Nie, nie - nie zamykam czy co tam. Tytuł dotyczy 2016.
Pożegnanie dla 2016. Nie mam pojęcia co takiego było specjalnego w liczbie 2016 - rok niby przestępny, ale to się zdarza od czasu do czasu. Suma cyfr - 9. Dalej niccc. 6 dzieli się przez 2 - i przez 3. Ale gdyby się nie dzieliło to w dalszym ciągu nie pojmuje, czemu ten rok był jaki był.
Nie, nie najgorszy. Mogło byc gorzej. Chałupa stoi, praca jest. Nawet ASP został Cywilnym Serwantem. (Teraz bedzie ASP-CS). Ale ogólnie niech idzie w cholere.
Nudzić nie ma co, ale dajmy przykład.
Siedzę sobie z Mr B, sączymy pojedynczego malta i kurzymy hawane. Dobrze jest? Dobrze. Trzeba coś więcej? No nie. To zaczęło błyskać. Mówię, że chyba burza idzie. Mój współkurzacz popatrzył jakoś tak - wiecie... Od razu pomyslałem, że coś nie tak. Kilka dni później okulista mnie literalnie opieprzył - co w tym kraju jest traktowane jak gwałt na nieletnim - ze niby na co czekam i że natychmiast musi mnie wysłać do szpitala. Polazłem tam 3 dni poźniej, co jak na warunki panujące obecnie w NHS było szybsze od Marit na Salbutamolu.
Muszę przyznać, że bycie pacjentem od czasu do czasu zdecydowanie zmienia optykę. I poprawia empatię.
Najpierw - wejście. Tu kolejka, tu linia, tu stoi, serdecznie witamy szanownego pana, tu siędzie i chwilkę poczeka. Po 16K chwilkach usłyszałem znajome Apnidż...Apnejdż... więc wstałem grzecznie i poszedłem. Tu siada, dolny rząd czyta - przeczytał górny. A czego nie widzi? Bo okularów nie wział. Do góry popatrzy. Samochodem przyjechał? Nie. To dobrze. Popatrzy do góry, nakropimy kropelki. Tam siądzie, na chwilkę. Kolejne 32K chwilek i kolejny Apnidż... - tak, to ja. Doktor był średnio młody i nieśrednio zajęty. Tu siada. Patrzy prosto.
Nie macie pojęcia jakie człowiek czuje szczęście jak mu ktoś przywali światłem ze szczelinoskopu, czy jak oni nazywają tą cholerną maszyne, prosto w plamke żółtą. W dodatku przez źrenicę porażoną Tropicamidem.
Nie zamyka oka! W lewo patrzy. Prawo. Ma pan odklejona siatkówkę, przylepimy ja laserem, prosże tam usiąć i poczekać. Chwilke.
I poszedł.
Opadła mi szczęka. A gdzie GMC ze swoim gajdlansem? A gdzież zatroskany doktor wyjasniający mi co mi się przytrafiło, co zrobią, pro-i-con debate? Noż w morde, "tam siada???" Nie wytrzymałem po raz pierwszy i grzecznie zapytałem osokurwachozi??? A, tak, tak, złapał się doktor za głowę. Wezmę od pana zgodę na zabieg. Odetchnąłem z ulga - zapracowany, ale protokoły zna! Tu podpisze. Patrze, oczom nie wierzę. Oczekiwane korzyści z zabiegu - zapobiegnięcie odklejeniu siatkówki i ślepocie. Ryzyko zabiegu: uszkodzenie śiatkówki i ślepota.
Oniemiałem z zachwytu.
Potem kolejny doktor, kolejne czekanie, w końcu miły Azjata wraził mi coś dziwnego w oko i zaczął strzelać laserem. Oczywiście w przerwie pomiędzy zabiegami dowiedziałem się z internetu, że teraz to tylko zółty laser, bo bezpieczny, że zielony jest be, bo stary i niebezpieczny - i co? Zielone śiwatło zaczęło mi walić prosto w mózg co mniej więcej 0.8 sekundy. Uczucie, jakby ktoś wpychał bolący ząb w żuchwę. Niby nic, a chce się urwać łeb, zdeptać jaja i podpalić gniazdo. Przy okazji okazało się, że azjaci rozumieja po polsku. Za każdym razem mianowicie gdy zaczynałem warczeć kurrrrrwwwwa maćććć, natychmiast proponował przerwę.
Łącznie dobrze ponad 10 minut.
Po czym wstał, umył ręce, powiedział, cytuję "To wszytko, może pan iść do domu" i zaprosił nastepnego pacjenta.
Bedą mi tu pieprzyć, że my w Polsce nie jesteśmy frontem do klienta.
Na jedno oko nie widziałem nic, prócz granatowch plam, na drugie tez nic, bom se nie wziął czarnych okularów a słońce waliło jakby chciało nadrobić 3 miesiące kieleckiej piździelni - i weź tu zadzwoń po taksówkę. Z ajfona, gdzie nawet nie można wyczuć guzików...
Ogólnie dobrze, artyści zdecydowanie mieli gorzej w zeszłym roku, kosiło ich równo i bez wyjątku. Ale cieszę się, że mamy rok 2017.
Jak by nie było - liczba pierwsza!
niedziela, 8 stycznia 2017
niedziela, 11 września 2016
Zbiorczo
Wybaczcie proszę, że zamiast personalnych odpowiedzi będzie zbiorowo.
W tekście jest kilka zwrotów uznawanych powszechnie za obraźliwe. Próbowałem skasować, ale nie dało rady. Osoby wrażliwe są proszone o przeniesienie się na jakieś miłe forum, np. Gazety lub TV Republika.
Z zawodem lekarza związana jest cała kupa mitów i to nie tylko po stronie gawiedzi te mity - ale też po stronie lekarzy. Wiem, wiem, zaraz mi się po łbie oberwie, tym razem od kolegów, ale bądźmy szczerzy - czyż syndrom Boga Jedynego nie jest w naszej profesji znany? Pan Bóg Ordynator? Widziało się? Widziało. I to nie jeden raz. Pod względem arogancji jak dla mnie przoduje ośrodek krakowski, ale też nie znam na ten przykład szczecińskiego. Paprykarz jedynie. Znamy doktorów "strach iść", doktorów "pyralgina atropina i papaveryna", doktorów "mi się należy", "ale śmieszne!", "kto to kur*a panu przepisał"... Pewnie, że to nie my, do ciężkiej cholery - ale innych widzieliśmy, nie?
Nasze środowisko zapracowało sobie na takie obiegówki, jaką zaprezentowała Lavinka: sam znam jednego artystę, co to w pogotowiu jeżdżąc, przepisywał jakieś artu-ditu, dawkowane cztery krople na wiadro wody, pić na stojąco po zmierzchu. Przepisywałem potem recepty po nim. Ale, Lavinko droga, takiż kwiat był jeden - a dobrych, uczciwych lekarzy-pogotowiarzy znałem osobiście piećdziesięciu na bide. Naszą słabością jest brak mechanizmów eliminujących podobne patologie, a nie masowe "przepisywanie niepotrzebnych leków (ciche wciskanie homeopatii czy innych bzdur). Od każdego leku mają procent", koniec cytatu wyrwanego z kontekstu.
A ze stolarzem się nie zrozumieliśmy: ja nie pisałem o każdym stolarzu tylko o takim, który w swój rozwój włoży tyle samo wysiłku, co przeciętny lekarz.
Kryjemy błędy kolegów i własne. Ja ci podrapie plecy, ty mi napiszesz opinię. Jakie to jest smutno-polskie. Tutaj, na obczyźnie, gdy popełnimy bład, piszemy raport. Od a do z. Opisujemy dokładnie co się stało, wskazujemy błędy, drogę poprawy i środki zaradcze. Dlaczego? Bo w czasie przesłuchania w GMC panowe sędziowie pokiwają głowami, nakażą doszkolenie lub zabronią wykonywania danej procedury i wrócimy do pracy. Jeżeli jednak zamieciemy pod dywan sprawę, zmienimy wpisy w dokumentacji czy nawet tylko ja uzupełnimy po czasie a wyjdzie to na jaw - następuje obligatoryjne skreślenie z rejestru lekarzy. W naszym polskim środowisku jest to nie do pomyślenia. I to jest patologia, z którą będziemy się jeszcze bili przez następne 2 pokolenia.
Druga strona medalu wygląda równie brzydko. Problem w tym, Lavinko droga i pozostali czytacze, że traktowanie lekarzy jak niewolników prez polskie prawo dotyczy wszystkich z nas. Tu nie mówimy o anegdotach, o przypadkach jeden na sto, tylko o stanie faktycznym. Gdyby szanowni państwo chcieli wiedzieć skąd w nas przeświadczenie, że jesteśmy pukani w canalis analis, podam następujący przykład z własnego podwórka. Zadanie brzmi nastepująco: przeciętny szpital z przeciętną intensywną terapia (6 łóżek) i przeciętnym blokiem operacyjnym (4 sale).
Ile etatowych lekarzy potrzebujemy, żeby pokryć 5 stanowisk w dzień i 2 w nocy przy założeniu, że NIE traktujemy lekarza jak niewolnika i pracuje on 40 godzin tygodniowo?
11,4 etatu plus 1 na pokrycie urlopów.
Napiszemy to kapitalikami: SZPITAL TAKI POTRZEBUJE 13 LEKARZY, z czego jeden będzie miał pół etatu. A ilu w rzeczywistości pracuje? SZEŚCIU.
To daje 76 godzin pracy tygodniowo na każdego BEZ dyżurów na pogotowiu. A karetka czasem się przyda, nie? Czy też chcemy mieć wypoczętego doktorka i w dupie mamy karetki? Jak nie to dołóżmy przynajmniej 16 godzin tygodniowo. Razem 92. Przy dwóch dyżurach na pogotowiu: 108 godzin tygodniowo. A to jest TYLKO 5 dyżurów na oddziale miesięcznie i 4-8 dyżurów na pogotowiu. A do wysługi lat liczy się nam taki tydzień, jakbyśmy pracowali 40 godzin. No nie idzie sie wkurwić, ja się pytam?
Czy teraz szanowni państwo rozumieją, skąd w nas poczucie traktowania podłego i zdecydowanie nie fair?
Kolejnym postem zajmiemy się dokładniej. Zacytujmy:
"A mnie to zawsze osłabiało: krawaciarz w Mordorze na Domaniewskiej siedzący do dziesiątej wieczorem bo dedlajn i excel do wypełnienia - pracoholik. Programista stukający w klawiaturę do pierwszej w nocy bo jeszcze ma coś do wrzucenia do repo - żałosny nolife. Lekarz miotający się od przychodni do przychodni na 0,007 etatu w każdej i dodatkowo siedzący na dyżurach - jeju, jeju, biedaczek, jak on strasznie musi." Napisał Niewrażliwy Na Krzywdę Ludzką.
Zgadzam się z powyższym w całej rozciągłości. Pod warunkiem, że:
- po całym dniu pracy zostajesz, drogi Niewrażliwcze, nad excelowskim formularzem nie do 22:00 tylko do 7 rano; ww. dedlajn trafia ci się nie raz na miesiąc tylko 3 razy w tygodniu;
- w czasie nocy musisz obsłużyć 6-10 formularzy, które przychodzą emailem o najróżniejszych, losowo wybranych porach, w tym może sie trafić 6:55;
- każdy formularz musi być obsłużony natychmiast, jesz - rzucasz żarcie i do pisania; jesteś w toalecie - katastrofa; ale nie wolno ci opóźnić pracy nad kolejnym formularzem;
- przynajmniej dwa formularze zostały wysłane przez kogoś, komu się nie chciało ich wypełnić samemu więc wysłał tobie;
- dwa formularze przychodzą uszkodzone lub w nieznanym formacie; formularze te po ich ukończeniu wyzywają cię od leni, nierobów i nieuków;
- kolejne dwa formularze musisz wypełnć używając obrzyganej klawiatury;
- w zimie wypełniasz formularze przy szeroko otwartym oknie ale możesz używać butów i rękawic;
- jeden formularz zostanie przysłany o 3 nad ranem zupełnie pusty, ot żeby cię zbudzić;
- przynajmniej połowa formularzy na dole ma dopisek "płaciliśmy za twoje studia (WTF???), więc nie pierdol mi tu głodnych kawałków tylko rób co do ciebie należy".
Food for thought.
Odnośnie etyki która poruszył Helveticus: my się mamy zachowywać etycznie, co do tego nie mam wątpliwości. Problem w czym innym. Za każdym razem, gdy chcemy coś zmienić czy poprawić, natychmiast wyciąga sie nam nieetyczne postępowanie, bo bierzemy pacjentów na zakładników. Vide ostatni strajk Pań Pielęgniarek w CZD. Jakoś rządzący nam minister dr Radziwiłł nie ganił się za "żenująco niskie zarobki najważniejszego zawodu medycznego" tylko pojechał po etyce. I takie podejście - pracuj niewolniku, albo bedzięsz napiętnowany - wkurwia. Tak normalnie i po ludzku.
W tekście jest kilka zwrotów uznawanych powszechnie za obraźliwe. Próbowałem skasować, ale nie dało rady. Osoby wrażliwe są proszone o przeniesienie się na jakieś miłe forum, np. Gazety lub TV Republika.
Z zawodem lekarza związana jest cała kupa mitów i to nie tylko po stronie gawiedzi te mity - ale też po stronie lekarzy. Wiem, wiem, zaraz mi się po łbie oberwie, tym razem od kolegów, ale bądźmy szczerzy - czyż syndrom Boga Jedynego nie jest w naszej profesji znany? Pan Bóg Ordynator? Widziało się? Widziało. I to nie jeden raz. Pod względem arogancji jak dla mnie przoduje ośrodek krakowski, ale też nie znam na ten przykład szczecińskiego. Paprykarz jedynie. Znamy doktorów "strach iść", doktorów "pyralgina atropina i papaveryna", doktorów "mi się należy", "ale śmieszne!", "kto to kur*a panu przepisał"... Pewnie, że to nie my, do ciężkiej cholery - ale innych widzieliśmy, nie?
Nasze środowisko zapracowało sobie na takie obiegówki, jaką zaprezentowała Lavinka: sam znam jednego artystę, co to w pogotowiu jeżdżąc, przepisywał jakieś artu-ditu, dawkowane cztery krople na wiadro wody, pić na stojąco po zmierzchu. Przepisywałem potem recepty po nim. Ale, Lavinko droga, takiż kwiat był jeden - a dobrych, uczciwych lekarzy-pogotowiarzy znałem osobiście piećdziesięciu na bide. Naszą słabością jest brak mechanizmów eliminujących podobne patologie, a nie masowe "przepisywanie niepotrzebnych leków (ciche wciskanie homeopatii czy innych bzdur). Od każdego leku mają procent", koniec cytatu wyrwanego z kontekstu.
A ze stolarzem się nie zrozumieliśmy: ja nie pisałem o każdym stolarzu tylko o takim, który w swój rozwój włoży tyle samo wysiłku, co przeciętny lekarz.
Kryjemy błędy kolegów i własne. Ja ci podrapie plecy, ty mi napiszesz opinię. Jakie to jest smutno-polskie. Tutaj, na obczyźnie, gdy popełnimy bład, piszemy raport. Od a do z. Opisujemy dokładnie co się stało, wskazujemy błędy, drogę poprawy i środki zaradcze. Dlaczego? Bo w czasie przesłuchania w GMC panowe sędziowie pokiwają głowami, nakażą doszkolenie lub zabronią wykonywania danej procedury i wrócimy do pracy. Jeżeli jednak zamieciemy pod dywan sprawę, zmienimy wpisy w dokumentacji czy nawet tylko ja uzupełnimy po czasie a wyjdzie to na jaw - następuje obligatoryjne skreślenie z rejestru lekarzy. W naszym polskim środowisku jest to nie do pomyślenia. I to jest patologia, z którą będziemy się jeszcze bili przez następne 2 pokolenia.
Druga strona medalu wygląda równie brzydko. Problem w tym, Lavinko droga i pozostali czytacze, że traktowanie lekarzy jak niewolników prez polskie prawo dotyczy wszystkich z nas. Tu nie mówimy o anegdotach, o przypadkach jeden na sto, tylko o stanie faktycznym. Gdyby szanowni państwo chcieli wiedzieć skąd w nas przeświadczenie, że jesteśmy pukani w canalis analis, podam następujący przykład z własnego podwórka. Zadanie brzmi nastepująco: przeciętny szpital z przeciętną intensywną terapia (6 łóżek) i przeciętnym blokiem operacyjnym (4 sale).
Ile etatowych lekarzy potrzebujemy, żeby pokryć 5 stanowisk w dzień i 2 w nocy przy założeniu, że NIE traktujemy lekarza jak niewolnika i pracuje on 40 godzin tygodniowo?
11,4 etatu plus 1 na pokrycie urlopów.
Napiszemy to kapitalikami: SZPITAL TAKI POTRZEBUJE 13 LEKARZY, z czego jeden będzie miał pół etatu. A ilu w rzeczywistości pracuje? SZEŚCIU.
To daje 76 godzin pracy tygodniowo na każdego BEZ dyżurów na pogotowiu. A karetka czasem się przyda, nie? Czy też chcemy mieć wypoczętego doktorka i w dupie mamy karetki? Jak nie to dołóżmy przynajmniej 16 godzin tygodniowo. Razem 92. Przy dwóch dyżurach na pogotowiu: 108 godzin tygodniowo. A to jest TYLKO 5 dyżurów na oddziale miesięcznie i 4-8 dyżurów na pogotowiu. A do wysługi lat liczy się nam taki tydzień, jakbyśmy pracowali 40 godzin. No nie idzie sie wkurwić, ja się pytam?
Czy teraz szanowni państwo rozumieją, skąd w nas poczucie traktowania podłego i zdecydowanie nie fair?
Kolejnym postem zajmiemy się dokładniej. Zacytujmy:
"A mnie to zawsze osłabiało: krawaciarz w Mordorze na Domaniewskiej siedzący do dziesiątej wieczorem bo dedlajn i excel do wypełnienia - pracoholik. Programista stukający w klawiaturę do pierwszej w nocy bo jeszcze ma coś do wrzucenia do repo - żałosny nolife. Lekarz miotający się od przychodni do przychodni na 0,007 etatu w każdej i dodatkowo siedzący na dyżurach - jeju, jeju, biedaczek, jak on strasznie musi." Napisał Niewrażliwy Na Krzywdę Ludzką.
Zgadzam się z powyższym w całej rozciągłości. Pod warunkiem, że:
- po całym dniu pracy zostajesz, drogi Niewrażliwcze, nad excelowskim formularzem nie do 22:00 tylko do 7 rano; ww. dedlajn trafia ci się nie raz na miesiąc tylko 3 razy w tygodniu;
- w czasie nocy musisz obsłużyć 6-10 formularzy, które przychodzą emailem o najróżniejszych, losowo wybranych porach, w tym może sie trafić 6:55;
- każdy formularz musi być obsłużony natychmiast, jesz - rzucasz żarcie i do pisania; jesteś w toalecie - katastrofa; ale nie wolno ci opóźnić pracy nad kolejnym formularzem;
- przynajmniej dwa formularze zostały wysłane przez kogoś, komu się nie chciało ich wypełnić samemu więc wysłał tobie;
- dwa formularze przychodzą uszkodzone lub w nieznanym formacie; formularze te po ich ukończeniu wyzywają cię od leni, nierobów i nieuków;
- kolejne dwa formularze musisz wypełnć używając obrzyganej klawiatury;
- w zimie wypełniasz formularze przy szeroko otwartym oknie ale możesz używać butów i rękawic;
- jeden formularz zostanie przysłany o 3 nad ranem zupełnie pusty, ot żeby cię zbudzić;
- przynajmniej połowa formularzy na dole ma dopisek "płaciliśmy za twoje studia (WTF???), więc nie pierdol mi tu głodnych kawałków tylko rób co do ciebie należy".
Food for thought.
Odnośnie etyki która poruszył Helveticus: my się mamy zachowywać etycznie, co do tego nie mam wątpliwości. Problem w czym innym. Za każdym razem, gdy chcemy coś zmienić czy poprawić, natychmiast wyciąga sie nam nieetyczne postępowanie, bo bierzemy pacjentów na zakładników. Vide ostatni strajk Pań Pielęgniarek w CZD. Jakoś rządzący nam minister dr Radziwiłł nie ganił się za "żenująco niskie zarobki najważniejszego zawodu medycznego" tylko pojechał po etyce. I takie podejście - pracuj niewolniku, albo bedzięsz napiętnowany - wkurwia. Tak normalnie i po ludzku.
czwartek, 1 września 2016
Śmierć w białym fartuchu
Ostatnio w prasie ukazały się artykuły na temat śmierci dwóch lekarzy, która wybrała sobie szpital na miejsce spotkania. Co robić, człowiek umrzeć musi, niekoniecznie w domu. Mam taki sen, stary, jeszcze sprzed czasów lotnictwa: stoję obok stołu operacyjnego, pacjent leży, kilka osób dookoła, a mi się perspektywa zmienia jakby ktoś przesuwał kamerę do dołu. Kamera odbija się od podłogi i gaśnie światło. Ja tam przesądny nie jestem, w żadne omeny nie wierzę, ale jak zobaczyłem pierwszy raz miejsce swojej obecnej pracy tom sie mało nie skupił śmierdząco z wrażenia. No, ale. Lata mijają, ostatnio stuknęła dziesiąta rocznica na obczyźnie, a ja dalej żyje. Niech i tak zostanie.
Człowiek gdzieś umrzeć musi. Statystycznie najbardziej niebezpieczne dla naszego życia jest nasze łóżko: jak mi to kiedyś zobrazował Szaman, 80% ludzi właśnie tam umiera. Idąc tropem myśli naszych dziennikarzy wystarczy go unikać jak zarazy i problemo solved. Bedziemy żyli aż się nam nie znudzi.
Kolegów po fachu śmierć dopadła w pracy. Cześć ich pamięci, kondolencje dla rodziny i przyjaciół. I w zasadzie tyle by było w temacie, ale absolutnie nie taka jest rzeczywistość postrzegana przez szeroko komentujących ten fakt na forach gazet. W przeważającej większości komentarzy lekarz to pazerny skurwysyn, który tą swoją pazernością doprowadził do zagrożenia życia pacjentów na oddziale, bo wziął i umarł. No normalnie.
Powiedzmy to sobie jasno i otwarcie: ustawodawca wyłączył pracę lekarza z pojęcia pracy. Dyżur lekarski NIE jest pracą w myśl rozumienia kodeksu pracy. Dlaczego nasze środowisko daje się traktować jak afroamerykanin na plantacji bawełny w Teksasie, nie mam pojęcia. Dyżur nie liczy się do czasu pracy, do wysługi lat, a ostatnio, dzięki tak zwanym kontraktom, nie liczy się również do emerytury. Nie ma takiego drugiego zawodu w Polsce. Powód jest prosty. 40 godzin tygodniowo to dwa 16 godzinne dyżury i jeden dzień ośmiogodzinny. Albo jeden dyżur 24 plus dwa dni. Albo 24+16. To spełnia warunek zawarty w 40 godzinnym kontrakcie. I za to należy się pełne wynagrodzenie na poziomie fachowca po studiach.
Popatrzmy na to ze strony niewolnika: najpierw trzeba się na te studia dostać, co oznacza solidnie przepracowane liceum. Potem sześć lat studiów, rok stażu, sześć lat specjalizacji. Cały ten wysiłek po to, żeby zostać... niewolnikiem. I nie daj Boże, żeby się wyłamać jakąś próbą zarabiania. Natychmiast wyłazi z nas prawdziwa natura pazernych skurwysynów.
Przyglądnijmy się Frankowi: mądry nie był, wiedza do łba mu wchodziła jakby nie chciała. Poszedł po podstawówce do stolarza szafy robić. Braki w makówce nadrabiał pracowitościa, dużo nie pił, pieniądze odkłądał. Swój zakłąd otworzył jak miał 24 lata. Zatrudnił dwóch chłopaków przypominających mu siebie sprzed kilku lat. W wieku 28 podpisał kontrakt z dużą siecią handlową. W wieku 30 exportował pierwsze szafy. W wieku 35 lat ma 16 zakładów, 220 pracowników, obrót 100 milionów rocznie, milion zysku netto. I nikt mu nie powie, że jest pazernym skurwysynem, bo niby z jakiej racji. Wyprowadzenie firmy na Cypr wszystcy pochwalą, bo to trzeba debilem być, żeby takie podatki płacić, panie. 35 letni lekarz właśnie zdał dwójkę, od kilku lat prowadzi gabinet, spłaca Forda Focusa (metalic!)i właśnie zaczał budować domek na wsi, bo działki były tanie. Co prawda dojeżdża do pracy 40 kilometrów, ale jaki spokój! A jakie powietrze! Raz w miesiącu.
Idziemy do prawnika, trza swojego bronić. Kancelaria adwokacka, za pismo tysiąc, za sprawę dziesięć. I nikomu do łba nie przyjdzie krzyczeć, że studiował za państwowe pieniądze to teraz powinien pracować za państwowe. Kasę wyciągamy i bulimy - a jak nie to żegnaj babciny domku z wychodkiem... U stomatologa plomba dwiesćie... U piekarza bułka 2 złote...
Niestety, prosze państwa, na tym padole obowiązuje zasada wzajemności: jaka płaca, taki serwis. Dla równowagi należy dodać zasadę wolnej konkurencji, nieograniczonej sztucznymi limitami na studia czy do otwierania specjalizacji i problem się sam rozwiąże.
Trzeba to wyraźnie powiedzieć: służba (zwróćmy na to słowo uwagę: nikt przy zdrowych zmysłach nie nazwie kancelarii adwokackiej służbą prawniczą czy piekarza służbą kuchenną; za to ostatnie prawdopodobnie dostaniemy w ryj) zdrowia działa tylko i wyłacznie dzięki słabości naszej grupy zawodowej. Gdybyśmy tylko potrafili się upomnieć o swoje prawa... taak.
Póki większość życia spędzamy w pracy, statystyka będzie nas tam zabijać.
Ot, i tyle w temacie.
Człowiek gdzieś umrzeć musi. Statystycznie najbardziej niebezpieczne dla naszego życia jest nasze łóżko: jak mi to kiedyś zobrazował Szaman, 80% ludzi właśnie tam umiera. Idąc tropem myśli naszych dziennikarzy wystarczy go unikać jak zarazy i problemo solved. Bedziemy żyli aż się nam nie znudzi.
Kolegów po fachu śmierć dopadła w pracy. Cześć ich pamięci, kondolencje dla rodziny i przyjaciół. I w zasadzie tyle by było w temacie, ale absolutnie nie taka jest rzeczywistość postrzegana przez szeroko komentujących ten fakt na forach gazet. W przeważającej większości komentarzy lekarz to pazerny skurwysyn, który tą swoją pazernością doprowadził do zagrożenia życia pacjentów na oddziale, bo wziął i umarł. No normalnie.
Powiedzmy to sobie jasno i otwarcie: ustawodawca wyłączył pracę lekarza z pojęcia pracy. Dyżur lekarski NIE jest pracą w myśl rozumienia kodeksu pracy. Dlaczego nasze środowisko daje się traktować jak afroamerykanin na plantacji bawełny w Teksasie, nie mam pojęcia. Dyżur nie liczy się do czasu pracy, do wysługi lat, a ostatnio, dzięki tak zwanym kontraktom, nie liczy się również do emerytury. Nie ma takiego drugiego zawodu w Polsce. Powód jest prosty. 40 godzin tygodniowo to dwa 16 godzinne dyżury i jeden dzień ośmiogodzinny. Albo jeden dyżur 24 plus dwa dni. Albo 24+16. To spełnia warunek zawarty w 40 godzinnym kontrakcie. I za to należy się pełne wynagrodzenie na poziomie fachowca po studiach.
Popatrzmy na to ze strony niewolnika: najpierw trzeba się na te studia dostać, co oznacza solidnie przepracowane liceum. Potem sześć lat studiów, rok stażu, sześć lat specjalizacji. Cały ten wysiłek po to, żeby zostać... niewolnikiem. I nie daj Boże, żeby się wyłamać jakąś próbą zarabiania. Natychmiast wyłazi z nas prawdziwa natura pazernych skurwysynów.
