąc korytarzem w dół spotkali pierwszych wychodzących. Cholera, zasiedzieli się przy wejściu. Usłyszeli Tamtaramtama, który perrorował cos żeby sipko autobus, bo papirusi piękni i czeba jechaś... sznela sznala, wir mechte das papirus kaufen... Kovalik wskazał dziewczynie korytarz i mrugnął okiem. Toż Tamtaramtam i tak swoje zarobi, od papirusowców dolę bierze, a grobowiec zobaczyć trzeba. Weszli do głównej komory. Kowalik poczuł ciężar eonów tego miejsca. Nieprawdopodobne. Grobowiec który przetrwał do początków XX wieku w stanie nienaruszonym... Obrócił się w prawo. Skarbiec. To stąd Carnavron wydobył na światło dzienne precjoza z którymi pochowano Tutenchamona. W grobowcu panowała cisza, nagle za plecami usłyszał przytłumiony odgłos przesuwanej kamiennej płyty. Obrócił się w sam raz, by zobaczyć że dwóch wysokich, w przedziwnych czapkach ludzi, niesie bezwładne ciało jego znajomej wzdłuż długiego korytarza. Rzucił się w kierunku przejścia i w ostatnim momencie, będąc już w środku, wepchał plecak starając się zablokować drzwi. Plan udał się połowicznie. Plecak co prawda wylądował w przewidzianym miejscu, ale płyta z miękkim chrupnięciem zmiażdżyła wszystko co było w środku i skały zeszły się tak jak gdyby nic nie stanęło im na drodze. Kovalik zamarł. Jego super hiper aparat, na który wybulił sto euro - sto euro!!! - został zmieniony w złom. Zawrzała mu krew. Co za kurwadziady jedne... Na przygiętych nogach zaczął biec w kierunku znikającego migotliwego światła.

Komnata była ogromna. Sklepienie ginęło gdzieś wysoko w górze, nie mógł go dostrzec. Ściany, pokryte freskami, wydawały się z lekka falować w świetle pochodni. Po lewej stronie stał wielki tron, rzeźbione poręcze pokryte złotem wydawały się ważyć setki kilogramów. Zagłówek w kształcie ogona skorpiona dopełniał obrazu. Na tronie siedział wysoki, szczupły mężczyzna, jego poza wskazywała jednoznacznie kto tu rządzi. Na środku pomieszczenia stał ni to stół ni to ołtarz. Kovalik nie widział twarzy nagiej kobiety leżącej na nim, ale podejrzewał że to jego nurkowy buddy zażywa sobie popołudniowej drzemki. No, to w Imię Boże. Nucąc pod nosem Bogurodzica, Dziewica, Bogiem sławiena Maryja poczuł jak adrenalina zwalnia czas; starając się wyglądać nonszalancko, szedł prosto w kierunku tronu. Dopiero w połowie drogi zorientował się że w sali jest ktoś jeszcze - pod ścianami stali wyprostowani, w pozycji na baczność, ...ludzie... nnie. Po chwili Kovalik zdecydował że mimo wszelkich odmienności anatomicznych, ptasi dziób i opierzony łeb nie mieszczą się w nawet najszerzej zakreślonych granicach rodu ludzkiego. Oglądnął się za siebie - pasaż, którym się tu dostał został obstawiony przez dwóch osobników rodzaju ptakowatego. Nie mając lepszego pomysłu, podszedł do tronu. Na jego drodze wyrosło kolejnych dwóch, wzniesione prawice jednoznacznie zażądały by stanął. Popatrzył szczupłemu prosto w oczy. W jego głowie zabrzmiał metaliczny, wyprany z uczuć głos:
- Pójdziesz z nimi. Pokażą ci gdzie zginiesz.
Kovalik podłubał w uchu. Wrażenia akustyczne zupełnie jak z moich słuchawek... Trzeba będzie kupić nowe - pomyślał, nieco odbiegając od tematu. Na twarzy szczupłego pojawił się wyraz zdziwienia.
- Pójdziesz z nimi!
- Głuchy nie jestem, zaciąłeś się czy co? Nigdzie nie pójdę. Nie wiem po co porwałeś dziewczynę, ale jak się szwaby dowiedzą, zrobią wam z tych cudów architektury parę hektarów piachu. Słyszałeś co ostatnio zrobili porywaczom sudańskim? Nie? Dwie eskadry myśliwców posłały na dno wszystkie sudańskie statki znajdujące się w okolicy porwanego niemieckiego jachtu. Zrobią wam z dupy jesień średniowiecza - przypomniał mu się Tarantino.
- Pójdzieszznimi!!! - głos w jego głowie rozbrzmiał hukiem.
- Morda w kubeł!!! - ryknął wkurwiony nie żarty Kovalik. Potrafił rozwinąć 120 dB, echo komnaty dołożyło swoje. Szczupły złapał się za skronie i zachwiał z lekka.
- Kim jesteś?
- Kovalik. Ona wychodzi ze mną.
I guzik mnie obchodzi czy ty tu siedzisz naprawdę czy znowu się tu jakiś gaz ulatnia - pomyślał cokolwiek bez sensu.
- Tu się nic nie ulatnia. Ona zostaje. Jej energia da nam życie. Pójdziesz z nimi... - tym razem Kovalikowi w głowie przetoczył się grom zasuwanych kamiennych płyt. Zanim się zorientował, zrobił dwa kroki w kierunku ptasiogłowych. Stanął, otrząsnął się i spojrzał spode łba.
- Jeżeli zrobisz to raz jeszcze, dostaniesz po mordzie.
- Zabić go! - szczupły wydarł się zupełnie akustycznie, jego głos był dziwnie piskliwy. Ptaśkowaci unieśli synchronicznie broń i ruszyli w jego kierunku.
- Tylko nie wszyscy na raz. Bo się zadepczecie... - Kovalik powiedział to bardziej do siebie po czym rzucił się pod nogi najbliższemu. Strzał nasadą dłoni w rzepkę wykrocznej, obrót na plecy i piętą trafił w dziób. No proszę - nie tacy twardzi jesteśmy. Rzut w bok, sprężynka, uniknął ciosu miecza zadanego przez drugiego, złapał go za pierze na klacie i z całej siły pociągnął do siebie. Rozmasował czoło. Trzeba pamiętać żeby nie walić z czachy w te cholerne dzioby... Zwrócił się do szczupłego.
- Zanim posprzątam resztę, chciałbym sprawdzić pewną ideę... - po czym wbił wzrok w jego oczy i pomyślał wydaj rozkaz uwolnienia dziewczyny... Szczupły nawet nie drgnął, skrzywił się z rozbawieniem i nagle Kovalik zrozumiał że musi się udusić własnymi rękami. Walcząc z tym nieco dziwnym pragnieniem uderzył się w twarz. Szczupły ze zdziwieniem faktycznie walnął się w pysk. Ale jaja, działa - ucieszył się Kowalik i z całej siły kopnął się piętą w drugą nogę. Szczupły zawył, złapał się za śródstopie, wściekłość wykrzywiła mu twarz, po czym Kovalik złapał się za gardło i zaczął sukcesywnie odcinać się od źródła powietrza własnymi rękami. Próbował wmówić Szczupłemu różne rzeczy, ale ten bez większych problemów odbijał jego sugestie i wzmagał nacisk. Kowalik słyszał jego charczący oddech i pomyslał... charczący oddech... charczący oddech...
Kompleksowa blokada receptorów beta-dwa - Szczupły z miną świadczącą o kompletnym niezrozumieniu tematu z charczenia przeszedł na świszczenie i psychokinetyczny nakaz zaduszenia się na śmierć zelżał nieco w głowie Kovalika. Tu cie mam, szmaciarzu - mało się nie uśmiechnął, wysyłając kolejną komendę. Blokada AV trzeciego stopnia. Szczupły zachwiał się i zzieleniał. Oparł się o rzeźbiona poręcz i zaczął ciężko oddychać.
- ...zabić... go...
Kowalik rozmasował szyję. Nie chcemy pertraktować? No to blokada rytmu zastępczego węzła AV. Szczupły zjechał z tronu i klapnął dupą o podłogę.
- ...za.. bić...go...
No proszę. Polonistka Kovalika twierdziła że każdy matoł jest się w stanie ortografii nauczyć a ta cała dysgrafia to jedynie wymysły patentowanych leni. Szkoda że jej tu nie ma... Jak widać na załączonym obrazku, niektórzy niczego się nie nauczą - Kovalik wzruszył ramionami. Ostatecznie niesienie kaganka oświaty nie było jego misją życiową. Deaktywacja spontanicznej depolaryzacji układu bodźcoprzewodzącego. Szczupły zareagował zgodnie z planem - popatrzył z najczystszym zdumieniem na Kovalika i oddał ducha Panu. Czy komu tam był go winien. Kovalik obrócił się w sam raz by spojrzeć z bliska w dziesięć par oczu.
- Nie mam dla was czasu. Paralisis Sphincter Ani Externus! Apage!!! Tupot ptasich pazurów odbił się echem w korytarzach i zniknął w oddali. Moc polecenia była tak wielka że sam poczuł ochotę biec w nieznane, z niejasnym wrażeniem że po drodze na pewno jest jakaś toaleta. Podszedł do ołtarza. Matko jedyna, jak ja ją teraz wyniosę gołą? Choć w jaki czafczar mogli ją ubrać. Toż spędzę najbliższych kilka lat oglądając świat w kratkę... Próbował ją obudzić, nawet wysyłał w jej stronę różne wstań!, pobudka! ale nie działało. Zrobił szybki remanent - jedne gatki bawełniane, jedne spodnie lniane, takaż koszula i dwa sandały. Jak by nie patrzeć, dwóch osób się tym nie bardzo obdzieli. W końcu ubrał ją w koszulę, sięgnęła do kolan. Podwinął rękawy... Wyglądała jak mumia egipska z częściowo poluzowanymi bandażami. Albo jak worek kartofli... - pomyślał Kovalik, biorąc ją na ręce. Ciekawe jak ja stąd wyjdę. Rozglądnął się. Oni biegli tam - no to my w takim razie w stroęe przeciwpołożną...

O dziwo nie trwało to długo. Korytarz pierwotnie szedł w górę, potem sukcesywnie zaczął opadać. Kovalik już, już miał dojść do wniosku że jednak trzeba wracać, gdy zobaczył kształt drzwi. Potężny zamek jednoznacznie wskazywał że nie należy tu wchodzić, na szczęście mechanizm otwierający był w środku. Poprzestawiał zasuwy i popchnął drzwi. Upał uderzył go z niesamowitą siłą. Za krzakami widział parking, dziesiątki pojazdów i setki turystów przelewały się z prawa na lewo. Wypatrzył ich autobus, skrzyżował w myślach palce i spokojnie podszedł do niego. Wszedł przez tylne drzwi i położył dziewczynę na tylnym siedzeniu. Woda. Potrzebuję wody. Gdzieś tu kierowca miał schowane butelki... Aaa, tu są - z chłodziarki nad głową wyciągnął swoją gruszkówke i dwie mineralne. Wypił jedną łapczywie po czym z druga w ręku obrócił się do tyłu. Zamarł. Dziewczyna zapinała właśnie ostatni guzik w swojej koszuli. Widząc jego zdumienie, wskazała na swój plecak a następnie wyciągnęła w jego stronę lnianą koszulę i wzrokiem pokazała żeby się ubrał. Kiedy skończył, dotknęła jego policzka, przytuliła się, powiedziała „danke” i z dziwnym wyrazem twarzy wyszła na zewnątrz. Kovalik ciężko klapnął na tylne siedzenie po czym pociągnął spory łyk gruszkówki. Małmazja... Trzeba będzie pamiętać żeby zawsze zostawiać gruszkóweczke w chłodni, pomyślał, biorąc kolejny, solidny łyk lekarstwa na wszelkie choroby. Przeciągnął się. W jego głowie zalęgło się twarde postanowienie zrezygnowania ze zwiedzania fabryki papirusu.

wtorek, 23 marca 2010

Deep diver

Łódką bujało lekko na krótkiej fali Morza Czerwonego. Kovalik leżał na górnym pokładzie i łapczywie chłonął fotony, które w obfitości lały się z niebieskiego nieba. Płynął na Abu Kafan, uważaną za jedna z piękniejszych raf w okolicy Safagi. Spod półprzymkniętych oczu leniwie wpatrywał się w linię brzegową po prawej. Piękno dwóch różnych odcieni niebieskiego - morza i nieba - przeciętych żółto-rdzawym pasem pustynnych gór nie pozwalało oderwać wzroku. Z lubością wciągnął ciepłe powietrze w którym zapach pustyni walczył o lepsze ze słono-wodorostową tonacją.
W sumie nie chciał lecieć. Na koncie zero kasy, karty kredytowe zapchane miał do granic możliwości, szpital jak zwykle miał opóźnienia w płatnościach. Jednak po ostatnich doświadczeniach doszedł do wniosku że tak dalej nie można. Toż od nadmiaru roboty nawet mały koń zdechnąć może. Ostatnim impulsem który popchnął go do desperackiego pogrążenia się w ruinie finansowej był telefon od Barnaby. Okazało się że nie może on lecieć na wykupione wcześniej wczasy a zgodnie z polityką firmy z która leciał, mógł odzyskać jedynie 50% poniesionych kosztów. Barnaba znany był ze swojej oszczędności, pieniądze traktował nabożnie i ze skupieniem, stąd jego szczodra oferta - leć, oddasz 80% jak będziesz miał. Święty by się skusił.
Na lotnisku wypatrywał znajomych twarzy, ostatecznie środowisko nurkowe nie jest wyjątkowo liczebne, jednak nikogo nie spotkał. Co robić. Opcja all-inclusive zapewniała darmowe drinki z palemką, a pięciodniowy pakiet nurkowy wykluczał możliwość zanudzenia się na śmierć. Dodatkową atrakcję stanowiły dwa głębokie nurkowania jakie miał nadzieję zrobić. Specjalnie z myślą o nich zapisał się na dodatkowy kursik, rozszerzający jego uprawnienia do 40 metrów. Zgodnie z polityka firmy PADI nazywało się to szalenie elegancko Deep Diver, w rzeczywistości wysłuchał pogadanki na temat ryzyka i objawów narkozy azotowej, przeliczył czasy przebywania pod wodą na powietrzu, policzył maksymalny nitrox, po czym wykonał dwa nurkowania. Pierwsze na 30 a drugie na 34 metry. Pojechał nawet w tym celu specjalnie do Hermanic; co prawda mógł niby spróbować przekroczyć wymagane 30 metrów w Zakrzówku, ale znawcy twierdzili że wynik takowegoż był dwunożny - albo się udo albo nie udo. Dodatkowym zniechęcaczem był smród siarkowodorowego bełtu na dnie, który potrafił ponoć prześladować człowieka długo po wykonaniu nurów. Wysiłek opłacił się - został posiadaczem ślicznego kartonika z delfinkami pozwalający mu nurkować na niewyobrażalną jak dla niego głębokość.

