Jako, ze durny blogger zezarl mi wczoraj moje jakszeszsz inteligentne komenty, dzisiaj wszystko pojdzie en block:
No 1,2,3 i 4 - wplywam(y) do Canyon'u.
5,6, i 7 - jestesmy w srodku.
8 i 9 - wylazimy
10, 11 i 12 - jak azot dziala na mozg.
13- jestem na powierzchni. Uff, jak goraco.
14 i 15 - poniewaz gros zdjec mam w pozycji 14, ktora zostala opisana jako shittin' rabbit, na widok obiektywu Kiciaf wykrzywia mnie momentalnie. Samolot (powyzej), hoooo-duuuu (wczoraj) czy tez Trinity (numer 15) sa odruchowa i niekontrolowana reakcja.
>
>
środa, 2 maja 2012
wtorek, 1 maja 2012
Fwd: caves
Tu sie nalezy pam-pam pam-pam pam-pam-pam-pam (...) czyli muzyka (no, podklad dzwiekowy) ze Szczek :[\]
poniedziałek, 30 kwietnia 2012
niedziela, 29 kwietnia 2012
sobota, 28 kwietnia 2012
czwartek, 26 kwietnia 2012
Przeszkadzajki
Przyszła Zuzia z zapytaniem czy ja aby się nie będę czuł zestresowany faktem wysłania do sterylizacji gratów służących do tak zwanej trudnej intubacji. I popadłem w przydum.
W zasadzie, podchodząc do tematu w sposób usystematyzowany, można sobie podzielić proces na trzy fazy. Albo może stopnie. Pierwszy - intubacja zakończona sukcesem. Drugi - intubacja się nie powiodła, wentylacja maską z udrażniaczami lub bez. Whatever. Trzeci - nie możemy wentylować - tracheostomia interwencyjna modo Griggs czy inny Melker. I tyle. Cała ta nieprawdopodobna, mnożąca się jak karaluchy, technika urządzonek co skaczą i fruwają jest psu na budę. Nie dlatego że nie działa. A i owszem, działa. Ale powiedzmy to wprost: jeżeli zawiodła nast nasza podstawowa umiejętność, którą trenujemy codziennie to jaka mamy szansę na uratowanie pacjenta mając 3 minuty i urządzenie, którego nie trzymaliśmy w ręku od ostatniego pokazu repa - parę lat temu? Toż nawet nie wiadomo którym końcem wetkać toto w pacjenta...
Jeżeli chcemy być biegli w używaniu wszelkiego rodzaju przeszkadzajek, musimy je używać -bez przesady mi tu - codziennie. W innym przypadku jest to wymaganie od panny Krysi, która swoim cinquecento dojeżdża codziennie do pracy, wykonania kontrolowanego zwrotu przez sztag na ręcznym w obliczu taranującego ją tramwaju. Szczęścia życzę - choć nie przewiduję.
Gdzieś tak ze cztery lata temu jeden z moich kolegów zaprezentował casus przysłany mu przez MDU - organizację służącą do ZDD (zabezpieczania doktorskiej d.obrobytności w obliczu błędu w sztuce). W którym to casusie zawodowi anestezjolodzy ukatrupili 40 letnia kobietę chorą na kamyk w pęcherzyku, bo w ferworze używania różnych usprawniaczy do intubacji zapomnieli, że to nie niewykonanie intubacji zabija - a brak wentylacji.
Wszystkie te przeróżne (a jest ich co najmniej pięć - nowych, miesięcznie) wynalazki wpisują się bezbłędnie w ostatnie doniesienia z NHS. Mianowicie ktoś wykonał kawał solidnej, statystycznej roboty i wyszło - jak nie przymierzając staruszka z balkonikiem pod TIRa na Marszałkowskich* - że w soboty i niedziele wybitnie wzrasta ilość zgonów w szpitalach. Towarzystwo popadło w nieskrywane zdziwienie. Jaki żesz jest tego powód - i jak temu zaradzić? Czemu w szpitalach, w których nie uświadczy jednego konsultanta, bo wszyscy w domu siedzą na tak zwanym dyżurze pod telefonem a wszystkim zawiadują młodsi i najmłodsi doktorzy - nagle kostucha dostaje szału?
Zaiste, tajemnica nieodgadniona.
Medycyna sztuką jest. Co prawda tu też rzadko kiedy dwa i dwa da pięć - ale czasem się zdarzy. Każdy problem może być czym innym niż się wydaje. Stąd biorą się opowieści o zawale, co to jako wrzód żołądka umarł w domu, o astmie co okazała się być rakiem prostaty, o wyrostku co był tętniakiem - czy co gorsza porfirią. I nie da się zastąpić wiedzy i doświadczenia niczym. Ani stażystą - ani zabawką co robi ping.
A anestezjolog, który nie potrafi wentylować pacjenta maską i workiem powinien przemyśleć ortopedię. Choć tam też wymagają pewnej biegłości w używaniu rąk.
------------
*w radio rano powiedzieli, że w mieście jest ograniczenie do pięćdziesięciu.
W zasadzie, podchodząc do tematu w sposób usystematyzowany, można sobie podzielić proces na trzy fazy. Albo może stopnie. Pierwszy - intubacja zakończona sukcesem. Drugi - intubacja się nie powiodła, wentylacja maską z udrażniaczami lub bez. Whatever. Trzeci - nie możemy wentylować - tracheostomia interwencyjna modo Griggs czy inny Melker. I tyle. Cała ta nieprawdopodobna, mnożąca się jak karaluchy, technika urządzonek co skaczą i fruwają jest psu na budę. Nie dlatego że nie działa. A i owszem, działa. Ale powiedzmy to wprost: jeżeli zawiodła nast nasza podstawowa umiejętność, którą trenujemy codziennie to jaka mamy szansę na uratowanie pacjenta mając 3 minuty i urządzenie, którego nie trzymaliśmy w ręku od ostatniego pokazu repa - parę lat temu? Toż nawet nie wiadomo którym końcem wetkać toto w pacjenta...
Jeżeli chcemy być biegli w używaniu wszelkiego rodzaju przeszkadzajek, musimy je używać -bez przesady mi tu - codziennie. W innym przypadku jest to wymaganie od panny Krysi, która swoim cinquecento dojeżdża codziennie do pracy, wykonania kontrolowanego zwrotu przez sztag na ręcznym w obliczu taranującego ją tramwaju. Szczęścia życzę - choć nie przewiduję.
