środa, 24 grudnia 2008

Jingle bells


Dashing through the snow


In a one-horse open sleigh


O'er the fields we go


Laughing all the way


Bells on bob tail ring


Making spirits bright


What fun it is to laugh and sing


A sleighing song tonight


Jingle bells, jingle bells


Jingle all the way


Oh! what fun it is to ride


In a one-horse open sleigh


....ooooooooo.....


Jingle bells, jingle bells


Jingle all the way


Oh! what fun it is to ride


In a one-horse open sleigh


W erze promocji i kart kredytowych dziwnym sie moze wydawac fakt ze mu sie w ogole cokolwiek chce...


Agregat, Maria, Eee-Live, Dotty, Anna Black, Konfliktowa, Basia Acapella, Metaksa, Kiciaf, Gaudia, Randi6, Morfeusz, River, Tanczaca w Deszczu, Skrzacik, F-blox, Formap, Hoko, Carolinna, Shigella, Lekarski, Bionda, Marta, Paulina, Victorec, Ania i wszyscy pozostali acz poki co anonimowi czytelnicy moich wypocin :)))
Przyjmijcie prosze zyczenia, szczere i od serca: wszystkiego najlepszego, cieplych, spokojnych Swiat Bozego Narodzenia. A pod choinka takich wielkich paczek z prezentami.

wtorek, 23 grudnia 2008

Krwawi z pluc

Wydawac by sie moglo ze wezwanie do krwawienia z pluc to horror straszliwy. Hm. Jak by to rzec. Wyjscia zasadniczo sa dwa. Albo strzelilo cos z grubej rury i krwotok zabija pacjenta w kilkanascie sekund, albo totalna bzdura. Tak czy inaczej niewiele jest do zrobienia.

Wlaczylismy sygnal i pognali w nadchodzacy zmrok. Tu mala dygresja. Nie wiem skad sie bierze w polskich kierowcach imperatyw zatrzymania samochodu na dzwiek sygnalow. Zakret, nic nie widac - a tu TIR staje. I co niby karetka moze zrobic? Stac z tylu i wyc dalej. Rece opadaja. Nie mowie juz o sytuacji gdy na dwukilometrowym odcinku waskiej drogi dwa samochody jadace w dwie rozne strony zatrzymuja sie poslusznie naprzeciw siebie. Rzecz jasna, blokujac drozke calkowicie.

Na miejscu panika. Facet lezy i krztusi sie wlasna krwia. Kaszle, pluje czerwona mgielka, wciaga powietrze, krztusi sie, kaszle... Malowniczy widok. W powietrzu rozchodzi sie nobliwy zapach Wina Markowego Bazyl zmieszanego z krwia. Dobra, najpierw ratowanie zycia, potem pozostale czynnosci. Posadzilem chlopa na lozku i poklepalem po plecach. Przestal sie krztusic. Dobre i to. Kazalem wypluc wszystko co mial w ustach i ogladnalem mu dziob - wyglada ze jedyna rana znajduje sie na gornej wardze. Biegna tam dosc wydajne tetniczki, czlowiek krwawi z tego jak zarzynane prosie. Zlapalem przez gazik warge i zdazyl sie cud. Krwawienie z pluc ustalo jak reka odjal.

W miedzyczasie pomstujaca zona wywrzeszczala wszystko. Klasyka. Pijany awanturnik, wnerwiona zona, ona zamknela drzwi a on i tak wlazl do srodka. Przez szybe. W zasadzie nalezalo by sciagnac pasa i przyrznac w dupe. Zamiast tego wyjasnilem, ze nic w domu nie zrobimy i trzeba na izbe do chirurga jechac. Pijaczysko pokiwalo glowa z moja reka na wardze. Gucio. Poszlismy do karetki.

Ujechalismy moze 5 minut i nagle facet bedzie wysiadal. On z nami nie pojedzie. Poniewaz cierpliwosc mi sie skonczyla dobrych kilka minut wczesniej, zapowiedzailem grzecznie ze ma lezec a do domu sobie wroci jak go ze szpitala rodzina odbierze. Zaczelo sie smiesznie robic. Facet w coraz wiekszym szlenstwie zaczal nam roznosic karetke, sanitariusz probuje go trzymac na noszach, ja staram sie trzymac ta cholerna warge, a facet ryczy jak zarzynany tur, pluje krwia i wierzga czterokonczynowo. Wytrzymalem do momentu gdy kopnal w defibrylator. Po czym puscilem warge i zapowiedzialem ze zaraz zbierze takie ciegi ze mu sie ukaza przodkowie do siodmego pokolenia. Przechodzac na jego poziom udzwiekowienia poprosilem zeby sie polozyl i nie ruszal. To ciekawe co moze zdzialac czysty wrzask. Jako ze w miedzyczasie podjechalismy pod Izbe, dalem mu gazik zeby sobie warge scisnal i wywalilem pacana z karetki. Podprowadzilismy go pod chirurga i wrocili oszacowac straty.

Lomatko. Porozwalane sprzety. Defi na ziemi - na szczescie cale. Krew wszedzie, nawet na suficie. Pomyslalem ze w sumie nie ma sie czego bac - na HIV byl za stary a na HBV jestem szczepiony. Musze przyznac ze jak sprawdzalismy defibrylator, to troche mnie noga zaswedziala - ot, ludzkie slabosci. Nobody's perfect.

Napisalem papiery i wrocilem sie do chirurga. Wlaze do gabinetu, a tam pan doktor milym glosem z pijakiem rozmawia, ten sie usmiecha, grzecznie odpowiada. Az sie obrocilem na korytarz zeby sprawdzic czy to na pewno ten sam.
- Mozesz mi Pan teraz wytlumaczyc, tak jak koniowi na miedzy, czegos chcial karetke rozwalic?
- A bo myslalem ze mnie do kostnicy wieziecie zeby skore ze mnie sciagnac.

Do tej pory nie wiem jak to skomentowac.

Jedyne co przychodzi mi na mysl to stary dowcip o Shutterhandzie, ktory mial byc oskalpowany przez Indian. Jako ze byl calkowicie lysy, jego skalp mial posluzyc do produkcji wojennego bebenka (wersja przenosna bebna wojennego). W ostatnim zyczeniu poprosil o noz - i o dziwo go dostal. Jego wspoltowarzysze odetchneli z ulga - Shutterhand ma noz, zaraz sie uwolni a potem nas wszystkich...!!!...
Niestety. Wnerwiony Shutterhand zdziurawil sobie wlasny leb nozem, wrzeszczac "Nie bedzie bebenka!!!"

poniedziałek, 22 grudnia 2008

Dark Zone Black Warrior


Kochani.

Nasza skromna akcja dala calkiem mily poczatkowy wynik. O szczegolach mozna przeczytac tutaj .

Dla Anki, naszego Black Warriora, jedyna szansa jest Tysabri. Lek piekielnie drogi, poki co nie refundowany przez NFZ.

Wiem, ze wszyscy jestesmy w trakcie dopinania swiatecznego stolu. Zakupy, kuchnia, sprzatanie. Prezenty pod choinke dla naszych bliskich, rodziny i przyjaciol. Zrobmy jeszcze jeden. Wystarczy wejsc na strone swojego banku, wpisac dane ktore AB podala na podstronie swojego blogu i pomoc jej w walce z jedna z bardziej paskudnych chorob, Sclerosis Multiplex.

To sa wlasnie takie Swieta. W ktorych symbolike miedzy innymi wpisane sa nadzieja i milosc blizniego. Mozemy te symbole uczynic prawdziwymi.

niedziela, 21 grudnia 2008

Jujitsu

Kolejna wycieczka. Do kolejnej pomrocznosci jasnej. Szlag by ten halny trafil. Lezac pod gore zastanawialem sie czy budowanie osady ludzkiej nie powinno byc obwarowane zapewnieniem dojazdu. Wezmy na ten przyklad gesi. Buduja gniazda? Buduja. Ale zawsze tak zeby doleciec. Nie widzialem jeszcze zeby gesi w kopalni jaja skladaly. Albo konie na drzewach. Rekiny w swierzopie. A ludzie kruca pysk musza se znalezc jakies pieronskie zadupie i tam wlasnie sie wybudowac. Jak oni do cholery jasnej wtargali tutaj budulec? Pojecia nie mam. W zasadzie nie przeszkadza mi ze ktos mieszka w ostepach lesnych - ale czy nie moglby byc w takim przypadku zdrowy? A jak juz jest chory to czemu laskawie nie zadzwonil wczoraj? Albo jutro??

Po dojsciu na miejsce zastalismy sympatyczna pare starszych panstwa rolnikow oraz ich syna. Ktoremu to sie gwozdzik obluzowal calkowicie i klepka wypadla. W zwiazku z czym w domu nielad, potluczone sprzety i nieco zasapani gospodarze, od ktorych dowiedzialem sie wszystkiego. Ze w szpitalu syn juz byl, ze leki przestal brac, ze od jakiegos czasu mu gorzej, az wreszcie dzisiaj calkiem mu odbilo. Tak. Malo dziwne nie jest - jak ktos tabletek nie je to mu legutko* palma odbic moze.

Poprosilem grzecznie zeby przestali sie nad wyrosnietym nad podziw mlodziencem wydzierac. Ostatecznie jak mi sie zdenerwuje 120 kilo samych miesni to tu bedziemy mieli powtorke z rozrywki. Siadlem sobie kolo niego na lozku i zastosowalem wariant marchewki. Obiecalem ze wszystko bedzie cacek, ze na oddziale zostanie tylko tyle zeby leki zaczely dzialac, ze zadnego wiazania nie bedzie - i nawet ze sobie bedzie mogl przed droga przy karetce papierocha wykurzyc. Pokiwal glowa, upewnil sie ze jechac musi i obiecal ze jak sie tylko spakuje, to z nami pojdzie. Dobry chlopak.

Sanitariusz zaczal dane spisywac, wiec poszedlem na swieze powietrze otruc sie smola, nikotyna i szescdziesiecioma innymi substancjami rakotworczymi. Cos sie w koncu czlowiekowi od zycia nalezy.
Stoje sobie, kurze, gwiazdy ogladam, przez okno do pokoju patrze, znowu na gw..-wroc. Patrze przez to okno, a tam przelatuje w poziomie moj sanitariusz. Nastepnie dziadek. Potem sanitariusz wraca. A zez by cie kaczka kopla w nabial... Przeciez prosilem zeby mi klienta nie stresowac.

Wpadlem do domu i wszedlem w zwarcie. Przynajmniej masa bylem mu rowny. Zwod, nozia pod kolano, na szczescie nie zorientowal sie co sie bedzie dzialo. Wyladowalismy na lozku. W przelocie zdazylem mu zalozyc na szyje klamerke z taka fajna dzwignia na grdyke - niewielu ludzi wie co z tym fantem zrobic. Sanitariusz jak lew, ryzykujac skopanie wlasnej glowy z ramion, zablokowal mu nogi, a dziadek przytrzymal prawa reke. W zamieszaniu umknal nam fakt ze czlowiek posiada dwie rece i ze akurat lewej nikt nie trzyma. By to kulawy bocian... W mroku zaswiecily gwiazdy. Bialy delfin Um..? N-nie.. Delfiny nie wyja przerazliwie i z zadeciem "Jesteeem kobietaaaaa" bo to jednak sensu nie ma. Znaczy sie - radio. Podciagnalem sie nieco i przycisnalem lewa reke kolanem. Sprawdzilem zakres zniszczen. Kurwadziad pieronski, ubil mi szostke. Grrr.

Na moje grrr pacjent odpowiedzial ghrrr i zrobil sie sinawy. Poluzowalem.
- Bede grzeczny ino pusccie - wyrzezil.
Ja ci zgrzecznieje zaraz. Zarzadzilem kaftan. Na dzien dobry poszly rece, potem trzeba bylo klocka odwrocic. Dowiazalem pasy. Zadnego puszczania nie bedzie. Zebow mam tyle co i inni, a nowe w tym wieku nie rosna. Korzystajac z niejakiej poprawy warunkow, zluzowalismu dziadka.
- Prosze isc do karetki i poprosic kierowce zeby przyszedl z deska. A potem zalatwic z 6 ludzi do niesienia na dol.
Dziadek zniknal. Przybyczony probowal mnie podejsc - niby to oslabl, ruszac sie przestal po czym nagle do walki ruszyl. Nie z nami te brunery, Numer. Kiwac to my ale nie nas.

Jakies pol godziny pozniej slicznie zabezpieczony pacjent byl gotowy do transportu, przywiazany do deski pasami modo baleron. Niestety, dziadek zalatwil tylko trzech sasiadow. Co robic. Dalem mu waliche do niesienia, a z reszta pomocnikow zlapalismy sie za deche i poszlismy pomalutku w dol.

Idziemy, slisko, szlag by trafil takie warunki. Do tego facet za mna, ktory od poczatku sapal, zaczal rzezic. Cholera jasna, jednego do transportu juz mam, za chwile bede mial zawalowca na stanie. Na wszelakij sluczaj zarzadzilem postoj. Trzy minuty pod gwiazdami przybyczonemu nie zaszkodza, a my sobie odpoczniemy. Wyciagam papierochy, a tu facet z tylu podaje mi ogien. Sam juz swojego zdazyl zapalic. Oz w morde. Zipi jak parowoz i pali?
- A nie szkodza panu te papierochy na dusznosc?
Swiszczacy przylozyl reke do szyi i zaciagajac sie gleboko pokiwal glowa ze nie. Ja wymiekam. Facet ma tracheo na stale zalozone... Pozostali z duma mi opowiedzieli jak to Franek sie na tego nowotwora krtani dusil, ale mial szczescie, bo na prawdziwego fachowca trafil. Ktoren to mu rurke w szyje wrazil i teraz po wsi se chodzi i znowu kurzyc moze. Co moglo to mi opadlo.