- Brieefing! - wykrzyczane z ostrym, niemieckim akcentem, wyrwało go z przyjemnych rozmyślań. Też akurat musiał się mu trafić niemiecki dive master. Pod wodę zabierał pół sklepu - twin jak do nurkowań głębokich, pełny zestaw różnego rodzaju szpejstwa, świczki, worki i nożyczki... Nawiedzony. Do tego Kovalik czuł się jak na kondycyjnym obozie wojskowym. Problem w tym że był jedynym Polakiem w grupie, partnerów do ewentualnego buntu nie miał - reszta ośmioosobowej grupy składała się z Niemców, którzy za zupełnie normalne uważali, że nurek ma się ubrać w trzydzieści sekund i być gotowym do skoku. Co nieodmiennie, mimo kilku wspólnie spędzonych dni, wzbudzało zdumienie Kovalika: Niemcy stawali karnie w rządku i na komendę „Aus!” lądowali w wodzie jak komando fok. Po pierwszym dniu, kiedy pchający z tyłu współnur wrzucił go na poprzedzającą kobietę - dzięki czemu Kovalik walnął żuchwą w jej butlę, a na jego plecach wylądował popychacz - zajmował ostentacyjnie ostatnie miejsce w rządku. Nie będzie mi Niemiec na plecy dżampał, mowy nima...
Hans szybko przekazał mu po angielsku to co wcześniej oznajmił swoim pobratymcom, narysował orientacyjną mapkę rafy, pokazał trasę i przewidywane głębokości, ustalił zakresy ciśnień w butli o których chciał być informowany i zapytał czy „Fersztejen” oraz „Alles gut?”. Po czym wskazał na zegarek, westchnął i powiedział „Funf minuten”. Już się naumiał że Kovalikowi „Drai minuten” nie mówi nic.
Kovalik zlazł na dół by się przekonać że w trakcie ich odprawy całe komando zdążyło się ubrać, założyć graty i ustawić karnie w kolejkę. Maski na czole, automaty w ręku... Łomatko. Skacząc raz na jednej, raz na drugiej nodze wbijał się w swoją funkiel-nówka 5 mm piankę. Złożył sprzęt, ustawił na ławce gotowy do zapięcia, szybko zarzucił graty na plecy, dociągnął sprzączki, założył rękawice, maskę i dumny spojrzał na Hansa, który ze stoickim spokojem stał i trzymał jego pas z ołowiem. Krrrrrrwwwwwwwi!!! - śladowe resztki genów spod Grunwaldu zawyły Kovalikowi pod czaszką na widok jego uśmiechniętej gęby, zrzucił graty, założył pas i zaczął od nowa drogę przez mękę. Szczęśliwie komando musiało dostać wcześniej rozkaz „Stillgestanden!!!” bo nawet jednemu oko nie drgnęło.

„Aus!!!” - łomot nóg zlał się z kolejnymi pluskami fok walących o powierzchnię morza. Kovalik sprawdził raz jeszcze czy wszystko gra, rozglądnął się dookoła i spokojnie dżampnał do wody. Lubił to uczucie. Nagle butla przestawała uwierać, sprzęt na plecach robił się praktycznie nieważki, a człowiek przenosił się do innego wszechświata. Hans wymienił pięć znaków poprawnej procedury zanurzeniowej, Kovalik zmałpował wszystkie gesty, sprawdził przyrządy, strzelił w komputer który ostatnio coś się włączać nie chciał bez dodatkowej zachęty i zanurkował. W parze miał młodą Niemkę która zazwyczaj płynęła ze swoimi przyjaciółmi trochę z przodu, robiąc im zdjęcia, więc Kowalik praktycznie zamykał grupę. Nawet tak wolał - nie musiał się rozglądać dookoła za szalonym dziewczęciem które pod wodą wykazywało cechy bardziej przystające do szurniętego nastolatka z ADHD niż członka narodu mającego w swojej puli genowej Bismarcka czy Ulryka von Jungingen.

Jako ze skiper wyrzucił ich z łódki dobre 50 merów od rafy, płynęli na głębokości ok 10 metrów, otoczeni z każdej strony błękitem. Słońce, stojące blisko zenitu, oświetlało całą grupę, cień Kovalika rzutowany na nieskończona głębię powtarzał wszystkie jego ruchy... Po raz pierwszy w życiu doświadczał tego co wcześniej opowiadali mu inni - dna nie było widać, miał wrażenie że szybuje, bardziej na kształt ducha w powietrzu niż stukilowego, obciążonego 20 kilogramami, chłopa. Na wprost kolor błękitu nieco zmienił tonację, Kovalik uniósł głowę i zobaczył majaczącą ścianę rafy. Dociągnął do grupy, wymienili się znakami że wszystko w porządku - OK-OK - po czym dive master spokojnie pociągnął ich w prawo. Dopłynęli do przesmyku w rafie,przepłynęli na jej wschodnią stronę i zgodnie z planem zeszli dość szybko w dół. Kovalika zamurowało. Pionowa ściana z której wyrastały, na kształt wielkich, dwumetrowych wachlarzy, ażurowe ramiona korali, zamieszkała była przez dziesiątki tysięcy ryb i rybek, które w stadach pływały to w jedną to w drugą stronę, szukając pożywienia. Wielobarwny tłum przewalał się leniwie niewiele sobie robiąc z bulgoczących stworów, przepływających obok. Ściana rafy ginęła gdzieś w dole, zgodnie z informacjami przekazanymi prze Hansa pionowy uskok miał ponad 100 metrów.


Zauważył że poprzedzająca go trójka zaczyna nawracać, sprawdził manometr, pokazał przepływającemu powyżej Hansowi że ma 110 barów i zgodnie z planem spokojnie zaczęli wychodzić na mniejszą głębokość. Wyrównali na 15 metrach. Życie zdecydowanie zmieniło się. Większe ryby zniknęły, ich miejsce zajęła drobnica w ilościach przekraczających wszelkie wyobrażenie. Czerwone, pomarańczowe, rude, niebieskie, w kropki, w ciapki i w paseczki... Niesłychane. Zaczęli dopływać do przesmyku. Kovalik rozglądnął się dookoła, jego współtowarzyszka w pogoni za jakąś rybką zamiast wpłynąć w przesmyk, zaczęła okrążać rafę po jej południowej stronie. Poczuł ukłucie niepokoju. Zaraza jedna, Hans wyraźnie podkreślał że wracają ta sama drogą, południowy koniec owiany był złą sławą. Kovalik zszedł nieco niżej i przyspieszył. Rzucił okiem na manomer - 7 barów. O powietrze nie było się co martwić, na 5 metrze z tą ilością można było wisieć i pół godziny. Wypłynął za załom w sam raz by dojrzeć, że dziewczyna znajduje się jakieś dwadzieścia metrów niżej. Kovalik nie zastanawiając się spuścił powietrze, ustawił się pionowo i przyspieszył jeszcze, jego Twin-Jet’y oddawały włożona energię zgodnie z zapewnieniami producenta, stopniowo zbliżał się do dziewczyny, nagle zza jej pleców wystrzeliła długa macka macka która owinęła się wokoło wyciągniętej ręki Kovalika. Nie namyślając się długo, pociągnął ją mocno, złapał dziewczę w pasie i ciął nożem, najpierw to co złapało go za przegub a potem macki oplatające brzuch partnerki. Stwór wychylił się zza pleców dziewczyny i zwrócił w jego stronę zielone oczy z których pociekły łzy. Niedobry, zdawały się mówić, jak żesz tak, jam tu na ciebie czekała a ty z nożem... ...choć, pohasać dziś na trawie... ...wpatrzony w nieziemską zieleń, promieniującą ciepłem i dobrocią, Kovalik puścił nóż i wyciągnął dłoń. Dotknął jej twarzy, przymknęła nieco oczy i uśmiechnęła się smutno. Zbliżył się, chciał całować te śliczne usteczka, pocieszyć, zapewnić że pod jego opieka nic się więcej złego stać nie może i w tym momencie poczuł ból w okolicy krocza. Jego współnur, nie certoląc się zbytnio, wyrżnął go kolanem w czułe miejsce, wyrywając z transu. Walcząc o odzyskanie oddechu, rzucił okiem na komputer. 58 metrów. Stwór gdzieś zniknął. Nacisnął inflator w jackecie i wolna ręką pokazał dziewczęciu znak wynurzenia. Kiwnęła głową, widział że pompuje ile wlezie, pracowali płetwami jak szaleni a mimo to komputer nie chciał potwierdzić że wychodzą na powierzchnię. 60 metrów. Bolała go głowa, jej twarz porosła mchem, z uszu wypłynęło malutkie Nemo i z odrazą dziubło go w palec. Coś złapało go za kark, długi, cętkowany wąż capnął jego towarzyszkę za kołnierz i nagle Kovalik poczuł że ciśnienie w uszach mu maleje... Rzucił okiem na komputer, mała ośmiornica gotowała sobie obiad na stosie jednorazowych zapalniczek, przymknął oko, wystawiła język i odwróciła się plecami. Odbiło mu się grochówka. Ktoś uderzył go w twarz. Hans z uwagą wpatrywał się mu w oczy. Ach, kochaniutki, ja hetero jestem, co też ci w głowie, toż ja taki nieumalowany... Bić się chcesz, chamie? - po drugim strzale w pysk ryknął groźnie w automat i zamachnął się do uderzenia. Poczuł że mu niedobrze. Strzelił pawia, ustnik wypadł mu z ust, wszystko wirowało, zamknął oczy. Dzizzazzz.... niech ktoś mnie zdejmie, ja chcę na ziemię, co mnie podkusiło żeby na kucyka wsiadać... Poczuł kolejne uderzenie, Hans włożył mu automat w zęby mało ich nie wybijając. Na migi zapytał OK? Kovalik potrząsnął głową, starając się dojść do siebie. Gdzie jesteśmy? Żadnej rafy, wisimy w toni... Komputer? 18 metrów. Podczepieni do bojki Hansa dryfowali sobie spokojnie. Zobaczył że Hans sprawdza mu manometr, rzucił okiem - pół bara. Komputer? Deco 14 minut... W życiu nie wystarczy, chyba że mi skrzela urosną, zarżał ponuro. Dziewczyna oddychała z hansowego podstawowego automatu, sam Hans wisiał na rezerwowym. Gdy złapał wzrok Kovalika, na migi pokazał żeby wymieniali się ustnikiem zdziewczyną. Dwa wdechy - oddać ustnik. Dwa wdechy - oddać ustnik. Czuł jak powoli wraca do rzeczywistości. Hans stopniowo podnosił ich na lince, w końcu odstali swoje, Kovalik pokazał na migi, że jego komp uznał deco za zakończone, Hans w odpowiedzi pokazał że dziewczyna ma jeszcze 6 minut i dał Kovalikowi znak żeby spadał. Wyszedł na powierzchnię i rozglądnął się dookoła. Ich łódka znajdowała się w odległości 30 - 40 metrów. Ktoś machał na niego ale pomyślał że zostanie z Hansem i dziewczyną. Głupio mu było odpłynąć. W końcu sprawę rozwiązali tubylcy, którzy podpłynęli z lina i zawlekli go na łódkę.

Siedział na górnym pokładzie i pił herbatę. Mocna, gorąca, z kardamonem i toną cukru. Po wyjściu z wody Hans uparł się żeby oddychali czystym tlenem, jako że butla była jedna więc siedzieli koło siebie i wymieniali się automatem, zupełnie jak pod wodą. W końcu problem sam się rozwiązał bo skończył się tlen. Dostali po butelce wody w celu nawodnienia i herbacie - żeby się zagrzać. Niech ta będzie. Wolałby co prawda solidną banię, czuł jak trzęsą mu się ręce, ale Hans był nieubłagany. Żadnego alkoholu. Dziewczyna zniknęła żeby się przebrać, Kovalik też poczuł że przyda mu się polar. Wyszedł na pokład i zapatrzył się w dal. Morze leniwie falowało, leciutka bryza mierzwiła mu włosy, spokój tego miejsca był zupełnie nie na miejscu po horrorze który przeżyli. Choć jeden mały piorun, burza jakaś... pomyślał ponuro Kovalik. Z tyłu usłyszał że ktoś się zbliża, odwrócił się, podchodziła jego towarzyszka. Nawet ładniusia - uśmiechnął się promiennie od ucha do ucha. Co prawda dziewczyna nie mówiła po angielsku a Kovalik po niemiecku ale ostatecznie w czasie seksu wcale nie trzeba rozmawiać... Dziewczyna podeszła i miękkim ruchem uniosła trzymany w ręku jacket... Z wyrzutem w oczach pokazała mu pocięte pasy i zapięcia... Uśmiech powoli spełzł mu z twarzy... Oż w mordę... No cegój sie tak patrzy... Toż ta zielonooka maszkara by cię tam zjadła... Ja tylko niosłem pomoc...