Gdzieś tak ze cztery lata temu jeden z moich kolegów zaprezentował casus przysłany mu przez MDU - organizację służącą do ZDD (zabezpieczania doktorskiej d.obrobytności w obliczu błędu w sztuce). W którym to casusie zawodowi anestezjolodzy ukatrupili 40 letnia kobietę chorą na kamyk w pęcherzyku, bo w ferworze używania różnych usprawniaczy do intubacji zapomnieli, że to nie niewykonanie intubacji zabija - a brak wentylacji.
Wszystkie te przeróżne (a jest ich co najmniej pięć - nowych, miesięcznie) wynalazki wpisują się bezbłędnie w ostatnie doniesienia z NHS. Mianowicie ktoś wykonał kawał solidnej, statystycznej roboty i wyszło - jak nie przymierzając staruszka z balkonikiem pod TIRa na Marszałkowskich* - że w soboty i niedziele wybitnie wzrasta ilość zgonów w szpitalach. Towarzystwo popadło w nieskrywane zdziwienie. Jaki żesz jest tego powód - i jak temu zaradzić? Czemu w szpitalach, w których nie uświadczy jednego konsultanta, bo wszyscy w domu siedzą na tak zwanym dyżurze pod telefonem a wszystkim zawiadują młodsi i najmłodsi doktorzy - nagle kostucha dostaje szału?
Zaiste, tajemnica nieodgadniona.
Medycyna sztuką jest. Co prawda tu też rzadko kiedy dwa i dwa da pięć - ale czasem się zdarzy. Każdy problem może być czym innym niż się wydaje. Stąd biorą się opowieści o zawale, co to jako wrzód żołądka umarł w domu, o astmie co okazała się być rakiem prostaty, o wyrostku co był tętniakiem - czy co gorsza porfirią. I nie da się zastąpić wiedzy i doświadczenia niczym. Ani stażystą - ani zabawką co robi ping.
A anestezjolog, który nie potrafi wentylować pacjenta maską i workiem powinien przemyśleć ortopedię. Choć tam też wymagają pewnej biegłości w używaniu rąk.
------------
*w radio rano powiedzieli, że w mieście jest ograniczenie do pięćdziesięciu.
sobota, 21 kwietnia 2012
Perfect
Kiedy pierwszy raz po przyjeździe tutaj opowiadałem pacjentowi co mu zamierzam wrazić i w jakim celu, pomagała mi pielęgniarka wprawiona w tłumaczeniach pongliszowo-ajriszingliszowych. W trakcie mojego expose twarz pacjenta miała typowy dla nem tudom "blank stare" - i rozjaśniała się dopiero po tym, jak oważ pielęgniarka powtórzyła słowo w słowo, com wcześniej powiedział. Dawało to mroczne wrażenie ciężkiego upośledzenia - chciałbym wierzyć, że jednak pacjenta - jednakowoż polski anestezjolog nie takie jaja przeżyć zdoła. Muszę przyznać, że zajęło to sześc długich lat, by wspiąć się na wyżyny inglisza kolokwialno-konwersacyjnego...
Drrrryyńńńńńńńńńń!
- Yes, heloł?
- Abi?
- Abi!
- Przyjade gulgulgul o szóstej cię odbiore gulgulgulgul.
...???WTF???...
- Ale, teges, że po co niby?
- No, gulgul, diving instructor gulgulgul i ja cię gulgul rano.
- To jakaś pomyłka jest... Ja jestem diver, ale nie instruktor... Musisz szukać jakiegoś innego Abiego...
-...
-...
-DRIVING INSTRUCTOR!
- A. To chcesz rozmawiać z moim synem...
Drrrryyńńńńńńńńńń!
- Yes, heloł?
- Abi?
- Abi!
- Przyjade gulgulgul o szóstej cię odbiore gulgulgulgul.
...???WTF???...
- Ale, teges, że po co niby?
- No, gulgul, diving instructor gulgulgul i ja cię gulgul rano.
- To jakaś pomyłka jest... Ja jestem diver, ale nie instruktor... Musisz szukać jakiegoś innego Abiego...
-...
-...
-DRIVING INSTRUCTOR!
- A. To chcesz rozmawiać z moim synem...
wtorek, 17 kwietnia 2012
Cykle
Tak mnie wzięło kiedyś na rozmyślania na temat stałości - i przemijalności też, co jest niechybnym znakiem, ze się robię pierdziel stary; nie tyle w wyglądzie zewnętrznym, bom na te przypadłość zapadł już czas jakiś temu, ale w głowie. Robię się upierdliwy staruch. Zresztą nie ukrywam, że moimi idolami od wczesnego dzieciństwa byli Bert i Ernie Statler i Waldorf, dwa dożarte dziadki z balkonu, więc parcie ku formie idealnej uważam za usprawiedliwione.
Cykle krótkie bądź te odciskające się piętnem straszliwym - jak nie przymierzając cykl owulacyjny - zauważyć łatwo. Ale jak wychwycić zmiany drobne, których extrema oddalone są od siebie o lata? No właśnie. Bom sobie ostatnio ukuł teorię istnienia hypoafektywności dwubiegunowej z cyklem plus-minus dziesięcioletnim.
Niby nic. W dalszym ciągu człowiek wstaje rano, do pracy idzie, pacjenta zagazuje - a nawet wybudzi - o mamiemadzi* poczyta, o brzozie co to wcześniej była helem a teraz zmierza ku bombie też* - ale wszystko to jakieś takieś - niedorobione. Ostatecznym testem są emocje wywołane przez nadchodzące picie wódki. Brak reakcji oznacza zaburzenia z gatunku ciężkich.
Nieodmiennie przypomina mi się stary dowcip o pacjencie, co to marudził lekarzowi, ze jakiś taki jest - obojętny. Zupełnie mu obojętne, co robi. Że jak siądzie - to by tak siedział i siedział. A jak się położy - to by tak leżał i leżał.
- Panie - odrzekł lekarz z empatią - jak ja pana kopne w dupę, to pan będziesz leciał i leciał.”
- Panie - odrzekł lekarz z empatią - jak ja pana kopne w dupę, to pan będziesz leciał i leciał.”
Musiał to ASP wyłapać, bo mnie do wód wysłał. No i jadę. A raczej lecę. Będzie słońce, słona woda, tlen pod ciśnieniem paru atmosfer i drinki z palemką. Jakbym koło siebie miał taka marudną gadzinę, to też bym go gdzieś wysłał.
Bilety kupione, parking zarezerwowany, sprzęt sprawdzany - bo od ostatniego nura minęło prawie dwa lata - graty spakowane.
Jeszcze tydzień.
I ciut.
I już.