Przyglądnijmy się Frankowi: mądry nie był, wiedza do łba mu wchodziła jakby nie chciała. Poszedł po podstawówce do stolarza szafy robić. Braki w makówce nadrabiał pracowitościa, dużo nie pił, pieniądze odkłądał. Swój zakłąd otworzył jak miał 24 lata. Zatrudnił dwóch chłopaków przypominających mu siebie sprzed kilku lat. W wieku 28 podpisał kontrakt z dużą siecią handlową. W wieku 30 exportował pierwsze szafy. W wieku 35 lat ma 16 zakładów, 220 pracowników, obrót 100 milionów rocznie, milion zysku netto. I nikt mu nie powie, że jest pazernym skurwysynem, bo niby z jakiej racji. Wyprowadzenie firmy na Cypr wszystcy pochwalą, bo to trzeba debilem być, żeby takie podatki płacić, panie. 35 letni lekarz właśnie zdał dwójkę, od kilku lat prowadzi gabinet, spłaca Forda Focusa (metalic!)i właśnie zaczał budować domek na wsi, bo działki były tanie. Co prawda dojeżdża do pracy 40 kilometrów, ale jaki spokój! A jakie powietrze! Raz w miesiącu.
Idziemy do prawnika, trza swojego bronić. Kancelaria adwokacka, za pismo tysiąc, za sprawę dziesięć. I nikomu do łba nie przyjdzie krzyczeć, że studiował za państwowe pieniądze to teraz powinien pracować za państwowe. Kasę wyciągamy i bulimy - a jak nie to żegnaj babciny domku z wychodkiem... U stomatologa plomba dwiesćie... U piekarza bułka 2 złote...
Niestety, prosze państwa, na tym padole obowiązuje zasada wzajemności: jaka płaca, taki serwis. Dla równowagi należy dodać zasadę wolnej konkurencji, nieograniczonej sztucznymi limitami na studia czy do otwierania specjalizacji i problem się sam rozwiąże.
Trzeba to wyraźnie powiedzieć: służba (zwróćmy na to słowo uwagę: nikt przy zdrowych zmysłach nie nazwie kancelarii adwokackiej służbą prawniczą czy piekarza służbą kuchenną; za to ostatnie prawdopodobnie dostaniemy w ryj) zdrowia działa tylko i wyłacznie dzięki słabości naszej grupy zawodowej. Gdybyśmy tylko potrafili się upomnieć o swoje prawa... taak.
Póki większość życia spędzamy w pracy, statystyka będzie nas tam zabijać.
Ot, i tyle w temacie.
niedziela, 3 lipca 2016
Brexshit
O referendum w UK napisano już wszystko. Kto kłamał, kto zgłupiał, kto przegrał. Upiorne dziecko brytyjskiej klasy politycznej, niejaki Farage, od kilkunastu lat wrzeszczał gdzie tylko mógł, że zrobi kupę. I zrobił. Jest to sukces człowieka, który jak mówi że urżnie stolec - to urzyna. A jak mówi, że da 350 baniek tygodniowo na NHS to mówi. Z tym urzynaniem kupy to zreszta jest ciekawa sprawa: oważ kupa była bezpośrednią przyczyną rezygnacji Camerona. Przez wielu był on postrzegany jako twardy gracz, któren sie kulom strzelanym przez biurokratów unijnych nie kłaniał. Ale gdyby tak poddać taktykę polityczną Camerona analazie behawioralnej, sprowadzała się ona do kupy. Stawał on mianowicie w rogu pisaskownicy, ściągał gacie i wrzeszczał: alboż ustąpicie, albo tu nasram!!! I jebs, jednym miękkim ruchem - a raczej poparciem na trzewia - Farage miast straszyć, faktycznie to uczynił. I jak niby teraz Cameron ma straszyć Unię, że jak nie dostanie tego co chce to z niej wyjdzie - skoro z niej wyszedł? Zupa się wylała. A raczej kupa się urżnęła.
Radość wielka. Johnson, Farage, May, vivat academia!!! Wolność rządzi!!! I tu dochodzimy do sedna. Nikt tej kupy ruszyć nie chce. Co jest zrozumiałe, niezależnie czy następny rząd wyjdzie z EU czy nie, bedzie miał raczej małe szanse, żeby wyjść z tej potyczki na tarczy. Dlaczego? W ferworze pokazywania śodkowego palca Unii Europejskiej ludziom umnęło kilka drobnych faktów. Nie da się zachować wolnego poruszania się obywateli brytyjskich po Europie, jeżeli się zabrania obywatelom Europy tego samego w UK. Czyli albo ograniczymy imigrację ludzi do nas, albo utrzymamy przywilej swobodnego poruszania się po Unii. Tertium jakby nie datur. Chyba, że ktoś ma we łbie frytki z rybą. Po drugie większośc środków płaconych przez UK do Unii wraca do niej pod postacią dotacji. NHS nie dostanie 350 baniek tygodniowo, byłoż to takie samo ścierwo wyborcze jak osławione sto milionów, o które Kazik się słusznie dopomina. Nawet Farage przyznał, że nic takiego nie mówił, chociaż mówił. Tu nawet frytki by wystarczyły; najwyraźniej liczba pustostanów obdarzonych łaską głosu jest wieksza niż się wydaje.
Zrozumiał to Johnson, który jak zwykle wykorzystał swój podnóżek zwany Govem do s(censored)(...); do dostojnego oddalenia się na z góry upatrzoną pozycję. Bo mi nikt nie wmówi, że pieszczotliwie zwany przez tubylczą prasę "mopowaty clown" nie ma instynktu samozachowawczego. Powtórzę raz jeszcze: ktokolwiek się teraz złapie za numer 10, będzie spalony jako polityk, niezależnie od obranej linii. Bo nie wyjść z EU oznacza zostać pożartym przez Faraga - kupę już zrobił, teraz bedzie mógł rzucać gównem gdzie popadnie; wyjśc z EU to dostarczyć kolejne siedem lat chudych. Tu bądźmy szczerzy, nie po to Soros mówił o "czarnym czwatku" żeby ostrzec UK przed Brexitem tylko żeby wzbudzić samospełniającą się przepowiednię na której można spokojnie zarobić. Temuż właśnie sekunduje prasa, wrzeszczac o biciu emigrantów, spadkach cen nieruchomości, krachach na giełdach i panikach w toaletach.
Nic się nie zmieniło. Gospodarka brytyjska jest jaka była, UK jest w Unii jak była - to skąd nagle Euro z 1.30 spadło na 1.19? No właśnie. Ktoś miał dużo i chciał tanio kupić funty. Wszystkich Sorosów tego świata wysłałbym na zasłużone wakacje na Południowy Pacyfik. Murowana pogoda, drinki z palemką, lody - to nawet dwa razy dziennie codziennie - i zero wpływu na gospodarkę.
Rasizm ponoć się na wyspach nasilił, sami wyspiarze to przyznaja. Do tej pory mieli 65 zgłoszeń rasistowskich zachowań na tydzień, teraz mają trzysta. Do rasistowskich zachowań należy krzyczenie, wytykanie palcem i spoglądanie z niechęcią.
Tu tak na marginesie i bez związku: przeglądałem gdzieś tak w styczniu 2015 roku listę koncertów w Barbicanie - to w Lądynie jest! - i wpadł mi w oko mistrz nasz, Krystian Zimerman. Biletów na maj nie było, ale małpa nie głupia i sobie poradzi. Wyszukiwarka usłużnie podała, że owszem, Mistrz gra raz jeszcze. W czerwcu. Kupiłem bilety dwa i dopiero gdy doszły do domu zorientowałem się, że chodziło o czerwiec 2016. Co robić. Odczekaliśmy, doczekaliśmy.
I tu dzonk - jechać do tego Londyna czy nie? Toż tam rasiści w metrze biją, ja mieszankę genów mam dziwną bo obelgi nie zdzierżę, przyjdzie co do czego na udeptanym śniegu zębami a pazurem; no potrzebne to komu? W końcu z dusza na ramieniu pojechaliśmy i nic. Cisza, spokój, usmiechnięci ludzie. Powiedzmy sobie tak. Jeżeli co tysięcznego Polaka na wyspach spotkałby rasistowski atak, to powinniśmy mieć około 1500 plus-minus zgłoszeń. A były dwa. Co oczywiście należy potępić, przydała by się tu na miejscu Młodzież Wszechpolska do walki z antypolskimi uprzedzeniami i nacjonalizmem brytolskim, ale z drugiej strony gdyby nie histeria prasy, nikt by nie zauważył.
Tych razem z Sorosem. Po zastanowieniu - bez lodów.
Wszystkich smaczków jest wiele; jedna trzecia specjalistów NHS to obcokrajowcy. Ponoć, nie liczyłem. May właśnie wypierdziała kolejną mądrość prawicy, że przyszłość imigrantów jest niepewna. Czyli co - tobołek na plecy i wymarsz Żydów z Anatewki? Bez pojęcia. Nie chcemy płacić benefitów obcokrajowcom to nie płacimy. Robi sie to tak: ustalamy tak prawo, że każdy "nasz" jest uprawniony a każdy obcy - nie. Po co to wychodzić z Unii? Funt spada na mordę, banki się wyprowadzają, giełda traci... A wystarczy powiedzieć: trzeba mieć minimum 10 lat nauki bądź pracy za sobą, żeby być uprawnionym. Problemo solved.
Z zainteresowaniem śledzę, zupełnie bez nerwacji przygotowując sie do budzenia pacjenta. Abrir los ojos, por favor! La operacion esta terminado, usta sera transladado a la sal de recuperacion!
Adios.
Radość wielka. Johnson, Farage, May, vivat academia!!! Wolność rządzi!!! I tu dochodzimy do sedna. Nikt tej kupy ruszyć nie chce. Co jest zrozumiałe, niezależnie czy następny rząd wyjdzie z EU czy nie, bedzie miał raczej małe szanse, żeby wyjść z tej potyczki na tarczy. Dlaczego? W ferworze pokazywania śodkowego palca Unii Europejskiej ludziom umnęło kilka drobnych faktów. Nie da się zachować wolnego poruszania się obywateli brytyjskich po Europie, jeżeli się zabrania obywatelom Europy tego samego w UK. Czyli albo ograniczymy imigrację ludzi do nas, albo utrzymamy przywilej swobodnego poruszania się po Unii. Tertium jakby nie datur. Chyba, że ktoś ma we łbie frytki z rybą. Po drugie większośc środków płaconych przez UK do Unii wraca do niej pod postacią dotacji. NHS nie dostanie 350 baniek tygodniowo, byłoż to takie samo ścierwo wyborcze jak osławione sto milionów, o które Kazik się słusznie dopomina. Nawet Farage przyznał, że nic takiego nie mówił, chociaż mówił. Tu nawet frytki by wystarczyły; najwyraźniej liczba pustostanów obdarzonych łaską głosu jest wieksza niż się wydaje.
Zrozumiał to Johnson, który jak zwykle wykorzystał swój podnóżek zwany Govem do s(censored)(...); do dostojnego oddalenia się na z góry upatrzoną pozycję. Bo mi nikt nie wmówi, że pieszczotliwie zwany przez tubylczą prasę "mopowaty clown" nie ma instynktu samozachowawczego. Powtórzę raz jeszcze: ktokolwiek się teraz złapie za numer 10, będzie spalony jako polityk, niezależnie od obranej linii. Bo nie wyjść z EU oznacza zostać pożartym przez Faraga - kupę już zrobił, teraz bedzie mógł rzucać gównem gdzie popadnie; wyjśc z EU to dostarczyć kolejne siedem lat chudych. Tu bądźmy szczerzy, nie po to Soros mówił o "czarnym czwatku" żeby ostrzec UK przed Brexitem tylko żeby wzbudzić samospełniającą się przepowiednię na której można spokojnie zarobić. Temuż właśnie sekunduje prasa, wrzeszczac o biciu emigrantów, spadkach cen nieruchomości, krachach na giełdach i panikach w toaletach.
Nic się nie zmieniło. Gospodarka brytyjska jest jaka była, UK jest w Unii jak była - to skąd nagle Euro z 1.30 spadło na 1.19? No właśnie. Ktoś miał dużo i chciał tanio kupić funty. Wszystkich Sorosów tego świata wysłałbym na zasłużone wakacje na Południowy Pacyfik. Murowana pogoda, drinki z palemką, lody - to nawet dwa razy dziennie codziennie - i zero wpływu na gospodarkę.
Rasizm ponoć się na wyspach nasilił, sami wyspiarze to przyznaja. Do tej pory mieli 65 zgłoszeń rasistowskich zachowań na tydzień, teraz mają trzysta. Do rasistowskich zachowań należy krzyczenie, wytykanie palcem i spoglądanie z niechęcią.
Tu tak na marginesie i bez związku: przeglądałem gdzieś tak w styczniu 2015 roku listę koncertów w Barbicanie - to w Lądynie jest! - i wpadł mi w oko mistrz nasz, Krystian Zimerman. Biletów na maj nie było, ale małpa nie głupia i sobie poradzi. Wyszukiwarka usłużnie podała, że owszem, Mistrz gra raz jeszcze. W czerwcu. Kupiłem bilety dwa i dopiero gdy doszły do domu zorientowałem się, że chodziło o czerwiec 2016. Co robić. Odczekaliśmy, doczekaliśmy.
I tu dzonk - jechać do tego Londyna czy nie? Toż tam rasiści w metrze biją, ja mieszankę genów mam dziwną bo obelgi nie zdzierżę, przyjdzie co do czego na udeptanym śniegu zębami a pazurem; no potrzebne to komu? W końcu z dusza na ramieniu pojechaliśmy i nic. Cisza, spokój, usmiechnięci ludzie. Powiedzmy sobie tak. Jeżeli co tysięcznego Polaka na wyspach spotkałby rasistowski atak, to powinniśmy mieć około 1500 plus-minus zgłoszeń. A były dwa. Co oczywiście należy potępić, przydała by się tu na miejscu Młodzież Wszechpolska do walki z antypolskimi uprzedzeniami i nacjonalizmem brytolskim, ale z drugiej strony gdyby nie histeria prasy, nikt by nie zauważył.
Tych razem z Sorosem. Po zastanowieniu - bez lodów.
Wszystkich smaczków jest wiele; jedna trzecia specjalistów NHS to obcokrajowcy. Ponoć, nie liczyłem. May właśnie wypierdziała kolejną mądrość prawicy, że przyszłość imigrantów jest niepewna. Czyli co - tobołek na plecy i wymarsz Żydów z Anatewki? Bez pojęcia. Nie chcemy płacić benefitów obcokrajowcom to nie płacimy. Robi sie to tak: ustalamy tak prawo, że każdy "nasz" jest uprawniony a każdy obcy - nie. Po co to wychodzić z Unii? Funt spada na mordę, banki się wyprowadzają, giełda traci... A wystarczy powiedzieć: trzeba mieć minimum 10 lat nauki bądź pracy za sobą, żeby być uprawnionym. Problemo solved.
Z zainteresowaniem śledzę, zupełnie bez nerwacji przygotowując sie do budzenia pacjenta. Abrir los ojos, por favor! La operacion esta terminado, usta sera transladado a la sal de recuperacion!
Adios.
środa, 9 marca 2016
Profs
Zima ma się ku końcowi. I dobrze. Szlag człowieka trafić może, ciemno, zimno i paskudnie. Globalne ocieplenie zamiast zabijać białe niedźwiedzie mogłoby przyjść na wyspę; wiecie, upał, Brytyjczycy się wachlują, staruszkowie obowiązkowo dzierżą w dłoniach butelkę z mineralną, a dzieci sąsiadów wrzeszcząc coś w lengłidżu polewają się wodą. Całe plus piętnaście.
Zimą na szczęście iluminaci (chyba oni? bo jak nie oni to kto...) zaplanowali Święta i Nowy Rok, więc jest na co czekać, a potem wspominać. Nasze były całkiem udane. Musze przyznać, że mając czterdzieści plus (ekhm) nie spodziewałem się, że można się zaprzyjaźnić tak - o. A tu proszsz... w czasie zdrowo po-północnej popijawy zaczęliśmy roztrząsać z moim nowym znajomym za i przeciw, porównywać highlandery i islyami, te przeciwstawiać lowlandom i spyesidom - od słowa do słowa umówiliśmy się nazajutrz na poprawiny. Jeżeli chodzi o whisky to jest ze mnie całkiem przyzwoity amator - samouk. Nie żebym produkował, broń Boże - degustator!
W sumie pijak czy moczymorda znaczą to samo - a jakże inny wydźwięk!
Mój nowo poznany interdegustator znikał co chwila do swojej szafy przynosząc coraz to nowe i zacniejsze single malty. Aż w końcu nie wytrzymał i pochwalił się swoją druga pasją, czyli cygarami. Jak zaznaczył, sam nie pali za często, ot, od wielkiego dzwonu, ale ma rodzaje wszelkie. I otworzył pudełko. Tum wkroczył na terra incognita... Nic mi nie mówi Cohiba, Montecristo czy Romeo y Julieta, nie odróżniam boliwijskich od panamskich... No jaki wstyd przed panem Ryśkiem...
Gwoli wyjaśnienia zwrotu:
Mąż dowiedział się, że żona podczas jego nieobecności podejmuje w sypialni niejakiego pana Ryśka - uznanego amanta i jebakę. Zamiast do pracy zaczaił się w szafie, by sprawdzić pogłoski. Faktycznie, po kilkunastu minutach od jego domniemanego wyjścia z domu zadzwonił dzwonek. Małżonka otworzyła drzwi - i oczom męża ukazał się przystojny brunet z bukietem róż. Małżonka kwiaty przyjęła i zniknęła w łazience - a pan Rysiek zaczął się rozbierać. Ukazały się potężne bicepsy i tricepsy, szesciopak - kaloryfer, czworogłowy uda, dwugłowy łydki... do tego przynajmniej ośmiocalowiec... W powietrzu rozszedł się zapach wody kwiatowej. No no, zamruczał mąż... ale skurczybyk wygląda... W tym momencie z łazienki wychodzi żona. Na brzuchu opona, biust w zwisie, włos w nieładzie. Mąż się tak przygląda z szafy i myśli: oż w mordę... Ale wstyd przed panem Ryśkiem...
Jako, że sytuacja wymagała jakiejś reakcji, głosem pełnym uwielbienia wskazałem palcem na najdłuższe cygaro w pudełku i powiedziałem - o! to jest dłuższe niż tamto!
Po powrocie do Jukeja zacząłem knuć. Najpierw - łyskoteka. Pobiegałem po okolicznych sklepach, ale ceny z księżyca a styl górnopcimski. Fuj. W końcu z pomocą przyszedł e-bay. Za drobną opłatą nabyłem całkiem przyjemnie zachowaną szafkę - wystawkę i przy pomocy żuka małżonki przywieźliśmy to do domu. Dorobiło się lampki - diodki, żeby szklaneczki świeciły jak trzeba i stanąłem przed koniecznością zrobienia zakupów. Szklanki z tk-maxxa, wcale nie do końca rozbite za śmieszne grosze - a kryształ prawdziwy, z Bohemii czeskiej. Whisky - tu gdyby ktoś chciał zaszpanować czymś rzadkim a paskudnym polecam Whisky Exchange. Do wyboru - do koloru. Po 20 funtów - i po 20 tysięcy.
Natomiast sklepów z cygarami jest od metra, trafiłem do A.E.Looyd & Son. Z krótkimi opisami, czego się spodziewać., co w przypadku kompletnego nuworysza jest sprawą kluczową.
Historia jest rozwojowa: pierwsze 3 cygara właśnie przyszły (Cohiba!), pierwszych sześć flaszek stoi. Cud boski, że palę od wielkiego dzwonu, ostatnie cygaro jakieś pięć (?) lat temu, chyba z okazji osiemnastki mojego starszego, bo gdybym tak miał udźwignąć dwa nałogi... No normalnie nie da rady.
Zimą na szczęście iluminaci (chyba oni? bo jak nie oni to kto...) zaplanowali Święta i Nowy Rok, więc jest na co czekać, a potem wspominać. Nasze były całkiem udane. Musze przyznać, że mając czterdzieści plus (ekhm) nie spodziewałem się, że można się zaprzyjaźnić tak - o. A tu proszsz... w czasie zdrowo po-północnej popijawy zaczęliśmy roztrząsać z moim nowym znajomym za i przeciw, porównywać highlandery i islyami, te przeciwstawiać lowlandom i spyesidom - od słowa do słowa umówiliśmy się nazajutrz na poprawiny. Jeżeli chodzi o whisky to jest ze mnie całkiem przyzwoity amator - samouk. Nie żebym produkował, broń Boże - degustator!
W sumie pijak czy moczymorda znaczą to samo - a jakże inny wydźwięk!
Mój nowo poznany interdegustator znikał co chwila do swojej szafy przynosząc coraz to nowe i zacniejsze single malty. Aż w końcu nie wytrzymał i pochwalił się swoją druga pasją, czyli cygarami. Jak zaznaczył, sam nie pali za często, ot, od wielkiego dzwonu, ale ma rodzaje wszelkie. I otworzył pudełko. Tum wkroczył na terra incognita... Nic mi nie mówi Cohiba, Montecristo czy Romeo y Julieta, nie odróżniam boliwijskich od panamskich... No jaki wstyd przed panem Ryśkiem...
Gwoli wyjaśnienia zwrotu:
Mąż dowiedział się, że żona podczas jego nieobecności podejmuje w sypialni niejakiego pana Ryśka - uznanego amanta i jebakę. Zamiast do pracy zaczaił się w szafie, by sprawdzić pogłoski. Faktycznie, po kilkunastu minutach od jego domniemanego wyjścia z domu zadzwonił dzwonek. Małżonka otworzyła drzwi - i oczom męża ukazał się przystojny brunet z bukietem róż. Małżonka kwiaty przyjęła i zniknęła w łazience - a pan Rysiek zaczął się rozbierać. Ukazały się potężne bicepsy i tricepsy, szesciopak - kaloryfer, czworogłowy uda, dwugłowy łydki... do tego przynajmniej ośmiocalowiec... W powietrzu rozszedł się zapach wody kwiatowej. No no, zamruczał mąż... ale skurczybyk wygląda... W tym momencie z łazienki wychodzi żona. Na brzuchu opona, biust w zwisie, włos w nieładzie. Mąż się tak przygląda z szafy i myśli: oż w mordę... Ale wstyd przed panem Ryśkiem...
Jako, że sytuacja wymagała jakiejś reakcji, głosem pełnym uwielbienia wskazałem palcem na najdłuższe cygaro w pudełku i powiedziałem - o! to jest dłuższe niż tamto!
Po powrocie do Jukeja zacząłem knuć. Najpierw - łyskoteka. Pobiegałem po okolicznych sklepach, ale ceny z księżyca a styl górnopcimski. Fuj. W końcu z pomocą przyszedł e-bay. Za drobną opłatą nabyłem całkiem przyjemnie zachowaną szafkę - wystawkę i przy pomocy żuka małżonki przywieźliśmy to do domu. Dorobiło się lampki - diodki, żeby szklaneczki świeciły jak trzeba i stanąłem przed koniecznością zrobienia zakupów. Szklanki z tk-maxxa, wcale nie do końca rozbite za śmieszne grosze - a kryształ prawdziwy, z Bohemii czeskiej. Whisky - tu gdyby ktoś chciał zaszpanować czymś rzadkim a paskudnym polecam Whisky Exchange. Do wyboru - do koloru. Po 20 funtów - i po 20 tysięcy.
Natomiast sklepów z cygarami jest od metra, trafiłem do A.E.Looyd & Son. Z krótkimi opisami, czego się spodziewać., co w przypadku kompletnego nuworysza jest sprawą kluczową.
Historia jest rozwojowa: pierwsze 3 cygara właśnie przyszły (Cohiba!), pierwszych sześć flaszek stoi. Cud boski, że palę od wielkiego dzwonu, ostatnie cygaro jakieś pięć (?) lat temu, chyba z okazji osiemnastki mojego starszego, bo gdybym tak miał udźwignąć dwa nałogi... No normalnie nie da rady.
piątek, 18 grudnia 2015
Świątecznie
Przerwa się zdarzyła długa - com chciał pisać, to zawieruchy dziejowe wybijały mi krotochwile ze łba. Najpierw najazad hunów i nasze do nich podejście. Muszę przyznać, że egzamin jaki postawiła przed nami historia był - i jest - ciężki. I zgodnie z moją wiarą w rasę ludzka i jej humanitaryzm oblaliśmy ten egzamin ze śpiewem na ustach. Lewa strona sercoszczypatielną nutą zawodziła, żeby "Do serca przytulić psa" (to cytat z piosenki jest) a prawa strona z właściwym jej wigorem ryczała bez zrozumienia "Dla nas wstał z martwych syn Boży!"; oba extrema nadawały się do rozwiązania problemu jak polska kawaleria do niszczenia niemieckich czołgów.
Jeden major, usłyszawszy, że karabin się czyści logarytmem, odparł:
- Można logarytmem, ale lepiej wyciorem.
Nie można, jak chcą humaniści, wpuścić do europy nieprzebranych tysięcy ludzi, którzy, jak uczy historia najnowsza, są podatni na pranie mózgu i dość łatwo przychodzi im uwierzyć w życie pozagrobowe w otoczeniu skandalicznej wręcz ilości dziewic. Nie można również, jak chcą obrońcy narodu polskiego, kopnać całego tałatajstwa w dupe. Tu z kolei na przeszkodzie staje mi (co w moim wieku jest miłe) przynależność do rasy ludzkiej i głebkie przekonanie, że nie muszę swojego adwersarza walić kamieniem w ryj, skoro, w odróżnieniu od małpy, umiem mówić.
Państwo silne zorganizuje życie uchodźcom. Bo pomóc trzeba. I zabezpieczy swoich obywateli. Bo na łeb wejść sobie nie wolno pozwolić.
Jak dym z ognia humanitarno-narodowościowego zaczał opadać, pod niebiosa walnęło smrodem Trybunału Konstytucyjnego. Najpierw poprzedni rząd rżnąc głupa złamał konstytucję, po czym nowy, zamiast ich spokojnie i bez stresu udusić, wykonał kop w jaja i wyrzucił wiaderka z piaskownicy. Politycy z bożej łaski. Toz się wam poprzednicy podłożyli na platerze, posoleni i pokropieni cytryna, a wyście to kunsztownie wykonane danie (ulubione danie Maryny, czyli danie dupy) wyrzucili do kosza. Parweniusze.
O obecnej władzy mam swoje zdanie, gdyby ktoś chciał się posprzeczać, to moja teza jest następująca: na koniec ich kadencji Euro w Polsce bedzie kosztowało 120.
Rubli.
No, ale dość usprawiedliwień.
Swiątecznie, w nastroju pogodnym acz nie histerycznym życzę państwu wszystkiego najlepszego.
Choinka niech się świeci, kolędy przyniosą radość a powrót z pasterki w mroźną noc rozjaśni łyk śliwowicy.
Łąckiej.
Czego wszystkim jak i sobie życzę.
Jeden major, usłyszawszy, że karabin się czyści logarytmem, odparł:
- Można logarytmem, ale lepiej wyciorem.
Nie można, jak chcą humaniści, wpuścić do europy nieprzebranych tysięcy ludzi, którzy, jak uczy historia najnowsza, są podatni na pranie mózgu i dość łatwo przychodzi im uwierzyć w życie pozagrobowe w otoczeniu skandalicznej wręcz ilości dziewic. Nie można również, jak chcą obrońcy narodu polskiego, kopnać całego tałatajstwa w dupe. Tu z kolei na przeszkodzie staje mi (co w moim wieku jest miłe) przynależność do rasy ludzkiej i głebkie przekonanie, że nie muszę swojego adwersarza walić kamieniem w ryj, skoro, w odróżnieniu od małpy, umiem mówić.
Państwo silne zorganizuje życie uchodźcom. Bo pomóc trzeba. I zabezpieczy swoich obywateli. Bo na łeb wejść sobie nie wolno pozwolić.
Jak dym z ognia humanitarno-narodowościowego zaczał opadać, pod niebiosa walnęło smrodem Trybunału Konstytucyjnego. Najpierw poprzedni rząd rżnąc głupa złamał konstytucję, po czym nowy, zamiast ich spokojnie i bez stresu udusić, wykonał kop w jaja i wyrzucił wiaderka z piaskownicy. Politycy z bożej łaski. Toz się wam poprzednicy podłożyli na platerze, posoleni i pokropieni cytryna, a wyście to kunsztownie wykonane danie (ulubione danie Maryny, czyli danie dupy) wyrzucili do kosza. Parweniusze.
O obecnej władzy mam swoje zdanie, gdyby ktoś chciał się posprzeczać, to moja teza jest następująca: na koniec ich kadencji Euro w Polsce bedzie kosztowało 120.
Rubli.
No, ale dość usprawiedliwień.
Swiątecznie, w nastroju pogodnym acz nie histerycznym życzę państwu wszystkiego najlepszego.