środa, 17 marca 2010

Bagnet (cz.V)

- Doktorze? - ciche pukanie wytrąciło Kovalika z transu. Kkurdesz pałasz, właśnie odpływał w sen, słuchając spokojnego brzmienia Norah Jones. Śpiewane miękkim, mruczącym głosem „Come Away With Me” leniwie sączyło się z głośniczków. Żeby to rudy byk...
- Gdzie tym razem?
- Nnie, nie wyjazd. Luknął byś na defibrylator? Cos dziwnego się z nim dzieje.
Kovalik zwlekł się z wyra i włożył ubranie. Śpiwór rzucony byle jak dopełniał obrazu nędzy i rozpaczy jakim malowała się odrapana dyżurka. Pod ścianą pyszniła się zdezelowana wersalka, pamiętająca czasy późnego Bieruta. W rogu pokoju stał stolik z dwoma fotelami które naczelny kazał wstawić po ostatnich awanturach. Najwyraźniej nie zrozumiał wkurwionego Kovalika który starał się mu wytłumaczyć że doktor powinien mieć warunki przynajmniej takie jak koń w stajni. Pominąwszy wykładzinę klasy zasranej słomy, dyżurka wyglądała gorzej w każdym aspekcie.
- Pokaż, co tam się dzieje.
Przeszli do karetki. Kazik włączył sprzęt. Ekranik zamrugał zgrabnie, przeszedł self-test po czym na głównym panelu wyświetlił się napis: attach electrodes.
- No i co?
- Jakie attache? Żeby polityka prądem? - Kazik miał inklinacje bardziej francusko- niż angielskojęzyczne.
- Elektrody żeby podpiąć.
- No ale po ch... - Kazik ugryzł się w język. Polityka finansowania obiadów z kar nałożonych za obsceniczne wyrażenia zaczynała działać - ..orobe ciężką? Toż łyżki na miejscu, wszytko jak trzeba...
- Może te nowe żelówki chce?
- Nie dam. - Kazik oznajmił to tonem lwicy przepytywanej w sprawie udostępnienia na obiad swoich młodych.
- Pewnie przy tym pokazie coś pomieszali w opcjach. Dawaj, się ustawi - z rana przyjechał rep który zachwalał „bardzo bezpieczne i wcale nie tak drogie, szczególnie gdy weźmiemy pod uwagę wartość życia ludzkiego” samoprzylepne elektrody żelowe. Wszyscy patrzyli wtedy na cudeńka im zachwalane i nikt, prócz Kovalika, nie zwrócił uwagi na minę naczelnego który mało przy tym się nie udławił ze śmiechu.
Kovalik wszedł w ustawienia, wyłączył tryb AED który go patologicznie wkurwiał i przełączył detekcję na „paddles”. Przy okazji wyłączył sygnalizacje dźwiękową, zostawiając jedynie alarm gotowości. Zawsze go te pik-piki, dochodzące z zadowolonej z siebie maszynki, irytowały. Sprzęt po włączeniu ma być gotowy do działania a nie pikać. Zresetował urządzenie.
- Powinno być. Włączamy... - ekranik zamigotał żółto, przeleciała króciutka seria wewnętrznych komend i wyświetliły się poziome linie. -...no właśnie... daj elektrody.
Kazik podał komplet, Kovalik przylepił to sobie do rąk i czoła. Pik pik pik potwierdziło odczyt QRSów. -I po kłopocie. Przy okazji nie będzie nas tym pierońskim wyciem irytować. Baterie sprawdziłeś?
- Świeżynki. - Kazik prawie się obraził. Po ostatniej akcji, w czasie której zawiodły obie baterie, wprowadzono podwójna kontrolę i przymusową wymianę co 12 godzin, nawet gdy nie były używane.
- No to - co tu tak bedę sam siedział - Kovalik znany był z cytatów filmowych, Miś, Seksmisja, Rejs - a ostatnio Psy.

- Doktooor, wyjazd!
- ...przecie bułki z margaryną nie jadłem - to czego mi się tu dobre kończy... - zamruczał Kovalik i wykonując obłędny taniec wbił się w ciuchy. Coś mu przeszkadzało w biegu do samochodu, dopiero gdy usiadł, zorientował się że ma zamek niezapięty. Który z niejasnych do końca przyczyn znajdował się tym razem z tyłu. Szybko dokonał zmiany i doprowadził garderobę do porządku. -Muszę sobie chyba dresy na gumce kupić...
Szybki nie skwitował. Po trzydziestu latach jeżdżenia za kółkiem doszedł do filozofii która była mieszanką perfekcjonizmu i stoicyzmu. Prócz Oreoranów kopiących jego przysposobione, czterokołowe dziecko, nic nie było go w stanie wyprowadzić z równowagi. Czy zdziwić.
- Gdzie?
- Do Bizonika jedziemy. Jakiegoś starego dziada znaleźli w ruinach Słoneczka.
Kovalika zaswędziała rana co to jej się nabawił w czasie ostatniego pobytu w tym jakże przytulnym ośrodku. Tym razem - żadnych biegów. Żeby tam dziewica orleańska rodziła, krok stateczny a ruch opanowany, obiecał sobie. Ostatecznie dobry ratownik to żywy ratownik...

Przy ruinach nikt nie czekał. Ich "halo" odbiło się echem wśród pustkowia. W końcu doszli do wniosku że od stania tylko żylaków się nabawią.
- Doktor, ino pomaluśku, dobra? - Kazik odruchowo pomacał się po plecach. Po ostatniej wizycie w Słoneczku coś mu strzeliło w krzyżach - Kovalik jednakowoż ważył swoje sto dziesięć kilo - i do tej pory wsuwał mydocalm z diclofenacem. -Pomógł byś? Bo nie bardzo jeszcze mogę dźwigać...
Kovalik zawiesił sobie na ramieniu defibrylator i przesunął go na plecy.
- Oki?
- Dzięki.
- No to - jako te ambasadory - zarządził Kovalik i ruszył przodem. Nie wiedzieć czemu poczuł niepokój. Cholera jasna, jakieś stresy pourazowe mam, czy co? Ruina jak ruina, weźmie się co się znajdzie i na izbę odstawi. Jak dobrze pójdzie to jeszcze zdążę po powrocie pizze zamówić. Wyciągnął dwie czołówki, które po feralnym dniu zakupił w necie, jedną podał Kaziowi, drugą założył sobie. Ostatecznie walnąć łbem w futrynę każdemu się może przytrafić, ale drugie zdarzenie świadczy jednak o braku mechanizmów przystosowawczych. Czy o zwykłej głupocie.

- Halo? Pogotowie ratunkowe, jest tu kto?
Cisza wydawała się być wręcz bezczelnie arogancka. Kovalik potarł miejsce gdzie mu ostatnio Hoffman zdjął szwy z głowy i ruszył w kierunku schodów. Niepokój mu wzrósł. Wziął spokojny wdech - wydech przez nos, wdech - wydech przez nos i poczuł jak tętno zwalnia a panika idzie precz. Urlop mi się należy. Albo pojadę gdzie na jaką plażę dobrowolnie, gołe laski oglądać - albo mnie przymusowo wyślą. Tyle że tam laski w fartuchach chodzą...
- Słyszałeś?
- Mhm. Tam coś jęczy. Halo?!
- Tttutaj... - od strony znajomych schodów dobiegł go słaby głos. Też jakby znajomy?
Przyspieszyli, zleźli do piwnicy... Kovalik aż się za siebie oglądnął, ale schody kończyły się dokładnie na tym poziomie. Żadnych schronów, żadnych przejść tajemnych. Taak. Lepiej o tym nikomu nie wspominać, po co mu jakieś psychiatryczne kontrole.
- Ttuttaj...
- Dzień dobry - a raczej dobry wieczór. Skąd się tu pan wziął? I kto po pomoc dzwonił?
Stary, trzymając zwieszoną głowę, pokazał trzymaną w dłoni komórkę. No tak. Najprostsze wyjaśnienie zawsze najtrudniej znaleźć. -Co się stało?
- Noga... kkurwaszsz, jak boli...
Kovalik szybko przeleciał dłońmi po pacjencie. Faktycznie, prócz nogi, nic. Cienie na ścianie zatańczył zgodnie z ruchem jego głowy.
- Kaziu, tego w Kramery nie zapakujemy... Potrzebujemy naciągową... i deska będzie potrzebna, nosze nie wejdą.
- Zostawić ci graty czy zanieść do karetki?
- Zabierz. Nie będziemy się tu w OIOM bawić...
Światło czołówki Kazika, kołysząc się, zniknęło za zakrętem. Kovalik obrócił się w stronę pacjenta. Ten przysłonił oczy.
- Weź, synek, nie świeć po oczach... - rzekł z wyrzutem. Znany, wykwintny zapach mirabelek delikatnie podrażnił powonienie Kovalika.
- Dziade... - ugryzł się w język - Jakub? A co ty tu do cholery robisz?
- A na co to wygląda, trening Tai Chi? - odpowiedział nieco zirytowany stary. -Przyjechałem sprawdzić co się z tą twoją stało i jak sierota wlazłem w ten cholerny gruz. I, o - stary, wskazując dramatycznym ruchem nogę ruszył się i z jego ust wyrwał się jęk. - Żeżż w mordę...
- Może dam coś przeciwbólowego? - zaoferował się Kovalik.
- Czegoś przeciwbólowego to ja mam w sobie ze dwa litry. Więcej nie trzeba... - stary skrzywił się i spróbował podciągnąć nogę. Zza pleców Kovalika rozległo się szuranie kroków.
- Kaziu, dobrze że... - słowa ugrzęzły mu w krtani. Schodami w górę, wiodącymi z dolnych poziomów szurała w ich stronę dobra znajoma. Odruchowo cofnął się i nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności stanął staremu na złamanej nodze. Który wycharczał cos niezrozumiale i pacnął głową w podłogę.
Oż w mordę, gdzie skolina? - torba porzucona przy wejściu do pomieszczenia przesunęła się, potrącona szurającą nogą staruchy. A co ona tak jakoś - tymi nogami - pomyślał nieprzytomnie Kovalik i przyświecił prosto w twarz nadchodzącej kreaturze. Babka wygląda nieco inaczej niż ostatnim razem - włos zmierzwiony dalej straszył Bóg wie jakim zwierzyńcem skrywającym się we wnętrzu, ale twarz... Żuchwa starej kołysała się miarowo w rytm kroków, przez nadgnitą lewą stronę twarzy prześwitywały kości i zęby. Oczy ze sztywnymi źrenicami wpatrywały się w niego bez wyrazu... Cholera, a co ze starym zrobić? Torba, muszę się dostać do torby - starając się panicznie wymyślić jakąkolwiek strategię przeoczył fakt że babka była już w zaawansowanym stadium rozpadu a mimo to dawała sobie całkiem dobrze radę z chodzeniem. Przesunął się pod ścianę, babka posłusznie zmieniła kurs. Starając się odwlec ją od starego a przy okazji dosięgnąć torby, manewrował przy lewej ścianie. Podstęp udał się połowicznie. Z jednej strony wywlókł ją z pomieszczenia, z drugiej nie dał rady zabrać torby. Co gorsze, nie mógł uciec na górę - za sobą miał teraz schody w dół. Nagle poczuł że mu krew mózg zalała. Żeby mnie takie próchno straszyło? Podniósł kawał cegły i nie zastanawiając się długo przyskoczył do babki. Cios nie doszedł celu. Jednym ruchem stara złapała go za rękę, unieruchamiając ją jak w imadle a drugą złapała za szyje. Zaczął się szarpać ale była nieprawdopodobnie silna. Czuł smród gnijącego ciała, pod uciskiem wypuścił cegłę, babka momentalnie wzmocniła chwyt drugą ręką na jego szyi. Czuł że traci oddech, w panice zaczął szukać czegokolwiek co mogło by się nadać na broń i nagle jego ręce natrafiły na przewieszony przez ramię defibrylator. Na pamięć przekręcił wyłącznik na 360J, wdusił przycisk „Charge”, wyrwał łyżki z zaczepów. Na głośne piiiiii oznajmiające gotowość do strzału babka przechyliła nieco głowę i jakby się zawahała. Kovalik jednym płynnym ruchem przyłożył jej elektrody do głowy i nacisnął czerwone guziczki oznaczone „Shock”. Efekt przeszedł jego najśmielsze oczekiwania. Głowę spowiła błękitna poświata, włosy stanęły dęba, z uszu poszedł dym a oczy... - oczy wyskoczyły z czaszki jak na sprężynkach po czym zadyndały, wisząc na nerwach wzrokowych, gdzieś na wysokości żuchwy. Babka zwolniła chwyt, rozległ się dźwięk pompowanej opony i z miękkim „plopppp” rozleciała się po pomieszczeniu. Kovalik z obrzydzeniem starł śmierdzące szczątki z twarzy i otrzepał się jak kot po kąpieli. Jassna cholera... A co to było? Stary, co ze starym?
- Dzia...Jakub!
- Czego? - stary nieco nieprzytomnie popatrzył się na niego. Zamrugał kilkukrotnie oczami i uśmiechnął się -O, sądząc z wyglądu to ci się udało?
- Co to było?
- A, zzombiło ją najwyraźniej. W sumie żaden problem, wystarczy zdekapitować i po krzyku. Weź się ogarnij, zaraz tu będą.
- Ale co ja im - jak to wszystko wytłumaczyć?
- Nic nie zobaczą. Widzących mało jest, chybaś zajarzył tym swoim medycznym łbem że twój kumpel nic nie pamięta?
Kovalik w milczeniu kiwnął głową.
Stary wyciągnął zza cholewy bagnet.
- Masz. Zasłużyłeś. Ja muszę do siebie wracać. Za bardzo mi się tam sąsiady po moim z szambiarką panoszą.
- A noga? Jak, toż do szpitala... - nie dokończył.
- W domu se złożę. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Jam cię tu nie do złamanej nogi potrzebował - stary mrugnął porozumiewawczo okiem, złożył dłonie w dziwny znak, powietrze zafalowało - i znikł.

- Dooktoor!
- Co jest? - nie odwracając głowy Kovalik zaciągnął się ostatni raz i zgasił papierosa. Musi to w końcu rzucić w cholerę.
- Znalazłeś coś?
- Nic!
- Ja też nic. - Kazik pokazał się na schodach. -Pewnie znowu gówniarze fałszywkę zrobiły. Chodź, mamy wezwanie do starej Maciochowej. Zaś jej pikawa nawala.

poniedziałek, 15 marca 2010

F22 (cz.IV)

Schodził do piwnicy. W powietrzu w dalszym ciągu mieniło się dziwne, przyćmione światło, pozwalające dostrzec kontury mijanych przedmiotów. Na poziomie piwnicy bez specjalnego zdziwienia przyjął do wiadomości fakt że schody w dalszym ciągu idą w dół - a światło dochodzi właśnie stamtąd. Czekaj, dzidzia. Przyłożę klapsa w dupę to ci głupie pomysły wyparują z pustego łba - pomyślał nieco nielogicznie Kovalik i przyspieszył truptanie w dół. Na trzeci poziomie schody się skończyły, Kowalik przeszedł przez wąskie drzwi i wszedł w korytarz. Długi, ciągnący się Bóg wie gdzie, zakręcał nieco w lewo. Zrobiło się jaśniej. Kovalik minął załom i stanął u wejścia do sporych rozmiarów jaskini. Na środku stała jego znajoma, wyglądała zupełnie jak na górze, jedynie wrażenie wirowania przestrzeni gdzieś znikło.
- I co - hormony na mózg walą? - zapytał Kovalik i ruszył w jej stronę. -Mówiłem grzecznie ostatnim razem, tak? W domu siedzieć i się uczyć a nie z goła dupa po dyskotekach latać - stres i lęk wyzwoliły w Kovaliku agresję. -Zaraz ci to wszystko ładnie wytłumaczę.
Potężny cios w klatkę rzucił go z powrotem na ścianę. Chroniąc głowę skulił się w czasie lotu i przywalił w nierówną powierzchnię nerkami. Powietrze z sykiem uszło mu z płuc. -Oż ty gadzino jedna, bohatera? - wystekał. Musi sie koniecznie starego zapytac co on rozumie przez słowo "Słaba". - ...zaraz ci przez rozum przejdę.
Ręka Kovalika wymacała przypadkiem w kieszeni stazę-samoróbkę. Ostatnio ciężko było o oryginalne, wszyscy wspomagali się czym mogli. Najlepiej do tego celu nadawały się Foley'e, służące do cewnikowania pęcherza. Tyle, że ostatnio brakło sensownych, cienkich rozmiarów i Kovalik na ostatniej zmianie podając astmatykowi aminofilinkę skonstruował stazę z cewniczka 22F. Grubości małego palca... Walcząc z lekka o oddech zbliżył się do syczącej dzieweczki na odległość strzału po czym z miłym uśmiechem na twarzy naciągnął błyskawicznie gumę aż za ucho i wypalił. Celował w czoło ale jakoś tak rodzynki do spółki z ćwierćcegłówką zmieniły nieco tor lotu i wyrżnął strzygę prosto w oko. Rozległ się wściekły syk, stwora ruszyła na niego i w tym momencie zaległa ciemność. Odruchowo przyklęknął, ząbeczki dziewczęcia nie budziły miłych skojarzeń, po czym wypalił raz jeszcze, tym razem celując gdzieś na wysokości pasa. Rozległ się kwik bólu i Kowalik usłyszał oddalające się kroki.
- Mówiłem, nic tak dobrze nie robi jak klapsik w dupę.
Potarł nerki i ruszył za odgłosami uciekającej dzieweczki, starając się wymacać drogę w ciemności. Z przodu zabrzmiał ni to szloch - ni to westchnienie. Ha! Czyli gdzieś tam sobie jesteś, gadzino...