--------------
* oraz **: po prawdzie rzygać się chce, ale nasi dziennikarze doszli do wniosku, że są to to tematy dla społeczeństwa polskiego istotne - i jedyne. Cały ten mamiemadzi problem wygląda na masturbację seksoholika, który chciałby przestać się onanizować, ale za bardzo się lubi.
wtorek, 3 kwietnia 2012
Idzie zima zła
Po globalnym ociepleniu przyszło oziębienie. Tubylcy ze zrozumieniem kiwali głowami słysząc, że w Polsce pada śnieg. No - ale. Kazał kto zamieszkiwać w pobliżu Alaski? Jednak gdy sypnęło w Szkocji, sytuacja zmieniła się na groźną. W porannych wiadomościach pani bardzo poważnie zabroniła wszelkich eksperymentów na tkance żywej - siedzieć w domu i wcinać english breakfast, a nie łajdaczyć się po motorłejach.
Kto nie by na Wyspach, ten nie docenia powagi sytuacji. Ściany przeciętnego domu mają 6 (słownie: sześć) centymetrów grubości, czyli tyle co klinkierówka położona na sztorc. Ogrzewanie zależne jest nie tylko od gazu, tego na szczęście póki co nie brakło, ale również od prądu - to pokłosie cholernego „be green” i zakładania wszędzie i na wyprzódki pieców kondensacyjnych, w których elektroniki jest więcej niż zegarku marki Casio.
Ponieważ na osiedlu panowie w korporacyjnych wdziankach ochronnych zaczęli grzebać przy studzience z telefonami, jakieś pół godziny później zrobiło piiiizd, prąd zeżarło, a w okolicznych domach zawyły ponuro alarmy urlopowiczów. Chwała Bogu byłoż to w piątek, wiec większość została wyłączona po dwóch dniach.
Jeżeli doda się do siebie ścianę szóstkę, piecyk prądozależny i piiiiizd - łatwo zrozumieć, żem popadł w nerwowy przydum. Toż jak się trafi - a prędzej czy później to cholerne globalne ocieplenie do tego doprowadzi - jakaś zima z minus piętnaście, bata nie ma - większość Middlesborowian będzie służyć jako te świeżo zamarznięte mamuty syberyjskie, które są tajemnica niezbadaną - bo wygląda na to, że nażarte i w pełnym zdrowiu wzięły były i pomarły z zimna.
Najwidoczniej też nie wierzyły w globalne ocieplenie.
I tu, w końcu, po prawie sześciu latach - pominę litościwie dywagację na temat „jak to ten czas leci”, choć po prawdzie dupsko mi się marszczy - zrozumiałem, dlaczego nawet w domku, który ma salon o wymiarach 2x3 metra, musi być kominek! Nieważne, że siedząc na kanapie trzymamy nogi w palenisku - toż, gdy kryzys i trwoga, na pierwszy rzut porąbiemy meble od najmniej potrzebnych poczynając. A obchodzimy się już prawie dwa lata bez kanapy, ergo, potrzebna jest ona jak przy lądowaniu generał w kokpicie.
Trzeba się będzie przyglądnąć rozwiązaniom podwójnym. W Polsce sprawa jest prosta, w chałupie obok super-hiper-funkiel-nówka-nie śmigana kondensacyjnego wynalazku stoi sobie piec poczciwy, z pięcioma tonami koksu w zapasie. Ale taki pomysł na Wyspie będzie trudno zrealizować. Pomijając brak kotłowni, prócz trzymania koksu trzeba też gdzieś spać...
Widziałem ostatnio taką - jakby to rzec - kozę. Żelazną. Wypisz - wymaluj: stan wojenny AD 1981. Jakby tak wybić dziurę... Toż w sześciocentymetrowej ścianie nie powinno być to bardzo trudne...
PS. Google zaczął fazę druga denerwowania ludzi - prócz tego, ze bez ładu i składu wrzuca komenty Szanownych Czytaczy do spamu, to w dodatku zawiadomienia o tym, które wysyła na emila, również wrzuca - do spamu. Co zakrawa na paranoję - jeszcze ta cała sztuczna inteligencja nie powstała a już ma schizofrenię.
Kto nie by na Wyspach, ten nie docenia powagi sytuacji. Ściany przeciętnego domu mają 6 (słownie: sześć) centymetrów grubości, czyli tyle co klinkierówka położona na sztorc. Ogrzewanie zależne jest nie tylko od gazu, tego na szczęście póki co nie brakło, ale również od prądu - to pokłosie cholernego „be green” i zakładania wszędzie i na wyprzódki pieców kondensacyjnych, w których elektroniki jest więcej niż zegarku marki Casio.
Ponieważ na osiedlu panowie w korporacyjnych wdziankach ochronnych zaczęli grzebać przy studzience z telefonami, jakieś pół godziny później zrobiło piiiizd, prąd zeżarło, a w okolicznych domach zawyły ponuro alarmy urlopowiczów. Chwała Bogu byłoż to w piątek, wiec większość została wyłączona po dwóch dniach.
Jeżeli doda się do siebie ścianę szóstkę, piecyk prądozależny i piiiiizd - łatwo zrozumieć, żem popadł w nerwowy przydum. Toż jak się trafi - a prędzej czy później to cholerne globalne ocieplenie do tego doprowadzi - jakaś zima z minus piętnaście, bata nie ma - większość Middlesborowian będzie służyć jako te świeżo zamarznięte mamuty syberyjskie, które są tajemnica niezbadaną - bo wygląda na to, że nażarte i w pełnym zdrowiu wzięły były i pomarły z zimna.
Najwidoczniej też nie wierzyły w globalne ocieplenie.
I tu, w końcu, po prawie sześciu latach - pominę litościwie dywagację na temat „jak to ten czas leci”, choć po prawdzie dupsko mi się marszczy - zrozumiałem, dlaczego nawet w domku, który ma salon o wymiarach 2x3 metra, musi być kominek! Nieważne, że siedząc na kanapie trzymamy nogi w palenisku - toż, gdy kryzys i trwoga, na pierwszy rzut porąbiemy meble od najmniej potrzebnych poczynając. A obchodzimy się już prawie dwa lata bez kanapy, ergo, potrzebna jest ona jak przy lądowaniu generał w kokpicie.
Trzeba się będzie przyglądnąć rozwiązaniom podwójnym. W Polsce sprawa jest prosta, w chałupie obok super-hiper-funkiel-nówka-nie śmigana kondensacyjnego wynalazku stoi sobie piec poczciwy, z pięcioma tonami koksu w zapasie. Ale taki pomysł na Wyspie będzie trudno zrealizować. Pomijając brak kotłowni, prócz trzymania koksu trzeba też gdzieś spać...