Reszta drogi przeszla bez wiekszych historii. Przybyczonego zawiozlem do IP gdzie jakis nawiedzony obronca praw ludzkich go rozwiazal. Nie czekajac na nic porwalismy deske, kaftan - tak tak, doktor naprawde byl odwazny i kaftanik tez zdjal- i dali noge. Jakies 5 minut pozniej zawolal nas dyspozytor i przekazal ze izba prosi o pomoc w pacyfikacji szalenca ktory wlasnie odkryl w sobie talent dekoratorski i zajal sie gruntownym przemeblowaniem wnetrza. Ja go rozumiem. Tez mnie denerwowalo kretynskie ulozenie biurka. Zglosilem dyspozytorowi ze ja mam biegunke, a zespol musi karetke do nastepnego wyjazdu przygotowac. Niech sobie nawiedzony zezre wlasnorecznie upitraszony bigos.

Bo na to nie ma rady
Bo na to nie ma rady


Plombe wstawilem za wlasne pieniadze. Nawet nieduzy ubytek byl.


*wymowa lokalna oryginalna. Kto go zna, wie gdzie historia sie dzieje.

sobota, 20 grudnia 2008

Medium

Wezwanie z gatunku tych ktorych nie lubie. Otoz mianowicie ludzie we wsi zauwazyli ze od kilku dni ich sasiad przestal sie pokazywac publicznie. Brrr... Zazwyczaj oznacza to znalezisko w stanie rozkladu. Albo nadjedzone nieco przez mejscowa faune. Zaraza.

Zajezdzamy z fasonem, na sygnalach. Jezeli ktos w domu jest, to moze sie pokusi o wygladniecie przez okno? Nie pokusil sie. Dom zamkniety na glucho, firanki zaciagniete. Zaczalem zbierac wywiad od sasiadow. W domu mieszka dwudziestoparolatek, bez pracy, na zasilku. Stracil rodzicow w wypadku kilka miesiecy temu i zrobil sie dziwny. Od jakiegos czasu przestal z sasiadami rozmawiac. Sasiadka z dobrego serca zakupy mu robila i zostawiala na parapecie na oknie. Zazwyczaj zarcie znikalo. Ale ostatnie zakupy zostaly tam gdzie je postawila.

I co ja mam niby z tym pasztetem zrobic? Jak gosc nas potrzebuje a ja sobie tak bede stal i dywagowal to jeszcze za nieudzielenie pomocy umierajacemu odpowiem. A jak wleze do srodka przez zamkniete okno, a potem okaze sie ze facet do Ustronia pojechal do spa - to za wlamanie. Cool.

Wezwalem policje. Zapowiedzialem ze na podstawie wywiadu podejmuje decyzje o wejsciu do domu, a oni sa tu coby mienie zabezpieczac i na rece patrzec. W trakcie poszukiwania lomu okazalo sie ze przegapilismy tylne drzwi. Byly otwarte. Weszlismy. W domu pusto, nie smierdzi - to akurat milo, znaczy ze nic sie w okolicy nie rozklada. Jeden pokoj na klucz zamkniety, za szyba jakis ruch. Najwyrazniej chlopisko zyje.

Trudno powiedziec ze udalo sie mi go wciagnac w jakiekolwiek pertraktacje. Po kilku minutach poprosil grzecznie zebysmy wyp.ali i to byl koniec jego expose. Szyb tluc nie lubie, pokrwawic sie mozna albo i komu krzywde zrobic. Szarpnalem za listwe mocujaca - wylazla. Dobrze jest. Wyciagnalem pozostale trzy i podalem policjantowi szybe. Niech sie do czegos przydadza.

Rozmowa z gatunku trudnych. Po pierwszych ogledzinach poprosilem wszystkich zeby sobie poszli na papierosa. Wole takie rozmowy przeprowadzac sam na sam. Na poczatku w ogole nie chcial rozmawiac, potem spokojnie, od slowa do slowa dowiedzialem sie wszystkiego. Ze cos sie z nim zaczelo dziac od pogrzebu. Ze bardzo mu rodzicow brakuje. Ze miejsca sobie znalezc nie moze. Nie spi. Nie je. Ale to niegrozne jest bo byl wczoraj u rodzicow na grilu to sie najadl na zapas. Ze w przyszlym tygodniu rodzice do niego przyjada. Bo za dwa tygodnie nie moga, bo jedzie na cmentarz im kwiaty zawiezc. Jezusie Nazarenski. Wszystko mu sie w tej jego glowinie pokielbasilo.

Do szpitala nie chcial jechac za jasna cholere. Mozna to zalatwic brutalnie - policjanci, kaftan, pasy - i do karetki. Mozna tez inaczej, spokojnie, porozmawiac, wytlumaczyc. Tym razem udalo sie to zrobic druga metoda. W jakis sposob w dalszym ciagu przylegal do rzeczywistosci bo po skonfrontowaniu faktow zgodzil sie ze cos jest nie tak. Powiedzialem mu co sobie mysle i ze konieczne w jego przypadku jest leczenie psychiatryczne. Znowu kolejne dziesiec minut zeszlo na ustalaniu faktow. W koncu spakowal sie i do karetki wsiadl, zapowiadajac ze sie na mnie poskarzy bo wariata z niego robie.

Poprosilem stacje o osobisty nadzor nad transportem do szpitala psychiatrycznego. Jakos wolalem sam opowiedziec dyzurnemu lekarzowi jego historie. I w sumie chyba slusznie - na IP gosc byl logiczny a wszystkie wytworcze objawy z gatunku widzenia swietych panskich zniknely w cudowny sposob. Zostal przyjety na przymusowa obserwacje na podstawie mojego opisu.

Duzo pozniej otrzymalem informacje ze z lekami wyszedl po 6 tygodniach do domu. Nigdy wiecej sie nie spotkalismy. Mam nadzieje ze sie mu sciezki wyprostowaly.

piątek, 19 grudnia 2008

Osiedle

Sa takie miejsca, ostatnie na ziemi, gdzie wolnosc rzadzi. Ore ore siabadabada amore.

Patierial' ja ulicu
Patierial' ja dom swoj radnoj
Nie patirial' diewoc'ki
W katoroj byl liublion*


Pracujac na jednej z podstacji mialem jedno pod opieka. Jak to mowia - dzien bez wyjazdu do nich do dzien stracony.

Przejalem dyzur o pietnastej, przepakowalismy graty, uzupelnili niedobory i w droge. Jedziemy spokojnie, silnik mruczy usypiajaco, w karetce cisza, nikomu sie gadac nie chce.
-Trzymajcie sie, Bocianowa! - zakrzyknal radosnie kierowca i dal po hamulcach. Co to znaczy wieloletnia praktyka - karetka stanela dokladnie obok staruszki na poboczu. Drzwi z tylu sie otwarly.
- Siadajcie, pani Bocianowa - ratownik zaprosil szerokim gestem staruszke do srodka. Miala taki delikatny acz zauwazalny wytrzeszcz oczu. Chyba nasza akcja wprawila ja w zdumienie bo na Gravesa-Basedowa nie wygladala.
- Jak sie dzisiaj czujemy?
- A dobrze, dziekowac. Ino slabujaca jestem...
- My wlasnie w tej sprawie. Dajcie reke, zmierzymy cisnienie.
Rozpoczal sie ceremonial. Najpierw podwijanie rekawa i mocowanie mankietu. Nastepnie pompowanie. A potem polprzymkniete oczy, sluchawki w uszach i pelna koncentracja na twarzy. Musze przyznac, dobry byl. Dawno juz takiego zaangazowania w mierzenie cisnienia nie widzialem. Calosc zostala powtorzona dwa razy i rytual ostatecznie dobiegl konca.
- Jak zwykle, 90/70. Kawa dzisiaj byla?
- Ano byla, ale ona to juz na mnie chyba nie dziala.
- Dziala na pewno! Najlepsze srodki naturalne! To do zobaczenia jutro!
Po czym pomogl babci staruszce wysiasc z karetki i zamknal drzwi, pozostawiajac ja na poboczu. Ruszylismy. Delikatnie podnioslem opadnieta szczeke.
- A co to bylo? A-akcje profilaktyczna prowadzimy w rejonie? To kazdego tak - na ulicy? - wyjakalem ze zdumieniem.
- A gdzie tam. Ktory dzisiaj?
- Dwudziesty piaty.
- No, to bylismy u niej w tym miesiacu 24 razy. Jej jest permanentnie slabo i codziennie jezdzimy tylko po to zeby zmierzyc jej cisnienie. Mielismy szczescie - do sklepu pewnie szla. Na dzisiaj spokoj.
Faktycznie, w tym dniu nie pojechalismy do babci staruszki. Ale tym stwierdzeniem o spokoju chyba wykrakal - bylismy na rzeczonym osiedlu jescze kilka razy.
Co robic.

*Pierwszej zwrotki juz sie nie spiewa bo pod wzgledem poprawnosci politycznej jest passe, a poprawiona brzmi troche bez sensu: jechali Romowie z jarmarka damoj, damoj???

czwartek, 18 grudnia 2008

Obrazki

Takie chwile ktore zostaja w pamieci. Chyba na zawsze. Czasem zwiazane z tragicznymi wydarzeniami, czasem nie. Nigdy nie wiem co dolaczy do zbioru i dlaczego tak sie dzieje.

Wypadek zdazyl sie praktycznie pod sama podstacja. Kilkaset metrow. Niestety, bylismy wtedy na wyjezdzie, i dopiero wracajac ze szpitala natknelismy sie na koncowke akcji ratunkowej.

Byl tylko jeden poszkodowany, niestety, nie przezyl. Lekarz ktory udzielal mu pomocy robil to w zakleszczonym wozie, razem ze strazakami probujacymi go uwolnic z pulapki. W zasadzie nikt nie ma obowiazku narazac zycia w trakcie akcji - jedna z pierwszych zasad jest ta ktora mowi ze dobry ratownik to zywy ratownik. Martwy nikomu sie nie przyda. Ale czasem sie ja lamie. Bo z drugiej strony sensem istnienia ratownika jest niesienie pomocy. Jezeli zapominamy o tym, stajemy sie zgryzliwymi skurwysynami.

Wysiadlem z karetki i zapytalem czy ktos potrzebuje pomocy. Dowodca strazakow powiedzial ze nasz zespol wlasnie koncza prace. Podszedlem jeszcze do erkowcow zeby zapytac czy cos nie pomoc. Spotkalem sie z nimi w momencie gdy lekarz stwierdzil zgon i odstapil od dalszych dzialan. Odwrocilem sie zeby wrocic do karetki. To byl taki krotki moment.

Kilka metrow z boku stal strazak. Jeden z tych, ktorzy juz nie byli potrzebni. Nieruchomo patrzyl na prace swoich kolegow. Na rekach trzymal psa, takiego malego jakich pelno po domach. W gasnacym zamieszaniu obaj byli perfekcyjnie zamrozeni w bezruchu. Jak - rzezba. I ten pies patrzyl sie na swojego umierajacego wlasciciela. Siedzial na cudzych rekach, nie gryzl, nie szczekal i patrzyl z jakas taka intensywnoscia ktora pamietam do tej pory.

środa, 17 grudnia 2008

Wisielec

Sa wyjazdy i wyjazdy. I sa katapulty. To te przypadki, gdy buty dowiazujesz w karetce a dyspozytor w trakcie jazdy mowi ci dokladnie gdzie i po co jedziesz. Tym razem wezwanie bylo do powieszonego. Chyba nie zyje. Odleglosc nieduza, jest szansa zawrocic goscia z drogi za rzeke. Spieszymy wiec.

Dojezdzamy na miejsce, policjant macha do nas i pokazuje, gdzie denat. Zlaze po takiej pieronskiej skarpie, chaszcze, krzaki, mokro, ciemno. Zaraza, to juz gorszego miejsca nie dalo sie znalezc? Zebym tylko nie musial reanimowac w takich warunkach.

Pod drzewem lezy sobie denat. Znerwicowany policjant z ulga oddaje nam pola. Sprawdzam - tetno cacek, dycha sobie calkiem przyzwoicie. Na szyi krawat z odcietego paska od spodni. Nawet gustownie to wyglada. Kontaktu zadnego. Hm. Jest tak nieprzytomny ze bardziej sie nie da. Nawet powieki zaciska gdy probuje mu zagladnac w oczy. Lomatko. Kolejny psycho dzisiaj. W koncu mnie w psychiatryku przeklna calkiem.

Pakujemy goscia na deske i wynosimy do karetki. Wklucie, monitoring, tlen. Robie to wszystko ale jakos bez przekonania. Jak by to rzec - wzor oddechu nie bardzo przypomina oddech nieprzytomnego. I w ogole... cos mi nie pasuje...

Kierowca musi podjechac kawalek zeby nawrocic, ratownik musi zostac zeby papiery zabrac. Zostaje sobie w karetce sam z pacjentem. Wiedziony odruchem nachylam sie nad niedoszlym wieszatielem i mowie radosnie:
- Koniec przedstawienia! Ladnie przerobiles niebieskich i wystarczy. Jak myslisz ze dochtora oszukas tos durny. Chyba ze chcesz miec taka zajebista rure wsadzona zywcem do gardla?
Otwarl oczy. No prosze. Kaszpirowski moze spadac.

Po kilku minutach wiedzialem wszystko. Zawod milosny, proba dramatycznego zwrocenia na siebie uwagi, wczesniej dlugi ciag alkoholowy, proby trucia tabletkami. Milo. Psychiatryk mnie nie ominie. Wytlumaczylem po kolei co zrobimy, zawarlem umowe ze on spokojnie na izbe przyjec pojdzie, a ja sie nie bede wyglupial z zadnymi srodkami przymusu bezposredniego.

Takoz sie i stalo. Na izbie probowal przekonac lekarza dyzurnego ze to tylko takie gry i zabawy byly w meza i zone ale lekarz jakos nie bardzo uwierzyl i zarzadzil obserwcje. Tzw. przymusowa. I poprosil nas cobysmy pacjenta odwiezli do pawilonu.