Czas wlókł się w nieskończoność. Kovalik już dawno doszedł do wniosku że łażenie po ciemku w podziemiach było głupim pomysłem. W zasadzie mógłby wrócić, ale wystarczyła jedna myśl o odnogach tunelu i natychmiast porzucił ideę powrotu do starego. Gdzieś ta zaraza musi mieć drogę wyjścia, byle by jej tylko nie zgubić... Nagle jego ręce oparły się o ścianę. Niedobrze, zawał. Kkurwasz, będę musiał wracać - przemknęło mu przez spanikowany mózg. Ale - czemu ja ją ciągle słyszę? Powolne macanie rękami dało odpowiedź - po lewej stronie było przejście. Przecisnął się tamtędy z niejakim trudem i za kolejnym załomem zobaczył światło. No, to - bój to jest nasz ostatni - naciągnął jedyną broń jaka posiadał i wyskoczył. Na ziemi leżała sobie nieprzytomna dziewczyna. Śliwa na lewym oku jednoznacznie wskazywała że to kovalikowa znajoma. Poza tym zniknęła gdzieś jej nieziemska suknia, zamiast tego ubrana była w normalne choć straszliwie upaprane ciuchy. Kovalik trącił ja palcem - zamruczała coś, nie otwierając oczu. Ząbki? Zniknęły gdzieś ostre jak szpilki kły, zgryz taki sobie. Ortodonta by ci się przydał - pomyślał Kovalik biorąc ją na ręce. Wyszedł z tunelu w szarzejący świt i odebrało mu mowę. Po prawej stronie zamajaczyła znana budowla, charakterystyczny kogutek nad drzwiami nie pozostawił żadnych wątpliwości. Doszedł do Władka... Słyszał że tunele pod starym parkiem sięgają do rzeki, ale brał to za zwykłą urban legend. Koniec świata. Doszedł do ławki, położył na niej dziewczynę i usiadł z drugiej strony. Odpocznie chwile i zastanowi się co robić.

- Heej! - Miro trącił go w ramię. -Wykończysz się tą robota na pogotowiu, zobaczysz. Pan tu takie ciekawe rzeczy opowiada a ty śpisz... Nieładnie...
Kovalik przetarł oczy. W ręce trzymał Żywca, Miro zaśmiewał się z czegoś co opowiadał stary, dziewczyna...
- A gdzie dziewczyna?
- Jaka dziewczyna? - Miro z troską popatrzył na przyjaciela. -Zdecydowanie nie powinieneś spać na słońcu po udarze głowy, wiesz? Chodź, pójdziemy do mnie. Pan obiecał ze mi pokaże jak się zacier z trocin robi. Ponoć dwa razy lepszy niż kodżakówka.

niedziela, 14 marca 2010

Rokoko (cz.III)

Jechaliii cygaaaaanieee...
Echo niosło się po okolicy, wnerwiając sąsiadów i płosząc domowe ptactwo. Wycie psów podkreślało co ważniejsze frazy.
Patieeriał ja uuuliiiicuuu
Patieriał ja dom swój radnoj...

Lizakówka wyszła byle jaka. Musieli ją przepuścić dwa razy żeby uzyskać jako taką moc, niestety podwójna destylacja zredukowała uzysk do pół litra.
- Opłacało ci się pierniczyć z tym tyle czasu? - Kovalik popatrzył na butelkę chłodzącą się pod kranem. -Toż prąd więcej kosztuje...
- Mówisz, że taniej na gazie wyjdzie? Hm... - zafrasował się Miro. -Tylko jak ja tu gaz podciągnę. Tak na marginesie, mam jeszcze wino z porzeczek, Dziki mi mówił że małmazję ostatnio z tego zrobił.
- No to dawaj.
Przynieśli piećdziesięciolitrowy baniak z piwnicy i nie certoląc się zbytnio przelali zawartość do bańki.
- No to - w imię Boże - Miro pstryknął wyłącznikiem. Po chwili z bańki dobiegło ciche syczenie, znak że grzałka zaczęła pracować.
- Spróbujmy tego. Ostatecznie setka kodżaków się tutaj mieni - Miro popatrzył na butelkę pod światło -Szkło jest za tobą.
- No to - do boju - kiwnął głową Kovalik i wyciągnął kieliszek. Zgodnie z obyczajem Miro wypił pierwszego, strząsnął szkło, nalał i podał. Kovalik wypił i go zamurowało. Smak nawet dało się przeżyć, moc była ok - ale ten zapach?
- Kodżaki?
- No, trochę ulepszyłem... - Widząc pytający wzrok, dodał: -Kilo rodzynek w tym było.
- Śmierdzi toto jak onuce tej babki co jej nogi zgniły - Kovalikiem wstrząsnęło. - Zgroza. W zasadzie...
Nie dokończył. Potężny huk dobiegający z kuchni jednoznacznie wskazywał że proces destylacji zboczył w zupełnie nieprzewidzianą stronę. Wpadł przez drzwi zaraz za Mirem - pomieszczenie wypełnione było w górnej połowie białym oparem.
- Oż w mordę...
- Ale pierdykło...
- A sosieesstaoo?
- Chya chonica sieaatkaaała...
- Co sie pchaszszz...
- Jaaa??? Osie niechajjj nanieeee...
- Churna, oddychaj głęboko - Kovalik w ostatniej chwili zrozumiał co się dzieje, opary w kuchni zawierały spora domieszkę lotnego alkoholu który z pominięciem wątroby walił prosto z płuc w mózg.
- Zaaaraaz nam pszejsie...
Kilka minut oddychania świeżym powietrzem w ogródku zrobiło swoje.
- Alle masakra... Musze to posprzątać...
- Zakurze tylko i zara tam bede - Kovalik nie był gotowy na kolejną intoksykacje alkoholem. Wyciągnął papierosa, przypalił. Powietrze w ogródku nagle robiło się chłodniejsze, cienie głębsze a czas zaczął upływać w paskudnej, rwanej kadencji. Z jednej strony wiedział gdzie jest, widział Mira który oznajmiał że idzie sprzątać a z drugiej czuł jak czas zatrzymuje się po każdym jego słowie - i wtedy ogród nabierał złowrogiego, wręcz obcego wyglądu.Poczuł naglącą potrzebe powrotu. Rodzynki, kurwasz mać. Następnym razem kupi Absoluta, nie będzie się truł wynalazkami drożdżopodobnymi...
- Miro, soreszki, idę w długą.
- No to - uważaj na siebie. Idę to poskładać, choć z grubsza.

Dochodząc do parku skonstatował że faktycznie zrobiło się późno. Słońce zaszło, w dolinie zapadł zmierzch. Cholera, zasiedziałem się, pomyślał. Trza było do chałupy iść się wyspać nie berbeluchę pić... Wybrał najkrótszą drogę, przez dziki park, potem parę kroków nad rzeką i będzie w domu. Szedł zupełnie na pamięć, niespecjalnie zdając sobie sprawę z tego którędy idzie, dopóki nie wlazł na starą Kolorową. Ponure gmaszysko stało czarne, ciche, otoczone zardzewiałym płotem. Kiedyś była to jedna z bardziej ruchliwych arterii miasteczka, po otwarciu obwodnicy nastała tu cisza którą doceniły wrony, tłumnie zamieszkujące zarówno budynek jak i okoliczne drzewa. Kovalikiem wstrząsnęło. Co za rudera... Mógłby się kto w końcu nad tym zlitować i spalić w jasną cholere... Błysnął piorun. Kovalik odruchowo zaczął liczyć ale nie doczekał grzmotu. Podniósł głowę - chmur żadnych... Popatrzył na mijaną ruderę akuratnie w momencie gdy błysnęło powtórnie. No coś podobnego. Pewnie znowu jakieś dzieci gotyku czy innego rokokoko robią sobie zdjęcia... Ostatnio nawet pomagał jednej grupie, mało nie pozamarzali w środku - fotograf przyjechał z dwoma dzierlatkami, sam ubrany a laski prawie do goła rozebrał i fotki im pstrykał. Cholera, dobrze takiemu... W oknach błysnęło powtórnie i nagle czas wpadł w swój obłąkany taniec, z przyspieszeniami i momentami zawieszenia, którym dodatkowo towarzyszyła absolutna cisza... Uderzenie serca - łuppp - rzut oka na ruderę - stop - łuppp - ręka na płot - zawieszenie - łuppp - bieg w stronę drzwi - łuppp - stop...
Na środku pomieszczenia stała śliczna, może siedemnastoletnia dziewczyna. Nie było by w tym nic dziwnego gdyby nie delikatne światło sączące się gdzieś zza niej i wrażenie że przestrzeń wokół niej pomalutku się obraca. Zjawiskowa piękność popatrzyła się na niego i nagle poczuł się wyjątkowy. Wyróżniony. Szczęśliwy że może tu być, gotowy do pomocy. Dziewczyna uśmiechnęła się do niego, zalało go nigdy nie odczuwane uczucie szczęścia i obietnicy nadchodzącego spełnienia. Ożż kurwa mać - zaklął wyjątkowo od serca gdy ból przeszył jego głowę. Celnie rzucona ćwiartka cegły rąbnęła go dokładnie w pamiątkowego guza po wczorajszych przygodach. Łupp - twarz dziewczęcia zmieniła się w zimną, nieludzką twarz - szelst za plecami - łuppp - dziewczyna nagle znalazła się z jego prawej strony, widział wyraźnie jej białe, ostro spiłowane ząbki - łupp - cegła walnęła ją prosto w głowę, sam, odepchnięty leciał gdzieś w bok - łupp - puste pomieszczenie, głowa, dzizzazzz, czemu go tak boli łeb - łuppp - synek, kurna, toż trza uważać jak się wchodzi w takie miejsca...
Złapał podana dłoń starego i niepewnie stanął na nogach.
- Co sieee żeee eee? - zapytał nieco nieskładnie.
- Młodziutka strzyga. Chyba jeszcze nie wie kim - a raczej czym - jest i jaka ma siłę. Inaczej by z ciebie zostały strzępy. Przyłóż se to bo ci krew leci - stary wsunął mu w rękę coś miękkiego. Przyłożył do bolącego miejsca.
- Ale - tego - jak strzyga? Dziadek, ja ją znam. Ostatniom ją wiózł z dyskoteki bo się stroboskopów naoglądała i jej się na mózg rzuciło.
- Dyskoteki?
- Noż mówię. Te współczesne, techno i światła. Jak kto wrażliwy to potem ma problem.
- Ona - na dyskotece?
Zaciął się - pomyślał Kovalik. Pomacał łeb, dzizzazzz... Jak on teraz do roboty pójdzie?
- A ten tego - ta strzyga to niby co robi?
- A nie czułeś? Rzadko kto jest się w stanie oprzeć. A potem zostaje z niego wspomnienie...
- Ta! - parsknął Kovalik. -Co to, Pilipiuka żeśmy se poczytali za dużo?
- Że co puka? - nie za bardzo załapał stary. -Synek, ona teraz słaba jest, po pierwsze że nów, po drugie że kupę energii zużyła najpierw na mnie a potem na ciebie. Trza ją powstrzymać, a lepszego dnia się nie znajdzie.
- I co niby - gardziołek trza poderżnąć? Cokolwiek by to nie było ja następnych 50 lat w pudle gnić nie będę - Kovalik obrócił się w stronę drzwi.
- Podrzynać? A co ty ostatnio - Malleus Maleficarum studiował? Trza ją wywlec przemienioną na światło słoneczne i styknie. Nikomu nie trzeba nic podrzynać.
- No to - miłego polowania życzę.
- Nie dam rady. Chyba mi się coś w nodze zrobiło, ledwie stoję. Zejdź na dół, wywlecz ja z powrotem a resztą sam się zajmę.
- Dziadek, no co ty, do domu idę...
- Jakub. Jak mi jeszcze raz powiesz dziadek to cię przez łeb strzelę. Pamiętasz tego powieszonego w zeszłym tygodniu?
- ...nooo? - Kovalik nieco się zakrztusił. Skąd ten pokurcz pieroński o tym wie?
- Prawdopodobnie to ona z nim była. Jak nie chcesz więcej umrzyków ze sznurka odcinać, musisz mi pomóc.
- Czyli - mam zleźć na dół i pannę podświetlannę przywlec tutaj - i już? - upewnił się Kovalik.
- I już. Słaba jest, dasz se radę. Tylko w oczy jej nie patrz.

sobota, 13 marca 2010

Spotkanie (cz.II)