Widziałem ostatnio taką - jakby to rzec - kozę. Żelazną. Wypisz - wymaluj: stan wojenny AD 1981. Jakby tak wybić dziurę... Toż w sześciocentymetrowej ścianie nie powinno być to bardzo trudne...
PS. Google zaczął fazę druga denerwowania ludzi - prócz tego, ze bez ładu i składu wrzuca komenty Szanownych Czytaczy do spamu, to w dodatku zawiadomienia o tym, które wysyła na emila, również wrzuca - do spamu. Co zakrawa na paranoję - jeszcze ta cała sztuczna inteligencja nie powstała a już ma schizofrenię.
piątek, 30 marca 2012
Systematyczne podejscie do sudoku
1. Nastawic pompy i nacisnac zielone guziczki.
2. Podpiac kable monitora do pacjenta i ustawic alarmy.
3. Sprawdzic czy maszynka dmucha pacjenta.
4. Przygotowac rezerwowy propofol.
5. Wlaczyc sudoku.
6. Grac.
piątek, 23 marca 2012
Kroniki kurewstwa
Pijani dróżnicy, truciciele w branży spożywczej a ostatnio nasze silne, wspaniałe chłopaki z sił specjalnych - wszystko to wpisuje się w trend poruszony w ostatnim poście. Pomieszanie pojęć do spółki z bylejakością.
Z kolei dochodzą głosy, że panowie odpowiedzialni za nastawianie zwrotnic, w ramach oszczędności, byli w "czasie wolnym" (WTF?) przekierowywani do prac innych - sprzedaży biletów czy czyszczenia toalet. Pan doktor zobaczył plemniki których nie było, fundując bogu ducha winnej rodzinie drobniutkie utrudnienia w życiu codziennym. Panowie sprzedający nam sól - a w zasadzie proszek do posypywania dróg - podtruwali całe społeczeństwo w imię zysku. A spec służby, które, gdyby tak się przypatrzeć od podszewki, to teoretycznie pracują dla nas i za nasze pieniądze - traktują zatrzymanych jako worki treningowe.
Jak zwykle wszytko zmierza w kierunku bylejakości. Pracownicy Sanepidu, zamiast dostać kopa w rzyć, odkryli złote eldorado i kontrolują na wyprzódki wszystkie zakłady produkcyjne, z cukrowniami włącznie. Dyrekcja szpitala, miast dostać kopa w rzyć - o rekompensacie finansowej dla poszkodowanych nie wspominając - za zatrudnianie pożal się Boże fachowca, twierdzi, że lekarz poniósł już wystarczające konsekwencje, bo - cytuje "było mu przykro". Dyrekcja kolei, która doprowadziła poprzez organizację pracy do katastrofy, miast dostać - tak jest! - kopa w rzyć, bierze czynny udział w szukaniu winnego katastrofy. A dzielny, silny obrońca biednych i uciśnionych, miast dostać kopa - przy czym tutaj zaordynował bym kopa w ryj z półobrotu, zgodnie z zasadą ząb za ząb - jest tłumaczony, że "działał w stresie".
Tak na marginesie - ja się wcale nie czepiam, że panowie ze służb specjalnych wchodzą do złych mieszkań. Mało tego, rozumiem, że takie pomyłki muszą się zdarzać. I zdarzyć się może, że niewinny człowiek dostanie po mordzie - ostatecznie na widok policjanta należy się zachowywać jak obywatel a nie jak bandyta. Ale dlaczego nasz dzielny, przystojny antyterrorysta uderzył SZEŚĆ raz głową 24 letniej dziewczyny o podłogę - tego nie zrozumiem za jasnego skurwysyna. Do tego jakiś kolejny - jak Boga kocham, brakło mi określników, na usta ciśnie się "buc nawiedzony" - twierdzi, że gdy kobieta krzyczy, to należy jej dać - uwaga uwaga - "strzała na uspokojenie".
Kogo my, do kurwy nędzy, finansujemy? Niechże to ktoś w końcu wyartykułuje - to nie jest żaden antyterrorysta tylko bandyta w mundurze, który pod ochroną odznaki policyjnej nadużywa władzy.
Rzygać się chce.
Żeby była jasność w temacie - nie przeraża mnie, że to się zdarza. Przeraża mnie, że zamiast powiedzieć: "Tak, popełniliśmy błąd. Procedury zostaną wdrożone, by uniknąć takich sytuacji w przyszłości. Zatrudnimy lepszych fachowców. Zorganizujemy kontrolę. Zmienimy sposób dystrybucji. Zmienimy sposób szkolenia" mówi się: - "No czego kurwa chcecie. Zdarza się, nie? Przecież Niemcy mordowali Żydów, a Angole rzygają pijani na Rynku w Krakowie - TO CZEGO KURWA CHCECIE OD NAS???
Z kolei dochodzą głosy, że panowie odpowiedzialni za nastawianie zwrotnic, w ramach oszczędności, byli w "czasie wolnym" (WTF?) przekierowywani do prac innych - sprzedaży biletów czy czyszczenia toalet. Pan doktor zobaczył plemniki których nie było, fundując bogu ducha winnej rodzinie drobniutkie utrudnienia w życiu codziennym. Panowie sprzedający nam sól - a w zasadzie proszek do posypywania dróg - podtruwali całe społeczeństwo w imię zysku. A spec służby, które, gdyby tak się przypatrzeć od podszewki, to teoretycznie pracują dla nas i za nasze pieniądze - traktują zatrzymanych jako worki treningowe.
Jak zwykle wszytko zmierza w kierunku bylejakości. Pracownicy Sanepidu, zamiast dostać kopa w rzyć, odkryli złote eldorado i kontrolują na wyprzódki wszystkie zakłady produkcyjne, z cukrowniami włącznie. Dyrekcja szpitala, miast dostać kopa w rzyć - o rekompensacie finansowej dla poszkodowanych nie wspominając - za zatrudnianie pożal się Boże fachowca, twierdzi, że lekarz poniósł już wystarczające konsekwencje, bo - cytuje "było mu przykro". Dyrekcja kolei, która doprowadziła poprzez organizację pracy do katastrofy, miast dostać - tak jest! - kopa w rzyć, bierze czynny udział w szukaniu winnego katastrofy. A dzielny, silny obrońca biednych i uciśnionych, miast dostać kopa - przy czym tutaj zaordynował bym kopa w ryj z półobrotu, zgodnie z zasadą ząb za ząb - jest tłumaczony, że "działał w stresie".