Choinka niech się świeci, kolędy przyniosą radość a powrót z pasterki w mroźną noc rozjaśni łyk śliwowicy.
Łąckiej.
Czego wszystkim jak i sobie życzę.
sobota, 10 października 2015
wtorek, 22 września 2015
Z popiołu dyjament
Choć bardziej na miejscu byłyby chabry z krowiego placka. Ale ad rem.
W Jukeju jak się dało dupy i zostało na tym przyłapanym to nie leci się po ulicy zakrywając w panice dupsko, tylko z kulturą bije sie w piersi i wygłasza expose (tu można spróbować zakryć goliznę, ale mimochodem, odwracając uwagę - żadnych ostentacyjnych gestow!), że się żałuje, wnioski się wyciągnęło i więcej kurwić po rogach nie będzie. Czyli lesson has to be tought.
Najlepszy przykłąd z Cameronem: lata i się zasłania? Nie... Od tego sa specjaliści od pijaru. Zrobią mu sesję z małymi dziećmi albo lepiej z kotami, bo dzieci to teraz jest w Ukeju bardzo niezręczny temat.
Jak się darł niejaki Mr Jean-Baptiste Emanuel Zorg (czyli Gary Oldman w Piątym Elemencie): chcesz coś mieć dobrze zrobione - zrób to sam! Eureki nie odkrył ale racje miał. Sprawdzam zamówienia, przyjmuję leki i osobiście nadzoruję wydawanie tabletek. Do tego jakiś nawiedzony tłumok zakwalifikował Tramadol jako CD3 (Controlled Drug grupa 3) co w sumie skutkuje chaosem. Do tego stopnia wszyscy pogłupieli, że Zuzia pomyliła paczki z opakowaniami i dostaliśmy picolax dla 200 pacjentów. Niech drżą wrogowie. Pielęgniarki klna pod nosem i co rusz latają za anastazjologiem celem podpisania kolejnej bzdury, ale co robić... Nie jest prosto o diamenty, o czym wiedza nie tylko fizycy z MITu czy niewolnicy z Wielkiej Dziury (znaczy niewolników teraz nie ma, są to dobrze opłacani za dzieło fachowcy na umowach śmieciowych; i nawet dostają jeść!). Szczególnie jak się te dyjamenty próbuje wyszlifować prosto z wiadomo czego.
Żeby nie było, że się jakoś tak zakrywam ostentacyjnie, pojechałem na spotkanie dochtorskie z gołą dupą. Co robić. Przygotowałem slajdy, przeanalizowaliśmy krok po kroku co poszło nie tak - choć tu akurat nie trzeba być rocket scientist żeby stwierdzić, że wszystko - i ktos zadał pytanie o prawdopodobieństwo. Bo jak się popatrzy na to z matematycznej strony jaka jest szansa, że w dniu gdy zły lek został przywieziony, nowy kurier trafi na nową sekretarkę (...)? Wychodzi zero. A stało się.
Dla poprawy humoru miałem jedynke zakupiona trzy miesiące wcześniej; gdybyście musieli jechać w dłuższą trasę w Jukeju, to tylko tak... Co prawda trzeba zakup uskutecznić 24 tygodnie przed wyjazdem, wtedy bilet powrotny z Darlington do Londynu wychodzi 88 a nie 480 funciszy. Ale za to w cenie jest jedzenie (rano śniadanie, wieczorem obiad) i drinki z palemką bez ograniczeń. Trzeba tylko namówić lepszą połowę, żeby odwiozła - a w szczególności przywiozła - ale za to jakże miło sie jedzie sącząc wódkę z colą (poslki akcent zobowiązuje...) z niepodkurczonymi nogyma!
PS. Miały byc zdjcia ale się Google nie chce dogadać z aJfonem. Co robić.
W Jukeju jak się dało dupy i zostało na tym przyłapanym to nie leci się po ulicy zakrywając w panice dupsko, tylko z kulturą bije sie w piersi i wygłasza expose (tu można spróbować zakryć goliznę, ale mimochodem, odwracając uwagę - żadnych ostentacyjnych gestow!), że się żałuje, wnioski się wyciągnęło i więcej kurwić po rogach nie będzie. Czyli lesson has to be tought.
Najlepszy przykłąd z Cameronem: lata i się zasłania? Nie... Od tego sa specjaliści od pijaru. Zrobią mu sesję z małymi dziećmi albo lepiej z kotami, bo dzieci to teraz jest w Ukeju bardzo niezręczny temat.
Jak się darł niejaki Mr Jean-Baptiste Emanuel Zorg (czyli Gary Oldman w Piątym Elemencie): chcesz coś mieć dobrze zrobione - zrób to sam! Eureki nie odkrył ale racje miał. Sprawdzam zamówienia, przyjmuję leki i osobiście nadzoruję wydawanie tabletek. Do tego jakiś nawiedzony tłumok zakwalifikował Tramadol jako CD3 (Controlled Drug grupa 3) co w sumie skutkuje chaosem. Do tego stopnia wszyscy pogłupieli, że Zuzia pomyliła paczki z opakowaniami i dostaliśmy picolax dla 200 pacjentów. Niech drżą wrogowie. Pielęgniarki klna pod nosem i co rusz latają za anastazjologiem celem podpisania kolejnej bzdury, ale co robić... Nie jest prosto o diamenty, o czym wiedza nie tylko fizycy z MITu czy niewolnicy z Wielkiej Dziury (znaczy niewolników teraz nie ma, są to dobrze opłacani za dzieło fachowcy na umowach śmieciowych; i nawet dostają jeść!). Szczególnie jak się te dyjamenty próbuje wyszlifować prosto z wiadomo czego.
Żeby nie było, że się jakoś tak zakrywam ostentacyjnie, pojechałem na spotkanie dochtorskie z gołą dupą. Co robić. Przygotowałem slajdy, przeanalizowaliśmy krok po kroku co poszło nie tak - choć tu akurat nie trzeba być rocket scientist żeby stwierdzić, że wszystko - i ktos zadał pytanie o prawdopodobieństwo. Bo jak się popatrzy na to z matematycznej strony jaka jest szansa, że w dniu gdy zły lek został przywieziony, nowy kurier trafi na nową sekretarkę (...)? Wychodzi zero. A stało się.
Dla poprawy humoru miałem jedynke zakupiona trzy miesiące wcześniej; gdybyście musieli jechać w dłuższą trasę w Jukeju, to tylko tak... Co prawda trzeba zakup uskutecznić 24 tygodnie przed wyjazdem, wtedy bilet powrotny z Darlington do Londynu wychodzi 88 a nie 480 funciszy. Ale za to w cenie jest jedzenie (rano śniadanie, wieczorem obiad) i drinki z palemką bez ograniczeń. Trzeba tylko namówić lepszą połowę, żeby odwiozła - a w szczególności przywiozła - ale za to jakże miło sie jedzie sącząc wódkę z colą (poslki akcent zobowiązuje...) z niepodkurczonymi nogyma!
PS. Miały byc zdjcia ale się Google nie chce dogadać z aJfonem. Co robić.
wtorek, 15 września 2015
Teoria dziury
Zaraz bedzie. Ale zanim omówimy ze szczegółami owąż dziurę, najpierw ogłoszenie parafialne.
Blogspot w mądrości swojej wie najlepiej co jest spamem a co nie jest - nie dość, że wie, to jeszcze w dodaktu kutas jeden nie raczy poinformować o tym. Dzięki czemu dwa komenty mi się nie opublikowały wtedy kiedy trzeba. Zainteresowanych uprzejmie proszę o wybaczenie (jeden zaprzeszły Niki i nie tak całkiem odległy Marii).
Postaram się od czasu do czasu sprawdzić gada, bo niestety nie znalazłem w opcjach możliwości wyłaczenia owegoż ulepszenia, które jest takoż samo wkurwiające jak automatyczne wycieraczki w samochodzie. Wiecie, te co to lepiej wiedza czy widzę czy nie widzę i jak widzę. Co robić. Na szczęście nie wiedzą dlaczego, bo to już by trącało zaawansowaną logiką maturzysty.
Ale ad rem. Co mówi teoria dziury? Otoż zgodnie z owąż dziura w serze być może. Ciekawostką semantyczno-kogniwistyczno-antynabiałową jest hipotetyczna możliwość zaistnienia dziury bez sera. Tą nie będziemy się zajmować. Zajmiemy się dziurą, która jest w serze, duża, konkretna, i która czasem przełazi przez owyż ser na wylot.
I wtedy jest klops.
Opiszmy.
Plasterek pierwszy. Dziura: zagoniona pielęgniarka prosi zagonionego pielęgniarza, żeby zamówił najmniejszą z możliwych butelek morfiny doustej, zwanej oramorphem. Robi to ustnie zamiast na formularzu.
Plasterek drugi. Dziura: zagoniony pielegniarz dopada komputer i zamawia najmniejszą z możliwych butelek, nie zwracając uwagi na dziesięciokrotnie wyższe stężenie leku, na które musi mieć specjalną autoryzację w książce narkotyków.
Plasterek trzeci. Dziura: nowo przyjęty farmaceuta zostawia paczke z lekami sekretarce. Co przy okazji pokrywa plasterek czwarty z jego dziurą, bo oważ nie ma prawa takiej paczki przyjąć.
Plasterek piąty w takim razie ma dziurę w postaci pielęgniarki, która potrzebując jeden z leków w paczce, zanosi wszystko do tak zwanego pierdolnika.
Plasterek szósty. Tu dziura jest prosta: zagoniona pielęgniarka, chyba ta sama co w dziurze pierwszej, nie zważając na plastikową torbę z napisem (czerwonym, litery piętnastometrowej wysokości) Uwaga, Narkotyki Ścisłego Zarachowania, zdziera owąż i wkłada lek z napisem Uwaga, Skoncetrowana Postać Morfiny Doustnej do szafki z polopiryną. Czyli jakby siódmy plasterek też się opisał.
Plasterek ósmy. Tu dziura w zasadzie ma wielkość całego plastra: debil przepisujący lek do domu nie umieszcza stężenia leku na karcie zleceń, zadowalając się tylko nazwą leku i objętością syropu. No comments.
Plasterek dziewiąty. Dwie pielęgniarki (w sumie to można by uznać za dwie dziury, ale będziemy trzymać sie nomenklatury), w tym jedna specjalistka intensywnej terapii z wieloletnim stażem, niezrażone napisem Uwaga, Skoncentrowana Postać(...) wydają butelkę pacjentowi z przepisaną ilością mililitrów do zażywania.
Plasterek dzisiąty. Pacjent łyknał co mu kazali. Choć szansa była, gdyby przeczytał ulotkę.
No to dlaczego nici z klopsa? Bo los/Bóg/fizjologia (niepotrzebne skreślić w zalezności od światopoglądu) sprawił, że pacjent nie wytrzymał dziesięciokrotnie przewalonej dawki i wyrzygał wszystko co miał w żołądku.
Blogspot w mądrości swojej wie najlepiej co jest spamem a co nie jest - nie dość, że wie, to jeszcze w dodaktu kutas jeden nie raczy poinformować o tym. Dzięki czemu dwa komenty mi się nie opublikowały wtedy kiedy trzeba. Zainteresowanych uprzejmie proszę o wybaczenie (jeden zaprzeszły Niki i nie tak całkiem odległy Marii).
Postaram się od czasu do czasu sprawdzić gada, bo niestety nie znalazłem w opcjach możliwości wyłaczenia owegoż ulepszenia, które jest takoż samo wkurwiające jak automatyczne wycieraczki w samochodzie. Wiecie, te co to lepiej wiedza czy widzę czy nie widzę i jak widzę. Co robić. Na szczęście nie wiedzą dlaczego, bo to już by trącało zaawansowaną logiką maturzysty.
Ale ad rem. Co mówi teoria dziury? Otoż zgodnie z owąż dziura w serze być może. Ciekawostką semantyczno-kogniwistyczno-antynabiałową jest hipotetyczna możliwość zaistnienia dziury bez sera. Tą nie będziemy się zajmować. Zajmiemy się dziurą, która jest w serze, duża, konkretna, i która czasem przełazi przez owyż ser na wylot.
I wtedy jest klops.
Opiszmy.
Plasterek pierwszy. Dziura: zagoniona pielęgniarka prosi zagonionego pielęgniarza, żeby zamówił najmniejszą z możliwych butelek morfiny doustej, zwanej oramorphem. Robi to ustnie zamiast na formularzu.
Plasterek drugi. Dziura: zagoniony pielegniarz dopada komputer i zamawia najmniejszą z możliwych butelek, nie zwracając uwagi na dziesięciokrotnie wyższe stężenie leku, na które musi mieć specjalną autoryzację w książce narkotyków.
Plasterek trzeci. Dziura: nowo przyjęty farmaceuta zostawia paczke z lekami sekretarce. Co przy okazji pokrywa plasterek czwarty z jego dziurą, bo oważ nie ma prawa takiej paczki przyjąć.
Plasterek piąty w takim razie ma dziurę w postaci pielęgniarki, która potrzebując jeden z leków w paczce, zanosi wszystko do tak zwanego pierdolnika.
Plasterek szósty. Tu dziura jest prosta: zagoniona pielęgniarka, chyba ta sama co w dziurze pierwszej, nie zważając na plastikową torbę z napisem (czerwonym, litery piętnastometrowej wysokości) Uwaga, Narkotyki Ścisłego Zarachowania, zdziera owąż i wkłada lek z napisem Uwaga, Skoncetrowana Postać Morfiny Doustnej do szafki z polopiryną. Czyli jakby siódmy plasterek też się opisał.
Plasterek ósmy. Tu dziura w zasadzie ma wielkość całego plastra: debil przepisujący lek do domu nie umieszcza stężenia leku na karcie zleceń, zadowalając się tylko nazwą leku i objętością syropu. No comments.
Plasterek dziewiąty. Dwie pielęgniarki (w sumie to można by uznać za dwie dziury, ale będziemy trzymać sie nomenklatury), w tym jedna specjalistka intensywnej terapii z wieloletnim stażem, niezrażone napisem Uwaga, Skoncentrowana Postać(...) wydają butelkę pacjentowi z przepisaną ilością mililitrów do zażywania.
Plasterek dzisiąty. Pacjent łyknał co mu kazali. Choć szansa była, gdyby przeczytał ulotkę.
No to dlaczego nici z klopsa? Bo los/Bóg/fizjologia (niepotrzebne skreślić w zalezności od światopoglądu) sprawił, że pacjent nie wytrzymał dziesięciokrotnie przewalonej dawki i wyrzygał wszystko co miał w żołądku.
poniedziałek, 14 września 2015
Kapitalizm, Platon i musztarda.
Prońko mi się przypomniała. Jak wyła z zadęciem "Jesteś lekiem na caałe złoo".
Kapitalizm brytyjski jest dziwny. Z jednej strony benefity dla biedoty niepracującej powala z nóg najwiekszego komunistę - na dziecko, na domek, na brak pracy, na zdrowie, na h. wi jeszcze co. Rekordziści łupia po 30k funtów na głowę rocznie, jęcząc, że ledwie daja radę. Z drugiej strony jak nie daj Boże człowiek co zarobi więcej, jebss - list z biura jej Królewskiej Mości informujący, że trza dopłacić.
Jako, że nikomu się nie przelewa, nasz management - ale ten przez duże M - zastosował trick kija z marchewką. Polega on na przywiązaniu owejże w taki sposób, by chcący ją zeżreć zabiczował się sam na śmierć. Chcecie mieć bonus? No to wypracujcie 10% ponad budżet. A w następnym roku podniesiemy wam tenże budżet o 15% ponad to co wypracowaliście w tym roku. W ten to sposób doszliśmy do Roku Pańskiego 2015, w którym to mimo pracy po 13 godzin na dobę przez pięć i pół dnia w tygodniu - bo pracujemy juz w co druga sobotę - marchewki nie będzie. Całujpanpsawnos. Zeby zrozumiec bol związany z calowaniem trzeba zaznaczyć, że bonus to pięć procent rocznej pensji. Ała.
Porozmawiałem poważnie z manago, soboty bedzie znieczulał ktoś inny. Wystarczy, że siedze po 12 godzin dziennie w tygodniu. Kapitaliści, zaraza by na nich. Zresztą mówił jeden baca, tylko nie pamiętam który, że jeść nalezy łyżką i powoli - bo żarcie na wyprzódki chochlą skończyć może jedynie zadławieniem. W ogóle chyba idzie nowe, bo mi się przy okazji zająknęła, że bedziemy sie przenosić do nowego szpitala. Łóżka nocne, wielka operatywa i w ogóle. Nie wiem z jakiegoz powodu oczekuje, że bede szczęśliwy - toż nie wyjde z tego cholernego szpitala wcale. Już teraz jest problem z ósmą wieczór.
W tle problemów biezących tlą się ponadnarodowe. Uchodźcy zalewają Europe, chrześcijańska kultura chwieje sie w posadach - nie, nie dlatego, że nas zaleją i zjedzą. Dlatego, że nagle się okazało co jesta warta religia miłości bliźniego. Biorąc z przykładów europejskich nie warta jest nawet funta kłaków. Najwyraźniej nie walą nas po pysku więc nic nie musimy nadstawiać.
Pociesznie wygląda nasze wysokie mniemanie o sobie - jakaż to cywilizacyja i humanitaryzm w nas drzemie! A w rzeczywistości daleko od szympansów nie odeszliśmy. A w zasadzie to wcale.
Mam następującą teorię: nasi zarządcy doszli do wniosku, że będziemy się lepiej kontrolować, gdy dostaniemy do ręki globalny instrument przekazywania wiadomości. Że niby internet powstrzyma nas od robienia podłości bo sie bedziemy czegoś tam wstydzić. No to ci dopiero matoły... Człowiek nie wstydzi się niczego, a żałuje tak naprawdę tylko jednej rzeczy: mianowicie że się dał złapać. Myślę, że to już niedługo potrwa. Ktoś tam wciśnie cntr-alt-del i bedziemy mieć reboot.
Tabletki wziąłem.
Jakby się kto pytał.
Przeczytał mi się list - niechcąco(!) - jednej koleżanki, co to wpadła w tak zwana karuzelę zarobkowo-rozpierdolniczą. Działa to tak: płącą nam mało, ale za to możemy pracować bez ograniczeń; a nawet za pracę dodatkową zapłącą nam więcej! No kto by się nie dał złapać... Po kilku latach znajdujemy się w pułapce następującej: koszt życia na dyżurach jest niepomiernie większy niz życia w domu, droższe żarcie, zupełnie z księżyca koszt benzyny na dojazdy. Do tego zadłużone karty (bo przecież się ma; główne to ma się mieć), kredyciki i takie tam. I nagle człowiek odkrywa, ze się sprzedał jako ten niewolnik za garść szklanych koralików i belkę perkalu - a wycofać się nie ma jak, bo komornik straszy. No i pisze biedaczka, że jej źle i wszyscy ją wkurwiają.
Trzeba powiedzieć to jasno: chciało się być elitą narodu? No to Platon ostrzegał szczerze.
Pytałem się kiedyś młodych studentów cegój oni się uczą na doktora, skoro widać, że pensje dziadowskie, praca niewolnika (tak tak - jesteśmy JEDYNYM zawodem który świadczy pracę nie będącą pracą w rozumieniu kodeksu pracy), a wyjścia nie widać? Odpowiedzieli, że mają nadzieję, że jak skończą studia, to bedzie lepiej. Nie zrozumieli, że na lekarzach zastosowano mistrzowską wersję techniki przymusu dobrowolnego.
Gdyby ktoś nie znał zagadnienia, to pytanie brzmi: jak zmusić kota, żeby dobrowolnie zeżarł musztardę?
Nalezy posmarować mu tą musztardą dupę. To właśnie dlatego koledzy się biją o dyżury świąteczne, a collegauesów z ich housa nie wygoni do roboty w sundaja nawet kijem. To jest stickiem, tfu.
Teraz bedzie pozytywnie: idzie jesień. Upałów już nie ma a mrozów jescze nie.
I z tego należy czerpać natchnienie.
Kapitalizm brytyjski jest dziwny. Z jednej strony benefity dla biedoty niepracującej powala z nóg najwiekszego komunistę - na dziecko, na domek, na brak pracy, na zdrowie, na h. wi jeszcze co. Rekordziści łupia po 30k funtów na głowę rocznie, jęcząc, że ledwie daja radę. Z drugiej strony jak nie daj Boże człowiek co zarobi więcej, jebss - list z biura jej Królewskiej Mości informujący, że trza dopłacić.
Jako, że nikomu się nie przelewa, nasz management - ale ten przez duże M - zastosował trick kija z marchewką. Polega on na przywiązaniu owejże w taki sposób, by chcący ją zeżreć zabiczował się sam na śmierć. Chcecie mieć bonus? No to wypracujcie 10% ponad budżet. A w następnym roku podniesiemy wam tenże budżet o 15% ponad to co wypracowaliście w tym roku. W ten to sposób doszliśmy do Roku Pańskiego 2015, w którym to mimo pracy po 13 godzin na dobę przez pięć i pół dnia w tygodniu - bo pracujemy juz w co druga sobotę - marchewki nie będzie. Całujpanpsawnos. Zeby zrozumiec bol związany z calowaniem trzeba zaznaczyć, że bonus to pięć procent rocznej pensji. Ała.
Porozmawiałem poważnie z manago, soboty bedzie znieczulał ktoś inny. Wystarczy, że siedze po 12 godzin dziennie w tygodniu. Kapitaliści, zaraza by na nich. Zresztą mówił jeden baca, tylko nie pamiętam który, że jeść nalezy łyżką i powoli - bo żarcie na wyprzódki chochlą skończyć może jedynie zadławieniem. W ogóle chyba idzie nowe, bo mi się przy okazji zająknęła, że bedziemy sie przenosić do nowego szpitala. Łóżka nocne, wielka operatywa i w ogóle. Nie wiem z jakiegoz powodu oczekuje, że bede szczęśliwy - toż nie wyjde z tego cholernego szpitala wcale. Już teraz jest problem z ósmą wieczór.
W tle problemów biezących tlą się ponadnarodowe. Uchodźcy zalewają Europe, chrześcijańska kultura chwieje sie w posadach - nie, nie dlatego, że nas zaleją i zjedzą. Dlatego, że nagle się okazało co jesta warta religia miłości bliźniego. Biorąc z przykładów europejskich nie warta jest nawet funta kłaków. Najwyraźniej nie walą nas po pysku więc nic nie musimy nadstawiać.
Pociesznie wygląda nasze wysokie mniemanie o sobie - jakaż to cywilizacyja i humanitaryzm w nas drzemie! A w rzeczywistości daleko od szympansów nie odeszliśmy. A w zasadzie to wcale.
Mam następującą teorię: nasi zarządcy doszli do wniosku, że będziemy się lepiej kontrolować, gdy dostaniemy do ręki globalny instrument przekazywania wiadomości. Że niby internet powstrzyma nas od robienia podłości bo sie bedziemy czegoś tam wstydzić. No to ci dopiero matoły... Człowiek nie wstydzi się niczego, a żałuje tak naprawdę tylko jednej rzeczy: mianowicie że się dał złapać. Myślę, że to już niedługo potrwa. Ktoś tam wciśnie cntr-alt-del i bedziemy mieć reboot.
Tabletki wziąłem.
Jakby się kto pytał.
Przeczytał mi się list - niechcąco(!) - jednej koleżanki, co to wpadła w tak zwana karuzelę zarobkowo-rozpierdolniczą. Działa to tak: płącą nam mało, ale za to możemy pracować bez ograniczeń; a nawet za pracę dodatkową zapłącą nam więcej! No kto by się nie dał złapać... Po kilku latach znajdujemy się w pułapce następującej: koszt życia na dyżurach jest niepomiernie większy niz życia w domu, droższe żarcie, zupełnie z księżyca koszt benzyny na dojazdy. Do tego zadłużone karty (bo przecież się ma; główne to ma się mieć), kredyciki i takie tam. I nagle człowiek odkrywa, ze się sprzedał jako ten niewolnik za garść szklanych koralików i belkę perkalu - a wycofać się nie ma jak, bo komornik straszy. No i pisze biedaczka, że jej źle i wszyscy ją wkurwiają.
Trzeba powiedzieć to jasno: chciało się być elitą narodu? No to Platon ostrzegał szczerze.
Pytałem się kiedyś młodych studentów cegój oni się uczą na doktora, skoro widać, że pensje dziadowskie, praca niewolnika (tak tak - jesteśmy JEDYNYM zawodem który świadczy pracę nie będącą pracą w rozumieniu kodeksu pracy), a wyjścia nie widać? Odpowiedzieli, że mają nadzieję, że jak skończą studia, to bedzie lepiej. Nie zrozumieli, że na lekarzach zastosowano mistrzowską wersję techniki przymusu dobrowolnego.
Gdyby ktoś nie znał zagadnienia, to pytanie brzmi: jak zmusić kota, żeby dobrowolnie zeżarł musztardę?
Nalezy posmarować mu tą musztardą dupę. To właśnie dlatego koledzy się biją o dyżury świąteczne, a collegauesów z ich housa nie wygoni do roboty w sundaja nawet kijem. To jest stickiem, tfu.
Teraz bedzie pozytywnie: idzie jesień. Upałów już nie ma a mrozów jescze nie.
I z tego należy czerpać natchnienie.
wtorek, 7 lipca 2015
Święty Mikołaj & co.
W zeszłym miesiącu nie śpiewałem, ale byłem na zwolnieniu. Mam usprawiedliwienie.
- Łubudubu, łubudubu, niech żyje nam kierownik naszego klubu.
Co się zbierałem to przytrafiało się coś co odbiera chęć do żartów. Najpierw nasz współczesny Hitlerek zafundował sobie wojne w Europie. Tak - o. A my łeb w piach, jak nie wojuje z nami to wszystko ok. W czasie drugiej wojny było to samo, po cichu cały zachód popierał niedorobionego malarza w jego mocarstwowych zapędach jako przeciwwagę dla Stalina, póki im nie wlazł z czołgami i "Got mit uns" na głowę. Niczego się nie uczymy. Historycy XXII wieku bedą strugać kamykami na skałach, że trzeba było mu urwac łeb, póki był czas. A nie stosować sankcję, które to słowo pomału nabiera znaczenia dawania dupy z uśmiechem na ustach. Chcemy narzucić sankcje? Proszsz: zakaz handlu, lotów, wymiany bankowej, elektronicznej, pakujemy dyplomatów i dajemy ogólnie do zrozumienia, że pariasi mają przejebane. Górnicy się ucieszą bo wrócimy do węgla jak Ruscy w odwecie zakręcą wszystkie możliwe kurki, rozwiniemy nowe sposoby pozyskiwania energii i tyle. Przewidując przyszłość można śmiało powiedzieć, że następnym krokiem będzie aneksja krajów nadbałtyckich i siłowe odbudowanie Paktu Warszawskiego. A może i jeszcze gorzej - toz zabory nie zdarzyły się pięć tysięcy lat temu w kraju faraonów.
W miedzyczasie miłość bliźniego swego wybuchnęła ze zdwojoną siłą w Afryce Środkowej. Co robić. Toż nie można tolerować kogoś, kto chce jajko obierać z cienkiego końca!!! Bluźniercy. Trzeba zabrać im kobiety i zgwałcić. To im pokaże boskie miłosierdzie.
Następnie w imię religii która mówi li tylko o miłości i wybaczaniu, przynajmniej tak jest wg. obecnego Prime-ministra Wyspiarskiego, panowie stworzyli państwo terroru - tfu, miłości bliźniego chciałem rzec - i urywaja łby wszystkim którzy sa oni. Onymi są chrześcijanie, inni muzułmanie i ogólnie wszyscy którzy stoją na drodze wszechświatowemu kalifatowi. Tak na marginesie mam pytanie do zorientowanych: kto to finansuje? Mogłaby to być Saudi Arabia ale dostaje teraz łomot od nie-swojaków, więc chyba nie? Zjednoczone Emiraty? Iran? Przecież nie Izrael... Może by tak zaczać od odcięcia krucjatonistów od kasy? Chyba że jest to komuś nie na rękę? Komu? Kto mógłby sprzedawać broń byle tylko mieć darmowy poligon z ostrą bronią? Nasz Największy Demokratyczny Brat? Wcale bym się nie zdziwił; za dużo jest bzdur i niejasności w 9/11 by bezkrytycznie przyjąc wersję Amerykanów.