Siedzieli u Władka nad Sekwaną. Lipcowe powietrze miało tą niesamowitą nutkę lenistwa, rozgrzanej ziemi i nagich kobiecych ciał brązowiejących na słońcu. Echch... żyć nie umierać... Pół leżąc, pół siedząc sączyli niespiesznie Żywca, obserwując budzący się dzień. Spotkali się przypadkiem, Kovalik wracał z sześciodniowego ciągnika dyżurowego, Miro właśnie wrócił z zagramanicznych wojaży. Po krótkiej wymianie powitalnych poklepywań uzgodnili jedyną słuszną drogę spędzenia dnia i pojechali do starej piwiarni nad rzeka. Myśleli że będą pierwsi ale o dziwo przy stoliku najbardziej na uboczu siedział, wystawiając do słońca kaprawą gębę, stary dziad. Na szczęście szeroka, parkowa ławka była wolna, zakupili co trzeba i zajęli z góry upatrzone pozycje. Dyskusja w niezrozumiały sposób zboczyła z kobiet na temat zeszmacenia pokojowej nagrody Nobla. Kovalik leniwie wyciągnął butelkę i stuknął w szyjkę Mira.
- Ale klimat...
- No...
Pociągnęli. Smak piwa wymieszał się z zapachem powietrza.
- A co ci się w łeb stało?
Kovalik pomacał się po potylicy. Hm. W zasadzie to niby w futrynę przywalił, a przynajmniej tak Kazik twierdził.
- A kurrwa... - zawahał się.
- No, gadaj - Miro, zwietrzywszy sensację aż popatrzył w jego stronę. -Znowu wariatów goniłeś?
- Sam nie wiem...
- Co -że nie wariat był?
- Nnie... Widzisz, bo - ale się nie będziesz śmiał?
- A gdzie tam - echo walniętej pięścią klaty rozeszło się echem po górach i dolinach. -Jak ekche ekche rodzić pragnę, dam ci szansę do drzewa. Musisz tylko rozcapierzyć szeroko palce u nóg - zakasłał Miro, sprzedając stary gryps.
- No bo... kurwasz, sam nie wiem jak zacząć...
Miro zamienił się w znak zapytania.
- To ci od początku opowiem.
I nieco nieskładnie sklejając wydarzenia opowiedział mu wszystko. I o babie ze szponem i czerwonych oczach Franka i dzieweczce-wampirzycy.
- Potem mi mój ratownik powiedział żem biegnąc do poszkodowanego, tego chłopaka co leżał na schodach, pierdolnął łbem we framugę i mnie musieli wynieść... A ja to pamiętam jak bym w kinie widział...
- No, tego. - rzekł mądrze Miro. -Wiesz. Jak mnie żelazko pierdykło łońskiego roku w ciemię to widziałem prawdziwe rajskie ptaszki...
- Weź przestań... Jak to są wszystko zwidy pourazowe to skąd ja mam to? - Kovalik podciągnął rękaw. Na przedramieniu równym szlaczkiem rysowały się ślady zębów. -Sam żem się użarł?
Indywiduum siedzące przy stoliku na uboczu zazezowało na jego rękę. Już miał coś obcesowo powiedzieć ale napotkał szare, stalowe oczy starego i mu przeszło. Dziad przeniósł wzrok z powrotem na ślady zębów na jego przedramieniu, po czym niespiesznie wyciągnął zza cholewy gumofilca stary, poniemiecki bagnet, a zza pazuchy słoninę, cebulę, ćwiartkę chleba i zaczął to wszystko zamieniać w porannego sandwicha. Kovalikowi odebrało dech. Jasna pała - właśnie coś takiego próbował upolować na Allegro w zeszłym tygodniu ale cena poszybowała w rejony niedostępne zwykłym konowałom. Tyle że bagnet na Allegro był stary, zardzewiały i wyglądał jak ostatnie nieszczęście - a w ręce starego lśniła matowo czysta stal... Trącił Mira w bok.
- Zgłupiałeś? - udarł się, ścierając piwo z koszuli. -Toż ze dwa łyki się zmarnowały.
- Widziałeś to? - Kovalik zignorował całkowicie bóle egzystencjalne przyjaciela. -Toż to musi być warte majątek...
Stary niby sprawy sobie z zainteresowania jakie wywołał nie zdawał - ale zgrabnym ruchem nadgarstka wbił bagnet w stół tak akuratnie że promienie słońca uderzyły Kovalika prosto w oczy. Nie zastanawiając się specjalnie podszedł do stolika.
- Dzień dobry...
- Podoba się? - nie pozwolił mu dokończyć stary.
- Dzizzazzz... Skąd pan to ma?
- Oj synek, skąd ma, skąd ma. Jak mały byłem to w mojej wiosce kupa ścierwa łaziła z tym czymś przypiętym do broni. Wystarczyło ładnie poprosić...
- Ładnie? - nie bardzo zrozumiał Kovalik.
- No. Najlepiej cegłą - stary wykrzywił się szyderczo. -Ale dobra gaz rurka czy linka od roweru też mogła być. Tyle że do tego więcej siły trza mieć... - końcówkę zdania stary wypowiedział cichnącym głosem, masując się nieświadomie po lewym przedramieniu.
Kovalik przypatrzył się rozmówcy. Jaja se robi? Spokojny, wręcz ciepły wzrok szarych oczu przystopował kpinę którą miał na końcu języka. Stary grzebnął za pazuchą, tym razem w jego ręku zmaterializowała się wojskowa manierka - dla odmiany rosyjska - i dopełnił pustą do połowy szklankę. W powietrzu rozszedł się zapach mirabelek w zalewie drożdżowej. -Piwo dobre, ino strasznie słabe - skomentował zabieg.
- A to skąd?
- Przejazdem w Łącku byłem, dobrzy ludzie poczęstowali...
- Nnie, manierka skąd?
- Ci przyszli do wioski trochę po tamtych. Nieco twardsi ale głupsi - stary wyszczerzył się kpiąco. -Umówmy się tak: ty mi opowiesz ze szczegółami jeszcze raz jak żeś się tych śladów nabawił a ja przemyślę czy ci tego nie przehandlować - brodą wskazał lśniący w słońcu niemiecki bagnet.

Kovalik zakupił jeszcze cztery rozjaśniacze, żeby żadnego szczegółu nie opuścić, usiedli z Mirem przy starym i zaczął powtórnie sklejać porozrywane wspomnienia ubiegłej nocy. Stary nie przerywał, dolał tylko każdemu wedle zapotrzebowania mirabelkówki a sam popijał spokojnie płyn z kufla, który po czwartej dolewce zmienił barwę z żółtej na białą i zdecydowanie przestał śmierdzieć piwem. Od czasu do czasu dokrawał bagnetem słoninę, owijał w plaster cebulę i zmieniał wonności mirabelkowe na świńsko-cebulowe. Kiedy Kovalik skończył, stary pokiwał głową.
- Mówisz, synek, że miała taka niesymetryczną gębę? Szpony, czerwone oczy... To mógłby być każdy... - zamyślił się. -A ta co się na dole na ciebie rzuciła to inna była czy ta sama?
- Nie wiem. Młoda, strasznie szybka. Ale babka też nie najwolniejsza. Tyle że zaraz przed tym jak mi latarkę wytrąciła...
- Ta? - pogonił go stary.
- Miałem wrażenie że to stara... Tylko jakby młodsza... Sam już nie wiem...
- A ta młoda - nie miała na czole, dokładnie tu - stary wskazał brudnym paluchem miejsce - takiej blizny, trochę skosem w prawo idącej?
- A skąd pan wie? - zdumienie Kovalika zaczęło przeradzać się w zupełnie nieprzyjemne uczucie przerażenia.
- Ja na te k...- stary przełknął słoninę - ...obietę poluję czterdzieści lat. Tu się schowała, franca jedna. No nic. Dzięki synek. A powiedz ty mi - nie wiesz gdzie u was stoi ten budynek?
Zdjęcie było stare, czarno-białe, wielki napis nie pozostawiał żadnych wątpliwości.
- To taka restauracja - a raczej była. Od trzydziestu lat nieczynna. Jaja z tym są bo remontować nie ma komu a zburzyć się nie da bo konserwator zabytków uznał to kiedyś w pijanym widzie za dziedzictwo narodowe. Gnije sobie spokojnie z kilometr stąd - Kovalik wyciągnął rękę. - A czemu pytacie? - czuł że zna odpowiedź ale potrzebował potwierdzenia. Stary jeszcze raz popatrzył mu w oczy, Kovalikowi wydawało się że się uśmiechnął kącikiem ust.
- Kontrolę budowlaną trza mi tam przeprowadzić.
Po czym dopił resztkę z kufla, odwrócił się, wyciągnął spod ławki stary plecak i wszedł w zarośla. Krzaki zamknęły się z nim. Kovalik potrząsnął głową, starając się wrócić do rzeczywistości. Popatrzył na Mira. Siedział z przymkniętymi oczami wsłuchany w mirabelkową pieśń drożdżową.
- Miro!
- Aeeo? - rozglądnął się nieco nieprzytomnie. -Ale słoneczko świeci, widziałeś? Patrz, dwa piwa wystarczyło żeby mnie siekło na tym upale...
- Co on zamierza?
- Obama? Utrzymać pokój na świecie. Jebaniutki, ma se potencjał pokojowy w ilości siedmiu lotniskowców i sterty atomówek to se może...
- Ale stary!
- Bush? A skąd ci się stary Bush wziął? Zresztą młody też fajans...
- Miro, ja o starym mówię, tu z nami siedział...
Miro popatrzył z troska. -Może ty po urazie głowy nie powinieneś siedzieć na słońcu? Chodź, pójdziemy do mnie. Akurat drożdżówka na lizakach osiągnęła trzy tygodnie, czas to w rurki puścić. Przy okazji sprawdzimy nową chłodnicę, Dziki z laborki pożyczył. Mówię ci, cud, miód, ultramaryna.

piątek, 12 marca 2010

Siła farmacji (cz.I)

Schodził coraz niżej. Krok za krokiem powietrze robio sie coraz gęstesze, stęchlizna podbita zgnilizną coraz gęstsza. Malutka lekarska latarka rzucała żółty krąg słabego światła. Czuł jak przerażenie paralizuje mu mózg, jednak nie mógł zawrócić. Z dołu cały czas dochodził krzyk ni to bólu ni przerazenia.

Wyjazd zaczął się jak zwykle. Przerwany obiad, uczucie irytacji ocierające się o wściekłość, szybkie zbieranie gratów i wreszcie kłus do karetki. Sprawdził szybko kartę wyjazdową - złamana noga, traci przytomność. Nawet nie skomentował. Kiedy rykneły sygnały, poczuł że cała wścieklizna powoli z niego uchodzi. Zawsze tak miał. Kiedy inni opowiadali o narastajacym stresie, problemach z kompensacją czy problemami ze snem, wzruszał tylko ramionami. Dźwięk sygnałów kojarzył mu się z bezpieczeństwem i nadciagająca odsieczą a w czasie dyżuru potrafił zasnąć zawsze i wszędzie, w dodatku mary nocne nie straszyły go po nocach. Jechali do pobliskiego miasteczka, jednego z postkomunistycznych górskich kurortów które teraz odcięte od źródeł finansowania zdychały powolną choc nieubłaganą śmiercia. Dumne ośrodki wypoczynkowe i sanatoria obracały sie z wolna w ruiny strasząc nielicznych turystów fasadą z wybitymi oknami i zniszczonymi drzwiami, które na kształt czaszek obdartych ze skóry nabierały diabolicznego wyglądu po zmroku.

Przemkneli przez wymarły rynek i skręcili w strone doliny. Przy drodze, niedaleko DW Słoneczko, stała babina, na oko stoczterdziestoletnia. Wysiadł z karetki.
- Babciu, wy to czekacie na karetke?
Babka przekrzywiła głowę i z pooranej bruzdami maski staruchy łypnęło zaropiałe oko.
- O, nonono - prychnęła sliną i wykrzywiła się w upiornym grymasie. Pokiwala na niego palcem jak by chciała przywołać do porządku niesforne dziecko.
- Babko! - udarł się jeszcze raz -Nie wiecie kto karetke wzywał?
- Aaaaa - starucha ze zrozumieniem uniosła nieco głowę. - Tam idzie - paluch z kilkucentymetrowym czarnym od brudu szponem wskazał ruiny domu wypoczynkowego.
- Iść z wami? - Franek zawsze był do pomocy chętny, ale z drugiej strony zostawić karetkę na takim zadupiu...
- Nie. Grzej samochód. Zobaczymy co się dzieje i najwyżej damy znać. Słychać? - ostatnie słowo powiedział do przenośnej radiostacji, rozległo się głośno z samochodowego radia. -No to w imie Boże.
Starucha nieco się zachwiała i ruszyła za nimi.
- A wy tam na co, babciu? Jeszcze se coś złamiecie.
Odpowiedzi nie zrozumiał - mieszanka przekleństw, starczej twarzy i sliny. Nie zamierzał się wsłuchiwać.

- Halo, jest tu kto? - juz dawno temu się nauczyl że pogotowie ma wchodzić głosno i wyraźnie. Zabezpiecza to przed dostaniem w łeb, przynajmniej w pierwszym momencie, w dodatku od razu ustawia hierarchie wartości. -Halo?
W środku panowała ciemność, słabe światło zmierzchu zostało skromnie na zewnątrz. Wyciągnał latarkę z torby, najnowszy nabytek z Allegro zapłonął 30 diodami z siłą małego słońca. -Halo?
- Tutaj... - z oddali doszedł jęk. Skręcili w lewo i przciskając sie ostrożnie przez zasypany rozbitym szkłem i połamanymi mebalmi korytarz doszli do klatki schodowej.
- O, kurwa - wyrwało mu się. Na schodach, głową w dół, leżał młody, moze dwudziestoletni mężczyzna. Po szybie, sterczącej z jego brzucha, zwolna kapała krew. W fioletowym świetle latarki wydawała sie być czarna. Wyjał szybę i swoim Victorinoxem rozciął koszulę chłopaka.
- Dawaj opatrunek.
Przycisnął szmaty do brzucha. Z rany wypłyneło z pół litra czarnej cieczy.
- Wkłucie. Sól zmontuj. Oklejka.
Pracował jak automat, niepomny jęczenia tracącego przytomność chłopaka.
- Dawaj - podpiął kroplówkę. - Przyduś, potrzebujemy szybko pół litra. Franek, weź wózek i chodź tu szybko!
- Idę. Gdzie jesteście?
- Od wejścia w lewo, pierwszy korytarz w prawo, za załomem są schody, tam jesteśmy. Swiatło weź!
- ...dooktorze..
- Będzie wszystko dobrze - skłamał. -Leż spokojnie, zaraz przetransportujemy cię do szpitala. Kazik, daj więcej szmat, trza to jakoś ucisnąć...
- ...Agnieeszka...
- Nie, Kovalik - poprawił odruchowo.
- ...na dole... Agnieeszsz..
- Bredzi - skwitował Kazimierz.
Ostry, nieludzki wrzask zagłuszył uporządkowane dźwięki ich działalności. Kazikowi z wrażenia medpakiet wypadł z ręki.
- No, to mamy Agnieszkę - Kovalik rzucił okiem w dół. - Gdzie sierota polazła?
Jego skrzywiona geba wyrażała mieszankę dezaprobaty i irytacji spowodowanej koniecznością łażenia po ponurym gruzowisku. -Proszę się nie ruszać, już po panią idziemy!!!
- Franeek, do kurwy nędzy!!! - udarł się do radia.
- Idee! - z korytarza dobiegł głos.
- Zapakujcie go i do karetki - odwrócił się do Kazika. -Zostaniesz z nim a Franka wyślij z powrotem. Daj mi torbę...
Usłyszał rumor i zaświecił w głąb korytarza zza załomu wylazł Franek, osłaniając twarz przed światłem. Zgięty, niósł pomarańczowe krzesełko.
- Latarki żeś nie wziął? - wybałuszył się ze zdumienia Kovalik. Odwrócił sie do Kazika i katem oka dostrzegł że oczy Franka zalśniły purpurowo w ciemności. Szarpnął sie w jego stronę. Starucha, porzuciwszy krzesełko, ze szponami wyciągniętymi do przodu leciała w jego kierunku. Widząc zblizającą się twarz, nieruchomą maske z jarzącymi sie oczyma, odruchowo zszedł z osi uderzenia sekwencją Back Step Monkey. Usłuszał bojowy ryk, zdażył jeszcze uchwycić błysk aluminiowej walizki, którą Kazio próbował zaatakowac staruche i zaległa ciemność.