Tak na marginesie - ja się wcale nie czepiam, że panowie ze służb specjalnych wchodzą do złych mieszkań. Mało tego, rozumiem, że takie pomyłki muszą się zdarzać. I zdarzyć się może, że niewinny człowiek dostanie po mordzie - ostatecznie na widok policjanta należy się zachowywać jak obywatel a nie jak bandyta. Ale dlaczego nasz dzielny, przystojny antyterrorysta uderzył SZEŚĆ raz głową 24 letniej dziewczyny o podłogę - tego nie zrozumiem za jasnego skurwysyna. Do tego jakiś kolejny - jak Boga kocham, brakło mi określników, na usta ciśnie się "buc nawiedzony" - twierdzi, że gdy kobieta krzyczy, to należy jej dać - uwaga uwaga - "strzała na uspokojenie".
Kogo my, do kurwy nędzy, finansujemy? Niechże to ktoś w końcu wyartykułuje - to nie jest żaden antyterrorysta tylko bandyta w mundurze, który pod ochroną odznaki policyjnej nadużywa władzy.
Rzygać się chce.
Żeby była jasność w temacie - nie przeraża mnie, że to się zdarza. Przeraża mnie, że zamiast powiedzieć: "Tak, popełniliśmy błąd. Procedury zostaną wdrożone, by uniknąć takich sytuacji w przyszłości. Zatrudnimy lepszych fachowców. Zorganizujemy kontrolę. Zmienimy sposób dystrybucji. Zmienimy sposób szkolenia" mówi się: - "No czego kurwa chcecie. Zdarza się, nie? Przecież Niemcy mordowali Żydów, a Angole rzygają pijani na Rynku w Krakowie - TO CZEGO KURWA CHCECIE OD NAS???
wtorek, 20 marca 2012
Bo zupa
Przeczytało mi się właśnie w naszym czołowym tabloidzie jak to pewna pani została obsłużona w SORze. Badanie po łebkach, wywiad po łebkach, leczenie na odwal się.
Z jednej strony mamy tego, który płaci za usługę, czyli tak zwane klienta, w służbie zdrowia zwanego pacjentem. A z drugiej strony mamy pracownika, który dostaje pieniądze, nazywanego lekarzem. I w tej relacji wykonawca pozwala sobie na kompletne olewanie swojej pracy - bo zmęczony jest, bo dużo pacjentów, bo przychodzą i zawracają głowę, bo dyrekcja płaci gówniane pieniadze albo nie płaci wcale. Co jest najbardziej przerażające, w rzeczonym artykule sama autorka przyzwala na to, co się wokół niej dzieje. Bo lekarz może się obrazić i w ogóle nic kurwa nie zrobi!
Polska zdolność do tak zwanego radzenia sobie zaczyna obracać się przeciwko nam. Wychwalamy polskiego pracownika, co to potrafi zawatować korki gwoździem i pracować dalej, szydząc z Niemca, który zatrzyma produkcję i wezwie fachowca-zawodowca. Ale nie widzimy, że ten sam mechanizm, który w czasach głebokiej komuny pozwolił działac służbie zdrowia na strzykawkach jednorazowych wielokrotnie sterylizowanych, produkuje bylejakość. W kolejnym szpitalu Pan Ordynator zarządził, żeby gastroskopy wkładać do dupy. Bo pieniedzy mało na zakup nowych, bo stare się psuja, bo pacjenci wymagają diagnostyki. Przecież sterylizujemy sprzęt pomiędzy zabiegami - więc w czym problem? Kolejny typowy przykład polskiego zaradnego myślenia - jeżeli ktoś nasra na chodnik, należy gówno przykryć estetycznie wyglądającym sreberkiem.
Problem nie jest nowy, większość z nas zdaje sobie sprawę - więc w czym problem? W odbiorcy roszczeń - największa naszą wadą jest całkowity brak samokrytycyzmu. Winni są zawsze ci jacyś wyimaginowani oni.
I tak sobie mysle, że nie mamy szans. Bo przyczyna nie leży w lekarzach czy służbie zdrowia - toż na studiach lekarskich nie ma zajęć z tumiwisizmu. Przyczyna leży w naszej polskiej, kurewskiej naturze..
Z jednej strony mamy tego, który płaci za usługę, czyli tak zwane klienta, w służbie zdrowia zwanego pacjentem. A z drugiej strony mamy pracownika, który dostaje pieniądze, nazywanego lekarzem. I w tej relacji wykonawca pozwala sobie na kompletne olewanie swojej pracy - bo zmęczony jest, bo dużo pacjentów, bo przychodzą i zawracają głowę, bo dyrekcja płaci gówniane pieniadze albo nie płaci wcale. Co jest najbardziej przerażające, w rzeczonym artykule sama autorka przyzwala na to, co się wokół niej dzieje. Bo lekarz może się obrazić i w ogóle nic kurwa nie zrobi!
Polska zdolność do tak zwanego radzenia sobie zaczyna obracać się przeciwko nam. Wychwalamy polskiego pracownika, co to potrafi zawatować korki gwoździem i pracować dalej, szydząc z Niemca, który zatrzyma produkcję i wezwie fachowca-zawodowca. Ale nie widzimy, że ten sam mechanizm, który w czasach głebokiej komuny pozwolił działac służbie zdrowia na strzykawkach jednorazowych wielokrotnie sterylizowanych, produkuje bylejakość. W kolejnym szpitalu Pan Ordynator zarządził, żeby gastroskopy wkładać do dupy. Bo pieniedzy mało na zakup nowych, bo stare się psuja, bo pacjenci wymagają diagnostyki. Przecież sterylizujemy sprzęt pomiędzy zabiegami - więc w czym problem? Kolejny typowy przykład polskiego zaradnego myślenia - jeżeli ktoś nasra na chodnik, należy gówno przykryć estetycznie wyglądającym sreberkiem.
Problem nie jest nowy, większość z nas zdaje sobie sprawę - więc w czym problem? W odbiorcy roszczeń - największa naszą wadą jest całkowity brak samokrytycyzmu. Winni są zawsze ci jacyś wyimaginowani oni.