Powstanie kalifatu ogólnoświatowego to cel ostateczny rzecz jasna, póki co tworzymy kalifat północnoafrykańsko-bliskowschodni. Gdzie bracia wierzą bezkrwawo trza wysłać wojowników, którzy w imię 72 dziewic i chwały Bicza Bożego wyprowadzą na tamten świat paru niewiernych. Strata żadna, jeden odstrzelony z wypranym mózgiem da się zawsze zastąpić, a przeciwnicy nie będą mieli wyjścia, bedą musieli wprowadzić zamordyzm. Można powiedzieć tak: no to postawmy granicę my tu, a tam muslimy, nie bedzie pokoju między nami jeżeli nie chcecie. Tyle, że oni tam krzycząc Allah Akhbar zasłaniali własnymi ciałami turystów, którzy przeżyli.
Albo PR Tunezji pracuje pełną parą.
Tu wraca do mnie echo rozmowy z moją serdeczną przyjaciółką (pozdrowienia A, wherever you are;) na temat podróżowania po bliskim wschodzie. Zdarzyło mi się wtedy powiedzieć, że to nie jest kwestia czy do zamachów na zachodnich turystów dojdzie, tylko kiedy i gdzie. Bo turysta na plaży jest celem łatwym a z drugiej strony łatwo go znienawidzieć. Dobry fachowiec wypierze mózg w kilka tygodni, te techniki są wyjątkowo skuteczne przy swojej prymitywności i zamachowiec gotowy. W dodatku taki, który sam sobie odstrzeli łeb w imię racji których prawdopodobnie nie pojmuje.
10 lat temu 52 ludzi wyszło do pracy a doszło do grobu. Znowu komuś Bóg kazał w imię miłości bliźniego - ale tylko coponiektórego - zabijać. Angole otrząsnęli się dość szybko, zresztą obecny zamach też przeżyją. Własnie debatują od którego końca - bliskiego czy dalekiego - rozpocząć bombardowanie. Czego nie zrozumiem to ich podejścia do swoich wrogów. Siedzą sobie w Londynie, chorzy (więc wypierdolić ich nie wolno, bo prawa człowieka zabraniają), biorą benefity (bo chorzy; to idzie rocznie w dziesiątki tysięcy funtów), mieszkają w councilowskich domach (bo nie pracują) i szerzą nienawiśc. Chyba nie dorosłem do demkracji.
W ramach prewencji musimy w końcu zrozumieć, że religie, wszystkie, bez wyjątku, zostały stworzone do kontroli ciemnego ludu tysiące lat temu. I się zdegenerowały. Wszystkie mówią o miłości bliżniego, wszystkie bez wyjątku doprowadziły do masowych mordów.
Wyrastamy z wiary w Świętego Mikołaja.
(A szkoda).
Czas wyrosnąć z pozostałych mitów.
- Łubudubu, łubudubu, niech żyje nam kierownik naszego klubu.
Co się zbierałem to przytrafiało się coś co odbiera chęć do żartów. Najpierw nasz współczesny Hitlerek zafundował sobie wojne w Europie. Tak - o. A my łeb w piach, jak nie wojuje z nami to wszystko ok. W czasie drugiej wojny było to samo, po cichu cały zachód popierał niedorobionego malarza w jego mocarstwowych zapędach jako przeciwwagę dla Stalina, póki im nie wlazł z czołgami i "Got mit uns" na głowę. Niczego się nie uczymy. Historycy XXII wieku bedą strugać kamykami na skałach, że trzeba było mu urwac łeb, póki był czas. A nie stosować sankcję, które to słowo pomału nabiera znaczenia dawania dupy z uśmiechem na ustach. Chcemy narzucić sankcje? Proszsz: zakaz handlu, lotów, wymiany bankowej, elektronicznej, pakujemy dyplomatów i dajemy ogólnie do zrozumienia, że pariasi mają przejebane. Górnicy się ucieszą bo wrócimy do węgla jak Ruscy w odwecie zakręcą wszystkie możliwe kurki, rozwiniemy nowe sposoby pozyskiwania energii i tyle. Przewidując przyszłość można śmiało powiedzieć, że następnym krokiem będzie aneksja krajów nadbałtyckich i siłowe odbudowanie Paktu Warszawskiego. A może i jeszcze gorzej - toz zabory nie zdarzyły się pięć tysięcy lat temu w kraju faraonów.
W miedzyczasie miłość bliźniego swego wybuchnęła ze zdwojoną siłą w Afryce Środkowej. Co robić. Toż nie można tolerować kogoś, kto chce jajko obierać z cienkiego końca!!! Bluźniercy. Trzeba zabrać im kobiety i zgwałcić. To im pokaże boskie miłosierdzie.
Następnie w imię religii która mówi li tylko o miłości i wybaczaniu, przynajmniej tak jest wg. obecnego Prime-ministra Wyspiarskiego, panowie stworzyli państwo terroru - tfu, miłości bliźniego chciałem rzec - i urywaja łby wszystkim którzy sa oni. Onymi są chrześcijanie, inni muzułmanie i ogólnie wszyscy którzy stoją na drodze wszechświatowemu kalifatowi. Tak na marginesie mam pytanie do zorientowanych: kto to finansuje? Mogłaby to być Saudi Arabia ale dostaje teraz łomot od nie-swojaków, więc chyba nie? Zjednoczone Emiraty? Iran? Przecież nie Izrael... Może by tak zaczać od odcięcia krucjatonistów od kasy? Chyba że jest to komuś nie na rękę? Komu? Kto mógłby sprzedawać broń byle tylko mieć darmowy poligon z ostrą bronią? Nasz Największy Demokratyczny Brat? Wcale bym się nie zdziwił; za dużo jest bzdur i niejasności w 9/11 by bezkrytycznie przyjąc wersję Amerykanów.
Powstanie kalifatu ogólnoświatowego to cel ostateczny rzecz jasna, póki co tworzymy kalifat północnoafrykańsko-bliskowschodni. Gdzie bracia wierzą bezkrwawo trza wysłać wojowników, którzy w imię 72 dziewic i chwały Bicza Bożego wyprowadzą na tamten świat paru niewiernych. Strata żadna, jeden odstrzelony z wypranym mózgiem da się zawsze zastąpić, a przeciwnicy nie będą mieli wyjścia, bedą musieli wprowadzić zamordyzm. Można powiedzieć tak: no to postawmy granicę my tu, a tam muslimy, nie bedzie pokoju między nami jeżeli nie chcecie. Tyle, że oni tam krzycząc Allah Akhbar zasłaniali własnymi ciałami turystów, którzy przeżyli.
Albo PR Tunezji pracuje pełną parą.
Tu wraca do mnie echo rozmowy z moją serdeczną przyjaciółką (pozdrowienia A, wherever you are;) na temat podróżowania po bliskim wschodzie. Zdarzyło mi się wtedy powiedzieć, że to nie jest kwestia czy do zamachów na zachodnich turystów dojdzie, tylko kiedy i gdzie. Bo turysta na plaży jest celem łatwym a z drugiej strony łatwo go znienawidzieć. Dobry fachowiec wypierze mózg w kilka tygodni, te techniki są wyjątkowo skuteczne przy swojej prymitywności i zamachowiec gotowy. W dodatku taki, który sam sobie odstrzeli łeb w imię racji których prawdopodobnie nie pojmuje.
10 lat temu 52 ludzi wyszło do pracy a doszło do grobu. Znowu komuś Bóg kazał w imię miłości bliźniego - ale tylko coponiektórego - zabijać. Angole otrząsnęli się dość szybko, zresztą obecny zamach też przeżyją. Własnie debatują od którego końca - bliskiego czy dalekiego - rozpocząć bombardowanie. Czego nie zrozumiem to ich podejścia do swoich wrogów. Siedzą sobie w Londynie, chorzy (więc wypierdolić ich nie wolno, bo prawa człowieka zabraniają), biorą benefity (bo chorzy; to idzie rocznie w dziesiątki tysięcy funtów), mieszkają w councilowskich domach (bo nie pracują) i szerzą nienawiśc. Chyba nie dorosłem do demkracji.
W ramach prewencji musimy w końcu zrozumieć, że religie, wszystkie, bez wyjątku, zostały stworzone do kontroli ciemnego ludu tysiące lat temu. I się zdegenerowały. Wszystkie mówią o miłości bliżniego, wszystkie bez wyjątku doprowadziły do masowych mordów.
Wyrastamy z wiary w Świętego Mikołaja.
(A szkoda).
Czas wyrosnąć z pozostałych mitów.
sobota, 23 maja 2015
Recipe
Mam prywatną teorię na temat czasu. Mianowicie są to trzy wymiary złożone do kupy w czarnej dziurze (jak ktoś potrafi użyć rachunek tensorowy, to bardzo prosze wspomniec przy odbiorze Nobla o inspiracji blogiem anstezjologiczno-wojennym). Wychodowanej w CERNie podczas awarii dwa lata temu. Dlatego teraz dostaliśmy dodatkowego kopa - toz jeszcze nie spłaciłem kart kredytowych z poprzednich Świąt, a już jest Maj!!! Jasnej cholery idzie dostać.
Z tym Majem w ogóle jest dziwnie. Czeka człowiek jak zbawienia, żeby wreszcie sie ta cholerna zima wyspiarska skończyła, a tu nagle tadadammm! - Czerwiec. Jest to dowiedzione: po kalendarzu Majów nadchodzi kalendarz Czerwców, ale mogło by to nadchodzić a nie nadbiegać. W panice, wymachując ręcyma i nogyma jak nie przymierzając syn Długiego Johna z "Robin Hooda".
Nie wiem, czy wszyscy go pamiętaja; jest to specjalna szkoła biegania, która ponad skutecznośc przedkłada malowniczą panikowatość i ogólne rozpizdrzenie wewnętrzne. Gdyby ktoś chciał sobie przypomnieć, prosze zapodać płytkę DVD z "Robin Hoodem" Rickman versus Costner. Albo włączyć dowolny mecz tenisowy i poobserwować styl poruszania ball-boyów.
Mawiał mój druch serdeczny "My tu bu-ha-ha a tempus fugit!", jednakowoż tłumaczenie jawiło mi się raczej "Pijmy szybciej, bo się ściemnia" niż mementomoriowato. Darn it.
Jako, że na każdą akcję jest reakcja - to już Newton udowodnił - na każde przyspieszenie czasu można zastosować coś, co go zwolni. Na ten przykład czarną dziurę - ale nie wpadając do niej, a jedynie tak jakby krążąc ponad horyzontem zdarzeń. Po głębokich przemyśleniach musiałem zrezygnować z pomysłu, o dobrą czarną dziurnę teraz jest trudno, w dodatku czas zwalnia, i owszem, ale wobec obserwatora zewnętrznego. A przecie to my chcemy ten czas dla siebie, co nam tam jacyś obserwatorzy.
Szczególnie, że jak uczy nas UEFA, większośc to łapówkarze.
Przypomniała mi się teoria Dunbara, tego z Paragrafu 22, który przedłużał sobie życie za pomocą nudy, ale nie zadziałało. Inne geny najwyraźniej: w czasie nudzenia czas mi leci niespostrzeżenie, to prawda, ale jednakowoż szybciej. W związku z powyższym zastosowałem szkołę Clevingera (bodajże; Paragrafu nie czytałem lata całe, a to z racji samolotu. Mój dzidź z powodów niezrozumiałych zostawił książkę w Ryanairze. Gdyby ktoś nabył taką droga znalezienia w samolocie, proszę dać znać, odkupie za podwójne Allegro). Mianowicie ten gdy się wkurwiał, to mu czas leciał wolniej.
A może to jego używano jako wkurwiacza? Hm...
Najlepiej użyć wkurwiaczy wypróbowanych i opatentowanych; słucham na zmianę Wagnera, Szostakowicza, Prokofieva, Strawińskiego i Bouleza. Przez jakiś czas działało, teraz okazało się, że ja to LUBIĘ! Santa Madonna Clara, jak to nie można ufać niczemu i nikomu??? Co prawda "Pierscień Nibelungów" jeszcze mi burzy krew, jednak jest to ponad 15 godziń wycia po niemiecku w całkowitej atonii i arytmii, ale takoż samo myslałem o "Tristanie i Izoldzie", a teraz nucę razem z Bohm i Wingassen. Próbowałem dorzucić do tego przymusowe rozwiązywanie Sudoku w wersji Master, alem doszedł do takiego poziomu, że zaczęło mnie to nudzić i efekt diabli wzięli. Natomiast wzrasta mi współczynnik, nazwiemy go współczynnikiem Q, przy grze w tenisa. Podejrzewam, że jest to wprost proporcjonalne do nabytych umiejętności Dzidzia Młodszego, który ma Pierdolnięcie. Nazwiemy to faktorem P, bo mi się coś blog zamienia w grzęzawisko bluzg wszelakich. Ad rem: jak Dzidź zastosuje swój Faktor P, tak piłki mnie mijają ze świstem i tu mi wzrasta współczynnik Q, bo niby ułomny nie jestem, a nie nadążam rakiety przystawić. Idąc tym torem pomyślałem o ping-pongu, rzutkach i grach hazardowych, ale musiałem odrzucić te jakże kuszące idee. Mianowicie wraz ze wzrostem Faktora Q rośnie prawdopodobieństwo połamania rakiety bądź rozwalenia aJfona - a o ile aJfona się odkupi a rakietę odżałuje, o tyle przy close-encounetr games jak ping-pong czy rzutki łatwo o wbicie w strefy ogólnie uznane za bolesne przeciwnikowi rakietki. Czy rzutki.
Z tym rozwalaniem aJfona wcale nie trzeba się bardzo starać. Mianowicie zadbali o to inżynierowie (prawidłowa wymowa góralska: dźińdźinier, jakby kto jechał w okolice New Marketu) aJfona: na dole ekranu stworzyli mostek szeroki na 3 mm, ze szkła, który to wystarczy nacisnąć palcem mocniej i jebs. Po ekranie. Tak po prawdzie to użyłem do tego rakiety tenisowej, ale nie na korcie przy wysokim współczynniku Q, tylko w torbie przez przypadek. Włożyłem na dżimie cały telefon - a wyjąłem rozpizdrzony. Czas momentalnie mi zwolnił. I to tak, że mi popołudnie się rozciągnęło na wieczór. Niestety, po sprawdzeniu internetu, metoda ta okazuje się byc równie niewygodna, co czarna dziura. Koszt wymiany waha się od 100 do 160 funtów. No co za SQ-faktory prze-J-różniczkowane??!? Myślę, żem osiągnął wtedy 3 pochodną, bo wypłaszczyło mnie do reszty: zakupiłem ekran (60 funciszy) i zestaw naprawczy (2,75) po czym w ponurym nastroju - ale za to z wysokim współczynnikiem zwolnienia czasu - zapadłem w oczekiwanie na Royal Mail.
Niebacznie pochwaliłem się w pracy, że bede to naprawiał po południu, korzystając z braku listy, zapominając, że Bryty do wymiany bezpiecznika wzywają elektryka, a prawostronne drzwi są Tajemnicą Niewyjaśnioną dla specjalisty od drzwi lewych. Poszły zakłady, kiedy rozwalę aJfona i ile mnie to będzie kosztowało. Zagrała - na surmach - duma narodowa: oż wy pijacze browarów na pinty sprzedawanych, zaraz wam pokażę, dlaczego Polski Lud nie zginie nawet w obliczu przerwanej dostawy gazu! Początek był łatwy, dwie śrubki, pompka, podważacz-wyważacz (jakby kto chciał, prosze wrzucić w youtube hasło iphone repair), potem trochę gorzej, kabelki, śrubki, aż w końcu przystąpiłem do przenoszenia kamery i głośniczka na nowy ekran - i tum zwątpił. Nie dość, że coś chrupło i został mi nadmiarowy element, to w dodatku całość zaczęła mi przypominać takie autko, które mi moja ciocia przywiozła za młodu z Węgier. Autko przeżyło 6 minut (rekord rodzinny, nie pobity przez ponad 40 lat!), po czym po pokoju poleciały śrubki, kółka i sprężynki. Na szczescie teraz jestem trochę bardziej opanowany, więc zamiast popaść w ryk i dostać w dupę od ancestora, otarłem pot z czoła i sypiąc faktorami Q, S, H a także F i M - edukowanym i języki znam - wziąłem się za skręcanie bałaganu. Jakieś dwa lata później (subiektywnego czasu) zmieniłem t-shirta na suchy (służbowy, niebieski), włączyłem telefon i z wyszczerzem polazłem wygrać zakład - bo też wziąłem udział w tym nielegalnym procederze.
W sumie wyszło nie najgorzej. Zaoszczędziłem przynajmniej 40 funtów na wysyłce i naprawie, do tego flaszka powinna zredukować koszt zabawy - a dwa lata życia dostałem praktycznie gratis.
Gdyby ktoś chciał sobie przedłużyć życie, proponuje co następuje:
1.Zakupić nowego iPhone 6, im droższy, tym lepiej.
2.Rozbić powyższego.
3.Przegrać mecz tenisa.
4.Zapuścić Wagnera.
5.Przystąpić do wymiany szybki (tu uwaga, gdyby się tak trafiło, że ktoś poniżej trzydziestki chciałby to zrobić, proszę sobie założyć jakieś okulary, które uniemożliwią ostre widzenie tych cholernych mciupcich śrubek.
Efekt murowany.
Z tym Majem w ogóle jest dziwnie. Czeka człowiek jak zbawienia, żeby wreszcie sie ta cholerna zima wyspiarska skończyła, a tu nagle tadadammm! - Czerwiec. Jest to dowiedzione: po kalendarzu Majów nadchodzi kalendarz Czerwców, ale mogło by to nadchodzić a nie nadbiegać. W panice, wymachując ręcyma i nogyma jak nie przymierzając syn Długiego Johna z "Robin Hooda".
Nie wiem, czy wszyscy go pamiętaja; jest to specjalna szkoła biegania, która ponad skutecznośc przedkłada malowniczą panikowatość i ogólne rozpizdrzenie wewnętrzne. Gdyby ktoś chciał sobie przypomnieć, prosze zapodać płytkę DVD z "Robin Hoodem" Rickman versus Costner. Albo włączyć dowolny mecz tenisowy i poobserwować styl poruszania ball-boyów.
Mawiał mój druch serdeczny "My tu bu-ha-ha a tempus fugit!", jednakowoż tłumaczenie jawiło mi się raczej "Pijmy szybciej, bo się ściemnia" niż mementomoriowato. Darn it.
Jako, że na każdą akcję jest reakcja - to już Newton udowodnił - na każde przyspieszenie czasu można zastosować coś, co go zwolni. Na ten przykład czarną dziurę - ale nie wpadając do niej, a jedynie tak jakby krążąc ponad horyzontem zdarzeń. Po głębokich przemyśleniach musiałem zrezygnować z pomysłu, o dobrą czarną dziurnę teraz jest trudno, w dodatku czas zwalnia, i owszem, ale wobec obserwatora zewnętrznego. A przecie to my chcemy ten czas dla siebie, co nam tam jacyś obserwatorzy.
Szczególnie, że jak uczy nas UEFA, większośc to łapówkarze.
Przypomniała mi się teoria Dunbara, tego z Paragrafu 22, który przedłużał sobie życie za pomocą nudy, ale nie zadziałało. Inne geny najwyraźniej: w czasie nudzenia czas mi leci niespostrzeżenie, to prawda, ale jednakowoż szybciej. W związku z powyższym zastosowałem szkołę Clevingera (bodajże; Paragrafu nie czytałem lata całe, a to z racji samolotu. Mój dzidź z powodów niezrozumiałych zostawił książkę w Ryanairze. Gdyby ktoś nabył taką droga znalezienia w samolocie, proszę dać znać, odkupie za podwójne Allegro). Mianowicie ten gdy się wkurwiał, to mu czas leciał wolniej.
A może to jego używano jako wkurwiacza? Hm...
Najlepiej użyć wkurwiaczy wypróbowanych i opatentowanych; słucham na zmianę Wagnera, Szostakowicza, Prokofieva, Strawińskiego i Bouleza. Przez jakiś czas działało, teraz okazało się, że ja to LUBIĘ! Santa Madonna Clara, jak to nie można ufać niczemu i nikomu??? Co prawda "Pierscień Nibelungów" jeszcze mi burzy krew, jednak jest to ponad 15 godziń wycia po niemiecku w całkowitej atonii i arytmii, ale takoż samo myslałem o "Tristanie i Izoldzie", a teraz nucę razem z Bohm i Wingassen. Próbowałem dorzucić do tego przymusowe rozwiązywanie Sudoku w wersji Master, alem doszedł do takiego poziomu, że zaczęło mnie to nudzić i efekt diabli wzięli. Natomiast wzrasta mi współczynnik, nazwiemy go współczynnikiem Q, przy grze w tenisa. Podejrzewam, że jest to wprost proporcjonalne do nabytych umiejętności Dzidzia Młodszego, który ma Pierdolnięcie. Nazwiemy to faktorem P, bo mi się coś blog zamienia w grzęzawisko bluzg wszelakich. Ad rem: jak Dzidź zastosuje swój Faktor P, tak piłki mnie mijają ze świstem i tu mi wzrasta współczynnik Q, bo niby ułomny nie jestem, a nie nadążam rakiety przystawić. Idąc tym torem pomyślałem o ping-pongu, rzutkach i grach hazardowych, ale musiałem odrzucić te jakże kuszące idee. Mianowicie wraz ze wzrostem Faktora Q rośnie prawdopodobieństwo połamania rakiety bądź rozwalenia aJfona - a o ile aJfona się odkupi a rakietę odżałuje, o tyle przy close-encounetr games jak ping-pong czy rzutki łatwo o wbicie w strefy ogólnie uznane za bolesne przeciwnikowi rakietki. Czy rzutki.
Z tym rozwalaniem aJfona wcale nie trzeba się bardzo starać. Mianowicie zadbali o to inżynierowie (prawidłowa wymowa góralska: dźińdźinier, jakby kto jechał w okolice New Marketu) aJfona: na dole ekranu stworzyli mostek szeroki na 3 mm, ze szkła, który to wystarczy nacisnąć palcem mocniej i jebs. Po ekranie. Tak po prawdzie to użyłem do tego rakiety tenisowej, ale nie na korcie przy wysokim współczynniku Q, tylko w torbie przez przypadek. Włożyłem na dżimie cały telefon - a wyjąłem rozpizdrzony. Czas momentalnie mi zwolnił. I to tak, że mi popołudnie się rozciągnęło na wieczór. Niestety, po sprawdzeniu internetu, metoda ta okazuje się byc równie niewygodna, co czarna dziura. Koszt wymiany waha się od 100 do 160 funtów. No co za SQ-faktory prze-J-różniczkowane??!? Myślę, żem osiągnął wtedy 3 pochodną, bo wypłaszczyło mnie do reszty: zakupiłem ekran (60 funciszy) i zestaw naprawczy (2,75) po czym w ponurym nastroju - ale za to z wysokim współczynnikiem zwolnienia czasu - zapadłem w oczekiwanie na Royal Mail.
Niebacznie pochwaliłem się w pracy, że bede to naprawiał po południu, korzystając z braku listy, zapominając, że Bryty do wymiany bezpiecznika wzywają elektryka, a prawostronne drzwi są Tajemnicą Niewyjaśnioną dla specjalisty od drzwi lewych. Poszły zakłady, kiedy rozwalę aJfona i ile mnie to będzie kosztowało. Zagrała - na surmach - duma narodowa: oż wy pijacze browarów na pinty sprzedawanych, zaraz wam pokażę, dlaczego Polski Lud nie zginie nawet w obliczu przerwanej dostawy gazu! Początek był łatwy, dwie śrubki, pompka, podważacz-wyważacz (jakby kto chciał, prosze wrzucić w youtube hasło iphone repair), potem trochę gorzej, kabelki, śrubki, aż w końcu przystąpiłem do przenoszenia kamery i głośniczka na nowy ekran - i tum zwątpił. Nie dość, że coś chrupło i został mi nadmiarowy element, to w dodatku całość zaczęła mi przypominać takie autko, które mi moja ciocia przywiozła za młodu z Węgier. Autko przeżyło 6 minut (rekord rodzinny, nie pobity przez ponad 40 lat!), po czym po pokoju poleciały śrubki, kółka i sprężynki. Na szczescie teraz jestem trochę bardziej opanowany, więc zamiast popaść w ryk i dostać w dupę od ancestora, otarłem pot z czoła i sypiąc faktorami Q, S, H a także F i M - edukowanym i języki znam - wziąłem się za skręcanie bałaganu. Jakieś dwa lata później (subiektywnego czasu) zmieniłem t-shirta na suchy (służbowy, niebieski), włączyłem telefon i z wyszczerzem polazłem wygrać zakład - bo też wziąłem udział w tym nielegalnym procederze.
W sumie wyszło nie najgorzej. Zaoszczędziłem przynajmniej 40 funtów na wysyłce i naprawie, do tego flaszka powinna zredukować koszt zabawy - a dwa lata życia dostałem praktycznie gratis.
Gdyby ktoś chciał sobie przedłużyć życie, proponuje co następuje:
1.Zakupić nowego iPhone 6, im droższy, tym lepiej.
2.Rozbić powyższego.
3.Przegrać mecz tenisa.
4.Zapuścić Wagnera.
5.Przystąpić do wymiany szybki (tu uwaga, gdyby się tak trafiło, że ktoś poniżej trzydziestki chciałby to zrobić, proszę sobie założyć jakieś okulary, które uniemożliwią ostre widzenie tych cholernych mciupcich śrubek.
Efekt murowany.
sobota, 11 kwietnia 2015
Frontem
Powiedzmy sobie szczerze: medycyna dziwna jest. Niby przychodzi Baba do Lekarza. A na to Lekarz do Baby. I wszystko jasne- Baba chora i płaci, Lekarz leczy i zarabia. To skąd nagle w tej całej aferze znalazł się Biurokrata, który okazuje sie być w tym układzie najważniejszy? Rozumie to ktoś? Wmówili nam, że tak trzeba, ale to absolutnie nieprawda jest... Tak naprawdę do tandemu Baba-lekarz należy dodać Aptekarza i Farmaceutę - bo przecie nie będzie Baba latać po lesie w poszukiwaniu kory dębu, którą to (korę, nie Babę) "nalezy pić powoli, mocno wierząc w skuteczność", koniec cytatu. Ale Urzędnik w tym wszystkim jest na nic. Jest zupełnie, całkowicie, absolutnie zbędny. Rzecz jasna robią ten bałagan, który mamy, tylko po to, by mieli potem co sprzątać, ostatecznie jakoś żyć trzeba. Tylko czemu ze składkowych pieniedzy na opieke zdrowotną?
W Ukeju pieniądze na lecznie rozdzielają lekarze (to prawie prawda; kto chce dokładnie wiedzieć, niech poczyta na cqc.org.uk) Jest że to w naszych Polskich realiach sytuacja tak absurdalna, że aż śmieszna.
Pacjent rządzi! Płace - żądam. Płace!!! - Żądam!!! - jak darł sie kiedyś na biednego konsultanta Poczty Polskiej wnerwiony klient. Jeszcze pewnie gdzieś to można znaleźć w sieci. Po każdym zabiegu pacjent dostaje ankietę, w której pisze czy mu sie podobało, czy pielęgniarki miłe? A doktory rozgarnięte? Czy rączki myją?
Tu na manago padł ostatnio blady strach, bo tylko 37% respondentów odparło, że myjemy ręce! Jesteśmy teraz gdzieś pomiędzy zabieraniem pacjentów do sracza a lataniem po oddziale z miednicą.
Czy Pacjent zadowolony. Czy mu dobrze - czy nie dobrze?
Tu mi się taki dowcip przypomniał:
Pod wrotami nowej fabryki dziennikarz pyta robotnika:
- Tak jednym słowem jak się ty panu pracuje?
- Doobrze!
Dziennikarz nieco zaskoczony lakonicznością odpowiedzi naciska:
- A w dóch słowach?
- Niee doobrze!
Jak wypadamy w ankietkach źle, to przyjeżdza organ i sprawdza - po czym może dać laurkę (dobrze!), kazać poprawić (nie dobrze...) lub zamknąć placówkę (kompletnie p... niedobrze...). Wiem, że polski sposób jest prosty, wywalić do kosza i rżnąć głupa, ale niewysyłanie ankietek jest równoznaczne z przysyłaniem złych. I patrz pkt. 1.
Stąd wszyscy w tutejszej służbie zdrowia - i ogólnie wszędzie w usługach - są uśmiechnięci i, jak to sie mówiło w czasach post-stalinizmu, frontem do klienta. Co poniekąd może być śmieszne, ale tylko jak się przepływa kanał w stronę na północ - bo w druga stronę literalnie można się zdziwić. Albo też i wk.wić, vide ostatni post Szamana. Nie uśmiechnęła sie do niego dziewczyna w sklepie i poczuł dyskomfort. I ja to rozumiem. Tez bym wolał, żeby się do mnie dziewczyny uśmiechały niż nie. Niestety, problem Szamana nie jest problemem Szamana tylko kultury brytyjskiej stykającej się z kulturą nie-brytyjską. Żeby nie być gołosłownym przytoczymy tu komentarz, jaki brytyjski klient pozostawił na stronie niemieckiego hotelu.