Słyszał świergot ptaków i huk fal. Na twarzy czuł ciepłe krople... Otworzył oczy. Ani morza, ani ptaków. Z zakamrków ciemności wychynęła gęba staruchy. A to ci dopiero... Co to było? Z jekiem pomacał się po potylicy. Ale mi zasunął, kurwadziad jeden... Gdzie on jest? Zaczał wodzić rękami dookoła, w końcu po prawej stronie wymacał znany kształt torby lekarskiej. Słuchawki, Pharmindex, saszetka z narkotykami... Kurwa mać, nastepnym razem trzeba będzie wziąć Magnum 44 - parsknał rozbawiony i momentalnie skrzywił sie z bólu. Trzeba pamiętać żeby się nie uśmiechać. Usłyszał jęk.
- Halo? Haloo?? - z ciemności wróciło jedynie stłumione echo jego okrzyków. Przegrzebał torbę i wyciągnał lekarską latareczkę. Ha, jest światło. Wyciągnał rekę jak najdalej od głowy i zapalił. Gdzie ja jetem - pomyslał, dalej oszołomiony. Ptaki ucichły za to szum fal przeszedł w miarowe łupanie. Gdzie Kazik? W tym momencie jęk powtórzył się. Cholera, gdzies z dołu. Wsparł się na balustradzie i niepewnie stanał na nogach. Łupanie w jego głowie zmieniło sympatyczne 4/3 na arytmiczne 7/8. Starając sie opanowac mdłości rozglądnął sie wokoło. Schody w górę - schody w dół. Miło. Znaczy, gdzieś w przyziemiach jestem? Na schodach widać było krwawe ślady, najwyraźniej ktoś - czy raczej coś - ciągneło go w dół. Broń, przemknęło mu przez myśl - potrzebuje czegokolwiek... kucnał ostrożnie przy torbie i przegrzebał ją jeszcze raz. Juz miał ją cisnąć w kąt gdy w świetle zalśniła apmułka z żółta nalepka. Skolina. Uważając na łupanie w czaszce skrzywił się mściwie. Niech mi to truchło podejdzie pod rękę... Nabral wszystkie pięć ampułek, popatrzył krytycznym wzrokiem, po czym podzielił dawke na dwie strzykawki. Jęk doszedł go znowu. No to - nie będzie Niemiec pluł nam w twarz. Chciał nawet zanucić „Rotę” ale z gardła wyszedł mu jedynie charkot. Ścisnął w pięści strzykawkę, kciuk na tłok, latarka w druga rękę i zaczał leźć w dół.

Jakieś dziesięć minut później był sześc pięter niżej. Co oni tu mieli, tajny lab? Plotka gminna głosiła że wojskowi zrobili sobie w ośrodku schron atomowy ale bylo to traktowane na równi z opowieściami Boćka o UFO co go wyruchało w zesżłym roku przy skupie butelek. Haloo! - udarł się jescze raz. Tuutaj - odezwał się słaby głosik. Wlazł w korytarz. Za załomem leżała dziewczyna, noga załmana, pełno krwi wokoło. Jak ja ją stąd wywleke na górę?
- Prszę się nie de...- nie dokończył, zupełnie nieludzkim ruchem dziewczę rzuciło sie na niego, wytrącajc mu latarke z rąk. Odruchowo zasłonił twarz, na przedramieniu poczuł zaciskajace sie zęby. Uderzył strzykawką, wcisnął tłok. Odpowiedział mu niski charkot, nacisk zębów wzmógł się, zaczął tłuc na ślepo wolną ręką. Cholera, musi na te pokurcze skolina nie działa - pomyślał w popłochu i w tym momencie poczuł jak żeby puszczaja. Wyrwał rękę i nieco na pamięc zaczął biec w stronę schodów. Gdy zawadził ręką o futrynę, przystanał. Cholera, toż sam się zabije. Ignorując łupanie w czaszce i ból w ręce szedł, najszybciej jak mógł, wzdłuż poręczy. W końcu zobaczyl szary prostokąt drzwi i słusznie domniemując że musiał dotrzeć do poziomu gruntu, wybiegł na zewnątrz. Z oddali widział jak w karetce trwa jakaś szamotanina. Przyspieszył. Adrenalina wykrzesała resztki agresji. Dobiegając, potknął sie o jakieś śmieci i runął jak długi.

- Doktor!
Piekna syrena, w która wpatrując się dumał czy ją zeżreć czy też się w niej zakochać, wydarła sie jeszcze raz. - Dooktooor!
No czego hołoto walisz mnie po pysku, rzekł Kovalik, a w zasadzie chciał rzec. Z gardła wyszedł mu cichy jęk.
- Leż spokojnie, kurwasz mać! - twarz pieknej syrenki pokryła sie zarostem i dorobiła sie pulchnego, czerwonego nosa.
- Kazimiera? Znaczy, tfu - Kaźmirz? - zapytał, nie bardzo kojarząc co się stało.
- No a kto. Leż doktor spokojnie bo ci opatrunki spadaja. Zaraz w szpitalu będziemy.
- W jakim szpitalu? A staruchę zatłukłeś?
- Doktor, co ty pierdolisz?- Kazio wytrzeszczył gałki zadając kłam biologom twierdzącym że oko gekona jest ufiksowane najbardziej na zewnątrz czaszki. -Dziewczyna ma złamaną nogę, chłopak trochę krwawi z brzucha, dałem mu Gelafundin, chirurdzy juz na niego w SOR czekają - ale dawno nie widziałem żeby ktoś tak ładnie łbem pierdolnął we framugę. Co cię podkusiło żeby w tych ruinach biegać?

czwartek, 4 marca 2010

Objawy gorączki

Tym razem Crewmaster natchnął mnie, jak widać mamy natchnienia na krzyż. Zaczyna to byc niepokojące ;)

Kasia siedział na brzegu łóżka i z obrzydzeniem wpatrywała sie w plecak szkolny. Cholera jasna, cała klasa ma jechać na wycieczkę żeby nie przeszkadzać maturzystom a ona akurat musi przyjść do budy żeby ćwiczyć rzuty do kosza... Sama chciała należeć do drużyny koszykowej, kosztowało ją to niemało zachodu - zreszta gra sparawiała jej duzo przyjemności - ale żeby zwołać zgrupowanie w czasie wycieczki? Chamstwo i drobnomieszczaństwo. Ze złościa kopnęła w plecak i stwierdziła że nigdzie nie idzie. Załatwi sobie zwolnienie od ośrodkowej lekarki a potem połazi po mieście. Sprawdziła czy dowód ma w kieszonce - nowiutka, pachnąca farbą zielona książeczka leżała grzecznie na swoim miejscu. No to - do boju.

- Gabinet nr 4, numerek 14 - pani z okienka nie wdawała sie w zbędne dyskusje. Rozgladneła sie po drzwiach i znalazła właściwe. godnie z prawem Murphy’ego kolejka akurat do tego gabinetu była najdłuzsza. Usiadła koło starszej pani, przedkładając zapach maści nad siwy nos dżentelmena z naprzeciwka. Z nudów zaczęła się przyglądać tablicy ogłoszeń. „Studenci są proszeni o przychodzenie w fartuchach i obówiu...” - matko jedyna, a kto to pisał...

- Czternasty proszę!
Kasia przepuściła starszą panią wychodząca z gabinetu i weszła do srodka.
- Siadaj, drogie dziecko - pani doktor była miła starsza kobietą. Siedziała od strony drzwi przy długim stole, za którym siedziało pięciu studentów. Kkurcze, przystojni nawet. Kasia poczuła że oblewa sie rumieńcem więc czym prędzej usiadła i wypaliła:
- Gardło mnie boli i kaszlę. I chyba temperaturę mam.
- Pokaż gardełko... dobrze - powiedz: aaaa... dobrze - pani doktor szybko sprawdziła szyję, zaglądneła w oczy. Pięć par oczu zza stołu w milczeniu i skupieniu śledziło każdy ruch.
- Zdejmij sweterek.
Kasia poczuła że ziemia nieco sie jej chwieje... Było wziać biustonosz - jasna cholera - kto mógł przewidzieć że trafi na zajęcia studentów...
-...ale..
- ...no, szybciutko - głos pani doktor, nadal miękki, strzelił jak bicz - mam tam kolejkę aż za drzwi, do północy sie nie obrobię...
Szlag trafił - przecież nie wyjdę, potrzebuję tego cholernego zwolnienia - pomyślała nieco spanikowana Kasia i sweterek zdjęła. Na wszelki wypadek zamknęła oczy. W wyobraźni widziała wiszące ozory pięciu samców po drugiej stronie... na pewno sie patrzą właśnie tam...
Pani doktor przyłożyła słuchawke - oddychać głeboko..., nie oddychać..., oddychać normalnie... - na gorącej skórze Kasi słuchawki wydawały się byc lodowate.
- Ach, kochanie, faktycznie musisz mieć jakąś infekcję - powiedziala pani doktor zabierając się za wypisywanie papierów. -Tak ci serduszko szybko bije...

wtorek, 2 marca 2010

Noc Kupały

Kowalik siedział w dyżurce i cholery jasnej dostawał. Jak trzeba coś komuś wziąć - to do Kowalika. A jak Kowalikowi coś jest to nie ma nikogo żeby przyleźć na zastępstwo. W sumie nic ważnego nie miał, ot spotkanie z kumplami. Jego ex zabrała dzieci do kochanej mamusi stąd nieoczekiwanie zrobił mu się wolny weekend. Dusił w sobie to cholerstwo przez cały wieczór aż w końcu dotarło do niego że go w końcu wścieklizna zabije. Dość tego, trzeba się gdzieś przejść. Wygrzebał z plecaka portfel i pognał do sklepu. Już mu się raz trafiło że przespał porę otwarcia paśnika i potem wtranżalał całą noc hotdogi z pobliskiej stacji benzynowej. Nie żeby coś miał przeciwko parówkom w bułce ale jego podniebienie z trudnością tolerowało papier toaletowy pomieszany z psiną w czwartym gatunku.

- Panie Kaziu, do kiosku idę.
- Dobrze doktorze. Póki co spokój, może tak do rana będzie? - Kowalik skrzyżował palce i wyszedł na zewnątrz. Zapadał zmierzch. Gorące powietrze czerwca nabierało ciekawej barwy - zaciągnął się głęboko, przed oczami stanął mu widok egipskiego lata. Zupełnie jak tam, rozmarzył się. Ech, trzeba będzie polecieć...
- Co dla pana, doktorze? - głos pani Krysi, żartobliwie zwanej jedyna żywicielka, ekspresem przeniósł go z Egipskiej plaży do kraju nad Wisłą.
- A co dzisiaj szef zakładu poleca?
- Mam klopsiki w occie... - zawiesiła głos Krysia.
- A próbowała to pani?
- No nie, myślałam że to na panu przetestuje.
Szczerość w naszej firmie to norma, zamisiowało się Kowalikowi. Popatrzył podejrzliwie na zawartość słoika i po chwili zastanowienia go oddał. -Jakoś nie bardzo jestem dzisiaj nastawiony na eksperymenty. Żółtego wezmę, chleb i - o, rolmopsiki pani ma? A kielecki też?
Zapakował wszystko i wrócił na stacje. Nie ma to jak śledzik na kolacje. W dodatku z wsiowym chlebkiem - od razu poprawił się mu humor.

- I jak było?
- A jak miało być? - Kowalik wyjątkowo nie był w nastroju konwersacyjnym. -Zadupie na końcu świata, cała banda pijana, nikogo na drodze - jasnej kurwicy idzie dostać. Idę spać, póki mnie szlag nie trafi. Tylko łapnę świeżego powietrza. Gdzie motorolka?
Pogotowie dostało ostatnio w ramach poprawy łączności dwie przenośne radiostacje, używane teraz głównie przy wypadach do sklepu. Ot, zamiast się drzeć przez podwórko, wystarczyło zapodać „eRRR do wyjazdu!”. A jaki szpan w sklepie...

Kowalik wspiął się po drabince p.poż. i ostrożnie uniósł klapę. Miejsce to wynalazł kilka tygodni temu, można było spokojnie i bez nerwów zaciągnąć się dymem nie będąc automatycznie w obowiązku konwersacyjnym. Co w zasadzie mu nie przeszkadzało, ten obowiązek, ale czasem potrzebował samotności. Zapalił i zapatrzył się w noc. Mrugające światełko samolotu przesuwał się wolno na południe. Szczęśliwcy. Pewnie gdzieś na wczasy lecą... A gdzie Wielki Wóz? O tu jest. Orion? Zaraz, powinien być gdzieś tam... Starając się znaleźć odpowiednie miejsce zlazł z dachu na mały daszek i obszedł budynek. Nagle w pokoju który minął zapaliło się światło. Kowalik odwrócił się i zamarł. Do pokoju weszła młoda - lekarka chyba? Toż w naszych ciuchach jest. Ale że tu jest dyżurka? Może coś nowego przygotowali dla czwartego składu. Dziewczyna zdjęła kurtkę, buty, przeglądnęła się lustrze i zaczęła się rozbierać. Kowalik chciał iść - i nie mógł odwrócić wzroku. Stojąc w samej bieliźnie nieznajoma przyglądnęła się swojemu odbiciu raz jeszcze, nieznacznie przechylając głowę i rozpięła biustonosz. Po czym, jak gdyby zdając sobie sprawę z obecności obserwatora, powoli obróciła się do okna. Nie wykonał żadnego ruchu. Patrzył jak zahipnotyzowany. Dziewczyna zamarła na chwilę po czym powolnym, miękkim, wręcz kocim ruchem zsunęła ramiączka, biustonosz osunął się na ziemię, wsunęła palce pod gumkę majtek i kontynuując ruch stanęła przed nim naga. Kowalik przestał oddychać, doświadczał obcowania z apoteozą piękna na najbardziej podstawowym dla mężczyzny poziomie. Nie odwracając wzroku, w tym samym zwolnionym tempie, dziewczyna wyciągnęła rękę do wyłącznika i w pokoju zapadła ciemność.