I tak sobie mysle, że nie mamy szans. Bo przyczyna nie leży w lekarzach czy służbie zdrowia - toż na studiach lekarskich nie ma zajęć z tumiwisizmu. Przyczyna leży w naszej polskiej, kurewskiej naturze..
czwartek, 15 marca 2012
Chirurgia jednego dnia
Wbrew pozorom nie chodzi tutaj o poganianie chirurga, żeby skończył dłubać w pacjencie przed zapadnięciem nocy. Chirurgia dnia jednego ma za zadanie pacjenta przyjąć, zoperować, doprowadzić do stanu używalności i wysłać do domu w obrębie 24 godzin. Rzecz jasna nie każdy sie nadaje - i nie do każdego zabiegu. Piękny młodzian w skórę odzian to jedno, a dziad stary, suknia na nim plugawa - zupełnie co innego. Wyrwana nadpsowaną trójeczka z paszczy nijak się ma do przeszczepu serca. Choć patrząc na trend lat ostatnich, kto wie...
Początkowe ograniczenia były zupełnie jak system bezpieczeństwa programu atomowego. tego nie wolno - tamtego też nie. Nie operowano starych, grubych, chorych - chirurgia jednego dnia była Świętym Graalem dostępnym jedynie nielicznym. Później nieco poluzowano restrykcje. Zaczęto z jednej strony akceptować pacjentów z coraz poważniejszymi problemami zdrowotnymi, z drugiej zaś rozszerzono wachlarz zabiegów, które można pacjentowi zaserwować na wynos. Trend ten pogłębia się z każdym rokiem - bez żenady operujemy obecnie ASA III, BMI powyżej 40 czy młodzieńców powyżej 80 roku życia.
Tak na marginesie - ciekawym, jaki jest odsetek ludzi mieszczących się w normie BMI wyznaczonej na 18,5 - 25. Gdyby zaostrzyć kryteria tylko do nich, zostałbym bezrobotny.
Z drugiej strony coraz więcej programów ma na celu maksymalne skrócenie czasu pobytu pacjenta w szpitalu. Specjalnie dobrane anestetyki o ultrakrótkim czasie działania czy dodatkowe stosowanie leków miejscowo znieczulających pozwala wysłać pacjenta w obrębie dwóch godzin po zabiegu do domu.
Zazwyczaj blok po zabiegu trwa 4 do 6 godzin - po jego ustąpieniu pacjent zaczyna odczuwać naprawdę, że miał zabieg i rozumie co chciał mu przekazać anestezjolog, gdy twierdził, że na skali bólu nie może mieć 9. Tyle to może dawać komplet paznokci zerwanych na żywca a nie przepuklina po bloku, perfalganie, tramadolu i doclofenacu. Na szczęście my tego nie widzimy i z czystym sumieniem możemy napisać w papierach tak jak jeden doktor, co to stosował masaż w leczeniu stulejki: pacjent wypisany do domu w stanie ogólnym zadowolonym.
Przyszedł był sobie wczoraj młodzian w wieku średnim, któremu się zepsuła kanalizacja. Żył zero, jako że mu dragi zżarły, ale już nie bierze, Panie broń. A nawet się wręcz tak jakby brzydzi. Urolog skopię zrobił, pęcherz wodą napompował, cewkę rozszerzaczami potraktował, po czym wywieźliśmy go do wybudzalni na elemeju.
Przyznam się, że rzadko to robię, wolę obudzić na sali i wysyłać dopiero tych, co samodzielnie oddychają, ale Zuzia zrobiła się ostatnio całkiem kompetentna w wentylacji worem, a ja i tak nie zaczynam drugiego zabiegu, a jedynie sprawdzam w tym czasie papiery. Więc dostępny jestem ad hoc.
Pacjent otwarł oczy, usiadł i zapowiedział, że wychodzi. Wezwany przez Zuzię próbowałem zagrać na ambicji faceta, ale niestetyż narkoman na głodzie jest w stanie zareagować na coś, co nie jest kolejną działką jedynie w przypadku, gdy widzi gwałt na własnej matce - pod warunkiem, że gwałciciel stanie mu na drodze do drzwi Wenflon z szyi wyrwał sobie sam, a na nieśmiałe nasze protesty, ze nie może tak sobie po prostu wychodzić po zabiegu, odrzekł „watch me” - i wyszedł. 10 minut po skończeniu zabiegu - pięć po pobudce.
Jeżeli przyjąć, że ideałem jest wysłanie pacjenta natychmiast po zbiegu, w dochodzeniu do perfekcji nie podskoczy mi nikt.
Choć z drugiej strony stwierdzić, że to moja zasługa jest - jakby - nieporozumieniem
Początkowe ograniczenia były zupełnie jak system bezpieczeństwa programu atomowego. tego nie wolno - tamtego też nie. Nie operowano starych, grubych, chorych - chirurgia jednego dnia była Świętym Graalem dostępnym jedynie nielicznym. Później nieco poluzowano restrykcje. Zaczęto z jednej strony akceptować pacjentów z coraz poważniejszymi problemami zdrowotnymi, z drugiej zaś rozszerzono wachlarz zabiegów, które można pacjentowi zaserwować na wynos. Trend ten pogłębia się z każdym rokiem - bez żenady operujemy obecnie ASA III, BMI powyżej 40 czy młodzieńców powyżej 80 roku życia.
Tak na marginesie - ciekawym, jaki jest odsetek ludzi mieszczących się w normie BMI wyznaczonej na 18,5 - 25. Gdyby zaostrzyć kryteria tylko do nich, zostałbym bezrobotny.
Z drugiej strony coraz więcej programów ma na celu maksymalne skrócenie czasu pobytu pacjenta w szpitalu. Specjalnie dobrane anestetyki o ultrakrótkim czasie działania czy dodatkowe stosowanie leków miejscowo znieczulających pozwala wysłać pacjenta w obrębie dwóch godzin po zabiegu do domu.
Zazwyczaj blok po zabiegu trwa 4 do 6 godzin - po jego ustąpieniu pacjent zaczyna odczuwać naprawdę, że miał zabieg i rozumie co chciał mu przekazać anestezjolog, gdy twierdził, że na skali bólu nie może mieć 9. Tyle to może dawać komplet paznokci zerwanych na żywca a nie przepuklina po bloku, perfalganie, tramadolu i doclofenacu. Na szczęście my tego nie widzimy i z czystym sumieniem możemy napisać w papierach tak jak jeden doktor, co to stosował masaż w leczeniu stulejki: pacjent wypisany do domu w stanie ogólnym zadowolonym.
Przyszedł był sobie wczoraj młodzian w wieku średnim, któremu się zepsuła kanalizacja. Żył zero, jako że mu dragi zżarły, ale już nie bierze, Panie broń. A nawet się wręcz tak jakby brzydzi. Urolog skopię zrobił, pęcherz wodą napompował, cewkę rozszerzaczami potraktował, po czym wywieźliśmy go do wybudzalni na elemeju.