"Nieuprzejma, wręcz gburowata obsługa! Zapytałem recepcjonistki, gdzie w okolicy można dobrze zjeść, a ta odparła, że to ją nie interesuje!!! Koniec cytata. Polak pewnie by nawet nie spytał, po co to denerwować recepcjonistkę... Jeszcze wodę zakręci albo karaluchy podrzuci...
Podbudowany wszystkimi powyższymi przemyśleniami - a miałem dużo czasu dzisiaj, bo rano lista była wyłącznie w miejscowym - przystąpiłem frontem do czterech klientów w znieczuleniu ogólnym na liście popołudniowej. I wszystkich - za wyjątkiem cystoskopii, tą trza uśpić - z usmiechem na ustach nawróciłem na miejscowe.
Front rulez.
W Ukeju pieniądze na lecznie rozdzielają lekarze (to prawie prawda; kto chce dokładnie wiedzieć, niech poczyta na cqc.org.uk) Jest że to w naszych Polskich realiach sytuacja tak absurdalna, że aż śmieszna.
Pacjent rządzi! Płace - żądam. Płace!!! - Żądam!!! - jak darł sie kiedyś na biednego konsultanta Poczty Polskiej wnerwiony klient. Jeszcze pewnie gdzieś to można znaleźć w sieci. Po każdym zabiegu pacjent dostaje ankietę, w której pisze czy mu sie podobało, czy pielęgniarki miłe? A doktory rozgarnięte? Czy rączki myją?
Tu na manago padł ostatnio blady strach, bo tylko 37% respondentów odparło, że myjemy ręce! Jesteśmy teraz gdzieś pomiędzy zabieraniem pacjentów do sracza a lataniem po oddziale z miednicą.
Czy Pacjent zadowolony. Czy mu dobrze - czy nie dobrze?
Tu mi się taki dowcip przypomniał:
Pod wrotami nowej fabryki dziennikarz pyta robotnika:
- Tak jednym słowem jak się ty panu pracuje?
- Doobrze!
Dziennikarz nieco zaskoczony lakonicznością odpowiedzi naciska:
- A w dóch słowach?
- Niee doobrze!
Jak wypadamy w ankietkach źle, to przyjeżdza organ i sprawdza - po czym może dać laurkę (dobrze!), kazać poprawić (nie dobrze...) lub zamknąć placówkę (kompletnie p... niedobrze...). Wiem, że polski sposób jest prosty, wywalić do kosza i rżnąć głupa, ale niewysyłanie ankietek jest równoznaczne z przysyłaniem złych. I patrz pkt. 1.
Stąd wszyscy w tutejszej służbie zdrowia - i ogólnie wszędzie w usługach - są uśmiechnięci i, jak to sie mówiło w czasach post-stalinizmu, frontem do klienta. Co poniekąd może być śmieszne, ale tylko jak się przepływa kanał w stronę na północ - bo w druga stronę literalnie można się zdziwić. Albo też i wk.wić, vide ostatni post Szamana. Nie uśmiechnęła sie do niego dziewczyna w sklepie i poczuł dyskomfort. I ja to rozumiem. Tez bym wolał, żeby się do mnie dziewczyny uśmiechały niż nie. Niestety, problem Szamana nie jest problemem Szamana tylko kultury brytyjskiej stykającej się z kulturą nie-brytyjską. Żeby nie być gołosłownym przytoczymy tu komentarz, jaki brytyjski klient pozostawił na stronie niemieckiego hotelu.
"Nieuprzejma, wręcz gburowata obsługa! Zapytałem recepcjonistki, gdzie w okolicy można dobrze zjeść, a ta odparła, że to ją nie interesuje!!! Koniec cytata. Polak pewnie by nawet nie spytał, po co to denerwować recepcjonistkę... Jeszcze wodę zakręci albo karaluchy podrzuci...
Podbudowany wszystkimi powyższymi przemyśleniami - a miałem dużo czasu dzisiaj, bo rano lista była wyłącznie w miejscowym - przystąpiłem frontem do czterech klientów w znieczuleniu ogólnym na liście popołudniowej. I wszystkich - za wyjątkiem cystoskopii, tą trza uśpić - z usmiechem na ustach nawróciłem na miejscowe.
Front rulez.
sobota, 4 kwietnia 2015
...bez wyjścia...
...próbowałem. Jogi, tai-chi, okładów z rumianku. Nie dało rady...
Wszystkim czytaczom życze od serca Wesołych Świąt.
Jako i moje są.
Wszystkim czytaczom życze od serca Wesołych Świąt.
Jako i moje są.
sobota, 21 marca 2015
ALS
Miał byc zupełnie inny tytuł, alem się przemógł. Po wewnętrznej, skazanej z góry na ambiwalencję uczuciową, walce.
Z racji pracy na wysuniętej placówce - głównie do góry, bo to trzecie piętro jest - zobowiązany jestem do posiadania tak zwanego certyfikatu ALS. Advanced Life Support. Brzmi dumnie. A wręcz groźnie. Tak wiecie - że niby nic, a jednak człowiek namaszczony został i moce ma. Ręce położy, napnie się wewnętrznie (tu trzeba uważać, żeby się nie napinać fizycznie, a jedynie psychicznie, z racji wpływu pierwszego na zwieracze) i (excuses moi) jebs - kolejny sukces.
Problem z certyfikatem ALS polega na jego cyklicznym wygasaniu. Co cztery lata należy pojechać na kurs nowy i w nagrodę za męczenie manekinów otrzymać kolejny. Na szczęście poradził mi Szaman w mądrości swojej, żebym tym razem załatwił sobie kurs recertyfikacyjny, który trwa jeden dzień. (Ave Szaman Galiciensi! Ave!)
Pojechałem.
Instruktorzy ALS nie są do końca normalni. Wiem, bo sam byłem; stare dzieje i nieprawda, ale jednak. Mianowicie praca w strukturach ALSu zamienia normalnych skąd-inąd ludzi w wyznawców. Podręcznik ALSu jest biblią, w której słowo każde na wagę złota i zmieniać go nie wolno. Nawet, jeżeli człowiek ma wątpliwości jak stąd pod Kraków.
Pamiętam, jak w dawnych czasach moja dobra koleżanka, doskonały anestezjolog i wykładowca, zwróciła mi uwagę, że uczę nieprawidłowo. Zamarłem - każdy z nas, instruktorów, ma moce boskie nadane i ich podważanie może przyprawić o wstrzas nielichy.
- Jak że to tak? Gdzieżem pobładził? - zapytałem blady, drżac cały.
- Źle szyje stabilizujesz! Trzymasz ręce z boków i pod spodem, kiedy w Biblii stoi - tu koleżanka moja przybrała wyraz uroczysty, do sytuacji odpowiedni: "Dłonie po bokach głowy położysz i stabilizować będziesz!"
Zaddygotłem nieopanowanie. Wewwnnętrznie. Cały. Żesz w morde, wyinkwizują i na stos!
Czując, jak ziemia osuwa mi się spod stóp, capłem podręcznik i otwarłem stosowny paragraf. Pociemniało mi przed oczami, Rany Boskie, splamiłem zakon nasz bluźnierstwem! Na szczescie pod wersetami jak trzymać ręce było zdjęcie gościa, który robił to dokładnie tak samo jak ja.
Bociek! Uratowaani!!!
Ileż to potem było dyskusyj...
Można rzec - jedno do dupy zrobione zdjęcie i schizma gotowa.
ALS jest systemem doskonałym. Nie z racji doskonałości, broń Panie, takich systemów nie ma; jest doskonały z racji uniwersalności. Niezależnie czy to doktor czy pielegniarka, sanitariusz czy ratownik (sanitariuszy to chyba już nie ma?), każdy po mniej więcej 4 tygodniach bedzie w stanie reanimować pacjenta (kurs to tylko 2 dni są, ale nauka własna zajmuje około miesiąca; przynajmniej w teorii) . Czy da się nauczyć nie-medyka ALSu raczej wątpie, jednak jakieś tam pojęcie o lekach, układzie krażenia, układzie oddechowym, EKG i podstawowych czynnościach medycznych jak choćby kaniulacja, trzeba mieć. Ale nie jest to wykluczone, toż nie święci garnki lepią. Dodatkowo unifikacja zabiegów reanimacyjnych ma tę zaletę, że gdziekolwiek byśmy nie trafili do zespołu resuscytacyjnego, protokół jest ten sam. Każdy wie co robić i kiedy.
Ale są też i minusy.
Po pierwsze, jeżeli czegoś w bibli nie ma, to znaczy że nie istnieje.
Po drugie, jeżeli jest - to prawda święta jest to i niepodważalna.
A wątpliwości mieć nie wolno, toz (baczność!) Zespół Ekspertów (spocznij) owąż prawdę objawioną przygotował.
Przyjrzyjmy sie przykładom:
"Każdy pacjent z ACS (acute coronary syndrome) ma dostać aspirynę". A jak kto ma udokomentowany wstrząs anafilaktyczny w przszłości po aspirynie? A co z pacjentami, co dostali wstrząsu po zażyciu innego NSAID (non-steroid inflamatory drug)? Na szczęscie w Polskich wytycznych stoi to jak wół, ale w oryginalnym podreczniku nie znalazłem. Na kursie to samo. Pytam - kazdemu? Każdemu. A jak kto uczulon? No to wtedy nie... Czyli jednak nie każdemu?
Ale to akurtnie czepiam się, toż nikt przy zdrowych zmysłach aspiryny astmatykowi co to mało po niej nie umarł, nie poda, nawet jakby miał zawał wszystkiego, co się może zawalić.
"Po trzeciej defibrylacji należy podać 1 mg Adrenaliny i 300 mg Amiodaronu dożylnie."
Podoba mi się. Proste, łatwe do zapamiętania. Tyle, że obecnie nie sprawdzamy, czy pacjentowi przywróciliśmy rytm zatokowy (czy bądź jaki inny przywracający czynność krążenia) więc powyższe leki dajemy zupełnie w ciemno. Jak się zachowa pracujące serce po podaniu 1mg Adrenaliny nie trzeba tłumaczyc, w większości przypadków bedziemy musieli kopnąć pacjenta pradem, prawdopodobnie kilkukrotnie. Ale 300mg Amiodaronu jako bolus? Noż w mordę, toż to jest jak leczenie guza czaszki pieciokilowym młotem.
Amiodaron - poza wszelkimi innymi działaniami, nie bedziemy tu kopiować danych z bazy leków - powoduje bradykardię. Jako, że jest to spowodowane wpływem na węzeł zatokowo-przedsionkowy, bradykardia jest wredna bo nie reaguje na atropinę. Do tego zwalnia przewodzenie przez węzeł AV, co może spowodować blok różnego stopnia z III włacznie i tak zwaną p-asystolię. Wskazaniem do podania 300mg Amiodaronu jest utrzymywanie się migotania komór, a nie świeżo przywrócony rytm zatokowy. I nikt, ani prezes ALSu, ani wszyscy święci nie zmusi mnie do podania tegoż jakże pożytecznego leku w ciemno.
"Wentylację prowadzimy w sekwencji 30 uciśnięć klatki: 2 wdechy." Kropka.
Jak wygląda teraz sekwencja reanimacji?
Podstawowym etapem jest 2 minuty, w czasie których wykonujemy naprzemiennie 30 uciśnięć klatki i dwa wdechy.
Ale: ostatnie 30 uciśnięć kończymy komendą "Przerwa na ocene rytmu" (zazwyczaj 2-5 sekund) po której należy bez zwłoki (i bez wdechów, to zostało potwierdzone na kursie przez instruktorów) powrócić do uciskania klatki. W tym czasie ładujemy defibrylator, zazwyczaj dochodzi się do 20-25 uciśnięć, w zależności od typu defibrylatora i rozgarnięcia defibrylującego. Następnie po wykonaniu defibrylacji wracamy bezzwłocznie do ucisnięcia klatki piersiowej.
No to ja się teraz pytam: zawsze 30:2 czy jednak może nie? Bo opisana sekwencja dostarczy 80-90 uciśnięć serca bez jednego wdechu pomiędzy nimi.® Gdyby ktoś chciał się popisać na kursie, ma mnie zacytować... Konsekwencje będą okrutne, jestem gotów na walkę na udeptanym śniegu.
Rzacz jasna czepiam się pro forma i ogólnie bez sesnu, toż jak udowodniono niezbicie, uciśnięcia klatki piersiowej są najważniejsze, a wentylacja nawet wolniejsza niz 6 wdechów na minutę, jeżeli wykonywana czystym tlenem, krzywdy wielkiej nie zrobi. Choc przy opisanej sekwencji powyżej przerwa na wentylację będzie zdrowo powyżej 1 minuty.
Tu we mnie rechot wzbiera jak sam skurwysyn, bo gdzies tak w 2000 - 2001, jak jeszcze byłem czynnym instruktorem, próbowałem tłumaczyć, że sekwencję zaproponowaną przez ALS wymyslił debil, prawdopodobnie z USA. Te nadęte sprawdzenia czy wszyscy się odsunęli, czy każdy jest bezpieczny, proszę odłaczyć tlen, na pewno wszyscy się odsunęli? Czy każdy jest bezpieczny, pan też? Pani też? Rudy w trzecim rzędzie, prosze nie dotykać noszy! - a pacjent leżał jak kłoda i umierał. Moje próby przemycenia informacji, że tak naprawdę PRAWIDŁOWE uciśnięcia klatki, defibrylacja, tlen (czyli poprawna wentylacja) i adrenalina to wszystko co się liczy, spotkały się z kolejna zjebką. Mógłym powiedzieć "No i kogo na wierzchu?" ale w zasadzie po h... grzyba...
Z tego Amiodaronu na ślepo też będziemy się wycofywać na wyprzódki, bo pomysł jest po prostu debilny.
Na szczęscie papier mam, kolejna porcja irytacji przewidziana na 2019 rok.
Może do tego czasu zmądrzeję na tyle, że przestanę wkurwiać instruktorów.
Z racji pracy na wysuniętej placówce - głównie do góry, bo to trzecie piętro jest - zobowiązany jestem do posiadania tak zwanego certyfikatu ALS. Advanced Life Support. Brzmi dumnie. A wręcz groźnie. Tak wiecie - że niby nic, a jednak człowiek namaszczony został i moce ma. Ręce położy, napnie się wewnętrznie (tu trzeba uważać, żeby się nie napinać fizycznie, a jedynie psychicznie, z racji wpływu pierwszego na zwieracze) i (excuses moi) jebs - kolejny sukces.
Problem z certyfikatem ALS polega na jego cyklicznym wygasaniu. Co cztery lata należy pojechać na kurs nowy i w nagrodę za męczenie manekinów otrzymać kolejny. Na szczęście poradził mi Szaman w mądrości swojej, żebym tym razem załatwił sobie kurs recertyfikacyjny, który trwa jeden dzień. (Ave Szaman Galiciensi! Ave!)
Pojechałem.
Instruktorzy ALS nie są do końca normalni. Wiem, bo sam byłem; stare dzieje i nieprawda, ale jednak. Mianowicie praca w strukturach ALSu zamienia normalnych skąd-inąd ludzi w wyznawców. Podręcznik ALSu jest biblią, w której słowo każde na wagę złota i zmieniać go nie wolno. Nawet, jeżeli człowiek ma wątpliwości jak stąd pod Kraków.
Pamiętam, jak w dawnych czasach moja dobra koleżanka, doskonały anestezjolog i wykładowca, zwróciła mi uwagę, że uczę nieprawidłowo. Zamarłem - każdy z nas, instruktorów, ma moce boskie nadane i ich podważanie może przyprawić o wstrzas nielichy.
- Jak że to tak? Gdzieżem pobładził? - zapytałem blady, drżac cały.
- Źle szyje stabilizujesz! Trzymasz ręce z boków i pod spodem, kiedy w Biblii stoi - tu koleżanka moja przybrała wyraz uroczysty, do sytuacji odpowiedni: "Dłonie po bokach głowy położysz i stabilizować będziesz!"
Zaddygotłem nieopanowanie. Wewwnnętrznie. Cały. Żesz w morde, wyinkwizują i na stos!
Czując, jak ziemia osuwa mi się spod stóp, capłem podręcznik i otwarłem stosowny paragraf. Pociemniało mi przed oczami, Rany Boskie, splamiłem zakon nasz bluźnierstwem! Na szczescie pod wersetami jak trzymać ręce było zdjęcie gościa, który robił to dokładnie tak samo jak ja.
Bociek! Uratowaani!!!
Ileż to potem było dyskusyj...
Można rzec - jedno do dupy zrobione zdjęcie i schizma gotowa.
ALS jest systemem doskonałym. Nie z racji doskonałości, broń Panie, takich systemów nie ma; jest doskonały z racji uniwersalności. Niezależnie czy to doktor czy pielegniarka, sanitariusz czy ratownik (sanitariuszy to chyba już nie ma?), każdy po mniej więcej 4 tygodniach bedzie w stanie reanimować pacjenta (kurs to tylko 2 dni są, ale nauka własna zajmuje około miesiąca; przynajmniej w teorii) . Czy da się nauczyć nie-medyka ALSu raczej wątpie, jednak jakieś tam pojęcie o lekach, układzie krażenia, układzie oddechowym, EKG i podstawowych czynnościach medycznych jak choćby kaniulacja, trzeba mieć. Ale nie jest to wykluczone, toż nie święci garnki lepią. Dodatkowo unifikacja zabiegów reanimacyjnych ma tę zaletę, że gdziekolwiek byśmy nie trafili do zespołu resuscytacyjnego, protokół jest ten sam. Każdy wie co robić i kiedy.
Ale są też i minusy.
Po pierwsze, jeżeli czegoś w bibli nie ma, to znaczy że nie istnieje.
Po drugie, jeżeli jest - to prawda święta jest to i niepodważalna.
A wątpliwości mieć nie wolno, toz (baczność!) Zespół Ekspertów (spocznij) owąż prawdę objawioną przygotował.
Przyjrzyjmy sie przykładom:
"Każdy pacjent z ACS (acute coronary syndrome) ma dostać aspirynę". A jak kto ma udokomentowany wstrząs anafilaktyczny w przszłości po aspirynie? A co z pacjentami, co dostali wstrząsu po zażyciu innego NSAID (non-steroid inflamatory drug)? Na szczęscie w Polskich wytycznych stoi to jak wół, ale w oryginalnym podreczniku nie znalazłem. Na kursie to samo. Pytam - kazdemu? Każdemu. A jak kto uczulon? No to wtedy nie... Czyli jednak nie każdemu?
Ale to akurtnie czepiam się, toż nikt przy zdrowych zmysłach aspiryny astmatykowi co to mało po niej nie umarł, nie poda, nawet jakby miał zawał wszystkiego, co się może zawalić.
"Po trzeciej defibrylacji należy podać 1 mg Adrenaliny i 300 mg Amiodaronu dożylnie."
Podoba mi się. Proste, łatwe do zapamiętania. Tyle, że obecnie nie sprawdzamy, czy pacjentowi przywróciliśmy rytm zatokowy (czy bądź jaki inny przywracający czynność krążenia) więc powyższe leki dajemy zupełnie w ciemno. Jak się zachowa pracujące serce po podaniu 1mg Adrenaliny nie trzeba tłumaczyc, w większości przypadków bedziemy musieli kopnąć pacjenta pradem, prawdopodobnie kilkukrotnie. Ale 300mg Amiodaronu jako bolus? Noż w mordę, toż to jest jak leczenie guza czaszki pieciokilowym młotem.
Amiodaron - poza wszelkimi innymi działaniami, nie bedziemy tu kopiować danych z bazy leków - powoduje bradykardię. Jako, że jest to spowodowane wpływem na węzeł zatokowo-przedsionkowy, bradykardia jest wredna bo nie reaguje na atropinę. Do tego zwalnia przewodzenie przez węzeł AV, co może spowodować blok różnego stopnia z III włacznie i tak zwaną p-asystolię. Wskazaniem do podania 300mg Amiodaronu jest utrzymywanie się migotania komór, a nie świeżo przywrócony rytm zatokowy. I nikt, ani prezes ALSu, ani wszyscy święci nie zmusi mnie do podania tegoż jakże pożytecznego leku w ciemno.
"Wentylację prowadzimy w sekwencji 30 uciśnięć klatki: 2 wdechy." Kropka.
Jak wygląda teraz sekwencja reanimacji?
Podstawowym etapem jest 2 minuty, w czasie których wykonujemy naprzemiennie 30 uciśnięć klatki i dwa wdechy.
Ale: ostatnie 30 uciśnięć kończymy komendą "Przerwa na ocene rytmu" (zazwyczaj 2-5 sekund) po której należy bez zwłoki (i bez wdechów, to zostało potwierdzone na kursie przez instruktorów) powrócić do uciskania klatki. W tym czasie ładujemy defibrylator, zazwyczaj dochodzi się do 20-25 uciśnięć, w zależności od typu defibrylatora i rozgarnięcia defibrylującego. Następnie po wykonaniu defibrylacji wracamy bezzwłocznie do ucisnięcia klatki piersiowej.
No to ja się teraz pytam: zawsze 30:2 czy jednak może nie? Bo opisana sekwencja dostarczy 80-90 uciśnięć serca bez jednego wdechu pomiędzy nimi.® Gdyby ktoś chciał się popisać na kursie, ma mnie zacytować... Konsekwencje będą okrutne, jestem gotów na walkę na udeptanym śniegu.
Rzacz jasna czepiam się pro forma i ogólnie bez sesnu, toż jak udowodniono niezbicie, uciśnięcia klatki piersiowej są najważniejsze, a wentylacja nawet wolniejsza niz 6 wdechów na minutę, jeżeli wykonywana czystym tlenem, krzywdy wielkiej nie zrobi. Choc przy opisanej sekwencji powyżej przerwa na wentylację będzie zdrowo powyżej 1 minuty.
Tu we mnie rechot wzbiera jak sam skurwysyn, bo gdzies tak w 2000 - 2001, jak jeszcze byłem czynnym instruktorem, próbowałem tłumaczyć, że sekwencję zaproponowaną przez ALS wymyslił debil, prawdopodobnie z USA. Te nadęte sprawdzenia czy wszyscy się odsunęli, czy każdy jest bezpieczny, proszę odłaczyć tlen, na pewno wszyscy się odsunęli? Czy każdy jest bezpieczny, pan też? Pani też? Rudy w trzecim rzędzie, prosze nie dotykać noszy! - a pacjent leżał jak kłoda i umierał. Moje próby przemycenia informacji, że tak naprawdę PRAWIDŁOWE uciśnięcia klatki, defibrylacja, tlen (czyli poprawna wentylacja) i adrenalina to wszystko co się liczy, spotkały się z kolejna zjebką. Mógłym powiedzieć "No i kogo na wierzchu?" ale w zasadzie po h... grzyba...
Z tego Amiodaronu na ślepo też będziemy się wycofywać na wyprzódki, bo pomysł jest po prostu debilny.
Na szczęscie papier mam, kolejna porcja irytacji przewidziana na 2019 rok.
Może do tego czasu zmądrzeję na tyle, że przestanę wkurwiać instruktorów.
czwartek, 12 marca 2015
Varia
A bo sam nie wiem o czym pisać...
Bogiem a prawdą tematów wokoło jest dosyć, ale większość związana jest z szydzeniem z głupoty ludzkiej - a jakoś nie chce mi się wierzyć, że owoż szydzenie ma jakikolwiek sens. Równie dobrze można wiatraki atakować z dzidy.
Główna Gubernia Lekarska zwana GMC wystosowała kolejny z nóg zwalający gajdlans, któren to mówi o kompaszyn i apolodżajzingu. Czyli o współczuciu z przepraszaniem za wszystko i wszystkich. Szczególnie jak co pójdzie źle. Wykonano potężną konsultację, na którą odpowiedziało sakramencko wiele doktorów, bo ponad 2 tysiące. Nie chce mi się liczyć dokładnie, ale jeżeli na prawie 210 tysięcy doktorów odpowiada 2 tysiące to jest to tak zajebiaszczo reprezentatywna grupa, że czapka spada. No i ten niespełna jeden procent potwierdził, że a i owszem, są za. Po pierwsze, bedą bez litości skreślać z listy tak zwanych predatorów.
Nie napisali jakich, bo sprawa jest wstydliwa, zaczęło się bodajże od niejakiego Jimmiego Savilla, który to dupczył co mu pod rękę (figuratively speaking) podeszło, a im było młodsze, tym lepiej. Wszyscy niby wedzieli, co robił, a reagował nikt. W ramach złośliwego chichotu dziejów nasz JPII mianował go Papieskim Rycerzem (Knight Commander of the Pontifical Equestrian Order of Saint Gregory the Great (KCSG)) za jego wkłąd w niesienie pomocy dzieciom. Zresztą nie tylko Papież dał się zrobić w bambuko, bo Królowa dała mu najpierw OBE (jak Boga kocham, daja to już byle komu; ostatnio rudy tenisista ze Szkocji też zarobił) a potem zrobiła go Sirem. Teraz wszyscy się bija w piersi i polują na kazdego, kto choć pomyślał o gołych cyckach w latach siedemdziesiątych. Tak na marginesie, patrząc na doniesienia w prasie angielskiej można śmiało założyć, że dupczenie nieletnich było swoistym hobby wyspiarzy w owych latach zeszłego wieku.
Po drugie, rasistów bedą wywalać na zbity pysk, niezależnie, czy się komuś nie podoba czarny pacjent czy czarny doktor. Na szczeście też jestem chroniony jako mniejszość polska, więc jak najbardziej popieram.
Rzecz jasna bulling (czyli nasze polskie dokuczanie), sexuall harasment (powyższe wpatrywanie się nienachalne w cycki), dawanie po dżentelmeńsku w pysk (physical violence) oraz stwarzanie ryzyka dla pacjenta (czyli w zasadzie każdy kontakt z lekarzem z NHS) będzie karany surowiej. Pies jest pogrzebany w "-owiej", widać do tej pory karali tylko surowo i najwyraźniej bez skutku.
Ale najśmieszniejsze jest na koniec. Mianowicie doszli do wniosku, że doktor co to nie przeprosi pacjenta po wyrządzeniu mu krzywdy - a tu zaliczymy wszystkie przypadki, od 5 minutowego spóźnienia zabiegu po oderżnięcie niewłaściewej nogi - popełnia "lack of insight". Czyli spojrzenia w głąb. Nic nie piszą, czy w przypadku niegłąba patrzenie w głąb sie należy czy nie. O tym pewnie bedzie w następnym programie. Ale - tu uwaga - jeżeli nie przeprosimy pacjenta za krzywdy doznane, nie będzie to karane, bo zmuszanie do przeproszenia mogłoby doprowadzić do sytuacji, że przepraszamy nieszczerze!!! Ja sie, k.mać naprawde nie dziwię, że oni biorą od każdego doktora po czterysta funtów rocznie (co przemnożywszy przez ponad 200 tysięcy da nam razemmm...) - toż do wyprodukowania materiałów najwyższej jakości trzba zatrudnić fachowców z najwyższej półki.
Pojechałem sobie zrobić przegląd. Znaczy nie sobie, tylko swojemu smochodu. Owi. Samochodowi. Odu. Samochodudowi. Tfu.
No i zapatrzyłem sie w stojący na wystawie pięknyż jak Dama z łasiczką E250 coupe. Tylko że młodszy nieco. Za to w czerwonym kolorze z trimingiem AMG i panoramicznym dachem. O 210 pałer horsach nie wspomnimy ze strachu bycia zaliczonym do zwolenników prezentera bijącego po mordzie swoich współpracowników. Żuchwa mi wisi, ślina cieknie, a tu podchodzi Omar - przynajmniej tak wynikało z plakietki - i mi mówi, że on mi zrobi dila. Wystraszyłem się, toż ja z Polski jestem, panie, u nas normalnych inaczej ganiają kamieniami po ulicach, w świetle płonacej tęczy. Do tego, żeby się oficjalnie ożenić, jak w cywilizacji, to u nas jeszcze z pół milenia trzeba, a pan mi tu takie świństwa proponuje... Nie, nie, zamachał rękami Omar, ja ci to sprzedam tak okazyjnie, że nawet nie poczujesz kto i jak cię zrobi w bambuko. No i mam problem. Bom chciał swojego starego złoma wykupić (trzy lata już ma, zara sie rozpadnie albo co...), a tu taki dzonk... No nic, trza się bedzie umówić na jazde próbną. Może jaki upust dostane? Niezbadane są wyroki.