Gdy Kowalik doszedł do siebie, bezszelestnie wrócił na dach, uniósł pokrywę i mało nie skręcając karku zlazł na dół. Cholera, kto to był?

- Ale nam w dupę dali, nie doktorze? - zagadał przyjaźnie Kazimierz odbierając wypełnione karty wyjazdowe od Kowalika.
- Masakra. Osiem wyjazdów w nocy, tego chyba jeszcze nie miałem. A inne składy jak?
- Też jeździli. „W” nawet dwa wasze wyjazdy zrobiła.
- A jak ta nowa? Dała sobie radę na czwartym? - Kowalik z miną pokerzysty rozpoczął wywiad.
- Jaka nowa? - pan Kazimierz wytrzeszczył oczy. -Na czwartym jeździł Porawny, powiedział dzisiaj rano że ma dość i na emeryturę wraca. A trójką Zalewski pojechał do Krakowa, dzwonili przed chwilą że jeszcze czekają na przyjecie...

poniedziałek, 1 marca 2010

Historia Wielkanocna

Janek stał z boku, starając się nie przeszkadzać. Wokół łóżka pacjentki rozgrywał się chaotyczny na pierwszy rzut oka taniec personelu. Gruby masował pacjentkę, co jakis czas przerywał, padał komenda „Odsunąć się!”, Bodzio przykładał łyżki defibrylatora do klatki, padał strzał i Gruby wracał do masażu. Juz kilka razy odmówił zmiany. Dożarty skurczybyk - pomyslał Janek. Bedzie juz ze czterdzieści minut. Janek poprawił zwisającą rękę pacjentki. Wokoło nadgarstka zawiązana była wąska opaska - indiański talizman na szczęście, identyczny jak ten co go sobie przywiózł zeszłego roku z Peru.

- Kończymy - Gruby otarł pot z czoła i zastygł na chwile, wpatrując sie w twarz pacjentki. -Tym razem przegraliśmy. Gdzie papiery?
Pielęgniarka pokazała mu stolik gdzie Bodzio właśnie kończył buchalterię.
- Dokończysz? - Bodzio potwierdził głową i wskazał żuchwą telefon. -Zadzwoń tylko do Płaszowskiego że sekcję potrzebujemy.
Gruby wystukał numer i przytłumionym głosem zaczał rozmowę.
- A ty co tak stoisz! - Zocha bezlitośnie wypatrzyła deklującego sie w kącie Janka. -Szmata i do roboty. Trzeba podłoge pościerać, jasna cholera, zawsz tek napapraja jak nieboskie stworzenia... - jej gderliwy głos zanikł w korytarzu. Nie czekajac na dalsze słowa zachęty Janek rzucił sie do schowka i przygotował mopa. Ścierając podłoge kątem oka widział jak pielęgniarki odklejają elektrody i zasłaniają ciało kobiety białym prześcieradłem.
- Pani Krysiu?
- A ty tu czego!
- A bo tam rurke zostawili, intubacyjną, tej po reanimacji...
- To nawet tego nie wiesz? - wydarła się Krycha. -Na sekcje jedzie to wszystko na miejscu zostaje. Rury, wkłucia, cewniki. No, nie przejmuj sie tak - dodała, widząc minę Janka. -Każdy kiedyś umrze. Ty, ja. Widać tak miała pisane. Pierwszy zgon?
Janek kiwnął głową i wziął się za swoja robote. Jak w szkole stary doktor o tym mówił to sie wszyscy chichrali bo smiesznym sie wydawało mówić o nieboszczyku „zimne nóżki”. Nikt go nie przygotował na radzenie sobie z uczuciem jakie szarpało nim od srodka. Matko boska, młoda babka, świeżo po porodzie... I ciach - nie ma. I nigdy nie będzie. Zamyślony ponuro wykonywał magiczny taniec mopem pomiędzy łóżkami, niepomny zarówno lśniących niklem maszyn, z których większość była dla niego kompletną tajemnicą, jak i wielogłosowego pikania dochodzącego z kolorowych monitorów.

- Przyjecie mamy! - ostry głos Bodzia wytrącil go z transu. -Pani Basiu, musimy przygotować czwórkę, wiozą nam zawał po reanimacji.
- Doktorze, ale co z nią? - Barbara wskazała ręką zmarła. -Toz dwie godziny musi tu leżeć...
- To co mam zrobić? Wysłać tamtego na ginekologię? - zeźlił sie Bodzio. -Te przepisy mnie kiedys doprowadzą do szaleństwa. A mozemy ja postawić na korytarzu?
- Przełożyć na wózek?
- Przełóżmy. Jakiś sądny dzień dzisiaj, wolę mieć wszystko gotowe. - Bodzio znany był z ciężkich dyżurów.
- Janek, chodź tu, pomozesz mi!
Barbara przysunęła wózek, złapała za prześcieradło - Czekaj, nie tak, tu złap, o - i teraz popchnij lekko - Janek zrobił jak mu kazała i poczul ze ktos go łapie za rękę. Krycha? Spojrzał w dół i serce zgubiło swój rytm - zmarła kobieta trzymała go za nadgarstek.
- Noż w morde jeża - nie wytrzymała Barbara - też nam dziwicę orleańska przysłali! Przecież Cię nie zje. Popchnij lekko, mówię - pociągnęła za prześcieradło, Janek, czując że podłoga osuwa mu się spod nóg, popchnał z drugiej strony i nieboszczka zgrabnie spoczęła na wózku.
- Wywieź na korytarz, od strony okna. A - czekaj. - Barbara wyszła z sali, wyprosiła czekających na odwiedziny i wstawiła głowę - Teraz.
Starajac sie nie patrzeć w miejsce gdzie pod prześcieradłem widać było zarys twarzy, Janek wyjechał na korytarz, postawił wózek pod oknem i nie czekając na kolejne Ważne Zadanie uciekł do gipsowni. Byt ostatniej ostoi palaczy był co prawda zagrożony odkąd nowe regulacje antynikotynowe zaczęły histeryczni zdobywać popularnośc, ale póki co ordynator sam tam chodził na jednego koło południa. Janek wyciągnął mocnego, przypalił i ze zdumieniem zauważyl że mu drżą palce. Pewnie od ściskania mopa - odsunał od siebie mysl ze ostatnie wydarzenia wywarły na nim tak duży wpływ.

- Janek!
Znowu ta jedza? Co tym razem...
- Taak?
- Z pogotowia za toba dzwonili. Pytali czy możesz przyjść wcześniej, ktoś tam potrzebuje zastepstwa.
- A mogę?
- No toż się pytam - chcesz zostać u nas czy lecieć do karetki? - Jankowi szczęka spadła. Wcale nie taka zła ta Kryska...
- Jak mogę to polezę na pogotowie. Kumpel jedzie do matki, prosił żebym przyszedł jak dam rade.
- To do zobaczenia jutro - Krycha pomachała mu przez ramie i wróciła do papierów.

- Słyszałem żeś ostra akcję miał dzisiaj? - z niejaka zazdrością zapytał Krzysiek. Kończyli szkołę razem, złożyli papiery do tego samego szpitala i robili teraz praktyki na różnych oddziałach. Z tym że Krzysiek jeździł mopem na internie.
- Spoksik - Janek z lekceważącą miną wydmuchał dym w stronę ciemniejącego nieba. Powietrze jeszcze nie było ciepłe, w dalszym ciągu snieg bielił sie tu i ówdzie po okolicznych sczytach ale czuć było zapach ziemi, pierwszy objaw nadchodzącej wiosny. -Biedna dziewczyna. Mordowaliśmy się z nią ponad godzine. Nic sie nie dało zrobić...
- Masowałeś? - w głosie Krzyśka zabrzmiało zdumienie i podziw.
- N-nie - niechtnie przyznał Janek. -Wiesz, dwóch anestezjologów, pieć pielęgniarek...
- To co robiłeś?
- No, organizacja, wiesz, strzykawki podawałem i w ogóle...
- Kurcze, tobie to dobrze. Ja tylko mam kupy w basenach i siki w kaczce - wyznał z wyjątkową jak na niego szczerością Krzysiek.
- Przesrane.
- Przesrane.
Zacięgnęli się raz jeszce po osklepki. Wchodząc na stację napotkali Jadwigę. Sekretarka pogotowia, prawa ręka pierwszego po Bogu a jak niektórzy złośliwi twierdzili w rzeczywistości rządząca pogotowiem. Jak zawsze nienagannie ubrana, z delikatnym makijażem. Połowa chłopów w szpitalu ukręcała sobie na jej widok łeb, druga połowa się do tego nie przyznawała uprawiając zezing zakamuflowany.
- Panie Janku, mam prośbe...
- Co moge dla Pani zrobić? - prośbom Jadwigi się nie odmawiało, chyba że ktoś chciał mieć Wielkiego Szlema w jednym roku. Czyli spędzić Wielka Niedziele, Lany Poniedziałek, Wigilię i Sylwestra na dyżurze.
- Potrzebuję z archiwum historie choroby - tu pan ma numery. Dzwoniłam juz do archiwistki, jedzie z domu, powinna być za pare minut - gdyby był pan tak dobry i przyniósł to dla mnie?
- Alez oczywiście - usmiechnał sie promiennie. -A gdzie to jest?
- Nie był pan tam jeszcze? Hm. Najprościej to schodami od głównego przejścia zejść na -2, w lewo za strzałkami do prosektorium i jak pan je minie, to drugie drzwi po lewo. Zresztą, jest tam duża tabliczka, znajdzie pan.

Janek zbiegł szybko klatka na -1 i zwolnił - cholera jasna, światło szlag trafił. Nacisnał guzik pare razy ale niewiele to zmieniło - schody idące w dół skryte były w gestniejącym półmroku. Zaraz se tu kulasy połamie - pomyślał i strając sie wymacywać drogę przed sobą schodził krok za krokiem w dół. Z góry dochodził słabnący coraz bardziej odgłos wieczornej krzątaniny szpitala. Janek doszedł w końcu do drzwi na -2 i zaczał szukać klamki. Zaraza... Wyciągnął pudełko i potarł zapałke. Suchy trzask zabrzmiał wyjątkowo głośno. A - po drugiej stronie - zorientował sie że próbował otworzyć drzwi od strony zawiasów. Nacisnął klamkę i wszedł do korytarza. Wielka strzałka z napisem prosektorium zakołysała sie w migotliwym świetle. Janek zdążył jeszcze wypatrzeć kontakt i przeciąg zgasił przypalającą palce resztkę zapałki. Auć - podmuchał i w ciemności ruszył w kierunku wyłącznika. O - jest. Nacisnął, przez chwile nic sie nie działo po czym w oddali kliknał przekaźnik i w korytarzu zapaliły się dwie żarówki. Mdłe światło dwudziestek piątek odepchnęło ciemność. Janek, pogwizdując, ruszył w stronę zaproponowaną przez prosektoryjny drogowskaz. W korytarzu rozeszło się echo jego kroków wymieszane z dziarskim marszem Pierwszej Brygady. Na końcu korytarza zamajaczyła ściana, Janek rozglądnał sie po okolicznych drzwiach i nie widząc Prosektorium doszedł do końca. A - to dalej tu się idzie. Popatrzył wstecz. Nieruchomy korytarz czaił sie za nim więc nie zastanawiając sie zbytnio skręcił w lewo. Tu paliło sie tylko jedno światło. Żarówka na odległym końcu chwiała sie nieznacznie w przeciągu. Janek przyspieszył. Weźnie tą cholerną historie choroby i wraca. Co za miejsce ponure... Minał wózki koło prosektorium i stanał w świetle pod samymi drzwiami archiwum. Usmiechnał się zawczasu, nacisnął klamkę i omalże nie zaklął. Zamknięte. Jescze nie przyjechała. No nic, poczeka. Oparał się o ściane, wyciągnął papierosa, przypalił. Wydmuchujac dym popatrzył w ciemny korytarz. Powidok zapalonej zapałki zatańczył zielonym cieniem. Co to sie człowiekowi zwiduje... Zaciągnał sie jeszcze raz i zauważył że na jednym z wózków poruszyło sie prześcieradło. Czując że krew odpływa mu do nóg przypatrzył się dokładniej - a, to przeciąg tak rusza prześcieradłem... i przesuwa go na bok... spod którego wystaje drobna dłoń... Z uczuciem narastającej paniki Janek poznał charakterystyczną opaskę. Przeciąg wzmógł sie, żarówka zatańczyła pod sufitem a przeciąg zaczał zsuwać prześcieradło z twarzy nieboszczyka, odsłaniając pół czoła i dochodząc do brwi. Wystający spod prześcieradła wskazujacy palec zgiął sie nieznacznie wzywając do podejścia... Janek, czując jak paraliżująca panika obezwładnia mu nogi, wydał z siebie skrzek przerażenia i runał w ciemny korytarz.

- Jak to - nikt nie czeka? - Jadwiga z oburzeniem rzuciała do słuchawki. - Zaraz tam przyjdę.
Niech no tylko mi w łapy wpadnie ten obibok - Święta Wielkanocne ida, zaraz mu znajde zajęcie...

sobota, 27 lutego 2010

Szum wentylatora

Krycha siedziała na izbie wściekła na cały świat. Co za małpa! Krew zalewała jej mózg. Przed oczami widziała sceny godne Markiza de Sade z przełożoną w roli głównej. Wielokrotnie przełożoną - pomyślała mściwie. Ostatecznie ja dupy na prawo i lewo nie daje. Żeby mi w piątek dowalić czwartą dwunastkę... Czując że ją za chwile wścieklizna zadusi, wyciągnęła papierocha z paczki i wyszła na podwórko. Najchętniej walnęła by kielicha, ale odkąd przyszedł Nawiedzony strach było ręce spirytusem myć. Zaraz z alkomatem gotowym do dmuchania leciał.