Tu mala dygresja. Nasza rola i odpowiedzialnosc konczy sie na IP. Potem grzecznosciowo mozemy pacjenta powiezc do miejsca ostatecznego leczenia, ale od momentu przyjecia jest on na stanie szpitala. Dlaczego to jest wazne?

Mianowicie po wyjsciu z karetki pod pawilonem pacjent zakrzyknal ze on to wszystko seksualnie traktuje, a nastepnie klusem oddalil sie w strone domu. Na bosaka. Ponad 30 kilometrow. Popatrzylismy po sobie z ratownikiem - co robic. Toz w takim stanie jak byl, Johnson by go nie dogonil. A chaszcze wokolo wielkie. W dodatku zrobilo sie cos kolo 4, swita, czlowiek tez ma prawo powloczyc nogami. Do spania a nie do latania za wariatem po okolicy. Zglosilismy na izbie ze pacjent dal noge i zawiadomili policje o zaistnialym fakcie.

O 7 rano, na styku zmiany, dostalismy polecenie wyjazdu do wieszatiela. Ponoc dolecial do domu, gdzie czekali na niego mundurowi. Zostawilem ta przyjemnosc mojemu zmiennikowi. Niech chlop tez ma jakas atrakcje.

wtorek, 16 grudnia 2008

Rekonwalescencja

Wmaszerowalem dumnie do domu, jako ten zolnierz z tarcza. Tak oto bohatersko zycie ludzkie ratowalem, az kulasy polamalem. O. Pominalem jedynie ze to sie na klatce u Romow stalo. Rozumiem - gdybym dziewice z pozaru, zycie wlasne przy tym narazajac, wyniosl. Albo tenze sama od patologicznego brutala uratowal. Ale tak? Jakos czulem ze nie jest to powod do chwaly.

Mlodsza czesc rodziny wpadla w zachwyt. Tata nie wraca ranki i wieczory - a tu prosze. Co najmniej trzy tygodnie lezenia. Dumy i chluby zaplanowaly jakie filmy bedziemy ogladac, gdzie slodycze a gdzie Coca Cola - no normalnie dzien dziecka. Jak to moja najmilejsza podsumowala - cala jej praca pedagogiczna zostala zaprzepaszczona.

Od nastepnego dnia rano zaczeli mnie odwiedzac przyjaciele i koledzy. Wiadomo - dzisiaj ja, jutro oni. Wiec gromadnie przychodzili pocieszac i na duchu podtrzymac. Glownie takim podtrzymywaczem w plynie, z ziemniakow robionym. Czasem z zyta. Jakos tak po tygodniu leczenia rodzina uchwalila ze musze do wod pojechac coby nozie zrehabilitowac, bo w domu nie dosc ze nic z niej nie bedzie to jeszcze w trakcie tego pocieszania watroba sie mi zlasuje. Poszedlem w zaparte - nika nie jade, tu dom moj jako i dziatki moje. Nie przewidzialem jednak podstepu seniora. Zaszedl byl z rana z dwoma biletami. Do Egiptu. Na dwa tygodnie. I prosze - zaparcie przeszlo mi jak reka odjal. Powstal problem jak ja z tym pieronskim gipsem polece. Toz to na bide 20 kilo wazy, niewygodne, ociera. Od czego jednak koledzy. Zaprzyjazniony chirurg wymienil mi gipsowa kule u nogi na gustowny plasticzek. Niesamowite. Leciutki, cieniutki, sztywny. I nawet sie miesci w sandale. Incredible.

W Egipcie czas biegnie wybijany przez pory otwarcia pasnika. Sniadanko. Plaza. Lunch. Plaza. Spanko. Zbrzydlo mi natychmiastowo. Z plaza w ogole bylo smiesznie. W pierwszym dniu zobaczyl mnie miejscowy recznikarz-materacarz jak kustykam do lezaczka i przylecial z calym dobrodziejstwem inwentarza. I nawet mi go rozlozyl. Jako ze naumiany zostalem podstawowych zwrotow grzecznosciowych*, wreczylem mu podziekowania. Z powodu upalu nie zwrocilem uwagi, ze zamiast jedynki, dalem mu dyche. Na drugi dzien jeszcze do plazy nie doszedlem a rzeczony przedsiebiorczy pracownik miejscowego hotelu rzucil sie w moja strone i chcial mnie zaniesc na materac. Byl to akt zdecydowanie heroiczny - mogl wazyc tak z 55 kilogramow. Co przy mojej wadze 115 dawalo dosc dramatyczny wspolczynnik masa vs. sila. Na wszelki wypadek potuptalem sobie sam, ale za akt heroizmu Bardzo Podziekowalem. Zaowocowalo to rezerwacja najlepszego boksu na nastepne dwa tygodnie. A mowia o nich ze sa niegrzeczni i nieuzyci. Nic podobnego. Trzeba sie tylko nauczyc podstaw komunikacji w miejscowym narzeczu.

Poniewaz na plazy zasadniczo wieje potworna nuda, nasze zapasy leku antybiegunkowego, zakupionego w Baltonie na lotnisku, zaczely sie kurczyc w zastraszajacym tempie. Obliczone na zapewnienie nam ochrony przeciwpasozytniczej na dwa tygodnie, stopnialy do zera juz gdzies tak okolo piatej doby. Powialo groza. Zaczelismy wysylac coraz to bardziej skomplikowane listy aprowizacyjne do mojej lepszej polowy ktora leciala do nas z tygodniowym opoznieniem. Ostatnie zamowienie przekroczylo nosnosc Galaxy. A na pewno objetosc standardowej walizki.

Zblizal sie koniec pierwszego tygodnia w Egipcie, codziennie patrzylem jak lodki bazy nurkowej wyplywaja z pobliskiej mariny - a ja jak emeryt zachody slonca ogladam. Bedzie tego. Nindza twarda musi byc? No to bedzie. Wyczekalem do wieczora. Przygotowalem nowa ampulke leku antymalarycznego, antybiegunkowego i antybolowego. Z walizki wyciagnalem sekator ogrodniczy. Ustawilem fotel w niewidocznym miejscu na naszym tarasiku. Rozpoczela sie realizacja mojego makiawelicznego planu. Chrup chrup chrup. Sukcesywnie zaczalem ciac gipsik.

Bylem gdzies tak w 3/4 - zarowno gipsu jak i leku - gdy nieco perplexed lady z sasiadujacego pokoiku zagadala do mnie w jezyku zwanym lenguidz.
- My dear, are you absolutely sure that you shouldn't ask your doctor about this?
- Don't worry, my love - odparlem z godnoscia - I AM a doctor.
Chrup chrup chrup chrup. Nikt mi nigdy nie uswiadomil ze to cholerstwo jest takie twarde. Chrup chrup chrup chrup. W koncu nadszedl czas wolnosci. Stanalem na rowne nogi. Srodek antymalaryczny zarzucil mnie troche i podparlem sie na odgipsowanym odnozu. Ciam Awruk. Nikt nie obiecywal ze bedzie latwo, ale zeby od razu z efektami wizualnymi? Zacznijmy od poczatku.

Jakies pol godziny pozniej doszedlem do kilku wnioskow.
Po pierwsze, trzeba bylo wziac suszarke zamiast sekatora. Ostatecznie w gipsie tez sie da nurkowac.
Po drugie - nie wiedzialem ze nindza musi byc az tak twarda. Ciagle zakrety wloskie.
Po trzecie. Jak dobrzy ludzie gadaj z sensem, nalezy ich sluchac. Nawet jak uzywaja lenguidza.
Po osiagnieciu oswiecenia, poszedlem spac. Moze rano bedzie lepiej.

Nie bylo. O stanieciu nie bylo mowy, moglem co prawda oprzec nozie o glebe, ale proba chodzenia nieodlacznie konczyla sie ciam awrukiem. Hm. Bez wsparcia nie da rady. Zezarlem tabeltke ze starych zapasow - starych bo zrobionych zanim ten przeswietny lek przeciwbolowy zostal sciagniety z rynku za powodowanie zawalu - i odczekalem pol godziny. Nastepna proba byla duzo lepsza. Viva la biochemia. Potuptalem wiec spokojnie do bazy nurkowej i zamowiwszy tydzien nurowania, podpisalem ze jestem najzdrowszym osobnikiem na swiecie. W koncu sie znam.

W trakcie nurowania odkrylem kilka prawd uniwersalnych.
Nie nalezy machac zlamana nozia. Lepiej jak sie czlowiek popycha do przodu zdrowa pletwa.
Nie nalezy lazic po lodce. Zawsze tak nia kiwa zeby bolalo.
I za cholere nie nalezy wychodzic z wody na drabinke uzywajac do tego zlamanej nogi. Widac niesamowite konstelacje i slychac spiew syren.

Czas to dziwne zjawisko. Tydzien pierwszy, sniadaniowo-kolacyjny, nasaczony lekiem antymalarycznym, wlokl mi sie jak zaraza. Tydzien drugi, nurkowy, w towarzystwie mojej najmilejszej minal jak z bata strzelil.

Lubie Egipt.




* Dziekuje - Waszyngton
Dziekuje Bardzo - Jefferson
Dziekuje Za Ocalenie Zycia, Po Stokroc Dzieki, Prosze Zarezerwowac Ten Stolik Rowniez Na Jutro - Lincoln

poniedziałek, 15 grudnia 2008

Autotransfer

Zima. Zimno. Wiadomo, jak jest zima to musi byc zimno. Takie sa odwieczne prawa natury. Wezwanie do umierajacego z powodu grypy Roma. Na podmiejskim osiedlu romowym.

Po przyjezdzie na miejsce pipnelismy sygnalami zeby zobaczyc gdzie isc. Po chwili ktos zamachal nerwowo z glownej klatki glownego bloku. Idziemy. Ciemno - wiadomo, jak jest noc to musi byc ciemno, bo zarowka na klatce spalila sie w latach siedemdziesiatych. Wytupalem po schodach na gore i wchodzimy do jednego z mieszkan. W sumie - bez historii. Zapalenie oskrzeli, dusznosc, chlop mlody, moglby do osrodka przylezc ale jak osrodek do niego przyjedzie to po co buty zdzierac. Walczylem z tym kiedys dajac np. jedna tabletke Pyralginy na goraczke i skierowanie do przychodni. Ale jak na drugi dzien jechalem do tego samego - to mi przeszlo. Wole recepty napisac i miec sprawe definitywnie z glowy. Jak czegos nie mozesz zmienic to nalezy to polubic. Inaczej zgryzoty zjedza cie od srodka. Zeby jednak pozostac w zdrowiu psychicznym, nie odmowilem sobie palniecia gadki umoralniajacej. A, o - czemuz to ja jeden mam byc wnerwiony? Niech sobie ludziska maja temat do narzekan. Odprawiwszy stosowne pater noster z benedicat polazlem do karetki.

Teraz zgaduj zgadula. Kto w romowym bloku sprzata na klatce? Nikt nie sprzata bo po co. Przyjdzie wiosna, to naniesiony snieg sie stopi i sam splynie. Myslac o zielonych migdalach wlazlem na schody. Jednakowoz nie przy poreczy, ktoredy lazlem na gore a srodkiem. Okazalo sie ze schodow w tym miejscu nie ma - zamiast tego jest lodowa slizgawka.

Podziwialiscie kiedys Filipowskiego? Jak kreci potrojnego Radebergera z podwojnym Przytupem? Fraszka. Rzeklbym nawet - fraszeczka. Wycialem potrojne salto mortadele ze sruba i sklonem przeciwwstawnym. Albowiem nie wiedziala lewica gdzie leci prawica. Pieknie wyszedlem z progu. Udalo mi sie nie zawadzic lbem o nic kanciastego. I nawet nie zlamalem sobie kregoslupa. Najwyrazniej jednak nie bylem w formie, blysku nie bylo. Zdecydowanie sknocilem przy ladowaniu z nogami. Chrupnello. A nawet CHRUP-nelllo. Ratownik, slyszac moj zachwyt wyrazony dzwieczna litania, pomogl mi wstac i doprowadzil do karetki. Poruszalem noga - chrupnellllo raz jeszcze. Hm. Na dzisiaj chyba sie najezdzilem.

Na izbie RTG zrobione zupelnie pro forma potwierdzilo zlamanie kostki bocznej. Przyszedl moj znajomy ortopeda.
- Co tam, Abi? Czekasz na ogolne czy nastawic ci to zywcem?
O zez by cie swiety Michal... To do kazdego pijaka ze zlamanym paznokciem wolacie anestezjologa, tak? A tutaj zywcem, tak? Podpuszczac? Mniee? A niedoczekanie...

Nindza twarda musi byc.

Piec minut i ciagle zakrety wloskie* pozniej wsiadlem do karetki ze slicznym gipsikiem na nodze i pojechalem do domu na dlugi odpoczynek. I jeszcze dluzsza rehabilitacje. O czym jutro.

*curva permanenta

niedziela, 14 grudnia 2008

Niebiescy

Czyli policjanci. Kolejna ciekawa grupa zawodowa. Spotykamy sie z nimi nie tylko z okazji wypadkow ale tez przy roznego rodzaju interwencjach, przy badaniu do zatrzymania, ich wizytach na IP i naszych na komendzie. Czasami sa pomocni. Czasami wrecz niezbedni. A czasem potrafia dac z naprawde grubej rury. To nie bedzie opis siedmiu krasnoludkow - tym razem kronika niesamowitych zdarzen.