Jakby kto nie widział:
A z tym prezenterem to jaja jakieś. Z jednej strony BBC (Bring Back Clarkson), które zachowało się jak obrażone dzieci w piaskownicy kopiąc w dupę kaczkę znoszącą złote jaja wartości 50 milionów funtów rocznie, z drugiej prezenter co to mając wszystko za nic naraża się na proces o odszkodowanie za zerwane kontrakty BBC. Tak, tak - to co zrobił jest niestetyż wykroczeniem skutkującym przymusowym wywaleniem z pracy, a to oznacza, że on jest temu winien - ergo, ponosić będzie wszelkie możliwe konsekwencje. Co prawda plotka głosi, ze jego kolegą jest pan Premier, ale to jednak nie republika bananowa jest! A przynajmniej niedługo się okaże.
(Na marginesie: to zwykły hoax może być dla podniesienia popularności. Czas pokaże.)
Przeczytałem ostatnie acapita i mi się tak pomyślało, że przecież sobie tez zrobiłem przegląd. Z okazji okrągłej rocznicy pojechaliśmy do Polski. Okrągła rocznica, wiadomo: kwiaty, prezenty, toasty et cetera, więc na wszelki wypadek wziąłem 9 dni urlopu. Odwiedzimy całą rodzinę, wszysktich przyjaciół i jeszcze zostanie. Nie wziąłem pod uwagę dentysty. Któren to (ona, ale dentysta któren) popatrzył ze zgrozą na moje zdjęcie panoramiczne i skończyło się prawie 10 godzinami spędzonymi z opadniętą żuchwą. Jak się do tego dołoży gastroskopię, co mi się należała jak psu buda, widać jak na dłoni, że tylko cudem żeśmy się z jednymi z najbliższych przyjaciół spotkali. A gastroskopia jest bardzo ciekawym przeżyciem. Troche jakby połknać taki ruchomy, metrowy ołówek. Na szczęście nikt mnie nie głaskał po głowie i mówił, że sobie świetnie radzę, tylko dostałem krótka, kulturalną zjebkę, żebym się nie szarpał, więc resztę zabiegu spędziłem na głebokim wdechu (tryb wentylacji niskociśnieniowej z wysoka objętościa zalegającą...) Zdecydowanie wolę polskie podejście od angielskiego approacha. Należy się trzysta.
Wiosna idzie i dojść nie może. Ważę już tyle, że nawet na mojej user friendly wadze w pracy nie mogę stawać. Robi ASP co może, ale że opornośc materii duża to i skutki nijakie.
Zacytujemy Profesora Mniemanologii Stosowanej Jana Tadeusza Stanisłąwskiego: i to by było na tyle.
Bogiem a prawdą tematów wokoło jest dosyć, ale większość związana jest z szydzeniem z głupoty ludzkiej - a jakoś nie chce mi się wierzyć, że owoż szydzenie ma jakikolwiek sens. Równie dobrze można wiatraki atakować z dzidy.
Główna Gubernia Lekarska zwana GMC wystosowała kolejny z nóg zwalający gajdlans, któren to mówi o kompaszyn i apolodżajzingu. Czyli o współczuciu z przepraszaniem za wszystko i wszystkich. Szczególnie jak co pójdzie źle. Wykonano potężną konsultację, na którą odpowiedziało sakramencko wiele doktorów, bo ponad 2 tysiące. Nie chce mi się liczyć dokładnie, ale jeżeli na prawie 210 tysięcy doktorów odpowiada 2 tysiące to jest to tak zajebiaszczo reprezentatywna grupa, że czapka spada. No i ten niespełna jeden procent potwierdził, że a i owszem, są za. Po pierwsze, bedą bez litości skreślać z listy tak zwanych predatorów.
Nie napisali jakich, bo sprawa jest wstydliwa, zaczęło się bodajże od niejakiego Jimmiego Savilla, który to dupczył co mu pod rękę (figuratively speaking) podeszło, a im było młodsze, tym lepiej. Wszyscy niby wedzieli, co robił, a reagował nikt. W ramach złośliwego chichotu dziejów nasz JPII mianował go Papieskim Rycerzem (Knight Commander of the Pontifical Equestrian Order of Saint Gregory the Great (KCSG)) za jego wkłąd w niesienie pomocy dzieciom. Zresztą nie tylko Papież dał się zrobić w bambuko, bo Królowa dała mu najpierw OBE (jak Boga kocham, daja to już byle komu; ostatnio rudy tenisista ze Szkocji też zarobił) a potem zrobiła go Sirem. Teraz wszyscy się bija w piersi i polują na kazdego, kto choć pomyślał o gołych cyckach w latach siedemdziesiątych. Tak na marginesie, patrząc na doniesienia w prasie angielskiej można śmiało założyć, że dupczenie nieletnich było swoistym hobby wyspiarzy w owych latach zeszłego wieku.
Po drugie, rasistów bedą wywalać na zbity pysk, niezależnie, czy się komuś nie podoba czarny pacjent czy czarny doktor. Na szczeście też jestem chroniony jako mniejszość polska, więc jak najbardziej popieram.
Rzecz jasna bulling (czyli nasze polskie dokuczanie), sexuall harasment (powyższe wpatrywanie się nienachalne w cycki), dawanie po dżentelmeńsku w pysk (physical violence) oraz stwarzanie ryzyka dla pacjenta (czyli w zasadzie każdy kontakt z lekarzem z NHS) będzie karany surowiej. Pies jest pogrzebany w "-owiej", widać do tej pory karali tylko surowo i najwyraźniej bez skutku.
Ale najśmieszniejsze jest na koniec. Mianowicie doszli do wniosku, że doktor co to nie przeprosi pacjenta po wyrządzeniu mu krzywdy - a tu zaliczymy wszystkie przypadki, od 5 minutowego spóźnienia zabiegu po oderżnięcie niewłaściewej nogi - popełnia "lack of insight". Czyli spojrzenia w głąb. Nic nie piszą, czy w przypadku niegłąba patrzenie w głąb sie należy czy nie. O tym pewnie bedzie w następnym programie. Ale - tu uwaga - jeżeli nie przeprosimy pacjenta za krzywdy doznane, nie będzie to karane, bo zmuszanie do przeproszenia mogłoby doprowadzić do sytuacji, że przepraszamy nieszczerze!!! Ja sie, k.mać naprawde nie dziwię, że oni biorą od każdego doktora po czterysta funtów rocznie (co przemnożywszy przez ponad 200 tysięcy da nam razemmm...) - toż do wyprodukowania materiałów najwyższej jakości trzba zatrudnić fachowców z najwyższej półki.
Pojechałem sobie zrobić przegląd. Znaczy nie sobie, tylko swojemu smochodu. Owi. Samochodowi. Odu. Samochodudowi. Tfu.
No i zapatrzyłem sie w stojący na wystawie pięknyż jak Dama z łasiczką E250 coupe. Tylko że młodszy nieco. Za to w czerwonym kolorze z trimingiem AMG i panoramicznym dachem. O 210 pałer horsach nie wspomnimy ze strachu bycia zaliczonym do zwolenników prezentera bijącego po mordzie swoich współpracowników. Żuchwa mi wisi, ślina cieknie, a tu podchodzi Omar - przynajmniej tak wynikało z plakietki - i mi mówi, że on mi zrobi dila. Wystraszyłem się, toż ja z Polski jestem, panie, u nas normalnych inaczej ganiają kamieniami po ulicach, w świetle płonacej tęczy. Do tego, żeby się oficjalnie ożenić, jak w cywilizacji, to u nas jeszcze z pół milenia trzeba, a pan mi tu takie świństwa proponuje... Nie, nie, zamachał rękami Omar, ja ci to sprzedam tak okazyjnie, że nawet nie poczujesz kto i jak cię zrobi w bambuko. No i mam problem. Bom chciał swojego starego złoma wykupić (trzy lata już ma, zara sie rozpadnie albo co...), a tu taki dzonk... No nic, trza się bedzie umówić na jazde próbną. Może jaki upust dostane? Niezbadane są wyroki.
Jakby kto nie widział:
A z tym prezenterem to jaja jakieś. Z jednej strony BBC (Bring Back Clarkson), które zachowało się jak obrażone dzieci w piaskownicy kopiąc w dupę kaczkę znoszącą złote jaja wartości 50 milionów funtów rocznie, z drugiej prezenter co to mając wszystko za nic naraża się na proces o odszkodowanie za zerwane kontrakty BBC. Tak, tak - to co zrobił jest niestetyż wykroczeniem skutkującym przymusowym wywaleniem z pracy, a to oznacza, że on jest temu winien - ergo, ponosić będzie wszelkie możliwe konsekwencje. Co prawda plotka głosi, ze jego kolegą jest pan Premier, ale to jednak nie republika bananowa jest! A przynajmniej niedługo się okaże.
(Na marginesie: to zwykły hoax może być dla podniesienia popularności. Czas pokaże.)
Przeczytałem ostatnie acapita i mi się tak pomyślało, że przecież sobie tez zrobiłem przegląd. Z okazji okrągłej rocznicy pojechaliśmy do Polski. Okrągła rocznica, wiadomo: kwiaty, prezenty, toasty et cetera, więc na wszelki wypadek wziąłem 9 dni urlopu. Odwiedzimy całą rodzinę, wszysktich przyjaciół i jeszcze zostanie. Nie wziąłem pod uwagę dentysty. Któren to (ona, ale dentysta któren) popatrzył ze zgrozą na moje zdjęcie panoramiczne i skończyło się prawie 10 godzinami spędzonymi z opadniętą żuchwą. Jak się do tego dołoży gastroskopię, co mi się należała jak psu buda, widać jak na dłoni, że tylko cudem żeśmy się z jednymi z najbliższych przyjaciół spotkali. A gastroskopia jest bardzo ciekawym przeżyciem. Troche jakby połknać taki ruchomy, metrowy ołówek. Na szczęście nikt mnie nie głaskał po głowie i mówił, że sobie świetnie radzę, tylko dostałem krótka, kulturalną zjebkę, żebym się nie szarpał, więc resztę zabiegu spędziłem na głebokim wdechu (tryb wentylacji niskociśnieniowej z wysoka objętościa zalegającą...) Zdecydowanie wolę polskie podejście od angielskiego approacha. Należy się trzysta.
Wiosna idzie i dojść nie może. Ważę już tyle, że nawet na mojej user friendly wadze w pracy nie mogę stawać. Robi ASP co może, ale że opornośc materii duża to i skutki nijakie.
Zacytujemy Profesora Mniemanologii Stosowanej Jana Tadeusza Stanisłąwskiego: i to by było na tyle.
czwartek, 29 stycznia 2015
Manie
Kretka zarzuciła przynetę pt. co myśle i jak a jak nie tak to jak i dlaczego?
Niech i będzie. Zuzia się póki co pichci niesmiało, więc odskoczymy na chwile od mizernej grafomanii i przyjrzymy się, dlaczegóż to Pan Minister od Zdrowia powinien po dżentelmeńsku dostać w pysk.
W pierwszej chwili odpowiedź wydaje się być prosta: Pan Minister Od Zdrowia jest be a doktory cacy, tegóż jak powyżej. Ale gdy się tak przyjrzeć głębiej, dojrzymy pewną zatrważającą przypadłość rodzaju ludzkiego. Pan Minister wyskakując z pomysłem zmiany kontraktu na kolejny rok w grudniu tak naprawdę mówi wszystkim pierwszokontaktowcom, że jest Ministrem i może a przede wszystkim ma wszystkich w dupie. Jak ten motylek z YouTuba, co to latał i miał. Bo to nie sa żadne negocjacje jeżeli się całej grupie zawodowej, odpowiedzialnej za utrzymanie narodu w zdrowiu takoż fizycznym jak i psychiatrycznym, mówi: bierzecie co daję albo wypierdalać.
Nasza polska natura chamstwa nie znosi w żadnym wydaniu, czy to międzynarodowym, czy to miejscowym, skąd więc w politycznym łbie wziął się pomysł srania do włąsnego łóżka - nie mam pojęcia. W zasadzie po blilższym zapoznaniu się z tematem można stanowczo stwierdzić, że Ministerstwo Od Zdrowia Tak Psychicznego Jak I Każdego Innego CHCIAŁO wkurwić doktorów. Dlaczego? W naszej polskiej, miłej, siermiężnej codzienności pewnie wystarczył fakt, że mogło. Ale ciśnie się na usta pytanie od czego odwrócono uwagę tak zwanej publicznej opinii.
Projekt budżetu, koszyka świadczeń i czego tam jeszcze powinien być przedstawiony TERAZ. W styczniu 2015. Będzie cały rok, żeby przedstawić za i przeciw, renegocjować zakresy, stawki i co tam jeszcze a nie odstawiać chocholi taniec za pięć dwunasta.
Żałosnym jest fakt brania pacjentów na zakładników, tylko bądźmy szczerzy: to nie doktory wzieły sobie owych, a Pan Minister. Który palcem wygraża, jakie to doktory złe, bo leczyc nie chcą. I że on spotkac się z doktorami w takim razie nie bedzie, bo się obraził... Noż kurwa mać... Od tego jest się urzędnikiem, żeby się zajmować powierzonym zadaniem, tak jak dupa jest od tego, żeby srać. Nie podoba się, to pakujemy manatki i jedziemy zbierać szczaw. Znajdą się tacy, którzy potraktują sprawę poważnie.
Ciekawe co by powiedzieli na ten przykład informatycy, gdyby dowiedzieli się, że w ramach ich obecnych zarobków są zobowiązani od stycznia zakładać internet na Żuławach. Najwyraźniej Minister Od Informatyki jest jakiś inny.
To NIE jest odpowiedzialność lekarza by ustalać plan leczenia polskiego społeczeństwa. Ta odpowiedzialność spoczywa na Ministerstwie Zdrowia. I z faktu wyskakiwania ze zmianami (o których z góry wiadomo, że będa trudne do przyjęcia) w grudniu, można wnioskowac, że oweż ministerstwo ma w głębokiej dupie trzydzieści parę milionów ludzi płacących podatki i składki ZUSowskie.
Wartałoby zmienić naszą Konstytucję, wprowadzając zapis:
"Każdy urzędnik państwowy, niezależnie od szczebla, zacznie dzień słowami: "Płacą mi bym służył"" Ale nie miejmy złudzeń, prędzej zobaczymy trąby jerychońskie niż pokornego urzędnika. Ostatecznie nie po to jest żłób.
Naszym problemem jest brak szacunku. Czy też, by prościej i po chłopsku ująć problem, manie w dupie.
Zaczałem nawet wypisywać listę owegoż mania, ale szkoda czasu. Wystarczy napisać, że wszyscy wszystkich mają w dupie - i to jest problem, od którego należy zacząc zwalczać wszystkie patologie społeczne, nie tylko arogantów w rządzie.
Niech i będzie. Zuzia się póki co pichci niesmiało, więc odskoczymy na chwile od mizernej grafomanii i przyjrzymy się, dlaczegóż to Pan Minister od Zdrowia powinien po dżentelmeńsku dostać w pysk.
W pierwszej chwili odpowiedź wydaje się być prosta: Pan Minister Od Zdrowia jest be a doktory cacy, tegóż jak powyżej. Ale gdy się tak przyjrzeć głębiej, dojrzymy pewną zatrważającą przypadłość rodzaju ludzkiego. Pan Minister wyskakując z pomysłem zmiany kontraktu na kolejny rok w grudniu tak naprawdę mówi wszystkim pierwszokontaktowcom, że jest Ministrem i może a przede wszystkim ma wszystkich w dupie. Jak ten motylek z YouTuba, co to latał i miał. Bo to nie sa żadne negocjacje jeżeli się całej grupie zawodowej, odpowiedzialnej za utrzymanie narodu w zdrowiu takoż fizycznym jak i psychiatrycznym, mówi: bierzecie co daję albo wypierdalać.
Nasza polska natura chamstwa nie znosi w żadnym wydaniu, czy to międzynarodowym, czy to miejscowym, skąd więc w politycznym łbie wziął się pomysł srania do włąsnego łóżka - nie mam pojęcia. W zasadzie po blilższym zapoznaniu się z tematem można stanowczo stwierdzić, że Ministerstwo Od Zdrowia Tak Psychicznego Jak I Każdego Innego CHCIAŁO wkurwić doktorów. Dlaczego? W naszej polskiej, miłej, siermiężnej codzienności pewnie wystarczył fakt, że mogło. Ale ciśnie się na usta pytanie od czego odwrócono uwagę tak zwanej publicznej opinii.
Projekt budżetu, koszyka świadczeń i czego tam jeszcze powinien być przedstawiony TERAZ. W styczniu 2015. Będzie cały rok, żeby przedstawić za i przeciw, renegocjować zakresy, stawki i co tam jeszcze a nie odstawiać chocholi taniec za pięć dwunasta.
Żałosnym jest fakt brania pacjentów na zakładników, tylko bądźmy szczerzy: to nie doktory wzieły sobie owych, a Pan Minister. Który palcem wygraża, jakie to doktory złe, bo leczyc nie chcą. I że on spotkac się z doktorami w takim razie nie bedzie, bo się obraził... Noż kurwa mać... Od tego jest się urzędnikiem, żeby się zajmować powierzonym zadaniem, tak jak dupa jest od tego, żeby srać. Nie podoba się, to pakujemy manatki i jedziemy zbierać szczaw. Znajdą się tacy, którzy potraktują sprawę poważnie.
Ciekawe co by powiedzieli na ten przykład informatycy, gdyby dowiedzieli się, że w ramach ich obecnych zarobków są zobowiązani od stycznia zakładać internet na Żuławach. Najwyraźniej Minister Od Informatyki jest jakiś inny.
To NIE jest odpowiedzialność lekarza by ustalać plan leczenia polskiego społeczeństwa. Ta odpowiedzialność spoczywa na Ministerstwie Zdrowia. I z faktu wyskakiwania ze zmianami (o których z góry wiadomo, że będa trudne do przyjęcia) w grudniu, można wnioskowac, że oweż ministerstwo ma w głębokiej dupie trzydzieści parę milionów ludzi płacących podatki i składki ZUSowskie.
Wartałoby zmienić naszą Konstytucję, wprowadzając zapis:
"Każdy urzędnik państwowy, niezależnie od szczebla, zacznie dzień słowami: "Płacą mi bym służył"" Ale nie miejmy złudzeń, prędzej zobaczymy trąby jerychońskie niż pokornego urzędnika. Ostatecznie nie po to jest żłób.
Naszym problemem jest brak szacunku. Czy też, by prościej i po chłopsku ująć problem, manie w dupie.
Zaczałem nawet wypisywać listę owegoż mania, ale szkoda czasu. Wystarczy napisać, że wszyscy wszystkich mają w dupie - i to jest problem, od którego należy zacząc zwalczać wszystkie patologie społeczne, nie tylko arogantów w rządzie.
czwartek, 18 grudnia 2014
Barwy śniegu VI
Z kolacji nic nie wyszło, stołówka przywitała ich zamkniętymi drzwiami. Zac odprowadził Zuzannę do jej kwatery, pożegnanie zaczęło się przeciągać, Zuza stanęł przed trudnym wyborem: seks na korytarzu bądź niewielka zwłoka? W końcu udało jej się po omacku otworzyć drzwi i pociągnęła go za sobą do środka. Ich drugi raz był nieco bardziej szalony, do czego zazwyczaj dochodzi gdy człowiek robi trzy rzeczy na raz. Zuzia próbowała zdjąć z siebie wszystko w czym pomagał jej Zac, sama z kolei pomagała mu zdjąć jego rzeczy z siebie, a wszystko to bez odrywania od siebie ust. Musiała przyznać, że seks w łózku był dużo lepszy niż w beczce, nawet z ciepłą wodą. I dłuższy.
Poranek zaskoczył ją ruchomą, cicho chrapiącą poduszką oraz wybitną niechęcią do wstawania. Zac spał obejmując ją jedną ręką, druga zwisała mu po drugiej stronie łóżka. Przeciągneła się delikatnie, świadoma swojego nagiego uda przerzuconego przez jego biodra. Bawiła się przez chwilę myślą o wsunięciu sie pod kołdrę gdy jej wzrok padł na zegarek. Oż w morde, trzeba wstawać, Novak nie wyglądał na człowieka lubiącego spóźnialskich. Wysunęła się delikatnie z objęć Zaca, ostatecznie pod prysznicem dość trudno byłoby się zmieścić we dwójkę. A nie była pewna czym się skończy wspólna kąpiel.
Siedziała w pozycji lotosu, pozwoliła sobie na zapadnięcie w półtrans, nie chciała znowu zdemolować sali treningowej. Kriegsdotter siedziała naprzeciwko niej, przyglądając się bez słowa. Zuzia nie pozwalała płatkom spadać na ziemie, wokół nich powstawała ażurowa, mlecznobiała półkula. Kolejne, pozornie bez żadnego wpływu, lądowały na swoich miejscach jak klocki lego. Jeszcze kilkanaście i kopuła będzie kompletna. Jak zawsze, gdy dochodziła do końca zadania, czuła się wyjątkowo dobrze. Rozpierała ją duma, radość i coś jeszcze, jak dreszcz przy wchodzeniu do lodowatej wody.
- Na omm przesuwamy się do góry.
Zuzia nie przerywając układanki delikatnie zmieniła położenie. Pancernica uniosła się razem z nią, zbliżyły się do górnej części kopuły.
- Trzy cykle - obróc kopułę pod nas.
Świat zawirował, wisiały teraz do góry nogami, kopuła zamieniła się w wielka misę, leżącą na ziemi.
Koncentracja. Wdech - ach - wydech.
- Jeszcze raz. Na humm obracamy sie same, kopuła zostaje - miekki, pozbawiony nacisku głos mimo wszystko w jakiś magiczny sposób pokiwał jej palcem.
Znowu góra zmieniła się z dołem, ale teraz nad nimi było czyste niebo.
- Dokończ kulę.
Tego się spodziewała, pierwsze klocki układanki już wskakiwały na swoje miejsca. Poczuła się tak stabilnie jak nigdy. Każdy płatek był dokładnie tam gdzie chciała, kontrolowała całą przestrzeń nad ich głowami, w zasadzie mogła iśc na kolację a płatki i tak dokończyłyby dzieło. Uśmiechnęła sie lekko, poczekała kolejne dwa oddechy i zaczeła obracać półkulę pod ich stopami. Śnieg nad nimi zaczał sie poruszać w odwrotnym kierunku posłuszny jej woli, płatki spadały teraz w dużo szybszym tempie, kula domykała sie nad nimi. Uderzyło w nią spełnienie i otwarła oczy. Wisiały w wirującej, opalizującej mlecznym śwatłem przestrzeni, nie dalej niż metr od siebie, Pancernica uśmiechała się do niej szeroko wychodząc z transu. Osiadły na ziemi, rozsypująca się konstrukcja spadła na nich. Otrzepały się powoli.
- Doskonale. Chodźmy do gabinetu, należy się nam coś ciepłego.
Kończyła myć zęby, gdy do łaziwenki wszedł Zac.
- Uciekaj - uśmiechnęła się do niego. - Co za podglądanie mi tu.
Wyszedł, wyraźnie się ociągajac. Usmechnięta Bóg wie dlaczego dokończyła mycie i ubrała się szybko. Zac czekał pod drzwiami, na jej widok najwyraźniej posmutniał.
- Nie ma czasu, Novak wyrwie mi wszystkie kończyny jak się spóźnię. Zobaczymy się wieczorem? - zapytała niby niedbale, ale zdradził ją rumieniec.
- W saunie?
- Ok - Zuzia cmoknęła go w policzek i wybiegła z kwatery. Do ósmej pozostało kilka minut, po chwili wahania poszła prosto do sali narad. Po co to denerwować ludzi z rana.
- Sir, Zuzanna McNeal gotowa do testu!
- A co wy tam macie na plecach, McNeal? - Shalke krytycznie przyglądał sie plecakowi, który przytargała ze sobą.
- Zachariusz twierdzi, że wygrywam z nim, bo jestem lżejsza, sir! W plecaku jest 11,8 kg, sir!
- Twierdzicie, że Lebovsky waży od was dwa stony więcej?
- Zgodnie z reaportem medyczny, sir!
- A skąd ty masz dane z raportów medycznych? Zresztą, jedna cholera. Lebovsky!
- Yessir!
- Moge przyznać tylko jedną pierwszą lokatę. Jeżeli przegracie z McNeal, stracicie na to szanse. Podejmujecie wyzwanie?
Zachariusz przełknał ślinę, jego twarz zrobiła się czerwona. - Yes sir! Czy to znaczy, że gdy wygram, pozostałe testy nie będa juz miały wpływu?
- Zgadza się. Zostały wam tylko basen i lód, ale jeżeli wyrazicie na to zgodę, ten test będzie decydujący. Pozostali nie moga wam zagrozić.
- Jestem gotów, sir! Ale tylko w przypadku uczciwej walki.
Zachariusz obrócił się w strone Zuzanny i dodał:
- Podejmuję wyzwanie tylko w przypadku gdy McNeal zdecyduje sie biec bez plecaka!
- Zanim zaczniemy, jesteście proszeni do kierownika stacji - Novak oznajmił, gdy ostatni z ich grupy wszedł do pomieszczenia. Wyraźnie czuc było zdziwienie, nikt nie wiedział o co chodzi. Novak poprowdadził ich korytarzem ku centrum stacji. Wszedł pierwszy, czekali chwilę, w końcu zaprosił ich do środka. Za biurkiem stał kierownik, w mundurze pułkownika wygladał wręcz groźnie.
- Panie i panowie - odruchowo przyjeli pozycję na baczność, stare nawyki ze szkoły dały o sobie znać.
- Zostaliście powołani do służby czynnej, wraz z przywróceniem stopni. Do przysięgi, wystąp! Podporucznik Legnock!
Nawet jeżeli był zaskoczony, Karol nie dał po sobie znać. - Ku chwale ojczyzny!
- Porucznik Termont! - wywoływał ich po kolei, na baczność oddawali honory i wymawiali formułę.
- Kapitan McNeal!
- Ku chwale ojczyzny! - Mimo postawy zasadniczej kątem oka złapała wyraz zdziwienia na twarzy Novaka. Nie spodziwał się, że jest kapitanem, czy co? A może nie miał dostępu do akt centrum. Ostatecznie to co robili, było ściśle tajne.
- Jesteście zaprzysiężeni, podlegacie rozkazom kapitana Novaka. Resztę informacji otrzymacie bezpośrednio od swojego dowódcy. Rozejść się!
A, tu był pies pogrzebany. Musiał się Novak poczuć dyskomfortowo, mając w grupie kogoś równego rangą. Różnica niby żadna, dalej był mianowanym dowódcą, ale głupio wozić się po równym sobie. No nic, zobaczymy co z tego wyjdzie, pomyślała Zuzia, robiac przepisowy w tył zwrot.
- Gartuluję, nieźle wam poszło! - Shalke wyraźnie był zadowolony. - Pierwszą lokatę otrzymuje Zachariusz Lebovski!
Zac, starając się ukryć rozpierająca go dumę wystąpił przed szereg.
- Gratuluję - uściśk dłoni, krok wstecz, salut.
- Druga lokata, Shreiber!
Nazwiska padały jedno po drugim, w końcu wszyscy zostali wywołani prócz Zuzi.
- Rozejść się! McNeal, prosze do mnie!
W gabinecie Shalke panował idealny porządek, wydawoło sie, że kartki na jego biurku wiedzą dokładnie w jakim kierunku ustawione są ściany i okna. Przepisowy szary kolor, dwa obrazki z czarno-białymi zdjęciami na ścianach, jednolita wykładzina.
- Co ja mam z tobą zrobić? - Shalke zaczal dość nieprzepisowo, siadając na dużym, obrotowym, wykonanym z nanosiatki fotelu. -Może mi panna powie?
- Sir, ja... - Zuzia zaczała niepewnie, przerywając pod ciężkim wzrokiem nauczyciela.
- Ileś tego ze soba wzięła?
- Dwa... - przekneła ślinę, wielka gula stała w jej gardle i nie pozwalała mówić.
- Dwa pasy? Sześć kilo?
- Dwadzieścia kilogramów, sir...
- Idiotka ciężka... Mówiłem, że tego testu nie da się powtórzyć? Obserwatorzy przyjeżdżają raz do roku, kto nie dobiegł ten nie zdał... Shalke mówił pół do niej, pół do siebie.
- No nic, idź do siebie, wypocznij. Do pozostałych testów i tak możesz podejść, bez sensu się nudzić. Pamiętaj, że to nie koniec świata - jego wzrok mówił coś zupełnie innego.