Przyznam się, że rzadko to robię, wolę obudzić na sali i wysyłać dopiero tych, co samodzielnie oddychają, ale Zuzia zrobiła się ostatnio całkiem kompetentna w wentylacji worem, a ja i tak nie zaczynam drugiego zabiegu, a jedynie sprawdzam w tym czasie papiery. Więc dostępny jestem ad hoc.
Pacjent otwarł oczy, usiadł i zapowiedział, że wychodzi. Wezwany przez Zuzię próbowałem zagrać na ambicji faceta, ale niestetyż narkoman na głodzie jest w stanie zareagować na coś, co nie jest kolejną działką jedynie w przypadku, gdy widzi gwałt na własnej matce - pod warunkiem, że gwałciciel stanie mu na drodze do drzwi Wenflon z szyi wyrwał sobie sam, a na nieśmiałe nasze protesty, ze nie może tak sobie po prostu wychodzić po zabiegu, odrzekł „watch me” - i wyszedł. 10 minut po skończeniu zabiegu - pięć po pobudce.
Jeżeli przyjąć, że ideałem jest wysłanie pacjenta natychmiast po zbiegu, w dochodzeniu do perfekcji nie podskoczy mi nikt.
Choć z drugiej strony stwierdzić, że to moja zasługa jest - jakby - nieporozumieniem
poniedziałek, 12 marca 2012
Mity, kity i statystyka
Jedną z naszych cech zabawnych jest konstruowanie prawd objawionych na podstawie własnego widzimisia.
Nie żebym chciał pomniejszyć pozostałe nasze cechy główne, ale przekonanie osobników rodzaju homo masturbatus o własnej nieomylności zawsze wywołuje we mnie rechot szczery.
Jedną z takich prawd jest, że szpital, doktorzy - ogólnie rzecz biorąc medycyna - szkodzi zdrowiu. Tak prawdziwe, że aż banalne, toż już w czasach „Chłopów” wiadomo było, że na widok konowała trza krowę brać na postronek i na wyprzódki spieprzać do lasu.
Co mi z drugiej strony przypomina historię pewnego niedżwiedzia, który wiał z ZSRR do Polski z powodu otwarcia sezonu łowieckiego na zające.
Hm.
Prawda ta jest bardzo mocno zakorzeniona w naszej świadomości. Tak mocno, że same doktory postawiły tezę następująca:
- "Ponieważ zabieg chirurgiczny aktywuje w ustroju człowieka co popadnie - a głównie układ dopełniacza, układ krzepnięcia oraz fibrynolizy - uwalnia cytokiny oraz zmienia funkcje śródbłonka naczyń, należy oczekiwać, że, mimo braku objawów w okresie przedoperacyjnym,kilku biedaków poddanych zabiegowi chirurgicznemu wykituje z powodu komplikacji kardiologicznych."
Wiarę w jakżeż piękną prawdę objawioną podsycał fakt statystycznego wykazania, że w rok po zabiegu na choroby seraca umiera 4% pacjentów.
Tyle teza.
Koledzy wzięli się do sprawy z rozmachem. Zadnych półśrodków. Przekopano się przez narodowe bazy danych, wzięto pod uwagę ponad 180 tysięcy pacjentów poddanych różnym chirurgicznym, niekardiologicznym procedurom i porównano ich z losowo dobraną grupą ludzi, którzy zabiegu nie mieli.
I dzonk.
Statystyka wykazała, ze operowni mieli wyższe trzy i siedmioletnie przeżycie...
Tu zaczęły sie dywagacje - a może sprawdzamy ich lepiej? A może do zabiegu bierzemy zdrowszych?
Co przypomina stary dowcip statystyków, coby za jasną cholerę nie kupować w kiosku ruchu zapałek - okazało się, że w grupie kupujacych jest dziesięciokrotnie wyższe ryzyko zapadnięcia na raka płuc.
Korelacja jedno - związek przyczynowo skutkowy drugie.
Żeby wrócić na ziemię, pragnałbym przypomnieć, że w czasach przedchirurgicznych na zapalenie wyrostka umierało 90% chorych.
Nie żebym chciał pomniejszyć pozostałe nasze cechy główne, ale przekonanie osobników rodzaju homo masturbatus o własnej nieomylności zawsze wywołuje we mnie rechot szczery.
Jedną z takich prawd jest, że szpital, doktorzy - ogólnie rzecz biorąc medycyna - szkodzi zdrowiu. Tak prawdziwe, że aż banalne, toż już w czasach „Chłopów” wiadomo było, że na widok konowała trza krowę brać na postronek i na wyprzódki spieprzać do lasu.
Co mi z drugiej strony przypomina historię pewnego niedżwiedzia, który wiał z ZSRR do Polski z powodu otwarcia sezonu łowieckiego na zające.
Hm.
Prawda ta jest bardzo mocno zakorzeniona w naszej świadomości. Tak mocno, że same doktory postawiły tezę następująca:
- "Ponieważ zabieg chirurgiczny aktywuje w ustroju człowieka co popadnie - a głównie układ dopełniacza, układ krzepnięcia oraz fibrynolizy - uwalnia cytokiny oraz zmienia funkcje śródbłonka naczyń, należy oczekiwać, że, mimo braku objawów w okresie przedoperacyjnym,kilku biedaków poddanych zabiegowi chirurgicznemu wykituje z powodu komplikacji kardiologicznych."
Wiarę w jakżeż piękną prawdę objawioną podsycał fakt statystycznego wykazania, że w rok po zabiegu na choroby seraca umiera 4% pacjentów.
Tyle teza.
Koledzy wzięli się do sprawy z rozmachem. Zadnych półśrodków. Przekopano się przez narodowe bazy danych, wzięto pod uwagę ponad 180 tysięcy pacjentów poddanych różnym chirurgicznym, niekardiologicznym procedurom i porównano ich z losowo dobraną grupą ludzi, którzy zabiegu nie mieli.
I dzonk.
Statystyka wykazała, ze operowni mieli wyższe trzy i siedmioletnie przeżycie...
Tu zaczęły sie dywagacje - a może sprawdzamy ich lepiej? A może do zabiegu bierzemy zdrowszych?
Co przypomina stary dowcip statystyków, coby za jasną cholerę nie kupować w kiosku ruchu zapałek - okazało się, że w grupie kupujacych jest dziesięciokrotnie wyższe ryzyko zapadnięcia na raka płuc.
Korelacja jedno - związek przyczynowo skutkowy drugie.