Wypadek. Najbardziej ruchliwa droga w rejonie. Dojechalismy jako drugi zespol do pomocy. Moj kolega walczy z nieprzytomnym, ja zajmuje sie wspolpasazerem, przytomny ale w nienajlepszym stanie. Klecze sobie na asfalcie, zakladam wklucie a tu nagle z tylu ryknal jakis duzy silnik i cos mi nacisnelo na koncowki butow. To byl TIR, ktorego policjant przepuscil bokiem, zeby korek rozladowac. Gdyby pojechal 3 centymetry bardziej w prawo, nie mial bym pol stopy. Nie chce pamietac co temu policjantowi powiedzialem.

Zatrzymany. Badam goscia, cisnienie ma na suficie. Braklo skali. Mowie policjantom ze musza go przewiezc na IP. Na co oni, ze nie moga, karetka go musi zabrac do szpitala, a oni do nas dojada. Rzecz jasna z IP pacjent poszedl w dluga i tylesmy go widzieli. Przyjechali po polgodzinie i chcieli nas przesluchiwac. Intrygujace.

Interwencja. W domu perzyna, potluczone sprzety, facet z nozem wrzeszczy ze zone zaraz zadzga. Policjanci grzecznie odsuwaja mnie na bok, wchodza przodem i zamykaja drzwi. Doslownie 5 sekund pozniej drzwi sie otwieraja i zostaje zaproszony do srodka. Wrzeszczacy siedzi grzecznie na stolku w kajdankach i nie wrzeszczy. Szacunek.

Stwierdzenie zgonu. Denat powiesil sie przynajmniej kilka dni wczesniej, smrod, zwloki w stanie rozkladu. Muchy w nosie. Policjant pyta: "Doktorze, o ktorej nastapil zgon?". Najwyrazniej fan Sherlocka*. Monthy Python.

Interwencja. Biala goraczka - czyli wariatuncio w fazie pomrocznosci jasnej. Policjanci pokazuja gdzie isc. " A wy?" pytam sie grzecznie?. Oni nie ida, bo to mysliwy i ma bron palna. Zaliczam klasyczny opad szczeki. Nie wiem co ode mnie chcieli - zebym go uspil na odleglosc czy jak? Kpina.

Kolejny normalny inaczej. Pukamy do drzwi, slychac przyjazne "Czego, k." Policjanci odsuwaja sie na bok i puszczaja mnie przodem. Zywa tarcza. Zwariowali calkiem.

Interwencja. Policjant pijany w trzy osme grozi ze zastrzeli rodzine i siebie. Gadam z gosciem, gdy ten z pod poduszki wyjmuje bron i pokazuje ze naladowana. Tip top. Zostaje z nim, zaloge wywalam za drzwi i prosze zeby wezwali wsparcie. Przyjezdzaja policjanci. Broni nie odbiora bo to ich przelozony i beda mieli przewiadomoco. Opadaja mi witki. Pisze raport o niewykonaniu rozkazu prowadzacego akcje (czyli mnie), mowie rodzinie ze maja wiac a policjantom ze sa odpowiedzialni za pozostawienie broni w rekach szalenca i ze wiadomosc o tym wysylam do komendy wojewodzkiej. Nie skutkuje. Horror.

Zatrzymany na izbie. Policjanci go rozkuwaja, ten bierze rozped i wyskakuje przez okno. Zamkniete. Nawet by mu sie udalo gdyby nie taka nylonowa siatka na komary ktora odbila szklo razem z wyskakujacym. Musi ruski nylon byl. Zastanawiajace.

Wypadek. Trup lezy na drodze. Policja na miejscu. Pytam jak dlugo tu sa. 5 minut. To czemu nic nie robia? Bo sie boja odpowiedzialnosci i procesu o utrate zdrowia jak by cos zrobili nie tak w trakcie reanimacji. Matko Boska Przenajswietsza. Najwyrazniej umknela im gdzies odpowiedzialnosc za nieudzielenie pomocy.

Knajpa. Stan po tornado. Jeden z uczestnikow bojki jest nieprzytomny. Mamy problem bo kilku matolow nadal chce skakac po nim a przy okazji po nas. Razem z moim ratownikiem ruszamy z morda na pijakow. Poczatkowo skutkuje, po chwili zaczyna byc nieprzyjemnie. Zanim wyniesli nas na butach, przyjechali policjanci. Szybka akcja, pacyfikacja, kajdanki - i spokoj. Sprawnie. Podziwiam skutecznosc.

Musze przyznac ze po tych wszystkich latach mam dla ich pracy szacunek. Ale czasem potrafia wyciac numer po ktorym klapki z nog spadaja.

*-Powiedz mi, drogi Watsonie - zapytal Sherlock - gdy tak lezysz na trawie i widzisz rozgwiezdzone niebo, do jakich wnioskow mozesz dojsc?
-Ze wszechswiat jest niezmierzony? Ze Stworca jest wszechpotezny? Ze niemozliwe bysmy byli sami we wszechswiecie?
-Nie, drogi Watsonie. Ktos nam w trakcie naszego snu ukradl namiot.

sobota, 13 grudnia 2008

Zatwardzialy

Wezwanie powazne. Proba samobojcza, nieprzytomny, dycha - ale charczy. Taak. No to w droge. Jako ze daleko bylo, zaczalem sie bawic sygnalami. To zaskakujace, co mozna wydobyc ze standardowego io-io skrzyzowanego z psem, co brzmi jak joljoljoljoljol i wilkiem - czyli auuuuuuuu-auuuuuuuu. Gdy sie te guziki wymiesza a do tego jeszcze uzyje tzw. szczekaczki - miodzio. Jak bym mogl to we wlasnym aucie tez bym takie zainstalowal.

Antek oczy przetarl i
Kalesony zdjal ze drzwi
Z trudem sie wciskajac w nie
Myslal: "Nie, nie bedzie zle"
(...)
W blasku ksiezyca czerwienia lsni
Jego kombajn.
Bizon.


Dojezdzamy na miejsce. Brama otwarta, nikt nie wita. Hm. Wjezdzamy na podworko. Na progu stodoly lezy nieprzytomny niedoszly denat, dwoch ludzi go pilnuje. Wyskakujemy. Pierwsze co rzuca sie w oczy, a raczej w uszy - to charczenie. Faktycznie, stridor bardzo ladny, dzwieczny, facet radosnie walczy o kazdy mililitr powietrza. Przez szyje przebiega sliczna czerwona, z wolna juz siniejaca, prega. Udroznilem go jakos bez przekonania, toz problem w krtani lezy a nie w gardle. Nic sie nie zmienilo. Ratownik w miedzyczasie zmierzyl saturacje - 89%. Co by wyjasnialo ze facet nieco siny sie wydawal. Dalismy tlen przez maske, saturacja wzrosla do 97, dobrze jest. Ale transportowac go bez zabezpieczenia to z lekka brawura zalatuje. A jeszcze bardziej prokuratura.
- Co mamy z lekow do intubacji? - Zapytalem niesmialo, uzywajac tegoz zwrotu ze wzgledu na swiadkow. Ostatecznie Lodz na tapecie, jak zapytam o paralizatory, a juz nie daj Boze o Pavulon, to do szpitala pojade jako pacjent. Z obitym ryjem albo i gorzej.
- Pa...- ratownik uzarl sie w jezyk - Norcuron tez mamy.
- To naladuj strzykaweczke, a ja go troche przewentyluje.
Pomoglem wieszatielowi z oddychaniem, co podnioslo mu saturacje do nieprawdopodobnych 100%. Przed intubacja jak znalazl. Nawet prega wisielcza zrobila sie apiat' rozowa. Odczekalismy spokojnie, az lekarstwo intubacyjne zacznie dzialac, w miedzyczasie poinformowalem rodzine co sie bedzie wyrabialo. Nie potrzebuje zeby mi wsiowe byki rece polamaly. Rurka weszla o dziwo zupelnie bez problemow. Obrzek faktycznie byl spory, ale 6.0 wlazlo bez oporow. Sprawdzilem parametry, wsadzilismy pacjenta do karetki, podpieli do monitorkow i kobzy - czas by sie bylo dowiedziec conieco.
- Pierwszy raz? Kto go znalazl? - zapytalem niewinnie.
- Pierwszy? A gdzie tam. Chyba bedzie osiemnasty.
- Dwudziesty drugi - poprawil mlodszy z braci.

Jako ze chwilke czekalismy, bo brat starszy po papiery polecial z poprzednich hospitalizacji, mlody nam troche zdazyl opowiedziec. Otoz niedoszly denat probowal juz wszystkiego. Cial sie, trul, skakal pod pociag, pod samochody, z okna i z wiaduktu. Do studni tez. Podlaczal sie do pradu. Wbijal sobie rozne ostre przedmioty. A dzisiaj sie powiesil. Ponoc nigdy nie powtarzal zastosowanych wczesniej technik. Wyobraznia ludzka to zadziwiajaca rzecz.

Dowiezlismy go bez wiekszych przeszkod. Pojechal sobie na IT a gdy sie poprawil, do szpitala psychiatrycznego. W sumie nie wiadomo po co - 21 razy juz tam byl i nie widac bylo specjalnej poprawy.

piątek, 12 grudnia 2008

Dyspozytorzy

Przeciekawa grupa zawodowa. Zasadniczo trudno powiedziec czy tego zawodu mozna sie nauczyc, i czy istnieje szkola ktora sprostala by temu zadaniu. Z jednej strony potrzebna jest stosowna wiedza medyczna. Druga sprawa to szczegolowa znajomosc terenu. A trzecia - nie trzeba byc rocket scientist zeby zdecydowac gdzie, co i czy w ogole cos wyslac.

Dyspozytorzy sa rozni. Niektorzy to byle pielegniarki, inni to relikty z czasow noszowych-sanitariuszy, jeszcze inni to ratownicy. Od ich nastawienia i widzimisia zalezy los pacjentow, ale tez i wszystkich pozostalych pracownikow Pogotowia.

Typ pierwszy - dyspozytor panikarz. Zasadniczo opis zawiera wszystko. Wyjazdy na sygnalach do biegunki, kaszelku i temperaturki. Wszyscy pacjenci sa zadowoleni, dyspozytor jest zadowolony - do momentu az nie przytrafi sie prawdziwe nieszczescie. Dajmy na to, wypadek. Wszyscy na sygnalach pojechali sraczke leczyc w lesne ostepy, a 300 metrow od szpitala nagle zaczyna sie pandemonium. Na miejscu sa 4 samochody strazakow, dwa wozy policyjne, miejscowa prasa, gawiedz sie tloczy - i na to wszystko nadjezdza z piskiem gum karetka transportowa, bez wyposazenia, z ktorej w szale bojowym wyskakuje doktor porwany z SOR. Rzecz jasna jest w kapciach bo nikt normalny po SORze w trepach nie chodzi.

Typ drugi to zlewus swietospokojny. Jezdzi sie do wszystkiego, nawet do burczenia w brzuchu. Co go odroznia od panikarza - zawsze pod stacja ma jedna karetke na nagle wypadki. Dla lekarza wspolpraca ze zlewusem niewiele sie rozni od pracy z panikarzem - nad ranem czlowiek ma na liczniku 350 kilometrow wiecej i jest dociorany do spodu. Co go jednak nieco odroznia na plus to ilosc informacji przekazanych w czasie wyjazdu. Zasadniczo wiadomo czego sie spodziewac. A i lekarz SORowy moze spac spokojnie - zawsze na stacji jest ktos kto do naglego wezwania pojedzie.

Typ trzeci to turbodyspozytor. Wydawalo by sie ze nie moze byc nic lepszego - niczego nie przegapi, wszystkiego dopilnuje, a jeszcze inni, niektorzy, wbijaja mu szpilki. To nie ludzie, to wilki. Ale to tylko na pierwszy rzut oka. W praktyce mozna sie spodziewac wyjazdu na sygnalach do dowolnych objawow w klatce (wiadomo, zawal), w brzuchu (peknieta aorta), glowie (krwawienie podpajeczynowkowe), rece (maska kliniczna zawalu), nodze (zator t. udowych) i zlamanego paznokcia (proste - zagrazajaca sepsa). Do tego wszystkiego jezeli juz gdzies wyjedziemy, przez radio co 15 sekund bedziemy dostawac updaty nt. sytuacji recytowane z predkoscia karabinu maszynowego. Na miejscu zastaniemy wozy strazy pozarnej (wiadomo, gdyby sie cos palilo), policji (gdyby sie nie palilo), pogranicznikow (gdyby palil sie przemyt) i sluzby elektryczne (gdyby miejsce wypadku bylo pod napieciem). Hydraulikow nie, bo teraz o hydraulika ciezko. Wszyscy sa we Francji.

Typ piaty - chybil-trafil. Tu juz zartow nie ma. Panikarz przynajmniej wszystko zaopatrzy. Chybil-trafil nie dosc ze pojecia nie ma co sie z pacjentem dzieje to jeszcze wysyla karetki po uwazaniu. Stad kwiaty polskie w postaci bolesnej miesiaczki zaopatrywanej przez karetke R, co moze wydac sie smieszne i zawaly wozone transportowka. Albo wcale, co smieszne juz nie jest. Do tego pyskowki przez telefon, pomstowanie na wszystkich dookola i przekonanie o wlasnej nieomylnosci.

Typ szosty - doswiadczony chomik. Wie do jakiego nieszczescia moze doprowadzic zle zarzadzanie. W efekcie nastepuje chaos. Nie lubi wysylac karetek bo "co to ja zrobie, jak sie cos powaznego stanie?". Wiekszosc pracy probuje zalatwic karetkami z podstacji lub karetkami transportowymi. "W" jest uruchamiana w przypadku wiekszych kataklizmow. "R" - wcale. Wielbiony przez zespoly "R" i przeklinany przez podstacje. Pacjenci klna rowno - ci z miasta bo dlugo czekaja na karetke z podstacji, a ci z miejscowosci okolicznych nigdy nie maja karetki na miejscu bo te jezdza po glownym miescie.