Cały poranek zszedł na dopasowanie sprzętu, Zuzanna znała ten system, używała go w czasie szkolenia, dla pozostałych był on nowy. Dopiero po południu wyszli na zewnątrz.
Temperatura nie przekracza dzisiaj minus 30, ostrożnie z grzaniem, żebyście się nie ugotowali - zażartował Novak. - Podejdziemy na tamten pagórek, zobaczymy czy wszystko gra.
Szedł pierwszy, nie ogladając sie za siebie, system lokalizacji krótkiego zasięgu wyświetlał mu na szybie hełmu pozycję pozostałych. Bev i Karol tworzyli pierwszą parę, Zuzia szła z Mikem. Słońce musiało być tuz pod horyzontem, bo choć go nie widzieli, było całkiem jasno. W słuchawkach słyszał głośne sapanie, ktoś najwyraźniej zostawił kanał łączności otwarty. W ostatniej chwili ugryzła się w język, nie była to jej sprawa, skoro Novak nie reagował, to znaczy że mieli sobie słuchac sapania. W połowie górki nie wytrzymała i obejrzała się - błekitno-szare pola lodu, po prawej majaczył masyw gór transantarktycznych, ponad horyzontem płoneła pomarańczowo zapowiedź wschodu słońca. Nie myśląc odpięła hełm i wciągneła głeboko powietrze, wilgotne, niemalże ciepłe, niosło zapowiedź wiosny. Obróciła się i spostrzegła, że Nowak patrzy w jej stronę. Założyła hełm.
- Wszystko w porządku? - spokojny głos w komunikatorze.
- Yes, sir.
- Zatrzymamy sie na szczycie, prosze nie opóźniać.
Zuzanna w ciszy przełkneła naganę. No normalnie, żeby tak na otwartym kanale...
Co za typ paskudny...
Dziesięć minut poźniej byli na górze, Zuzanna przyspieszyła nieco i doszła razem z Karolem. Bev została z tyłu, Mike szedł razem z nią.
- Kontrola systemow - Novak przyjął meldunki, po czym zdjął hełm. Poszli za jego przykładem.
- Spójrzcie - dłonia wskazał za ich plecy. Na horyzoncie w jednej z licznych szczerb płonął pomarańczowo-czerwony punkt. Na Antarktyce rozpoczynało sie właśnie półrocze panowania ludzi.
Na lodzie nie wydawało się to dużo. Pięćdziesiąt metrów odśnieżonej ścieżki, z dorysowanymi z boku skośnymi liniami kierunkowymi, ot na wypadek gdyby ktoś zapomniał, że trzeba płynąć do przodu. Na treningach robili duzo więcej, każdy z nich wykonywał minimum wynoszące sto metrów, Zuzia przekraczała dośc pewnie sto pięćdziesiąt, co i tak nijak się miało do rekordu Zachariusza - przed oficjalnym egzaminem na treningu przepłynął kiedyś 320 metrów, ponad sześć długości basenu. Zuzia wtedy zrozumiała, że tej konkurencji wygrać nie jest w stanie, mogła wstrzymac oddech na prawie 3 minuty, ale pięć - równie dobrze mogłaby marzyć o lataniu. Jednak co innego basen a co innego prawdziwy ocean. Ośrodek w którym przeprwadzano test znajdowął się nad samym wybrzeżem, lód był specjalnie przygotowany, nie grubszy niż półtora metra, na tyle cienki, że światło nadal prześwitywało przez niego. Pomiędzy przeręblami nurkowie przeciągnęli line asekuracyjną, jednak skorzystanie z niej powodowło obnizenie lokaty. Oficjalnie adepci musieli wykonac to ćwiczenie sami, pod lodem był tylko zdający, pozostali czekali przy wejściu. Zuzann startowała jako przedostatnia, przeszła juz przez fazę rozgrzewki, w chwili obecnej wyciszała się przed próbą. W niewielkim igloo została juz tylko ona i Chris, który mine miał nieszczególna.
- Co jest, boisz się?
- Boję - przyznał bez ogródek Chris. - To nie jest kwestia wody tylko że tam jest tak strasznie głeboko.
- No - westchnęła Zuza, przewracając oczami - i do domu daleko...
- A przestań - Chris machnał ręką i odwrócił się do niej plecami.
- Sorry, nie chciałam - Zuza nie dokończyła, gdy egzaminator wywołał ja do próby. Wyszła, zapominając natychmiast o Chrisie. Sama czuła dokładnie to samo, na myśl o wejściu do cholernej przerębli dostawała gęsiej skórki i nudności, ale wolała z tego kpić, było jej łatwiej. Bez namysłu wskoczyła do wody, pozostała parę sekund pod powierzchnią, czując jak lodowaty dotyk na twarzy zwlania jej serce. One missisipi, two missisipi - było dobrze, około 30 uderzeń na minutę, z takim tętnem wytrzymała kiedyś prawie 200 sekund, ale to było tylko raz. Położyła się na wodzie i wzięła pierwszy wdech. To był najważniejszy moment, nie można było przyspiszyć, trzeba było wyhamować metabolizm, ale z drugiej strony nie wolno było dopuścić do zbytniej hypotermii bo człowiek głupiał. A chwilę potem zasypiał. Po czwartym wdechy wzięła kolejne cztery - tym razem szybko, na całą pojemność, choć bez forsowania wydechu, po czym z piątym wykonała przepisowy scyzoryk i weszła pod wodę. Pierwsze kopnięcie nogami, długa strzałka raz, dwa trzy, przy pięciu pociągnęła niespiesznie rękami i kolejne kopnięcie nóg popochneło ja w kierunku wyjścia. Zadziwiające jak wiele światłą potrafi przejść przez taką cholerną pokrywę z lodu. Scieżka świeciła jasno, strzałki poganiały ja, kolejny cykl i zobaczyła jak nad jej głową przepływa czerwona linia połowy dystansu. To już? Mogłaby nawrócić i zrobić to jescze z pięć razy. Ręce - nogi. Po jej prawej zamajaczył wielki kształt, coś sliskiego otarło się o jej skórę, Zuzia wrzasneła, bulgot przywrócił jej rozsądek, Ręce - nogi, ręce - nogi, przerębel widać było już tuż-tuż, mineła krawędź i z głebokości dwóch metrów poszła skosem do góry. Przed samą powierzchnią wody uderzyła rękami raz jeszcze, adrenalina dała jej kopa tak potężnego, że w zasadzie bez dotykania lodu wyskoczyła na brzeg przerębli. Z gardła wyrwał się jej ryk.
- Co jest? - Kriegsdotter podałajej ręcznik.
- Coś tam było - Zuzia dygotała, zimno i adrenalina robiły swoje. - Duże, przynajmniej półtora metra. Ryba albo foka. - Otarło mi się o nogę, gdy się odwróciłam, widziałam tylko jak znika.
Szarpnęła się wstecz i zwymiotowała słona wodę, musiała zdrowo popić tego paskudztwa w trakcie paniki. Nagle sobie przypomniała - Nie wpuszczajcie tam Chrisa!
Kriegsdotter popatrzyła na nia z zamyśleniem.
- Chodź, musisz się ogrzać. Nie potrzebujemy tu hypotermii.
Szli już drugi tydzień. Spokojny, równy marsz, obliczony na tygodnie, posuwał ich około pięćdziesięciu kilometrów dziennie. Łączność zniknęła już po trzecim dniu, zakłócenia elektromagnetyczne były zbyt silne. Pozostała im łączność krótkiego zasięgu, ale i z nią było coraz gorzej. Wystarczyło rozmówcę stracić z oczu a po chwiliokazywało się, że jest poza zasięgiem. Słońce ścigało ich wytrwale, tocząc się po coraz wiekszym łuku po widnokręgu, w południe ukazując prawie całą swoją tarczę. Biel śniegu i pomarańczowa barwa widnokręgu wywoływały u Zuzi stan podobny euforii. Sześć depresyjnych miesięcy nocy wydawało się odchodzić w niepamięć. Na to wszystko nakładał sie jej Zac, musiała pilnować się, by nie śnić na jawie. A przynajmniej wyłączac radio; Andy z niejakim zdziwieniem zapytał, czy wszytko w porządku, słysząc jej pomruki. Mimo narastajaego dnia robiło się coraz zimniej. W pierwszym tygodniu przynajmniej przez kilka godzin starała się iść bez hełmu, oddychając rześkim, wyciskającym łzy mroźnym powietrzem. Teraz stawało się to niemożliwe, temperatura znów spadała poniżej -40 stopni celsjusza. Przez ostatnie kilka dni wydawało się jej, że idą za bardzo na prawo, ale Andy zbagatelizował jej uwagę. Tym razem nie miała wątpliwości. Powinni ominąć biegun po lewej stronie, a zbaczali wyraźnie w drugą stronę.
- Boss? - wywołała go na kanale prywatnym.
- Andy dla McNeal.
- Gdzie my naprawdę idziemy?
- Do Wostoka - Andy odparł po wyraźnej pauzie. - Ruscy jak nigdy zdecydowali sie działać razem, udostępnią nam kanał do jeziora.
Zaniemówiła. Rosjanie mimo upływu tych wszystkich lat od katastrofy nadal trzymali się od proklamowanej ponad ćwierć wieku temu Republiki Antarktyki z daleka. Nie tolerowali obcych na tarenach, które uznawali za swoje, a Rada doszła do wniosku, że lepiej będzie problem przeczekać niż doprowadzić do konfrontacji. I niby jak ma im pomóc udostepnienie odwiertu? Nu, pażywiom - uwidim, przypomniało jej się powiedzonko rosyjskiego lingwisty z centrum.
wtorek, 28 października 2014
Barwy śniegu V
Zebranie trwało jeszcze dobre dwie godziny. Rudy, niezrażony reakcją publiczności, przedstawił obszerne materiały dotyczące badań archeologicznych, jakie wykonano jeszce przed Wielką Flarą. Lokalizacje poszczególnych wykopalisk, łodzie podwodne i naukowcy biorący udział w pracach, wreszcie wyniki badań. Z tego co zdołano odcyfrować, cywilizacja Atlantów - czy Atlantydów; jak zwykle gdy interpretacja pozwalała na dwie wersje, natychmiast powstały obozy które rzeczony dylemat traktowały w kategoriach bliższych aksjomatu niż nauki - zginęła ponad 30 tysięcy lat temu. Zachowały się jedynie te resztki, które przetrwały na dnie Atlantyku. Zgodnie z zapisami były to raczej bazy polarne niż miasta, idąc tym śladem przyglądnięto się bliżej Antarktyce. Coraz to nowe kraje starały się utrzymać swoje bazy w surowym klimacie, dzięki temu po wybuchu, kiedy uwięziona w pasach Allena plazma słoneczna zaczeła skutecznie wybijać zycie na Ziemi, na Antarktyce istniała infrastruktura zdolna do podtrzymania życia. Uratowali się nieliczni mieszkańcy najbliżej położonych terenów, Tasmania, w nieco mniejszym stopniu Australia, praktycznie wszyscy mieszkańcy południowej wyspy Nowej Zelandii. Ci ostatni mieli dużo szcześcia, przejęli Chilijski pięciuset-tysięcznik i nie certoląc się się zbytnio zapakowali na niego w kilka godzin całą ludność z południowego krańca wyspy i pokaźne stado baranów. Przy okazji przywieźli kompletny system komputerowy z przeróżnymi danymi, łącznie z wynikami badań archeologicznych.
- Z tego co nam obecnie wiadomo, choć dowody są, musze przyznać, w najlepszym razie wątpliwe, wynika, że Atlanci uruchomili swoją instalację, jednakże skutek był nieco odległy od zamierzonego. Zamiast ustabilizować bieguny, przesunęło południowy dokładnie nad siebie.
Zaległa cisza. Tym razem nikt sie nie śmiał, zebrani na sali trawili przekazane informacje.
- Czyli, że oni, tutaj... - głos uwiązł Zuzannie w gardel, przełkneła z wysiłkiem. - Chce pan powiedzieć, że pod tym lodem są resztki ich cywilizacji?
- Wierzymy, że to nie są resztki. Przesunięcie nastąpiło praktycznie natychmiastowo, nie dłużej niż kilka, kilkanaście tygodni, nie mieli za dużo czasu na przeciwdziałanie. Myślimy, że pod nami może być całkiem sporo dobrze zachowanych śladów. Znaczy śladów cywilizacyjnych, budynki, zakłady, urządzenia a nawet ciała- rudy uściślił szybko.
- A to urządzenie - jak chcecie go znaleźć? - Zuza nie zauważyła pytającego, głos dobiegł spod ściany w samym rogu.
- W zasadzie wiemy gdzie jest. Problem polega na tym, że to gdzieś jest pod ziemią.
Cisza była dośc wymowna. Nikt nie chciał się ośmieszyć pytaniem, jak rudy zamierza przekopać prawie 3 kilometry lodu, żeby dojść do "ziemi".
- Plan jest prosty. Pójdą dwa zespoły. Jeden z północnego wschodu, znaczy z Thorshavheine. Szóstka trzyma się tam mocno, obiecali, że spróbują podwieźć grupę A tak daleko na płaskowyż, jak tylko da radę. Grupa B pójdzie stąd, po zachodniej stronie Vostoka. W obu grupach pójdą kinetycy. W północnej pan Zac Lebovsky, w południowej pani Zuzanna McNeal.
Poczuła, jak robi jej się ciepło. Zachariusz! Nie widzieli się dobrych kilka lat, po skończeniu szkoły pracował gdzieś na wschodzie, w przetwórniach Ralte and co. Napisał ze dwie kartki, kilka listów, Zuza odpisała z mniejszym bądź większym opóźnieniem, potem zaczęła specjalizację i kontakt się urwał. Odwrociła głowę i spotkała szeroki uśmiech swojej pierwszej, platonicznej miłości. Z uczuciem, że świeci na czerwono odwróciła się w stronę prelegenta.
- Wysłaliśmy dwie, wyposażone po zęby ekspedycje. Obie poszły z zachodu. Może nie najlepsze podejście, tam akuratnie pingwiny siedzą dość mocno, ale wierzyliśmy, że nasze wyposażenie zapewni bezpieczeństwo. Straciliśmy kontakt z oboma grupami gdzieś tutaj, za 73 stopniem.
Rudy stuknął wskazówką w mapę i rozglądnął się po sali, ale nikt nie kwapił się z komentarzem.
- Tym razem chcemy zmienic taktykę. Żadnych maszyn, kilkuosobowe zespoły, maksymalna szybkość i maskowanie. W każdej grupie znajdzie się kinetyk, informatyk, ksenolingwista i dwoje ludzi odpowiedzialnych za bezpieczeństwo. Łączność... Tak i nie. Idziecie sami, ale każdy będzie wyposażony w system SOS. Skuteczność taka sobie, ale cztery ostatnio postawione maszty umożliwiają triangulację do 100 metrów w rejonie bieguna. Do przejścia od nas jest około półtora tysiąca kilometrów, z północy tysiąc, jeżeli transport z szóstki się wykaże. Skład zespołów jest wywieszony na tablicy, prosze się zapoznać z przydziałem, grupa A zostaje tutaj, grupa B ma odprawę w sali meteo.
Zuzanna chciał jeszcze zamienić słowo z Zackiem, ale ten już siadał do stołu, jej grupa wychodziła, przewodnik ze swoim "proszę za mną" nie wyglądał zachęcająco więc zrezygnowała z zamiaru i wyszła na korytarz. Może jutro się uda.
Iglo nie wyglądało najlepiej. Najbardziej ucierpiał dach, zmiotło go równo, w zasdzie zostały tylko ściany tak mniej więcej do wysokosci dwóch metrów. Te zresztą też nie wyglądały najlepiej, po cieńszej partii, tam gdzie lód był przeźroczysty, udając okna, zostały dziury, z pozostałych znikneły obrazy i draperie. Starała się przepraszać, ale nauczyciele nie zwrócili na nią większej uwagi. Zacharov pakował wszytko do samochodu, Kriegsdotter siedziała przy radiostacji i próbowała wezwać ekipy remontowe, Zuzia w końcu wrzuciła swój plecak do bagażnika i usiadła na tylnym siedzeniu. Jak niechcą z nią gadać - to nie. Nie musi siedzieć w tej głupiej szkole, pojedzie do domu i będzie polować z tatą, o! A jeszcze lepiej - sama będzie! Na wieloryby i polarne niedźwiedzie! Żal rozlewał się w niej coraz większą falą, przecież robiła wszystko tak jak jej kazali, starała się, nie jej wina, że się nie udało. W końcu Zacharov dostrzegł jej minę i przysiadł z drugiej strony samochodu.
- No i co żeś się tak zapowietrzyła? - parsknął śmiechem. - Igloo nie problem, śniegu jest dużo. Remontowcy postawią to w jedno popołudnie. Dlatego właśnie nie sprawdzamy zdolności naszych uczniów w szkole, na wypadek kogoś takiego jak ty! - Zuzia jeszcze bardziej spuściła głowę.
- Ja nie chcę do domu - chlipnęła, niepomna wczesniejszych postanowień pozostania myśliwym i wyjechania na biegun.
- A kto mówi o domu - zdumienie starło usmiech Zacharova z twarzy. - Zmienimy ci trochę tok szkolenia, zaprzyjaźnisz się ze mna, pani Kriegsdotter będzie musiała poświęcić nieco swojego czasu i tyle - pochylił się nad nią i rozmierzwił jej włosy. - Masz ciekawy dar, moja panno, w dodatku bardzo rzadki. Nie myśl, że pozwolimy ci go zmarnowac przez jakieś nieszczęsne iglo - znowu roześmiał się tubalnie i Zuzia poczuła, że zrobiło jej się cieplej na duszy. W panice niewiele zrozumiała z tego co do niej mówił, ale jedna myśl obijała jej się od jednej strony czaszki do drugiej: nie odeślą mnie do domu!
Odprawa zajęła kolejne cztery godziny, w miedzyczasie przyniesiono kanapki, prowadzący zaproponował nawet przerwę, ale po pierwszych kęsach wznowili dyskusję. Po kolei na wokandzie znalazło się wyposażenie, maskowanie, transport, jedzenie, płyny, źródła energii, trasa, wreszcie umiejetności Zuzanny.
Jest pani hydrokinetykiem? -spytał średniego wzrostu, szpakowaty mężczyzna około czterdziestki, który przedstawił się jako Andy; sprawiał wrażenie wojskowego. Oszczedny w ruchach i wypowiedziach, praktycznie zero emocji, choć miało się wrażenie, że cały czas się lekko uśmiecha.
- Nie do końca...
- Nie do końca!? - przerwał jej dość niegrzecznie Karol, niewielki blondyn z ciemnobrazowymi oczami. - To jak my niby mamy się przekopać przez ponad dwa i pół kilometra lodu?
- Jeżeli będzie tam śnieg, może być nawet na ziemi, byle nie zleżały, to dam radę.
- A jak nie?
Zuzia wzruszyła ramionami. Jakbym miała wąsy, to bym była Zuz McNeal - pomyślała złośliwie.
- Nic na to nie poradzę. Potrafię co potrafię.
- O żeż... - blondyn nie dokończył przekleństwa, na jego ramieniu spoczęłą olbrzymia łapa Mike'a, człowieka, który przywitał ją przy śluzie.
-Nie ma co jęczeć. Jakbyśmy się mogli dowiercić stąd, to byśmy nie leźli półtora tysiąca kilometrów w to pustkowie. Sztuczny się nada? - zwrócił się do Zuzanny.
- Rzadko. Potrzebuje prawdziwych płatków śniegu, nie rozpylonych kryształków lodu.
- Księżniczka śniegu - mruknął blondyn i mrugnał Bev, piątego członka zespołu. Mała, pulchna, usmiechnięta brunetka, ksenolingwista. Skąd oni biorą takie specjalności?
- Skąd taka specjalizacja? - nie wytrzymała Zuzia.
- Tak naprawdę jestem lingwistą. Ksenolingwistyka to w zasadzie hobby, lubiłam science fiction jak byłam mała i stąd to wszystko. Ale zgodnie z tym, co powiedział Walton, to byli ludzie. A przynajmniej tak blisko ludzi jak to tylko możliwe, więc może dam radę - usmiechnęła się szerzej, wyglądając, choć wydawało się to niemożliwe, jeszcze bardziej niesmiało. Zuza poczuła odruchowo sympatię do tej niedużej, miłej dziewczyny.
- Skoro nasz Sci-Op doszedł do wniosku, że w takiej konfiguracji mamy największą sznasę, nie psujmy im dobrego nastroju.
- To co, jutro rano, po śniadaniu przgląd ekwipunku, uzupełnienie braków w szkoleniu na wszystkim, co wyda się nowe, a po południu przedyskutujemy marszrutę. Pojutrze trening na zewnątrz, dobrze by było zobaczyć, czy wszystko działa jak powinno, spróbujemy wspinaczki, panna McNeal zademonstruje nam swoje możliwości i na 3 dzień ruszamy. Koniec odprawy - Andy Novak jednoznacznie dał do zrozumienia kto tu rządzi, wyprostował się, Zuza wręcz oczekiwała, że postawi ich na baczność zanim padnie rozkaz "rozejść się!", ale najwyraźniej dotarło do niego, że pracuje z cywilami.
- Do jutra - skąpy uśmiech i po chwili znikał już za drzwiami ze swoimi notatkami pod pachą.
- Yessa', I luva sa' - szeptem zakrzyknął za nim Karol, wzbudzając kilka prychnięć śmiechu.
- Nie rób sobie żartów, to cholerna Foka - Mike pokręcił głową. -Poza tym jego umiejetności mogą się przydać.
- A na co niby? Cały oddział tych ultra-speców pingwiny przerobiły na mrożonki. A w zasadzie dwa oddziały. Co on może?
- Ktoś rządzić musi, jak nie to do głosu dochodza informatycy, a wtedy rządzi chaos i bezhołowie - odgryzł się Mike. - Idę popływać, ma ktoś ochotę?
Zuza wyłgała się zmęczeniem, chciała jeszcze porozmawiać z Zackiem. Wróciła do sali konferencyjnej, ale grupa A musiała już skończyć zajęcia, gdyz przywitał ją ciemny, pusty pokój. Zaraza, mogła zapytac gdzie mieszka, latać o tej porze po kwaterach jakoś nie miała odwagi. Sprawdziła stołówkę w nadziei, że może tam się znajdzie, w końcu nie mając nic innego do roboty zjadła kolację i poszła do pokoju. Czuła konkretne zmęczenie, ale luksus posiadania własnej łazienki z gorącą wodą nie pozwolił jej wejść do łóżka. Odsiedziała dobre 10 minut, w końcu wyrzuty sumienia wygnały ją spod prysznica. Przy drzwiach zauważyła informację o saunie. Sauna? Tutaj? Główny zarządca musiał być nielicho stuknięty. Z jednej strony łózko - z drugiej sauna - osiołkowi w żłobie dano. Sprawdziła rozkład stacji, sauna znajdowała się na samym środku, jakieś pięć minut od jej kwatery. Prawie północ, nie powinno być tam nikogo. Nie namyślając się dłużej porwała suchy ręcznik i szybkim krokiem pomaszerowała ku centrum.
Szybciej, cherlaki! - Shalke nie miał litości. Zaprawa fizyczna w jego wykonaniu tak sie miała do zajeć fizycznych z Pancernicą jak obrazy Rembrandta do paintbola. Sprawiał wrażenie, że zagoniłby nawet polarnego niedźwiedzia. Biegła na przedzie, w pełnym kombinezonie, z hełmem, dzięki temu widział swoich podopiecznych. Ci po raz pierwszy doświadczali dobrodziejstwa ekwipunku zapewniającego przeżycie w najniższych temperaturach, ponoć wyewoluował on ze skafandrów kosmicznych, zrezygnowano jedynie z zabezpieczeń cisnieniowych i radiacyjnych, dzieki czemu nie ważył 160 kg. Choć Shalke sprawiał wrażenie, jakby mógł biec z dwoma oryginalnymi, zasuwał przed nimi jak czołg a w głosie, dochodzącym z krótkozasięgowego komunikatora, nie słychac było śladu zadyszki.
- McNeal!
- Yes, sir!
- Śpiew!
- Gdy biegniemy poprzez śnieg! - rykneła Zuzia ile dała radę. Z Shalke nie było żartów, potrafił kazać robić pompki albo przysiady gdy doszedł do wniosku, że jego podopieczni nie wykazują stu procentowego zaangażowania. Odpowiedziało jej mniej lub bardziej dynamiczne rzężenie.
- Co przez rano sobie legł!
Słuchała odśpiewu grupy, starając się, mimo zmęczenia, ułożyć jakiś rym. Shalke nie lubił gdy teksty sie powtarzały, nazywał to "treningiem mózgu w stanie obciążenia dynamicznym wysiłkiem fizycznym", cokolwiek by to nie było.
- Trening mózgu dobry jest! - zamyśliła się za bardzo na cholernym Schalke i zaśpiewała pierwsze co jej przyszło do głowy.
- Gdy zapieprza się na fest! - daj Panie, że się zamyślił, Zuzia wzniosła oczy, potknęła się o kawałek lodu i wyłożyła jak długa.
- Oddziaaaał, stój! - rozkaz zatrzymał grupę w miejscu. Większość stała prosto. Schalke nie zwrócił uwagi na rzężących.
- McNeal!
- Yessir!
- Meldunek!
- Szeregowy McNeal gotowy do ćwiczeń, sir!
- Cała? - Zuzia aż zaniemowiła. Udaru dostał, czy co?
- Cała, sir. Kawałek lodu, nie zauważyłam przez ten hełm. Zawęża pole widzenia od dołu.
- Po ćwiczeniach zgłosisz się do zbrojowni, celem dopasowania!
- Yessir!
- I rusz mózgiem, bo twoje ryki nie kwalifikują się nawet jako rym prosty częstochowski! McNeal śpiew! Oddziaaał biegiem marsz!
W przebieralni nikogo nie było, więc nie namyślając się długo wyskoczyła z ciuchów i z samym ręcznikiem przeszła po śniegu. Zarządca stacji faktycznie musiał oszaleć, sauna znajdowała się na zaśnieżonym placyku wielkości połowy boiska do siatkówki, rozjaśnionego ciepłym, dyskretnym, światłem. Placyk musiał być przykryty dachem, temperatura była nie niższa niż -5 stopni. Zaraz przy budynku sauny stała wielka, drewniana beczka z wodą, unosząca się para zdradzała, że woda jest podgrzewana a nie solona. W saunie panował półmrok, sprawdziła temperaturę i weszła na najwyższa półkę. 85 stopni, tak jak lubiła. Dopiero gdy oczy przyzwyczaiły się jej do ciemności spostrzegła, że po przeciwnej stronie na samej górze już ktoś leży. Poczuła się nieco zakłopotana, nie żeby miała problem z własną nagością, ale wypadało jednak zapytać.
- Proszę wybaczyć, myślałam, że nikogo nie ma.
- Nie ma sprawy - głos Zacka sprawił, że uśmiechnęła się. Odruchowo złapała za ręcznik - jak to tak, goła siedzi a on się wpatruje! Po czym zatrzymała rękę w pół ruch - toż pomysli, że ona jakaś niedorobiona kompletnie... Leżała tak rozdarta nieco pomiędzy przykrywać się a nie przykrywać, czując, jak jego wzrok prześlizguje się po jej szyi, piersiach, żeby jeszcze położyła się głową w jego stronę! Mrowienie na jej sutkach było tak sugestywne jakby ja dotykał, potem niżej, w brzuchu zatańczyły jej motyle - no gdzie się wślipia... Nie wytrzymała i wzrokiem zgromiła podglądacza. Leżał spokojnie na wznak, z zamkniętymi oczami, zgiął lekko noge, by nie epatować jej swoją nagością. Poczuła się jak ciężka idiotka. Z jednej strony ulga - z drugiej, ku swojemu zdumieniu, zawód. Jak mówił jej Tata, babie nie dogodzi; chyba po raz pierwszy zrozumiała, co miał na myśli.
- Długo już jesteś? - dyskretnie kaszlnęła, usuwając delikatna chrypkę.
- Drugi kurs. Ty na dwa czy trzy?
- Trzy - odparła odruchowo, po czym ugryzła się w ozór. Toż polezie po twoim drugim wejściu, ośla pało...
- To poczekam na ciebie. zapraszam na późną kolację. Chyba, że chcesz spać?
- Nie, nie! - zaprzeczyła nieco za szybko. - Chętnie porozmawiam.
- To do za chwilę - Zack zeskoczył na ziemię, owinął się ręcznikiem, nie mogła nic na to poradzić, że nie oderwała wzroku.