- Zimno dzisiaj, nie? - dopóki się nie odezwał nie zdawała sobie sprawy że nie jest sama.
- Zimno - wzruszyła ramionami. -Kwiecień ledwie co...
- Strasznie długo zima trzyma... - Franek był świeżym nabytkiem, prosto po szkole. Miły i do roboty chętny. Jak popracuje dwadzieścia lat to mu przejdzie - Krycha zdecydowanie nie nadawał się do konwersacji. Kurzyli niespiesznie, dym uchodził w stronę zimnego, kwietniowego nieba. Z oddali dochodziły dźwięki dyskoteki. Miarowe dudnienie skojarzyło się jej z jakimś tajemniczym obrządkiem dzikich plemion. Tańce nagich ludzi przy ognisku... Potrząsnęła głową - co to też jej po łbie chodzi. Gdzieś z daleka doszły do niej dźwięki syreny. Pogotowie? Policja? Na izbie rozdzwonił się telefon. Cholera jasna, nawet dopalić nie pozwolą. Przydeptała połówkę dobrego klubowego i przyspieszyła. Długi, straszący zgniłą zielenią spotęgowaną trupio bladym światłem jarzeniówek korytarz zadudnił echem kroków. Lepiej wiedzieć kogo diabli niosą. Zdyszana podniosła słuchawkę.
- Izba.
- Krysiu, wiozą wam poród. Namolny prosił żeby zawiadomić ginekologów.
- Ten to zawsze ma zwieracze napięte - Krycha kliknęła w widełki. -Zosia? Ponoć gotową do rodzenia wiozą. Zestaw mamy.
W sumie mogła dopalić tego klubowego. Na izbie cisza jak nigdy, w poczekalni nikogo, doktory drzemią w dyżurkach. Ech, może tak do rana dotrzyma... Jej myślom towarzyszyło ciche whumm whumm whumm obracającego się wolno wentylatora pod sufitem.

Usłyszała pisk hamulców, trzask drzwi. Doszły do niej przekleństwa i odgłosy szamotaniny. Już są z porodem? I czego tak klną?
- Franeeek! - rozdarła się na cały regulator. -Chodź na Izbeee!
Do pomieszczenia weszło dwoje ludzi ciągnąc słaniającego się na nogach chłopaka. Oż w mordę. Bladozielony, z plamą krwi na koszuli. Jasna cholera.
- Tu go dajcie! - wskazała wózek. Klepnęła go po twarzy, nie zareagował. Ambu - jest, tlen, szybciej - gdzie ten nierób pieprzony - A, jesteś - dzwoń po chirurga i anestezjologa - szybko!
Sprawdziła tętno, jest - ucieszyła się i zaczęła wentylację. Na schodach usłyszała tupot nóg. Jest to tętno czy nie ma? Do sali wpadł Gruby z depczącym mu po piętach Szybkim.
- Doktorze, przywieźli tracącego przytomność, nie reaguje.
- Kiedy?
- Może dwie minuty.
- Bierz się za masaż - zwrócił się Gruby do Szybkiego - a dla mnie rura i laryngoskop.
Krycha z ulgą oddała ambu i rzuciła się do wózka. Podała zapalony laryngoskop Grubemu i odpakowała rurkę intubacyjną..
- Misiu...
- Kurważ, nie teraz - daj prowadnicę - drugą część zdania Gruby rzucił do Krychy.
- Misiu!
- A? - do Grubego najwyraźniej dotarł niepokój w głosie Szybkiego. - Czego?
- A, o - Szybki wsadził dwa palce ułożone jak do badania ginekologicznego w klatkę piersiową chłopaka. Weszły po nadgarstek. Gruby zaniemówił. Z wyrazem szoku na twarzy założył rękawiczkę, odsunął Szybkiego i powtórzył badanie.
- O kurwa.
- O kurwa.
- O kurwa.
Potrójne przekleństwo rozeszło się po izbie. Gruby spojrzał bezradnie na Szybkiego. -Rób że coś!
- A niby co... Toż on ma dziurę w sercu na wylot... Pani Krysiu, skąd on się wziął?
- A, oni przywieźli - Krycha pokazała ręką w stronę korytarza.
Gruby wyjrzał przez drzwi. Pozostała trójka wyglądnęła za nim. Na korytarzu nikogo. Na podwórku nikogo. Cisza.
- Jacy oni? Tu nikogo nie ma... - powiedział bezradnie Szybki.
Czworo ludzi jak na komendę obróciło się w stronę noszy. Na wózku leżało bladozielone ciało z plamą krwi na brzuchu i spodniach. Z czubków palców zwisającej ręki kapały pojedyncze krople krwi. Wrażenie całkowitego bezruchu psuł jedynie wolno obracający się wentylator.
- O kurwa.
Tym razem w powietrzu cztery głosy zabrzmiały jednocześnie.

sobota, 13 lutego 2010

Czowiek pracy

- Łojezusicku.... - wycie z dołu zbudziło Franka w środku nocy. Wstał, ubrał gacie i poleciał przez ganek, schodkami na dół, do głównej izby.
- Co sie zaś łojcu dzieje? - zapytał z troską, starając się chuchać w stronę ściany. Wonny zapach mirabelek walczył o lepsze z drożdżami.
- Zaś sie cewnik zaaatkał... Boooli...
- Sie łojciec nie denerwuj, już syćko załatwie.
Dziarsko zatoczył się pod ścianę i wybrał numer.
- Policja, słucham.
- O, przepraszam - grzecznie odłożył słuchawkę i skoncentrował się na instrukcji obsługo powiadamiania służb ratowniczych. 999. Powtórzył w myśli trzykrotnie skomplikowany numer po czym przymknął lewe oko i zaczął kręcić tarczą.
- Pogotowie ratunkowe, słucham - powiedział nieco zaspany głos w słuchawce. Oż, kurwisyny, spać bedziecie? Jo tu kurwa nie po to płace...
- Halo!? - wypowiedziane ostrym tonem wytrąciło Franka z rozmyślań.
- Przyjeżdżajcie szybko do Koziej Wólki, łojciec mo cewnik zatkany.
- Kozia Wólka 17?
- No a kurwa gdzie? - wpierdolił się Franek nie na żarty. Jaja se bedzie robić a tata cierpi. -Ino żeby mi tu zaraz było...
- Panie Grzanek, kiedy Ośrodkowy był?
- Kuwo jedna, karetke mi tu dawaj zaraaaaz!!! - wrzaskowi Franka towarzyszyło tym razem pełne ekspresji wycie starego. -Łojca mi wykończycieeee!!!
- Panie Grzanek, grzecznie proszę bo policje wezwę. Proszę czekać przy drodze, wysyłam karetkę.
- Ochu... - dalszą wypowiedź Franka przerwał trzask słuchawki. No co za kurwa bezczelna? Słuchawkom bedzie rzucać?? Czując jak słuszny gniew w nim narasta, wybrał raz jeszcze numer.
- Straż Pożarna.
Po ósmej próbie zrezygnował. Co ta kurwa narobiła z telefonem? Specjalnie zepsuła, teroz nie można się nigdzie dodzwonić.
Poszedł do siebie i usiadł na łóżku. Z dołu znowu dobiegło jęczenie starego. Szlag by z nim... Franek odkorkował bańkę i pociągnął siwuchy. Poczuł jak mu się rozjaśnia w głowie.

- Doktor?
- Taak? - śpiący na prawym siedzeniu lekarz otwarł oczy. -Jesteśmy?
- No właśnie nie. Ja tu pierwszy raz, na zastępstwie. Mieli czekać gdzieś za kapliczką, alem zjeździł w obie strony dwa razy i nikogusieńko nie ma. Nie wie pan gdzie to jest?
- A gdzie tam. Toż ja śpię w trakcie jazdy - lekarz aż się ze zdziwienia pochylił w stronę rozmówcy. -To takie podwórko jest - i psia buda na nim - próbował coś sobie przypomnieć, ale nie bardzo mu szło.
- To ja nawrócę jeszcze raz.
- Stacja dla W! - lekarz złapał za radio.
- Się zgłasza stacja.
- Ma Pani numer? Bo tu nikt nie czeka, nie możemy trafić.
- Już dzwonie.

Natarczywy dźwięk dzwonka sprawił Frankowi wręcz fizyczny ból. Przycisnął poduszkę do głowy, ale wściekłe drrrrryńńń nie pozwalało spać. W końcu podniósł się z łóżka i podniósł słuchawkę.
- Halo.
- Pogotowie Ratunkowe.
- Co ty se kurwa jaja robisz?!? - ryknął Franek i pierdolnął z uczuciem słuchawką. Bedzie se gówniarzernia jaja robiła po nocy.  Ebonit rozsypał się malowniczo po podłodze. A, jebał pies. Jutro się sklei.

- W dla stacji.
- Sie zgłasza.
- Nie moge sie dodzwonić. Dam wam Ładnego, to wam wyjaśni gdzie to jest.
Po kilku minutach ustalania szczegółów i prowadzenia na pamięć karetka wjechał na podwórko. Ciemno. Nikogo.
- Poczekajcie tu chwilę - wyrwał się na ochotnika lekarz. -Zapytam.

Franka tym razem zbudziło łomotanie do drzwi. Krew zalała mu mózg. Skurwysyny jedne spać nie dają. Po pracy człowiekowi sie spanie należy, nie? Co to kurwa jest, nie? Wylazł w gaciach i nie przerywając monologu szedł pochylony w kierunku ubranego na czerwono mężczyzny który dobijał się do drzwi na dole.
- Oż ty chuju jeden!!! - w błysku olśnienia Franek poznał co to za nierób budzi go po nocy. -To jo tu kurwa całom noc na wos mom czekać??!? Robić sie wom nie ch - reszta słów ugrzęzła mu w gardle. Konował bez słowa ostrzeżenia przeszedł do pełnego galopu.  Brak jakiejkolwiek ekspresji na jego twarzy i żądza mordu w oczach wyzwoliła we Franku wszystkie posiadane rezerwy - zrobił w tył zwrot na pięcie i uciekł na ganek. Chciał złapać za siekierę wbitą w pieniek, ale słysząc gardłowe, niskie warczenie za plecami wpadł w panikę. Runął do domu i zatrzasnął drzwi. Za sobą usłyszał tępy huk i wzdłuż futryny posypał się tynk. Towarzyszył temu zwierzęcy ryk i okrzyk "Dej że spokój, jeszcze se co zrobisz!".

- Kochanie?
- Mhm?
- A skąd masz takiego malowniczego siniaka na pół ramienia?
- No coś podobnego...

piątek, 12 lutego 2010

Touch of destiny

- Przywieźli!!! - okrzyk godny Siuksa skalpującego swych wrogów przeszył korytarza. Załomotały kroki. -Doktorze, przywieźli!!!
Zasapana Oddziałowa wtoczyła sie do dyzurki.
- Pani Basiu, dziękuję bardzo. Technik przyjechał?
- Nnie. Chyba nie. Wygląda że tylko paczke niosą. Gdzie ją dać?
- Prosze ją wnieść na Intensywny Nadzór. Ostatecznie tam jego miejsce.

- Abnagat, idziesz? - Miś spokojnie wsadził głowę do dyżurki i uniósł brew. Kędzierzawą.
- A co masz?
- Małe znieczulenie do kardiowersji. Tego jeszcze nie widziałeś, przyda Ci się.
- Pewnie że idę.
Abnegat poderwał dupę z wersalki i pognał za swoim guru. Kkurcze, pierwszy tydzień na anestezji a tyle się dzieje. I rurki dali włożyć i igły powbijać. A teraz kardiowersja. Podoba mi się - pomyślał w przerwach pomiędzy posapywaniem na schodach. Wpadli na Internę, ostry skręt w parawo, korytarzem, lewy zwrot.

W pokoju dawało sie wyczuć nastrój podniosły, do nabożeństwa nieco podobny. Trzech internistów, w tym sam szef, obsługiwało wielki, tajemniczy przyrząd kardiowerterem zwany. Miś bez słowa zajał stanowisko u wezgłowia, i zajał się porządkowaniem miejsca pracy. Maskę zdjąć, odwrócić, zapiąć. Tlen odkręcić. Żuchwę unieśc. Abnegat patrzył na jego spokojne, sprawne ruchy i czuł jak jego podziw rośnie. Skubany, zupełnie jak automat sobie zapyla....
- Założysz wkłucie?
- Spróbuję - dumnie powiedział Abnegat. Pół roku jazdy w pogotowiu dało mu szansę wbicia kilkudziesięciu wenflonów. Wbijał juz co trzeci.
- No to próbuj. Lewy dół - jak ci nie wyjdzie, to prawa strona moja - Miś popatrzył krytycznym okiem na pacjenta, przepiał tlen do ambu i zaczał dmuchać pacjenta.
- Co jest, nie dycha?
- Dych, ale słabo. Jak byś tak kiedy miał to się nie daj nabrać. Psu na budę takie oddychanie. Ambu w dłoń...
-...Piłsudczyka goń goń goń - dokończył Abnegat, skrzyżował palce i wbił wenflon.
- Wlazło?
- ...nn jjeszcze nnie - nieco nerwowo Abnegat wyciągnął igłę i porawił. Dalej nic. Ożeszkurwaszmać - zaklął szpetnie i na końcu pokazała się krew. O, zyła. Nie ma to jak właściwe zaklęcie.
- No właśnie. Bez nerwacji - i powoli - podsumował Miś i zamówił u anestezjologicznej Pavulon oraz Thiopental.
Jeden z internistów w dzikim szale przykładał do klatki pacjenta łyżki i naciskajac guziki powtarzał „no czegoż kurwa nie strzelasz!!!”, Szef stał oniemiały mnogością guzików na głównym panelu...
- Co jest, Panowie, walczymy czy przyglądamy się na siebie? Bo tu klient ma w najlepszym wypadku 60/0. Działa to wasze cudo czy przynieść nasze?
Stojący z boku asystent, który ze stoickim spokojem kartkował instrukcje obsługi, rzekł w zamyśleniu:
- ...bo to trzeba włączyć synchronizację... - po czym zwolnionym, bezbłędnie trafiającym do celu ruchem sięgnął do tablicy i pstryknął w jeden z wielu guzików.

Dup.

Pacjent, kompletnie do tej pory nieprzytomny, podskoczył na łóżku i wyrzęził ostatkiem powietrza wyciskanego z klatki przez potraktowane prądem mięśnie:
- oszszzzkurwaaaaaalemniejebłooooooo....

Nie mam żadnych wątpliwości - pomyślał Abnegat. Chcę zostać anestezjologiem.