Typ siodmy. Rzadko spotykany. Skrzyzowanie wiedzy, doswiadczenia i tego siodmego zmyslu, ktory czasem kaze wyslac sygnaly do bzdury. Jak na przyklad dziecko, ktore spadlo z rowerka. Niby nic, ale dyspozytorka prawie gwaltem wykopala nas na sygnalach i jeszcze ponaglala po drodze. Na miejscu okazalo sie ze dziecko uderzylo sie szyja o kawal blachy i mialo paskudne uszkodzenie krtani z wrednym obrzekiem i rozpoczynajaca sie dusznoscia. Albo wezwanie do umierajacego. Pojechalem 3 zespolem dziwiac sie niepomiernie czemuz to "R" nie zaopatruje ciezko chorych. Na miejscu zastalem pacjenta ktory mial nerwice. Trzeba miec naprawde duza wiedze zeby prawidlowo dysponowac skromnymi zasobami stojacymi w garazu kolo stacji.

To sa tzw. typy w stanie czystym, w naturze rzadko spotykane. Najczesciej mamy roznego typu mieszanki - i w typach i w proporcjach. Jezeli wyobrazicie sobie twinturbodyspozytora-panikarza z dyskretna nutka chybil-trafil to w pelni zrozumiecie stres lekarza na dyzurze w PR.

Piatek, 23:00
Koniec swiata :)
Wyszlo na to ze liczyc do siedmiu nie umiem :D
Typem czwartym mial byc slodki idiota/slodka idiotka, jednak w rzeczy samej jest to mieszanka panikarza skryzowana z olewusem i domieszka chybil-trafil. Najczesciej mozna sie dowiedziec podczas wyjazdu cos w stylu: "Jedzcie, nie wiem co sie tam dzieje, pojedziecie to zobaczycie". Na pytanie gdzie jechac odpowiada, ze beda czekac przy drodze. Potem sie okazuje ze czekali by przy drodze gdyby im ktokolwiek o tym powiedzial. Nie musze dodawac ze cholery jasnej mozna dostac, a drzec sie nie ma na kogo - robienie niewinnych oczkow wpisane jest w ten fenotyp a priori.

Podziekowania dla anonima za wypunktowanie usterki :)

czwartek, 11 grudnia 2008

Kawalek pod gore

Wezwanie tym razem zupelnie spokojne, napad drgawek, pacjent leczony na padaczke. Z informacji przekazanych telefonicznie wynika ze leki zazywa, nic sie dziwnego z nim ostatnio nie stalo - najwyrazniej nadszedl czas na kolejny atak.

Poniewaz wyjechalismy ze stacji dosc pozna pora, jakos zapomnialo mi sie zapytac dokad jedziemy. Rozmyslajac o wyzszosci Swiat Bozega Narodzenia nad Swietami Wielkiej Nocy, nie dotarlo do mnie, ze od jakiegos czasu za oknem jest ciemno i paskudnie. W koncu dyzurny krasnoludek nadzorujacy podstawowa czynnosc mozgu dostukal sie do obszarow wyzszych i rozgladnalem sie wokolo. Tereny jakby obce.
- Gdzie my do ciezkiej Anieli jestesmy?
- Podstacja pojechala z transportem, obstawiamy teraz jej teren - oswiecil mnie kierowca - Powinnismy juz niedlugo dojechac.
Zjechalismy z glownej drogi i zaczeli wspinac wiejska drozka - najpierw asfaltowa, potem bita a na koncu zadna - w gore doliny. W swiatlach samochodu zamajaczyla sylwetka czekajacego na nas czlonka rodziny. Stanelismy.
- Daleko?
- Kawalek. Ale dalej sie nie dojedzie. Probowalem sasiada z 4x4 zalatwic, ale do miasta pojechal.
Hm. Nieco mnie gosc ujal. Nie dosc ze nie wrzeszczy ile to mozna jechac, to jeszcze probowal transport zalatwic. No, niby nie zalatwil, ale w dalszym ciagu milo. Wypakowalismy graty, zabrali wielki reflektor akumulatorowy i poszli do pacjenta. Z tym reflektorem to ciekawa sprawa. Otoz obslugiwalismy kiedys wypadek samochodowy i za cholere nie moglismy jednego goscia znalezc. Po tej akcji zwierzchnosc kupila nam swiatlosc. Zebysmy nie mogli zwalac naszej slepoty na braki w sprzecie.

Zaczelismy wycieczke. Bloto z roztopionego sniegu nawet nie glebokie, gora 10 centymetrow, bokami zdecydowanie mniej tak ze dosc zwawo poszlismy wzdluz waskiej drozki pod gore. Po chwili nasz przewodnik stanal.
- Mozemy isc wzdluz slupow - tu pokazal pieronska wyrype o nachyleniu conajmniej 50% - albo droga. Ale za zakretem straszne bagno sie zrobilo.
Popatrzylismy po sobie i poszli na skroty. Sciezka waziutka, czesciowo oblodzona, na szczescie duzo drzew ktore pomagaly utrzymac rownowage. W sumie jakies 15-20 minut podejscia. Jak na ten rejon to spacerek.

Wchodzimy do domu, wszyscy usmiechnieci, pogotowiarzy witaja. Stara szkola. Pan starszy patrzy na nas dosc przytomnie, zadnego urazu nie widac, choc nieco taki napiety siedzi. Hm. Przystapilem do wywiadu i badania. Okazalo sie ze napad przyszedl w czasie z grubsza oczekiwanym. Leki zazywa jak doktor kazal. Zadnej zmiany w lekowaniu ostatnio nie bylo. Nigdy nie mial napadu po napadzie. Fizykalnie cacek, za wyjatkiem owego napiecia, ktorego u chorych na epi nie lubie.

Badz czlowieku teraz madry. Jezeli wezniesz niepotrzebnie - uciorasz siebie i pacjenta w blocie po nocy. Na dodatek trzeba go jakos na dol bezpiecznie przetransportowac. Jezeli go zostawisz - wszytko bedzie w porzadku dopoki drugiego ataku nie dostanie. Wtedy za replay'a cala zaloga ci serdecznie podziekuje. Nie mowiac o przyjemnosci zwiedzania okolicy po raz drugi tej samej nocy.

Biorac wszystko pod uwage, zdecydowalem ze dziadka w domu zostawie. Dolozylismy mu benzodwuazepine w zyle i zarzadzilem herbate. Jak ma zadrgac - to mu dam szanse. Jak bedzie spokoj, to po herbacie idziemy. Dziadek po zastrzyku zrobil sie nieco bardziej wyluzowany wiec dokonczylismy herbatke w spokoju, pozartowali z rodzina, wytargali venflon z zyly i zebrali do wyjscia. Rzecz jasna, poszlismy przetartym szlakiem pod slupami, zeby szybciej bylo.

Podsypiam sobie w karetce toczacej sie leniwie w dol i slysze przez radio, jak moja kolezanka potwierdza przyjecie wezwania. Co prawda nie slyszymy stacji, ale z tego co sie dopytuje, wywnioskowalem ze chyba gdzies w moje okolice jedzie. Chwycilem za radio.
- Karetka W dla Abnegata - gdzie jedziecie?
- Do tego twojego. Zadrgal znowu.
- To wracaj. Ja na miejscu jestem to sie wroce.
Spojrzenia zalogi - bezcenne.

Znajoma sciezka pod slupami wydarlismy raz jeszcze na gore, rzecz jasna dziadek byl juz po napadzie. Pomyslalem sobie ze tym razem nie ma upros. Trzeba go jakos do karetki dowlec, bo jeszcze kilka takich atakow i zostane mistrzem swiata w thriatlonie nowoczesnym.

Szczesliwie znalazl sie sasiad ze swoim 4x4. Obiecal ze podjedzie najwyzej jak sie da. Ustalilismy, ze czekamy 10 minut w domu i ruszamu z dziadkiem na spotkanie.

Warunki bojowe. Walichy dostal chlop. Dziadek dostal nowy venflon, chwycilismy go pod pachy i nozia za nozia poszli przez zablocone pole do lesnej drogi. Z lasu dochodzily ryki walczacego o kazdy metr samochodu terenowego. Wyglada na to ze nie dojedzie, trzeba bedzie sie do niego doczlapac. W dodatku nasza super hiper latarka miala jakis wyjatkowo super dziadowski akumulator bo w miedzyczasie zdechla calkiem.

Gdy zza zakretu wylonil sie rzeczony terenowy woz, oniemialem. Rozne rzeczy widzialem w zyciu, ale Yugo 4x4??!? Ale heca... I jak my sie teraz do tego wpakujemy? Kierowca, pacjent, sanitariusz i ja. I wszystkie graty. Musze przyznac ze troche ciezko sie oddychalo. Do tego nie przemyslalem miejsca i siadlem po prawej stronie. W trakcie jazdy, podczas ktorej rzucalo nami jak workiem kartofli, ogladalem sobie sliczna przepasc po prawej ktora byla raz blizej a raz jeszcze blizej. Wola boska. Szczesliwie kierowca mial opanowane slizganie sie po blocie w stopniu wysmienitym, tak ze po chwili bylismy przy karetce. Ziemia. Lomatko, stoje na ziemi.

Bez dalszych historii dojechalismy do szpitala. Po wejsciu na izbe zauwazylismy pelne podziwu spojrzenia - ach jacy ci pogotowiarze ladni. A jacy przystojni. Dopiero rzut oka w lustro uzmyslowil mi ze jestesmy upaprani jak nieboskie stworzenia. Pacjenci po prostu w zyciu troli nie widzieli.

środa, 10 grudnia 2008

Bieda

Wyjazd byl spokojny, w rubryce "powod wezwania" dyspozytor wpisal ze pacjenta nogi bola. A pod spodem dopisal ze od miesiaca. Lomatko. Tez mi powod. Mozna sie pieklic, mozna dyskutowac - albo mozna poogladac sobie widoki nadchodzacej wiosny i pomyslec o czyms milym. Wybralem wariant trzeci.

Dojazd dosc dlugi, stopniowo opuszczalismy cywilizacje i wjezdzali w lesne ostepy i glusze. Troche stresu przezylismy na polnej drozce poprzez las gdzie kolka nieznacznie zabuksowaly. Jak staniemy, najblizsze miejsce do nawrotki jest kilometr z tylu. Na szczescie kierowca delkatnie gazem operujac wyciagnal karetke na gorke.

Osiedle malutkie, gora trzy domki. Kolo jednego z nich stoi dziad stary, szata na nim plugawa (...) No dobrze - stoi przedstwiciel miejscowej spolecznosci i do domu gestem zaprasza. Wchodzimy. Gdyby nie zarowka na drucie pod powala mozna by powiedziec ze wkroczylismy w XVI wiek. Starzy, mlodzi, koza, kury. W piecu napalone, cieplo. W powietrzu rozchodzi sie dykretnie nobliwy zapach Dor Blue.

W malym pokoiku z boku na lozku pollezac - polsiedzac, spoczywa staruszka. Wcale sie nie dziwie ze ja nogi bola - obie sino-czarne do kolan, z krwawieniem z zapalonych zylakow, obwiazane szmatami. Zmierzylem podstawowe parametry, zbadalem co bylo do zbadania i zarzadzilem transport do szpitala. I tu sie zaczal cyrk.

Rodzina stanela okoniem. Nie oddadza babki do szpitala bo ja tam zamorduja albo co gorszego zrobia. Zadne argumenty do chlopstwa nie przemawialy. Jak przyslowiowym grochem o sciane. W koncu nie wydzierzylem i wywalilem cale towarzystwo za drzwi. Powiedzialem staruszce jak to widze. Ze paskudnie to wszystko wyglada ale ze nogi powinno sie uratowac. Ze leczenie w szpitalu za darmo. Ze wylecza i do domu odesla. Nawet samochod na to dadza. I ze jak zostanie w domu to najprawdopodobniej jej te nogi zgnija a ona od tej zgnilizny umrze. Siedziala, patrzyla, kiwala glowa. W koncu powiedzial, ze sie musi z synem naradzic i ze mnie wtedy zawola. Na takie dictum nie ma co odpowiedziec. Wzialem graty, polazlem na pole swiezego powietrza zazyc i poinformowalem syna, ze babka chce z nim gadac.

Pol papierosa pozniej chlop wylazl i zakomunikowal ze babka nie jedzie. Witki mi oklaply. Powiedzialem mu ze ja to musze od babki sam uslyszec i w dodatku bez jego towarzystwa. Troche sie zjezyl, ale nic nie powiedzial. Wlazlem raz jeszcze do srodka. Babka niestety potwierdzila slowa syna. Do szpitala wziac sie nie da, jak ma umrzec to trudno. No i co mozna w takim przypadku zrobic? Wypisalem recepty, zawolalem chlopa i wreczywszy wszystko babce kazalem przynajmniej do apteki isc. Zapytalem jeszcze na odchodne czy zdania nie zmienila i poszlismy do karetki.