- Idę na śnieg. Czas się trochę ostudzić - usmiechnał się szeroko i wyszedł, wpuszczając powiew zimnego, ożywczego powietrza.
- Jak to jest - Shalke rozpoczał swoja przemowę z głebokim westchnięciem - że taki kurdupel zasuwa jak mały parowozik, a wy padacie jak muchy? Hę?
Nikt nie kwapił się z odpowiedzią. W końcu Zachariusz podniósł rękę.
- Lebovsky?
- Jej to łatwo, sir! Bo jest lekka. I wyposażenie ma najlżejsze.
- Lebovsky, czy ty chcesz mi powiedzieć, że czujesz się traktowany niesprawiedliwie?!?
- Nie, sir!
- No. Żeby mi to było po raz przedostatni! Mniej żreć, więcej biegać! Ale to już potem. Za tydzień spotykamy się na bieżni, ostatni sprawdzian wytrzymałościowy na sucho. Od następnego tygodnia tylko poligon, tak, że komu zależy na dobrej lokacie, niech się porzadnie wyśpi i wypocznie. Zadnych treningów, jasne? Bo mi bedziecie zdychać, a poprawki nie są przewidziane! Rozejśc się!
Wyszli na korytarz. Zuzia czuła się wrednie, Zachariusz popsuł jej smak dzisiejszego zwycięstwa. Zeźlona jak osa szła w stronę zbrojowni, nie zwracając uwagi na otoczenie. Poczekaj jeszcze tydzień, pingwini wypierdku. Ja ci jeszcze pokażę.
- Co tam mruczycie, McNeal?
- Nic, sir!
- No, no. Nie ma sie co nadymać. Chłopaki dostały w dupę, to i się chca odgryźć. Jak chcesz być dobrym dowódcą, musisz być przede wszystkim wzorem, a nie wyrzutkiem, jasne?
- Dowódcą? - Zuzia ze zdziwienia zapomniała o obowiązkowym sir. Oraz o zamknięciu buzi.
- Dowódcą.
Zuzia struchlała. Jeszcze tego jej brakowało. Już jej raz foczą kupę ktos wsadził do butów.
- Sir, z całym szacunkiem, mnie chłopaki nie słuchaja. Robia co chcą, rozrabiaja, a na przedzie zawsze musi być Zachariusz!
- Zachariusz, powiadasz?
Zuzia zawahała się. Co innego bronić się a co innego skarżyć.
- No, inne chłopaki też głupie są. To nie tak, że on sam jeden.
- Dobra, wystarczy. Dawaj tu ten swój hełm, spróbujemy poprawić nieco pozycję.
Tak niby nic, zupełnie przez przypadek Zuza nieco wcześniej wróciła do sauny, Zac nieco dłużej posiedział podczas trzeciego wejścia, w każdym bądź razie na kolejną przerwę wyszli na śnieg razem. Oczywiście, musiał w nią rzucić śniegiem, nie pozostała mu dłużna, po chwili nie zważając na nic zwarli się w klasycznych zapasach. Pierwszy zrezygnował Zac.
- Massakra, nic się nie zmieniłaś - stęknął i dodał - remis?
- Remis - Zuzanna uśmiechnęła się zdyszana. - Chodźmy do beczki, zimno się robi.
Weszli, usiedli grzecznie na wąskich ławeczkach pod wodą, tak dobranych, by siedzącym wystawała z wody tylko głowa.
- Co sie z toba działo? Zostałaś w szkole?
- Niee... Po tym, jak odkryli moje zdolności zaproponowali mi dalsze szkolenie. Nie mogę o tym mówić, nie gniewaj się.
Zachary zachichotał.
- No patrz, a słyszałem, że najpierw siedziałaś w szkole, a potem pracowałaś gdzieś na wschodzie, dla Ralteka.
- Ja słyszałam to samo o tobie - powiedziała Zuza i zamyśliła się. - Czyli nie pracowałeś dla nich? To co robiłeś?
- Też nie bardzo mogę o tym mówić... - Zac wręcz żałosnie spojrzał na nią.
- No przeciez nie naciskam. Znaczy, że też się szkoliłeś. Zresztą, hydrokinetyk - to brzmi dumnie!
- Tak jest, Królowo Sniegu - skłonił się w udawanej pokorze Zac.
- Spadaj. Pokaż lepiej jakąś sztuczkę.
Zac nie odpowiedział, przez chwilę nie działo się nic, po czym po obu stronach jego głowy pojawiły sie dwie małe trąby wodne. Ruszyły ku sobie na spotkanie, tuż przed zderzeniem wykonały uroczy pląs, omal ocierając się o siebie, po czym rozpoczeły taniec, o tyle dziwny, że im dłużej Zuzanna na niego patrzyła, tym bardziej motyle w brzuchu zaczynały przypominać o swoim istnieniu.
- Przestań już...
Trąby znikły, zmieszany Zac pochylił się w jej strone - Co, nie podobało ci sie?
- Podobało...
- To co? - Zac był na tyle blisko, że wystarczyło wyciągnąć rękę. Gdzieś w połowie odległosci, pod wodą, spotkały się ich palce. Nie zatrzymał dłoni, delikatnie sunął wzdłuż jej ramienia, jego twarz była niebezpiecznie blisko. Zamknęła oczy, dotyk warg był wszystkim czym teraz była, dotykała jego klatki samymi opuszkami, chciała, w zasadzie sama nie wiedziała czy chce, żeby ją objał, czy żeby tego nie robił. Zawroty głowy walczyły o lepsze z lekkością w brzuchu, gdy Zac nie przerywając pocałunku uniósł ją ku górze i wszedł w nią.
Zuzia McNeal w ciszy przerywanej jedynie pluskaniem wody przeżyła swój pierwszy w życiu orgazm.
- Z tego co nam obecnie wiadomo, choć dowody są, musze przyznać, w najlepszym razie wątpliwe, wynika, że Atlanci uruchomili swoją instalację, jednakże skutek był nieco odległy od zamierzonego. Zamiast ustabilizować bieguny, przesunęło południowy dokładnie nad siebie.
Zaległa cisza. Tym razem nikt sie nie śmiał, zebrani na sali trawili przekazane informacje.
- Czyli, że oni, tutaj... - głos uwiązł Zuzannie w gardel, przełkneła z wysiłkiem. - Chce pan powiedzieć, że pod tym lodem są resztki ich cywilizacji?
- Wierzymy, że to nie są resztki. Przesunięcie nastąpiło praktycznie natychmiastowo, nie dłużej niż kilka, kilkanaście tygodni, nie mieli za dużo czasu na przeciwdziałanie. Myślimy, że pod nami może być całkiem sporo dobrze zachowanych śladów. Znaczy śladów cywilizacyjnych, budynki, zakłady, urządzenia a nawet ciała- rudy uściślił szybko.
- A to urządzenie - jak chcecie go znaleźć? - Zuza nie zauważyła pytającego, głos dobiegł spod ściany w samym rogu.
- W zasadzie wiemy gdzie jest. Problem polega na tym, że to gdzieś jest pod ziemią.
Cisza była dośc wymowna. Nikt nie chciał się ośmieszyć pytaniem, jak rudy zamierza przekopać prawie 3 kilometry lodu, żeby dojść do "ziemi".
- Plan jest prosty. Pójdą dwa zespoły. Jeden z północnego wschodu, znaczy z Thorshavheine. Szóstka trzyma się tam mocno, obiecali, że spróbują podwieźć grupę A tak daleko na płaskowyż, jak tylko da radę. Grupa B pójdzie stąd, po zachodniej stronie Vostoka. W obu grupach pójdą kinetycy. W północnej pan Zac Lebovsky, w południowej pani Zuzanna McNeal.
Poczuła, jak robi jej się ciepło. Zachariusz! Nie widzieli się dobrych kilka lat, po skończeniu szkoły pracował gdzieś na wschodzie, w przetwórniach Ralte and co. Napisał ze dwie kartki, kilka listów, Zuza odpisała z mniejszym bądź większym opóźnieniem, potem zaczęła specjalizację i kontakt się urwał. Odwrociła głowę i spotkała szeroki uśmiech swojej pierwszej, platonicznej miłości. Z uczuciem, że świeci na czerwono odwróciła się w stronę prelegenta.
- Wysłaliśmy dwie, wyposażone po zęby ekspedycje. Obie poszły z zachodu. Może nie najlepsze podejście, tam akuratnie pingwiny siedzą dość mocno, ale wierzyliśmy, że nasze wyposażenie zapewni bezpieczeństwo. Straciliśmy kontakt z oboma grupami gdzieś tutaj, za 73 stopniem.
Rudy stuknął wskazówką w mapę i rozglądnął się po sali, ale nikt nie kwapił się z komentarzem.
- Tym razem chcemy zmienic taktykę. Żadnych maszyn, kilkuosobowe zespoły, maksymalna szybkość i maskowanie. W każdej grupie znajdzie się kinetyk, informatyk, ksenolingwista i dwoje ludzi odpowiedzialnych za bezpieczeństwo. Łączność... Tak i nie. Idziecie sami, ale każdy będzie wyposażony w system SOS. Skuteczność taka sobie, ale cztery ostatnio postawione maszty umożliwiają triangulację do 100 metrów w rejonie bieguna. Do przejścia od nas jest około półtora tysiąca kilometrów, z północy tysiąc, jeżeli transport z szóstki się wykaże. Skład zespołów jest wywieszony na tablicy, prosze się zapoznać z przydziałem, grupa A zostaje tutaj, grupa B ma odprawę w sali meteo.
Zuzanna chciał jeszcze zamienić słowo z Zackiem, ale ten już siadał do stołu, jej grupa wychodziła, przewodnik ze swoim "proszę za mną" nie wyglądał zachęcająco więc zrezygnowała z zamiaru i wyszła na korytarz. Może jutro się uda.
Iglo nie wyglądało najlepiej. Najbardziej ucierpiał dach, zmiotło go równo, w zasdzie zostały tylko ściany tak mniej więcej do wysokosci dwóch metrów. Te zresztą też nie wyglądały najlepiej, po cieńszej partii, tam gdzie lód był przeźroczysty, udając okna, zostały dziury, z pozostałych znikneły obrazy i draperie. Starała się przepraszać, ale nauczyciele nie zwrócili na nią większej uwagi. Zacharov pakował wszytko do samochodu, Kriegsdotter siedziała przy radiostacji i próbowała wezwać ekipy remontowe, Zuzia w końcu wrzuciła swój plecak do bagażnika i usiadła na tylnym siedzeniu. Jak niechcą z nią gadać - to nie. Nie musi siedzieć w tej głupiej szkole, pojedzie do domu i będzie polować z tatą, o! A jeszcze lepiej - sama będzie! Na wieloryby i polarne niedźwiedzie! Żal rozlewał się w niej coraz większą falą, przecież robiła wszystko tak jak jej kazali, starała się, nie jej wina, że się nie udało. W końcu Zacharov dostrzegł jej minę i przysiadł z drugiej strony samochodu.
- No i co żeś się tak zapowietrzyła? - parsknął śmiechem. - Igloo nie problem, śniegu jest dużo. Remontowcy postawią to w jedno popołudnie. Dlatego właśnie nie sprawdzamy zdolności naszych uczniów w szkole, na wypadek kogoś takiego jak ty! - Zuzia jeszcze bardziej spuściła głowę.
- Ja nie chcę do domu - chlipnęła, niepomna wczesniejszych postanowień pozostania myśliwym i wyjechania na biegun.
- A kto mówi o domu - zdumienie starło usmiech Zacharova z twarzy. - Zmienimy ci trochę tok szkolenia, zaprzyjaźnisz się ze mna, pani Kriegsdotter będzie musiała poświęcić nieco swojego czasu i tyle - pochylił się nad nią i rozmierzwił jej włosy. - Masz ciekawy dar, moja panno, w dodatku bardzo rzadki. Nie myśl, że pozwolimy ci go zmarnowac przez jakieś nieszczęsne iglo - znowu roześmiał się tubalnie i Zuzia poczuła, że zrobiło jej się cieplej na duszy. W panice niewiele zrozumiała z tego co do niej mówił, ale jedna myśl obijała jej się od jednej strony czaszki do drugiej: nie odeślą mnie do domu!
Odprawa zajęła kolejne cztery godziny, w miedzyczasie przyniesiono kanapki, prowadzący zaproponował nawet przerwę, ale po pierwszych kęsach wznowili dyskusję. Po kolei na wokandzie znalazło się wyposażenie, maskowanie, transport, jedzenie, płyny, źródła energii, trasa, wreszcie umiejetności Zuzanny.
Jest pani hydrokinetykiem? -spytał średniego wzrostu, szpakowaty mężczyzna około czterdziestki, który przedstawił się jako Andy; sprawiał wrażenie wojskowego. Oszczedny w ruchach i wypowiedziach, praktycznie zero emocji, choć miało się wrażenie, że cały czas się lekko uśmiecha.
- Nie do końca...
- Nie do końca!? - przerwał jej dość niegrzecznie Karol, niewielki blondyn z ciemnobrazowymi oczami. - To jak my niby mamy się przekopać przez ponad dwa i pół kilometra lodu?
- Jeżeli będzie tam śnieg, może być nawet na ziemi, byle nie zleżały, to dam radę.
- A jak nie?
Zuzia wzruszyła ramionami. Jakbym miała wąsy, to bym była Zuz McNeal - pomyślała złośliwie.
- Nic na to nie poradzę. Potrafię co potrafię.
- O żeż... - blondyn nie dokończył przekleństwa, na jego ramieniu spoczęłą olbrzymia łapa Mike'a, człowieka, który przywitał ją przy śluzie.
-Nie ma co jęczeć. Jakbyśmy się mogli dowiercić stąd, to byśmy nie leźli półtora tysiąca kilometrów w to pustkowie. Sztuczny się nada? - zwrócił się do Zuzanny.
- Rzadko. Potrzebuje prawdziwych płatków śniegu, nie rozpylonych kryształków lodu.
- Księżniczka śniegu - mruknął blondyn i mrugnał Bev, piątego członka zespołu. Mała, pulchna, usmiechnięta brunetka, ksenolingwista. Skąd oni biorą takie specjalności?
- Skąd taka specjalizacja? - nie wytrzymała Zuzia.
- Tak naprawdę jestem lingwistą. Ksenolingwistyka to w zasadzie hobby, lubiłam science fiction jak byłam mała i stąd to wszystko. Ale zgodnie z tym, co powiedział Walton, to byli ludzie. A przynajmniej tak blisko ludzi jak to tylko możliwe, więc może dam radę - usmiechnęła się szerzej, wyglądając, choć wydawało się to niemożliwe, jeszcze bardziej niesmiało. Zuza poczuła odruchowo sympatię do tej niedużej, miłej dziewczyny.
- Skoro nasz Sci-Op doszedł do wniosku, że w takiej konfiguracji mamy największą sznasę, nie psujmy im dobrego nastroju.
- To co, jutro rano, po śniadaniu przgląd ekwipunku, uzupełnienie braków w szkoleniu na wszystkim, co wyda się nowe, a po południu przedyskutujemy marszrutę. Pojutrze trening na zewnątrz, dobrze by było zobaczyć, czy wszystko działa jak powinno, spróbujemy wspinaczki, panna McNeal zademonstruje nam swoje możliwości i na 3 dzień ruszamy. Koniec odprawy - Andy Novak jednoznacznie dał do zrozumienia kto tu rządzi, wyprostował się, Zuza wręcz oczekiwała, że postawi ich na baczność zanim padnie rozkaz "rozejść się!", ale najwyraźniej dotarło do niego, że pracuje z cywilami.
- Do jutra - skąpy uśmiech i po chwili znikał już za drzwiami ze swoimi notatkami pod pachą.
- Yessa', I luva sa' - szeptem zakrzyknął za nim Karol, wzbudzając kilka prychnięć śmiechu.
- Nie rób sobie żartów, to cholerna Foka - Mike pokręcił głową. -Poza tym jego umiejetności mogą się przydać.
- A na co niby? Cały oddział tych ultra-speców pingwiny przerobiły na mrożonki. A w zasadzie dwa oddziały. Co on może?
- Ktoś rządzić musi, jak nie to do głosu dochodza informatycy, a wtedy rządzi chaos i bezhołowie - odgryzł się Mike. - Idę popływać, ma ktoś ochotę?
Zuza wyłgała się zmęczeniem, chciała jeszcze porozmawiać z Zackiem. Wróciła do sali konferencyjnej, ale grupa A musiała już skończyć zajęcia, gdyz przywitał ją ciemny, pusty pokój. Zaraza, mogła zapytac gdzie mieszka, latać o tej porze po kwaterach jakoś nie miała odwagi. Sprawdziła stołówkę w nadziei, że może tam się znajdzie, w końcu nie mając nic innego do roboty zjadła kolację i poszła do pokoju. Czuła konkretne zmęczenie, ale luksus posiadania własnej łazienki z gorącą wodą nie pozwolił jej wejść do łóżka. Odsiedziała dobre 10 minut, w końcu wyrzuty sumienia wygnały ją spod prysznica. Przy drzwiach zauważyła informację o saunie. Sauna? Tutaj? Główny zarządca musiał być nielicho stuknięty. Z jednej strony łózko - z drugiej sauna - osiołkowi w żłobie dano. Sprawdziła rozkład stacji, sauna znajdowała się na samym środku, jakieś pięć minut od jej kwatery. Prawie północ, nie powinno być tam nikogo. Nie namyślając się dłużej porwała suchy ręcznik i szybkim krokiem pomaszerowała ku centrum.
Szybciej, cherlaki! - Shalke nie miał litości. Zaprawa fizyczna w jego wykonaniu tak sie miała do zajeć fizycznych z Pancernicą jak obrazy Rembrandta do paintbola. Sprawiał wrażenie, że zagoniłby nawet polarnego niedźwiedzia. Biegła na przedzie, w pełnym kombinezonie, z hełmem, dzięki temu widział swoich podopiecznych. Ci po raz pierwszy doświadczali dobrodziejstwa ekwipunku zapewniającego przeżycie w najniższych temperaturach, ponoć wyewoluował on ze skafandrów kosmicznych, zrezygnowano jedynie z zabezpieczeń cisnieniowych i radiacyjnych, dzieki czemu nie ważył 160 kg. Choć Shalke sprawiał wrażenie, jakby mógł biec z dwoma oryginalnymi, zasuwał przed nimi jak czołg a w głosie, dochodzącym z krótkozasięgowego komunikatora, nie słychac było śladu zadyszki.
- McNeal!
- Yes, sir!
- Śpiew!
- Gdy biegniemy poprzez śnieg! - rykneła Zuzia ile dała radę. Z Shalke nie było żartów, potrafił kazać robić pompki albo przysiady gdy doszedł do wniosku, że jego podopieczni nie wykazują stu procentowego zaangażowania. Odpowiedziało jej mniej lub bardziej dynamiczne rzężenie.
- Co przez rano sobie legł!
Słuchała odśpiewu grupy, starając się, mimo zmęczenia, ułożyć jakiś rym. Shalke nie lubił gdy teksty sie powtarzały, nazywał to "treningiem mózgu w stanie obciążenia dynamicznym wysiłkiem fizycznym", cokolwiek by to nie było.
- Trening mózgu dobry jest! - zamyśliła się za bardzo na cholernym Schalke i zaśpiewała pierwsze co jej przyszło do głowy.
- Gdy zapieprza się na fest! - daj Panie, że się zamyślił, Zuzia wzniosła oczy, potknęła się o kawałek lodu i wyłożyła jak długa.
- Oddziaaaał, stój! - rozkaz zatrzymał grupę w miejscu. Większość stała prosto. Schalke nie zwrócił uwagi na rzężących.
- McNeal!
- Yessir!
- Meldunek!
- Szeregowy McNeal gotowy do ćwiczeń, sir!
- Cała? - Zuzia aż zaniemowiła. Udaru dostał, czy co?
- Cała, sir. Kawałek lodu, nie zauważyłam przez ten hełm. Zawęża pole widzenia od dołu.
- Po ćwiczeniach zgłosisz się do zbrojowni, celem dopasowania!
- Yessir!
- I rusz mózgiem, bo twoje ryki nie kwalifikują się nawet jako rym prosty częstochowski! McNeal śpiew! Oddziaaał biegiem marsz!
W przebieralni nikogo nie było, więc nie namyślając się długo wyskoczyła z ciuchów i z samym ręcznikiem przeszła po śniegu. Zarządca stacji faktycznie musiał oszaleć, sauna znajdowała się na zaśnieżonym placyku wielkości połowy boiska do siatkówki, rozjaśnionego ciepłym, dyskretnym, światłem. Placyk musiał być przykryty dachem, temperatura była nie niższa niż -5 stopni. Zaraz przy budynku sauny stała wielka, drewniana beczka z wodą, unosząca się para zdradzała, że woda jest podgrzewana a nie solona. W saunie panował półmrok, sprawdziła temperaturę i weszła na najwyższa półkę. 85 stopni, tak jak lubiła. Dopiero gdy oczy przyzwyczaiły się jej do ciemności spostrzegła, że po przeciwnej stronie na samej górze już ktoś leży. Poczuła się nieco zakłopotana, nie żeby miała problem z własną nagością, ale wypadało jednak zapytać.
- Proszę wybaczyć, myślałam, że nikogo nie ma.
- Nie ma sprawy - głos Zacka sprawił, że uśmiechnęła się. Odruchowo złapała za ręcznik - jak to tak, goła siedzi a on się wpatruje! Po czym zatrzymała rękę w pół ruch - toż pomysli, że ona jakaś niedorobiona kompletnie... Leżała tak rozdarta nieco pomiędzy przykrywać się a nie przykrywać, czując, jak jego wzrok prześlizguje się po jej szyi, piersiach, żeby jeszcze położyła się głową w jego stronę! Mrowienie na jej sutkach było tak sugestywne jakby ja dotykał, potem niżej, w brzuchu zatańczyły jej motyle - no gdzie się wślipia... Nie wytrzymała i wzrokiem zgromiła podglądacza. Leżał spokojnie na wznak, z zamkniętymi oczami, zgiął lekko noge, by nie epatować jej swoją nagością. Poczuła się jak ciężka idiotka. Z jednej strony ulga - z drugiej, ku swojemu zdumieniu, zawód. Jak mówił jej Tata, babie nie dogodzi; chyba po raz pierwszy zrozumiała, co miał na myśli.
- Długo już jesteś? - dyskretnie kaszlnęła, usuwając delikatna chrypkę.
- Drugi kurs. Ty na dwa czy trzy?
- Trzy - odparła odruchowo, po czym ugryzła się w ozór. Toż polezie po twoim drugim wejściu, ośla pało...
- To poczekam na ciebie. zapraszam na późną kolację. Chyba, że chcesz spać?
- Nie, nie! - zaprzeczyła nieco za szybko. - Chętnie porozmawiam.
- To do za chwilę - Zack zeskoczył na ziemię, owinął się ręcznikiem, nie mogła nic na to poradzić, że nie oderwała wzroku.
- Idę na śnieg. Czas się trochę ostudzić - usmiechnał się szeroko i wyszedł, wpuszczając powiew zimnego, ożywczego powietrza.
- Jak to jest - Shalke rozpoczał swoja przemowę z głebokim westchnięciem - że taki kurdupel zasuwa jak mały parowozik, a wy padacie jak muchy? Hę?
Nikt nie kwapił się z odpowiedzią. W końcu Zachariusz podniósł rękę.
- Lebovsky?
- Jej to łatwo, sir! Bo jest lekka. I wyposażenie ma najlżejsze.
- Lebovsky, czy ty chcesz mi powiedzieć, że czujesz się traktowany niesprawiedliwie?!?
- Nie, sir!
- No. Żeby mi to było po raz przedostatni! Mniej żreć, więcej biegać! Ale to już potem. Za tydzień spotykamy się na bieżni, ostatni sprawdzian wytrzymałościowy na sucho. Od następnego tygodnia tylko poligon, tak, że komu zależy na dobrej lokacie, niech się porzadnie wyśpi i wypocznie. Zadnych treningów, jasne? Bo mi bedziecie zdychać, a poprawki nie są przewidziane! Rozejśc się!
Wyszli na korytarz. Zuzia czuła się wrednie, Zachariusz popsuł jej smak dzisiejszego zwycięstwa. Zeźlona jak osa szła w stronę zbrojowni, nie zwracając uwagi na otoczenie. Poczekaj jeszcze tydzień, pingwini wypierdku. Ja ci jeszcze pokażę.
- Co tam mruczycie, McNeal?
- Nic, sir!
- No, no. Nie ma sie co nadymać. Chłopaki dostały w dupę, to i się chca odgryźć. Jak chcesz być dobrym dowódcą, musisz być przede wszystkim wzorem, a nie wyrzutkiem, jasne?
- Dowódcą? - Zuzia ze zdziwienia zapomniała o obowiązkowym sir. Oraz o zamknięciu buzi.
- Dowódcą.
Zuzia struchlała. Jeszcze tego jej brakowało. Już jej raz foczą kupę ktos wsadził do butów.
- Sir, z całym szacunkiem, mnie chłopaki nie słuchaja. Robia co chcą, rozrabiaja, a na przedzie zawsze musi być Zachariusz!
- Zachariusz, powiadasz?
Zuzia zawahała się. Co innego bronić się a co innego skarżyć.
- No, inne chłopaki też głupie są. To nie tak, że on sam jeden.
- Dobra, wystarczy. Dawaj tu ten swój hełm, spróbujemy poprawić nieco pozycję.
Tak niby nic, zupełnie przez przypadek Zuza nieco wcześniej wróciła do sauny, Zac nieco dłużej posiedział podczas trzeciego wejścia, w każdym bądź razie na kolejną przerwę wyszli na śnieg razem. Oczywiście, musiał w nią rzucić śniegiem, nie pozostała mu dłużna, po chwili nie zważając na nic zwarli się w klasycznych zapasach. Pierwszy zrezygnował Zac.
- Massakra, nic się nie zmieniłaś - stęknął i dodał - remis?
- Remis - Zuzanna uśmiechnęła się zdyszana. - Chodźmy do beczki, zimno się robi.
Weszli, usiedli grzecznie na wąskich ławeczkach pod wodą, tak dobranych, by siedzącym wystawała z wody tylko głowa.
- Co sie z toba działo? Zostałaś w szkole?
- Niee... Po tym, jak odkryli moje zdolności zaproponowali mi dalsze szkolenie. Nie mogę o tym mówić, nie gniewaj się.
Zachary zachichotał.
- No patrz, a słyszałem, że najpierw siedziałaś w szkole, a potem pracowałaś gdzieś na wschodzie, dla Ralteka.
- Ja słyszałam to samo o tobie - powiedziała Zuza i zamyśliła się. - Czyli nie pracowałeś dla nich? To co robiłeś?
- Też nie bardzo mogę o tym mówić... - Zac wręcz żałosnie spojrzał na nią.
- No przeciez nie naciskam. Znaczy, że też się szkoliłeś. Zresztą, hydrokinetyk - to brzmi dumnie!
- Tak jest, Królowo Sniegu - skłonił się w udawanej pokorze Zac.
- Spadaj. Pokaż lepiej jakąś sztuczkę.
Zac nie odpowiedział, przez chwilę nie działo się nic, po czym po obu stronach jego głowy pojawiły sie dwie małe trąby wodne. Ruszyły ku sobie na spotkanie, tuż przed zderzeniem wykonały uroczy pląs, omal ocierając się o siebie, po czym rozpoczeły taniec, o tyle dziwny, że im dłużej Zuzanna na niego patrzyła, tym bardziej motyle w brzuchu zaczynały przypominać o swoim istnieniu.
- Przestań już...
Trąby znikły, zmieszany Zac pochylił się w jej strone - Co, nie podobało ci sie?
- Podobało...
- To co? - Zac był na tyle blisko, że wystarczyło wyciągnąć rękę. Gdzieś w połowie odległosci, pod wodą, spotkały się ich palce. Nie zatrzymał dłoni, delikatnie sunął wzdłuż jej ramienia, jego twarz była niebezpiecznie blisko. Zamknęła oczy, dotyk warg był wszystkim czym teraz była, dotykała jego klatki samymi opuszkami, chciała, w zasadzie sama nie wiedziała czy chce, żeby ją objał, czy żeby tego nie robił. Zawroty głowy walczyły o lepsze z lekkością w brzuchu, gdy Zac nie przerywając pocałunku uniósł ją ku górze i wszedł w nią.
Zuzia McNeal w ciszy przerywanej jedynie pluskaniem wody przeżyła swój pierwszy w życiu orgazm.
Subskrybuj:
Posty (Atom)