W drodze powrotnej klalem jak szewc na glupote ludzka niespecjalnie przebierajac w slowach. Kierowca spokojnie wysluchal mojego expose.
- Doktorze, co sie pan tak dziwi, to ich jedyna zywicielka jest. Te pieniadze co dostaje to wszystko co maja - skomentowal.
- No to chyba by bylo dobrze ja przy zyciu zachowac, nie?- opadla mi szczeka.
- Ona nie musi zyc. Wazne ze w papierach ZUSowskich dalej zyje. Jak pojedzie do szpitala i nie daj Boze umrze to wszystkie papiery do ZUSu pojda i szlag trafi rente. A tak babke w ogrodku zakopia, kwiatkow jej nasadza, a listonosz jeszcze 10 lat bedzie pieniadze przynosil.

wtorek, 9 grudnia 2008

Urok przypadku

Wracalismy na podstacje z jakiegos malo istotnego wyjazdu. Noc, ciemno, mzawka siapi. Ruch na drodze prawie zaden. Z daleka widac swiatla stojacego na poboczu samochodu. Podjezdzamy blizej, ludzie dookola, nerwowe ruchy... Nie namyslajac sie dlugo wlaczylem blyskotki i dalem ostrzegawczo jeden sygnal. Odmachali nerwowo - cos sie dzieje. Stajemy, wyskakujemy z karetki.
- Oz k. sk. jak lazl, nic nie widzialem, zatoczyl sie prosto pod kola.. - trzesacy sie kierowca zalal mnie potokiem slow. Nie dalem mu skonczyc.
- Gdzie lezy?
Pokazal na pobliski row. Skoczylem, sanitariusz za mna. Tetno jest, jakos dziwnie wolne, szczatkowy oddech - wyglada ze pojawilismy sie w sama pore. Kierowca podal nam walizke i z jednym z pasazerow zaczal schodzic z deska. W miedzyczasie facet mimo udroznienia drog oddechowych przestal oddychac, szczesciem wszystko bylo gotowe. Intubacja ze stabilizacja w rowie to jest naprawde cos wyjatkowego. Utytlalem sie w blocie po szyje. Sprawdzilem tetno- jest. Kolnierz, deska, pasy. Zapakowalismy sie na gore i do karetki. Zaczynamy dzialac. Wklucie, plyny, monitoring, respirator. Przewentylowany, przyspieszyl do 140, tetno byle jakie, cisnienie na podlodze. Zaraza. Presory, drugie wklucie. Glowa ok, szyja - z tego co mozna zbadac przez kolnierz, nie wszystko jest tam w porzadku. Na wysokosci C7/Th1* czuc pod palcami uszkodzenie. Klatka cala, pluca wydaja sie byc ok. Po lewej nieco ciszej, ale to na chwile obecna nie jest problem. Brzuch miekki, ale przy urazie kregoslupa to akurat nic nie znaczy. Lewa nerka i sledziona byly na lini uderzenia - jezeli nie leje masywnie do srodka, powinnismy go dowiezc. Druga sprawa to szyja. Na koniec przegladu generalnego zdarlem mu buty. Cholera, stopy cieple. Bedzie do tego uraz rdzenia. Zgodnie z protokolem zaladowalismy w goscia turbodawke sterydow i ruszyli do szpitala. Poprosilem o zawiadomienie izby, ze wioze potraconego, nieprzytomny, wentylowany. Uraz kregoslupa. Podejrzenie krwawienia do jamy brzusznej.

Najwiekszy dylemat w takim momencie to jak kontrolowac uklad krazenia. Pulsoksymetr jest bardzo dobrym przyrzadem ktory potwierdza ze zdrowy pacjent jest zdrowy. Ale wystarczy spadek cisnienia, centralizacja krazenia czy chocby zimne palce - i mozna to sobie w buty wsadzic. Zapis EKG na monitorze poki sie stoi, jest dobrze. Ale w drodze, to zalezy jak gdzie i komu. Czasem jest jako tako - a czasem wcale. Konia z rzedem temu kto potrafi cisnienie zmierzyc w trakcie jazdy. Kompletna fikcja. Prywatnie, dopoki czuje tetno na promieniowej, uznaje ze jest OK. Jak mam problem, zatrzymuje karetke na minute i mierze cisnienie.

W tym przypadku pacjent byl ciezki od poczatku. Z jednej strony uraz rdzenia, z drugiej podejrzenie krwawienia wewnetrznego. Plyny szly w jedna zyle, presory w druga. Ku mojemu zdziwieniu, przezyl transport do szpitala. Gdzie sie okazalo ze nadzialismy sie na drugi wypadek, przywieziony kilka minut wczesniej. Wszystkie sily gotowe na nasz przyjazd zostaly zaanektowane. Cud boski ze nie musialem go lekowac dalej w karetce. Ale przekazac go nie bylo komu. Dopiero po chwili na pomoc ruszyly doktory szpitalne, najpierw wpadl anestezjolog, potem urazowiec.

Niestety, nie znam jego dalszych losow. Nie wiem czy przezyl, czy nie, czy moje podejrzenie urazu kregoslupa sie potwierdzilo. Jedno jest pewne. Gdyby nie czysty przypadek ze najechalismy na nich praktycznie w momencie wypadku - pojechalbym do stwierdzenia zgonu.

*ostatni krag szyjny/pierwszy piersiowy. Uraz na tej wysokosci zazwyczaj nie zatrzymuje oddychania - zachowana jest czynnosc przepony oraz miesni gornej czesci klatki piersiowej, czesciowo zachowane jest rowniez unerwienie konczyn gornych; ponizej obrazek z dermatomami, czyli obszarami skory zaopatrywanymi przez poszczegolne nerwy rdzeniowe; kregow szyjnych (C) jest siedem, nerwow - osiem; na obrazku mozna sie zorientowac jak wyglada unerwienie czuciowe skory; przyjmijmy ze z grubsza pokrywa sie z unerwieniem ruchowym.

poniedziałek, 8 grudnia 2008

Sasiedzka pomoc

Kiedy uslyszalem gdzie i po co jade - dostalem lekkiego napadu szalu. Piaty raz w tym miesiacu jade do tego samego pacjenta o tej samej porze. Zawsze to samo. Spiaczka hipoglikemiczna. I zawsze tak samo sie konczy - po zalekowaniu i otwarciu oczu wyraza gleboki sprzeciw przeciwko transportowi do szpitala i hospitalizacji. Tym razem pomyslalem ze bede cwanszy niz wsiowa baba. Rzucilem okiem na ksiazke wyjazdow - od jakiegos miesiaca jezdzimy do niej prawie codziennie.
Bedzie tego.

Na drodze nikt nie czekal - w sumie po co. Codziennie kolo 1 w nocy karetka jedzie na sygnalach w to samo miejsce to sie mozna nauczyc. W domu to co zwykle. Chlop ponaglajacy zeby szybciej, uposledzony syn wyjacy w nieboglosy. Lomatko.
Podklulem pacjentke, podalem pierwsza ampulke glukozy i zadysponowalem nosze. Reszte podam w karetce, a jak dojdzie do siebie to juz bedziemy w drodze. Zalatwie ten problem raz a dobrze.

Mielimy juz ruszac ale cos mi piknelo w mozgu. Jako ze kobiecina oczy otwarla i zglosial kontakt z planeta Ziemia, wrocilem sie do chlopa.
- Pokaz pan jak te zastrzyki robicie.
- To nie ja ino sasiadka.
- To ja dawac.
- O pierwszej w nocy?? sasiadke budzic??!?? - zdziwil sie niepomiernie. Wrazliwy specjalnie nie jestem, ale tym razem poczulem ze zaraz mnie szlag trafi.
- Na ten k.tychmiast mi tu ja k.prosze przyprowadzic! - udarlem sie najgrzeczniej jak potrafilem w miejscowym narzeczu. Trafilo do przekonania. Wlozyl czapke uszanke i polazl po sasiadke. Sprawdzilem jak sie tam pacjentka miewa. W miedzyczasie doszla do siebie na tyle ze zaczela sie zastanawiac czy jednak do szpitala ma ochote jechac.
- Jak wysiadziecie z karetki to wiecej nie przyjade - sklamalem, krzywiac sie wrednie. Zrezygnowala z wylazenia z karetki i popadla w przydum. Wrocilem do chalupy, gdzie przy stole siedziala pomoc sasiedzka.
- Dobry wieczor szanownej pani- rozpromienilem sie od ucha do ucha - Pani te zaszczyki* robi?
- Tak jest, panie doktorze - wypiela piers dumnie. Do przodu.
- Prosze mi pokazac jak to robicie.

Pomalutku doszedlem o co chodzi. Pacjentka byla ustawiona na jednej dawce trzech roznych insulin - lacznie okolo 50 jednostek podawanych rano. Jednakowoz skonczyla sie jej krotkodzialajaca - wiec uradzily razem ze beda mieszac Lente i Ultralente. Drugi problem wynikl ze zmiany stezenia. Otoz w dawnych czasach insulina byla sprzedawana w stezeniu 40 albo 80 jednostek na ml. Sasiadka szkolona byla na strzykawkach czterdziestojednostkowych. A ciagnela osiemdziesiatki z fiolki. Jak by tego bylo malo, tak na wszelki wypadek zapobiegliwa kobiecina dociagala Ultralente nie do przepisanej objetosci a do konca strzykawki, co lacznie dawalo jakies 100 - 120 jednostek. Ze szczytem dzialania o pierwszej w nocy. Kon by spiaczki dostal.
Ucieszony z rozwiazania zagadki, wsiadlem do karetki, wlaczylem sygnaly - niech kobiecina ma jakas atrakcje - i pognalismy do szpitala. Podrzucilem ja internistom razem z epistola dokumentujaca durnote bab wsiowych.

Na drugi dzien przechodzac kolo interny, zagladnalem z zapytaniem jak sie miewa moje odkrycie. Dowiedzialem sie ze miala przedawkowana insuline i wlasnie przestawiaja ja na tabletki. Zglupialem. Najwyrazniej nie czytali moich wypocin, a dyzurnemu umknelo conieco na raporcie. Pomyslalem ze sie nie bede pieklil - poszedlem do ordynatora i opowiedzialem cala historie raz jeszcze od poczatku. Ostatecznie lepiej jest zapobiegac nawrotom choroby niz jezdzic w nocy na sygnalach ponad 40 kilometrow...


*wymowa malopolska oryginalna

niedziela, 7 grudnia 2008

Umiera, cz.2

Skuter zawyl potepienczo i ruszylismy. Kierowca na stojaco. Ja za nim. Za mna ratownik ze sprzetem. Zaczalem sie zastanawiac, co tacy pogranicznicy jedza, dajmy na to na sniadanie. Bo jak to byla fasolka po bretonsku.. albo brukselki..

Po kilkunastu metrach silnik wszedl na najwyzsze z mozliwych obroty i pognalismy do gory. Wszelkie dietetyczne rozwazania stracily jakikolwiek sens - zaczalem walczyc o utrzymanie sie na skuterze. Ratownik za mna zaczal sie zsuwac i ryknal, ze musi sie mnie zlapac.
- Stajemy! - wrzasnalem do Zbika. - Bo mi ratownik spadnie!
- Nie da rady! - odwrzasna Zbik. - Jak tu staniemy, kaplica! Nie rozpedze gada i bedziemy musieli wrocic na dol!
Jasna zaraza. Technika podrzucania czterech liter na wertepach probowalismy sie przesunac nieco do przodu. Po bokach migajace sciany plytkich wawozow, drzewa, my zsuwajacy sie do tylu. Masakra.
- Ostro w lewo! - zazadal Zbik. Poslusznie pochylilismy sie w lewo, wzielismy lewy zakret i wdrapali na skarpe. Skuter stracil obroty i zgasl. Zlezlismy, Zbik odpalil i pojechal na mniej strome miejsce.
- Siadajcie. Jak ruszy, to ruszy. Jak nie, to was po jednym wywioze. Ponad polowa drogi za nami.
Nie ruszyl. Zostalem sobie w lesie, a Zbik z ratownikiem i sprzetem pojechali w gore. Co robic. Dobrze ze nie pastowalem wczesniej butow.

Uszedlem moze z trzysta metrow, kiedy Zbik wrocil.
- Prosze siadac, to juz niedaleko.
We dwoch jechalo sie prawie komfortowo. Miejsca duzo, mozna kierowcy pomoc balansujac na siedzeniu. I co najwazniejsze, silnik bez problemu wytrzymuje obciazenie, wiec nie musielismy gnac na pelnych obrotach. Zza kolejnego zakretu wylonila sie chalupa. Ucieszylem sie. Zbik jednakowoz przejechal przez podworko, wzial ostry zakret pod stajnia i przez furtke w plocie z tylu pognal dalej. Oz w morde - to gdzie ci ludzie mieszkaja?

Ujechalismy jeszcze 500-700 metrow i stanelismy kolo spokojnie kurzacego ratownika.
- Dalej nie da rady. W zasadzie to koniec gory. Z przodu jest jeszcze jedno male podejscie, a potem kawalek pojdziecie w dol. Moge wziac wam sprzet, ale z wami sie zakopie. Snieg za gleboki. Pojade przodem, dojdziecie po sladzie.

Co bylo robic. Zbik pojechal, a my podziwiajac gorska panorame ruszylismy dalej piechota. Po ostatnim podejsciu przed naszymi oczami rozciagnal sie niesamowity widok. Gory w zimie wygladaja po prostu niesamowicie. Strajac sie wybierac co twardsze miejsca, szlismy sobie, grzeznac od czasu do czasu po kolana.

Po kolejnych 10 minutach doszlismy do Zbika.
- Mowilem, niedaleko. - usmiechnal sie - Dalej prosto, za ta gorka po prawej jest chalupa. Gora 100 metrow.
- A pan? Nie idzie pan z nami?
Zbik popatrzyl na panorame, na mnie, znowu na panorame.
- Doktorze, mysmy wczoraj w nocy razem z antyterrorystami wygarneli z chalupy jej syna. Jak sie tam pokaze teraz to sie skonczy awantura. Na was czekaja, nie powinno byc problemow. A jak z wami pojde... To co sie nasluchalem wczoraj to szkoda gadac... Jak bedziecie miec problemy, to przez radio krzyknijcie, pomoge.

Ustawilismy radio i poszli do chalupy. Typowa, po prawej od sieni tzw. Biala Izba o wymiarach 2x3, po lewej chyba obora byla, teraz puste miejsce. W pokoju siedzi sobie kilka osob. Na lozku malowniczo umiera pacjentka.
- Dzien dobry, pogotowie, co sie dzieje - zagailem standardowo.
- A te skur... - zaczal z grubej rury dziadek z krzesla
- Cichajcie, dziadku! - zapodal mlody czlowiek. - Babka chora, ona tu teraz najwazniejsza.
No prosze. Milo ze samemu nie trzeba mordy drzec. Korzystajac z ciszy, wyciagnalem sluchawki, cisnieniomierz i usiadlem kolo pacjentki.
- Co was boli?
- A jak kaszle, to mnie w piersiach kluje.
Od slowa do slowa dowiedzialem sie wszystkiego. I o chorobie, i o okolicznosciach towarzyszacych.

W nocy cala oblawa ruszyla na siekiernika. Tak nazwali syna staruszki, co to na rynku w pobliskim miescie w samo poludnie zatlukl ciosem siekiery w leb swojego oponenta. Chcieli go zatrzymac, ale co sie policjanci pokazywali na podejsciu pod chalupe, to rzeczony siekiernik odgryzal sie kamieniami a nastepnie wial w lesne ostepy. Poniewaz nie szlo go do sadu doprowadzic, sedzia zadecydowal ze go sila antyterrorysci wezma. Ci sie nie patyczkowali. Poszly granaty dymne, hukowe chyba tez i facet w kajdankach poszedl sobie grzecznie do ciupy. A przy okazji pacjentka nawdychala sie gazu. No i dzisiaj po poludniu zaczela umierac. Oczywiscie wszyscy byli w oklicy winni zaistnialej sytuacji tylko nie syn morderca. Ktoren, jak to w zyciu bywa, mial zlote serce.

Z medycznego punktu widzenia nic takiego sie nie dzialo, zeby sie mozna bylo czepic. Poniewaz jednak pacjentka dusznosc zglaszala, a ta, jak wiadomo, zadnym pomiarom sie nie poddaje jako odczucie subiektywne, zarzadzilem transport do szpitala celem obserwacji. Ostatecznie nie wiadomo czym tak naprawde kobieta dostala ani tez co z tego pozniej wyjdzie. Jak na jeden dyzur to wystarczy mi atrakcji. Widoki widzialem, druga wycieczka nie jest mi potrzebna.

Porzucilismy kobiete, co jak na umierajaca wygladal calkiem stabilnie i wyszli na swieze powietrze. Dziadek najwyrazniej nie mial zrozumienia wsrod sluchaczy w domu, albo ich znudzil, bo szukal nowych. Chyba chcial nam opowiedziec jakie to, panie dzieju, sukinsyny sa z tych anty, ale zle trafil. Zeby go odstraszyc poszlismy sobie za winkiel. Jak dziadek Zbika zobaczyl, zagulgotal i znikl jak by go piorun strzelil.

Goprowcy pojawili sie niedlugo potem. Zapakowali kobiete w swoje ustrojstwa i poszli ta sama trasa ktora my przyszlismy ze Zbikiem. My pozegnalismy sie grzecznie z kapitanem, podziekowali za pomoc i poszli sciezka kreta poprzez las. Na ktorej niedaleko chalupy spotkalismy napastowanego.
- Wracacie?
- No jak widac.
- A babke zostawiliscie na wykonczenie w domu???

Ludzie to jednak nienormalni sa. Stoi sam, w lesie, dookola nikogusienko, a ten morde drze na dwoch ponadstukilowych chlopow. Nie rozumiem ludzi. Pokazalismy mu ktoredy musi biec, zeby babke dogonic i polezlismy w dol. Dopiero za trzecim zakretem skojarzylem fakty. Zapomnialem mu powiedziec ze za gorka goprowcy mieli skuter i pewnie juz nim w dol jada. A, niech tam chlopisko ma troche radosci w zyciu. Ostatecznie buty mial wypastowane, to na dol szybciej zjedzie niz sluzby specjalne ze sprzetem szybkiego reagowania.

Zejscie do samochodu zajelo nam ponad godzine. Nie wiem skad napastowanemu wpadlo do lba ze sie na gore za godzine zajdzie, bo na moje oko to dwoch by braklo. Zeby sobie zycie umilic, bawilismy sie radiem gadajac o wdziekach Maryny z kierowca, az sie okazalo ze lapie nas stacja przekaznikowa na pobliskiej gorze i slychac nas w calym wojewodztwie. Ktos w koncu nie wytrzymal, otrzymalismy stosowne pater noster i szlag nam trafil jedyna dostepna rozrywke. Po dojsciu do samochodu zastalismy spakowanych goprowcow, ktorym podziekowalismy ladnie za pomoc, babke na noszach w karetce i kierowce ktoremu z nudow skonczyly sie papierosy. Niektorzy to maja w zyciu szczescie.

Pacjentka zostala przewieziona bez wiekszych przeszkod do szpitala, dowiedzialem sie pozniej ze po dwoch dniach obserwacji wypisali ja z powrotem do domu.

A moral na dzisiaj?
Wzywasz pogotowie - wypastuj buty.

Zanim zadzwonisz.

sobota, 6 grudnia 2008

Umiera, cz. 1

Zima. Paniczne wezwanie, duzo krzykow, dyspozytor nieco znerwicowany dal sie poniesc wyobrazni. W efekcie wypadlismy z podstacji "na kierunek", reszte informacji otrzymamy w drodze.

Do tego wyjazdu wystartowalem z popoludniowej drzemki - fatalnie mi to podnosi cisnienie. Co prawda sygnaly i troche ekspresji werbalnej zawsze koi w jakis sposob nerwy, ale jak by nie bylo - znowu stres.

Dojezdzamy do pobliskiego miasteczka. Z przytupem wpadamy na rynek, gdzie ma czekac rodzina. Siedzimy w tej karetce, wyjemy sygnalami, ludzie na przystanku patrza na nas jak na idiotow, my na nich. Nie wytrzymalem napiecia i wylaczylem io-io pozostawiajac blyskotki na dachu. Zeby ludziska wiedzieli ze jestesmy pod para. Dla absolutnej pewnosci wystawilem leb przez okno.
- Czy ktos z panstwa na nas nie czeka?
Cisza. Hm. Zlapalem za radio i zapytalem czy my na pewno jestesmy na dobrym rynku.
Na dobrym, ale zeby byc w stu procentach pewnym, dyspozytorka raz jeszcze zadzwoni. Za chwile dostalismy wiadomosc ze rynek sie zgadza, a rodzina za chwile sie u nas zglosi. Zglupialem. Wylaczylem wszystko i polazlem do sklepu po jakas zapiekanke. Wiadomo- jak czlowiek zestresowany to sie robi glodny.

Po dwoch zapiekankach i jeszcze jednym telefonie podeszla do nas pani z dzieckiem.
- Wy do Maciejowej?
- Tak jest, droga pani. Prosze wsiadac, drzwi za-
- Nie! nie! - zakrzyknela niewiasta - maz z wami pojedzie. Ja nie moge, wnuczke na zajecia prowadze.
- A maz gdzie?
- Buty pastuje.

Pomyslalem ze bedzie tego glupienia. Toz juz dwa razy mi sie przydarzylo. Jak na jeden dzien, to stanowczo dosyc. Wzruszylem wiec wdziecznie ramionami i nie podejmujac dyskusji polazlem po trzecia zapiekanke. Minal kolejny kwadrans. Pomyslalem ze czas by byl, zeby wypastowany przylazl wreszcie bo mi te zapiekanki bokiem wyjda.

Mialem ochote chwycic za radio powtornie i oglosic ze mamy dosc kwitniecia i ze wracamy - gawiedz na rynku przestala nas podziwiac -a tu niespodzianka. Pojawil sie wypastowany. Zapytalem grzecznie czy po to sie karetke wzywa do umierajacego zeby potem ja pol godziny na rynku trzymac. Chyba nie zrozumial bo sie tak dziwnie popatrzyl, jak by mial co za zle. Po czym zaanonsowal gdzie mamy jechac. Mimo twardego postanowienia, ze sie nie dam - zaliczylem opad szczeki. Otoz bedziemy wracac z powrotem 15 kilometrow na podstacje, a potem jeszcze troche dolinka w lewo - i juz bedziemy na miejscu.
- Co do ***** ***** czy ty ***** z **** ***** ***** ***** a moze ******* was calkiem?- wydukalem wbity w siedzenie, z wrazenia przechodzac na miejscowy dialekt.
- Wy jestescie od tego, zeby jezdzic! - oswiecil mnie dumnie wypastowany. Moj prywatny gulomierz pokazal 9,5.* Zatrzymalem karetke. Wracajac do j.polskiego, wyglosilem expose na temat pogotowia ratunkowego. Nastepnie poinformowalem naszego milusinskiego pasazera ze za chwile wezmie taksowke i pojedzie przodem. Albo pobiegnie na piechote - bo my nie mamy obowiazku wozic nikogo, poza pacjentami. Wypastowany przemyslal swoja sytacje po czym wyrazil skruche. Czy szczera, to sie okaze na drugi dzien w ksiazce skarg i zazalen.

Po kolejnych dziesieciu minutach opuscilismy asfaltowa sciezke gladka i pognalismy wzdluz doliny pod gore. Im wyzej- tym wiecej sniegu. Poczulem niepokoj.
- Do domu dojedzie?
- Nie dojedzie, panie lekarzu**.
- Daleko?
- Troche pod gore wzdluz dolinki, a potem zboczem na lewo.
Oz by cie kopnal dowolny inwentarz zywy.
- Za godzine dojdzie?
- Powinno. Jak sie szybko pojdzie to tak.
W tym momencie wscieklizna mi zdechla calkiem. Paradoksalnie czlowiek powinien dostac apopleksji, albo chociaz nerwowego tiku w oku. Zaczalem sie smiac. Nie zwazajac na wystraszone spojrzenia chlopa oraz zalogi, polaczylem sie ze stacja i poprosilem o wsparcie GOPRu. Ostatecznie jakos musimy umierajaca kobielke przetransportowac, a nosze wtargac tam gdzie napastowany pokazal to zejdzie do nocy.

Dyspozytor zglosil sie przez radio z dwoma wiadomosciami. Zla - GOPR transportuje narciarza i teraz nie dadza rady nam pomoc.Dobra - pogranicznicy sie nudza i podjada do nas ze sprzetem. Zapytalem o czas dojazdu. 30-45 minut. Hm. Jezeli wystartujemy teraz, to na piechote, z walicha i sprzetem bedziemy na gorze za godzine, moze godzine pietnascie. Nie ma sensu. Poczekamy i przejedziemy sie z pogranicznikami. Zawsze to jakas atrakcja.

Do przyjazdu pogranicznikow minelo niecale 40 minut. W tym czasie napastowany probowal nas przekonac zeby isc na piechote, bo kobieta moze sie przekrecic. Jeczal, stekal, kwekal az w koncu zaczal grozic. W tym momencie wywalilem go z karetki. Wszystko zniose, nawet gdy ktos mi kaze pol godziny czekac na wypastowanie butow. Ale chamstwa i goralskiej muzyki nie toleruje organicznie.

Pogranicznicy fajne chlopy. Takie - na schwal. Zajechali z fasonem swoim 4x4 z przyczepka, wyrzucili fontanne sniegu przy nawrocie i wypadli z kabiny jak sily specjalne. Dowodca podszedl do nas.
- Kapitan Zbik! - przedstawil sie energicznie.
- Abnegat - usmiechnalem sie w odpowiedzi - Jedziemy do Maciejowej, wiecie gdzie to jest?
Chwila przytarcia mentalnego, tak jak narciarz co wjedzie na posypany zwirem snieg.
- Wiemy - energicznosc spadla mu o kilka procent. Chwile pomyslal, po czym wrocil do spraw biezacych. - Jedzie pan sam?
- Wolalbym z ratownikiem. Nie wiadomo co tam sie dzieje, a wykwalifikowane rece sa nie do zastapienia. Tobogan macie?
- My? A skad. Do tego to GOPR bedzie potrzebny.
Chwycilem za radio i zglosilem na stacje zeby goprowcow zawiadomic i ze sie z gory odezwe czy ich odwolac czy nie. Ostatecznie jak nie bedzie lacznosci to w najgorszym wypadku chlopaki sie przejada na darmo. Zawsze to latwiej flaszke na przeprosiny postawic niz z baba na plecach lezc taki kawal. W miedzyczasie podwladni Zbika wypakowali skuter sniezny. Wielki. Ale jednak dwuosobowy.
- Zmiescimy sie? - zapytalem, tracac nieco przekonanie ze ratownik jest mi potrzebny.
- Jak trzeba to sie zmiescimy. Siadajcie.
Siedlismy. Moje 115 kg dodane do 115 ratownika, do tego walizka i defibrylator... i kierowca... to bedzie razem... Hm. Podszedl wypastowany.
- A ja?
Usmiechnalem sie cieplo.
- Nie da rady. Buty ma pan za sliskie.
Czasem nie wiem jak sobie radzic z glupota ludzka.

***part one ended***part one ended***part one ended***

* - gulomierz: ( z pol. gula, gulka - spotykane na gleboko wiejskich obszarach okreslenie tzw. jablka Adama): przyrzad do mierzenia skoku guli podczas nerwowego przelykania sliny, wyskalowany w gulach.
- gul - jednostka wartosci wzglednych skoku guli; zawiera sie w przedziale 0-10; patrz tez: skoczyla komus gula;

** - wskazuje na zaawansowany stopien zorientowania w temacie sluzby zdrowia; jak wiadomo lekarz doktorem nie jest - dopiero doktorat czyni doktora z doktora.

piątek, 5 grudnia 2008

Padaczka

Od kiedy pamietam, zastanawiam sie skad przyszedl zwyczaj wsadzania czlowiekowi z padaczka lyzki do ust. Wyobrazmy sobie - trzesienie ziemi. Wszystko bezladnie lata w okolo. A my, probujac ratujac sytuacje, bierzemy wielki mlot w reke i tluczemy w glebe. Dokladnie tyle w tym sensu co z wsadzaniem lyzki pomiedzy zeby.

Nic jednak nie przebije tego co zobaczylem po przyjezdzie na miejscowy piknik. Ktory to event jak wiadomo, swomi prawami sie rzadzi. A w szczegolnosci prawem do sponiewierania sie tanim winem, mozgotrzepem zwanym.

Z daleka widac, gdzie pacjent lezy. Zbiegowisko wokolo, Ci ktorzy nie probuja zakatrupic goscia na miejscu, wskazuja droge, popijajac wino siarkowe proste z papierowych kubeczkow. Dojezdzamy. Wypadam z karetki i - odebralo mi mowe. I dech. I jakakolwiek zdolnosc poruszania. Albowiem widok jest... widok jest.. k. jest... ja ciez w morde jest...

CIAMMMMM AWRUKKK*

Z bojowym okrzykiem ruszylem w boj. Dopadlem pacjenta i z zacisnietych zebow wyrwalem butelke Coca-Coli.

Odkapslowanej.

Z plynem w srodku.

Zeby nie bylo watpliwosci - denkiem do gory.

Sprawial nieziemskie wrazenie - drgal i w rytm drgawek zasysal i wyrzucal z siebie fontanne spienionej Coli. Co prawda w trakcie drgawek sie wiele nie oddycha, ot, tyle na ile czlowiekiem padaczka szarpie. Sadzac jednak po zawartosci butelki, polowa Coli znajdowala sie w plucach.

Zwykle z padaczka nie ma wiele roboty. Ot, podkluc, podac leki, poczekac az przestanie drgac, porozmawiac, wywiad zebrac - i jezeli w ataku nie ma nic niespodziewanego, zostawic w domu pod opieka bliskich. Jednakze po pierwszej pomocy udzielonej przez aktywnie dzialajacych szamanow wiejskich, bedacych pod wplywem siarkowego rozjasniacza mysli, trzeba bylo faceta zwiotczyc, zarurowac i odessac. Najgorsze, ze w tej nieszczesnej Coli jest kwas ortofosforowy, co daje szanse na rozwoj pieknego zespolu Mendelsona.

Pacjent spedzil na Intensywnej Terapii kolejne 10 dni, respirator, wentylacja, pacyfikacja. Ot, takie tam szpitalne przyjemnosci.

Gdyby sie Wam zdarzylo widziec epileptyka na ulicy - obroccie go na bok. W ramach ekstrawagancji mozecie przypilnowac, zeby nie stukal glowa w beton. Nic wiecej.
I - na litosc boska - nie wsadzajcie mu nic do ust. Chyba ze chcecie mu z przyczyn pozamedycznych polamac zeby.

*Okrzyk bojowy robotow rycerskich. Patrz: Stanislaw Lem, "Bajki Robotow".

czwartek, 4 grudnia 2008

Swiatlosc

Dzisiaj bedzie romantycznie.

Wrocimy sie do czasu pierwszego pocalunku. Z ukochanym na cale zycie rzecz jasna, bo inne pierwsze pocalunki sie nie licza. Wyobrazmy sobie ze jestesmy w lesie, przytulamy sie do naszej drugiej polowy, nastroj staje sie coraz bardziej podniosly - odwrotnie proporcjonalnie do ubranych powierzchni cial, az wreszcie, pod starym debem dochodzi do la grande finale... i splywa na nas jasnosc... gdyz w drzewo pier.olna piorun...

Po przyjechaniu na miejsce zastalismy nieco dziwnie ubrana pare nastolatkow. Nawet buty mieli pomieszane. Widac w pomrocznosci jasnej nie zwracali specjalnie uwagi na to co, gdzie i jak. O ile mlodzian - wiadomo, gruboskorny brutal - nie wykazywal, poza trzesacymi sie rekami innych objawow, o tyle dziewuszka sprawiala koszmarne wrazenie. Siedziala sztywno, wpatrzona gdzies poza sciane domu, do ktorego w miedzyczasie doszli i trzesla sie jak mlot mimosrodowy w pozycji ON. W dodatku nie zauwazyla ze wrazilem jej venflon w zyle. Hm.

Zaczalem spokojnie, od zwyklej dawki uspokajajacej milej benzodwuazepinki o krotkim dzialaniu w zyle. Skonczylem pierwsza ampulke i z niejakim zdziwieniem zanotowalem ze pacjentka dalej sie trzesie, chociaz mozna by ja teraz porownac do zle wywazonej pralki. Z nutka niepokoju zaczalem druga. Pod koniec podawania dziewczynka mrugnela okiem i opuscila ramiona. Ha! Zanim zaladowalem trzecia, sprawdzilem, ot na wszelki wypadek, czy laryngoskop swieci, rurka jest pod reka, ambu szczelne a flumazenil sie nie stlukl. Czasem sie ampulki tluka w tansporcie a potem placz i zgrzytanie zebow.

Po podaniu trzeciej ampulki, dawki, ktora zwykle przekonuje konia do 12 godzinnej drzemki - dziewczynka nagle popatrzyla na mnie i zaczela wokalizowac swoje watpliwosci co do swiata tego. Maja racje starzy ludzie ze w szkole to jeno ruja i porobstwo. Jak ona sie nie wstydzila potem jesc tymi usteczkami? Stres jedynie w czesci ja tlumaczy.

Posluchalem chwile litanii ktora kazdego madafaka rapera wbilaby pod scene i podrapawszy sie po lbie, zapodalem jej kolejna ampuleczke. Po czym dziecko doszlo do siebie, zaczelo gadac ludzkim glosem, odpowiedzialo na wszystkie podchwytliwe pytania, dalo sie zbadac i zrobic EKG.

Na marginesie. Niech Pan Bog broni i Wszyscy Swieci kogokolwiek przed takim leczeniem bez bieglego opanowania wentylacji i intubacji pacjenta. To co pisze to nie sa sposoby leczenia a jedynie opisy nieprawdopodobnych zdarzen ktore sie przydarzyc pogotowiarzowi moga.

Nie spodziewalem sie, ze internista przejmie sie dawka uspokajacza, ktory jej podalem. Po przyjezdzie na izbe zazadalem anestezjologa, na ktorym wydusilem przyjecie na OIT. Ot, tak na wszelki wypadek, jak by sie jej zachcialo spac tydzien. I w miedzyczasie nie oddychac. Chlopiec poszedl na kardiologie celem obserwacji. Szczesliwie porazenie piorunem nie zrobilo im nic zlego, oboje bez dalszych histori zostali wypisani dwa dni pozniej.

Sycylijczycy opisujac stan zakochania uzywaja zwrotu - uderzeni przez piorun. Ciekawe, czy widzieli jak to naprawde wyglada.

środa, 3 grudnia 2008

Jezdziec bez glowy

Jedziemy poza miasto. Niedaleko, pierwsza wies. Na rogatkach minelismy fure. Niby wszystko w porzadku a jednak w powietrzu wisi nieuchwytne wrazenie ze czegos brakuje.

Kola, dyszel, ogon...
...bingo. Woznicy nie widac.

Rzucilismy okiem na fure, w srodku nikogo. Probowalismy nawet cos zrobic, co w istocie sprowadzilo sie do "prrrrr, Baska!", ale kon zlekcewazyl nas calkowicie i niespiesznie oddalil sie w kierunku pobliskiej wsi. Wsiedlismy do karetki, dali znac na stacje zeby zawiadomili policje o koniu bez jezdzca - i pojechali do pacjenta. Mijajac fure zauwazylismy ze kon grzecznie ku prawej sie usunal, i nieco zwolnil. Widac ze w jakiejs dobrej szkole jazdy pobieral nauki.

U pacejnta dlugo nie zeszlo, problem byl malo istotny, wiec po wypisaniu recept i wypisaniu rachunku za usluge wrocilismy na stacje. W drodze powrotnej spotkalismy naszego znajomego konia znacznie blizej wsi, ktory nie przejmujac sie zbytnio tuptal w celu tylko jemu wiadomym.

Niedlugo po opisanych wydarzeniach po raz wtory pojechalismy do rzeczonej wsi zycie ludzkie ratowac. W drodze zartowalismy sobie czy tez kon do domu doszedl i dlaczego go ktos w miescie porzucil. Niestety, nigdzie tuptajcego holendra nie spotkalismy. Natomiast wracajac do miasta zauwazylismy idacego srodkiem drogi, pijanego w trzy osme chlopa z batem w dloni. Ktory sladem weza szedl sobie w strone wiadomej wsi.

Wszystko stalo sie jasne. To nie byl kon bez jezdzca. To byl jezdziec bez glowy.

wtorek, 2 grudnia 2008

Zacieta plyta

Wypadek. Zbieramy sie blyskawicznie. Wzywaja swiadkowie, nie wyglada to dobrze. W trakcie dojazdu dyspozytor przekazuje informacje ze wysyla za nami dodatkowa karetke. Dwie powinny wystarczyc.

Dojezdzamy na miejsce. Strazacy juz sa. To dobrze. Jak znam zycie, co mogli to zabezpieczyli, co trzeba to reanimuja. Policji nie ma. Tez dobrze. Nikt mi nie bedzie probowal badac trzezwosci w karetce. Co mi w sumie nie przeszkadza jak pacjentowi sie nic nie dzieje ale czasem mam wrazenie ze reanimowanemu tez by zbadali.

Maluch i jakies duze osobowe auto. Niedobrze. Maluch zezlomowany, na osobowce solidne wgniecenie. Coraz gorzej. Wyskakujemy z samochodu, dowodca strazakow przekazuje raport. Naprawde lubie z nimi pracowac. Mozna sie zajac tym co wazne zamiast zaczynac od segregacji.

Dwoch lekko poszkodowanych, tych zostawie dla kumpla, juz ich slychac z daleka, dla nas kierowca, mloda dziewczyna, blada, oddycha ciezko, nie reaguje na nasze pytania. Blyskawiczna ocena systemem BTLS, tlumacze co robie w trakcie wykonywania, to zazwyczaj uspokaja pacjentow, zakladamy kolnierz, pakujemy na nosze i do karetki. Powtorne badanie, tym razem gruntowne, chyba sie wylga guzem na glowie. Mam pewne podejrzenia co do pluc, ale poki co jest OK.
- A co to sie stalo? - pyta, najwyrazniej dochodzac do siebie.
- Mieliscie wypadek.
- WYPADEK??? A szwagier z siostra??!??
- Cali.
- To dobrze... Dziekuje, panie doktorze... A co to sie stalo?
- Mieliscie wypadek.
- WYPADEK??? A szwagier z siostra??!??
- Cali.
- To dobrze... Dziekuje, panie doktorze... A co to sie stalo?
- Mieliscie wypadek.
- WYPADEK??? A szwagier ...
Dwuminutowy dzien swistaka. Potrafila opowiedziec co robila rano, co jadla na sniadanie, kiedy wyjechali z domu i tyle. Wszystko co stalo sie pozniej to jedna wielka biala plama. Z wyjatkiem ostatnich kilku minut.

Kilka dni pozniej spotkalem ja na urazowce, lezala sobie z potezna sliwa na czole i czytala ksiazke. Zapytalem, jak sie czuje. Popatrzyla zdziwiona. Przedstawilem sie, wytlumaczylem skad moje zainteresowanie. Tym razem popatrzyla z przepraszajacym usmiechem.
- Zbudzilam sie dzisiaj rano w szpitalu. Co bylo wczesniej - nic nie pamietam...

poniedziałek, 1 grudnia 2008

Astma

I znowu- przyjezdzajcie szybko bo go dusi. Czyli rozrzut od kaszelku po obrzek pluc. Jedziemy.

Dojazd dosc dlugi, przez radio dyspozytor przekazuje nam ze ponaglaja - to akurat nie jest dobry prognostyk.

Zajezdzamy na miejsce, kilka osob pokazuje gdzie jechac, wpadamy do srodka. Nie ma zartow. Facet jest granatowy i walczy o zycie. Kontakt praktycznie zaden, tyle mu woli zycia zostalo ze jeszcze oddycha. Zakladamy maske, tlen na full - nie wciaga wiecej powietrza jak 100-200 ml na oddech , ale dobre i to. Najwazniejsze w takim stanie to znalezc szybko zyle. Szczesliwie chlop jest prawdziwy, widac ze zycie w polu spedzil, zyly ma jak baty. W miedzyczasie traci przytomnosc. To jest ten moment kiedy zaczyna brakowac czasu. Musisz miec wklucie zeby dac leki - bo bez nich nie zaintubujesz. Probuje mu pomoc za pomoca maski, ale bez intubacji wentylowanie obkurczonego astmatyka to porazka. Opor w drogach oddechowych jest tak duzy ze wiekszosc powietrza wpada do zoladka. A potem wraca stamtad razem z obiadem - i oprocz astmy mamy zachlystowe zapalenie pluc czyli inaczej zespol Mendelsoha.

Pielegniarka wkluwa blyskiem venflon, dajemy szybko co w miedzyczasie przygotowal sanitariusz i nagle, z sekundy na sekunde, gosc sie poprawia, w ciagu minuty jest z nami. Rozowiutki, przytomny, nieco jeszcze dyszy - po takiej walce i tak marnej wentylacji poziom CO2 potrafi przekroczyc 2,5 raza norme - ale szczesliwy ze zyje. Rzadki, by nie rzec nieprawdopodobny, obrazek. Poprawial sie tak szybko ze nie zdazylem go zaintubowac.

Zbieram wywiad - i tu zagwozdka. Leki bierze jak mu kazali, a napady tego typu ma raz, dwa razy w roku. Czasem wcale. Przez pozostaly czas nic sie nie dzieje. Ot, czasem zaswiszczy.

Ze wzgledu na ciezkosc napadu zawiozlem go na pulmonologie. Pulmonolog, calkiem do rzeczy kobieta, zgodzila sie ze musi istniec jakis czynnik spustowy i ze chlopu sie nalezy pelna diagnostyka. Kilka dni pozniej wyslali go w tym celu na klinike do miasta.

Mialem z nim pozniej kontakt jeszcze raz. Atak byl tak samo ciezki. Ponoc pobyt na klinice niczego nie wyjasnil. Kilka lat pozniej umarl w polu. Za daleko bylo, nie zdazyli dojechac na czas.