Żeby wrócić na ziemię, pragnałbym przypomnieć, że w czasach przedchirurgicznych na zapalenie wyrostka umierało 90% chorych.
H. J. McFarlane,1 L. Girdwood,2 A. Bhaskar,3 D. Clark4 and N. R. Webster5
The influence of surgery on the onset of symptomatic coronary artery disease.
Anaesthesia 2012, 67, 110–114
niedziela, 4 marca 2012
Oda do nosa
Inwokacja:
Panie, nie dziękuję Ci za mój nos, lecz za to, że go lubię.
Niby drobiazg - czasem się zapcha, czasem wyrosną z niego kudły, okrutnie bolesne przy wyrywaniu - ale ogólnie wisi sobie na środku twarzy i nie wadzi nikomu. No, niby tak. Ale jednak...
W zamierzchłych czasach o wyglądzie naszego kulfona mogliśmy wnioskować pośrednio, z zachowania otoczenia czy też efektów specjalnych. Wytykająca palcami i szydząca z nas gawiedź czy też wrażenie, że przy mocnym wietrze zaczynamy halsować w prawo, mogła nasuwać podejrzenia, że z nosem coś jest nie tak. Bogaci dodatkowo mogli zafundować dzieciom kosztowny drobiazg pod postacią portretu przodka, jednakowoż był to dowód na posiadanie zgrabnego nosa bardzo wątpliwej natury. Toż pacykarze kadzić mogli. O lęku przed włóczeniem końmi wokół pałacowych murów nie wspominając.
Przełomem w chirurgii plastycznej nosa było wynalezienie lustra. Wtedyż to masa niedorobionych nieszczęśników, miast cierpieć za miliony, zaczęła się wpatrywać uporczywie w swój kulfon przebrzydły, doszukując się dziury w całym. A nawet dwóch. Ostatecznie problem blondynki z lokami jest problemem uniwersalnym, toż z tego żyją producenci prostownic, lokownic i wszelkiej maści farb do włosów. Przerażeni posiadacze gruch zamarzyli o orlich nosach, ci z orlimi o kaczych dziobach, a szerokonosi o gruchach. Zatarli ręce golibrodzi - złoty interes się kroi, byle by tylko lustro do każdego domu dostarczyć, a nosów do poprawki nam nie zabraknie!
Przy okazji widać wyraźnie, jak wynalezienie luster wykoleiło zacnych mistrzów obcinających włosy pchając ich w tory chirurgicznej hordy żądnej krwi.
Kolejnym krokiem milowym gruchoplastyki było wynalezienie fotografii - toż nawet najtwardszy by się załamał widząc swój koszmarny nochal wystający z fotografii rodzinnej na ślubie bratanicy Krysi - a gwoździem do trumny naszego dobrego samopoczucia była technologia cyfrowa. Pierwsze próby wpędzenia nas w kompleksy nie były najbardziej udane, toż każdy mógł zwalić wygląd swój na matrycę 300kpx - ale sadyści nie dali nam chwili wytchnienia. Nie minęło lat kilka, a każdy w domu może mieć maszynkę wielkości pudełka zapałek z rozdzielczością 15 - piętnastu! - megapikseli. Że co, że niby jest to potrzebne dla lepszej jakości zdjęć? Akurat. Większość optyki w głupach nie dorasta do takiej rozdzielczości, toż jedyną przyczyną posiadani gargantuicznej wręcz wielkości zdjęcia w komputerze jest możliwość nieograniczonego powiększania naszej facjaty, z której coraz bardziej szyderczo rzuca się na nas nasz własny kinol!
I pryszcze; jest to dowód na zawiązanie spisku kosmetologów, plastyków i producentów Acnosanu, ale nie będziemy się tu zajmować wątkami pobocznymi.
Takiego ciśnienia nie wytrzyma nawet skała.
Młodzian był wcale ładny. Twarz szczera, nieco orientalna. Grucha gruchowata. I zażyczył sobie czego? Tak jest! Żeby mu zrobić bardziej w szpic. Taki - orli. Obudził się dwie godziny później, szczęśliwy, krwawiący z oczu oraz nosa, z wyrazem twarzy nasuwającym nie do końca jasne skojarzenia gdzieś pomiędzy rozpędzoną ciężarówką a pięścią pana Kliczko... czy wręcz kopytem końskim celnie lokowanym...
Nie wiem co lepsze. Mieć opływową gruchę, co to niezależnie od kierunku wiatru stawia taki sam opór powietrza, czy rzymsko-góralski, tnący ze świstem powietrze. Ciężki jest los człowieka postawionego pomiędzy żłobem siana a żłobem owsa - można zdechnąć z głodu.
I wreszcie - last but not least - aspekt ekonomiczny - znam lepsze sposoby na wydanie prawie 20kpln. Toż facjatę można przefasować za 5 zeta: w piątkową noc, w knajpie w centrum Middlesbrough, pijemy jedno piwo (można taniej, wystarczy tego piwa nie pić - ale ostatecznie jestem anestezjologiem) po czym stajemy na środku i ryczymy radośnie: F*&k Y*&, Smokies*!!!
------------
*Ponoć na psychofizyczny rozwój tumbylców wyjątkowo negatywnie wpływa ilość dymu z pobliskich zakładów przetwórstwa całkowicie toksycznego...
Panie, nie dziękuję Ci za mój nos, lecz za to, że go lubię.
Niby drobiazg - czasem się zapcha, czasem wyrosną z niego kudły, okrutnie bolesne przy wyrywaniu - ale ogólnie wisi sobie na środku twarzy i nie wadzi nikomu. No, niby tak. Ale jednak...
W zamierzchłych czasach o wyglądzie naszego kulfona mogliśmy wnioskować pośrednio, z zachowania otoczenia czy też efektów specjalnych. Wytykająca palcami i szydząca z nas gawiedź czy też wrażenie, że przy mocnym wietrze zaczynamy halsować w prawo, mogła nasuwać podejrzenia, że z nosem coś jest nie tak. Bogaci dodatkowo mogli zafundować dzieciom kosztowny drobiazg pod postacią portretu przodka, jednakowoż był to dowód na posiadanie zgrabnego nosa bardzo wątpliwej natury. Toż pacykarze kadzić mogli. O lęku przed włóczeniem końmi wokół pałacowych murów nie wspominając.
Przełomem w chirurgii plastycznej nosa było wynalezienie lustra. Wtedyż to masa niedorobionych nieszczęśników, miast cierpieć za miliony, zaczęła się wpatrywać uporczywie w swój kulfon przebrzydły, doszukując się dziury w całym. A nawet dwóch. Ostatecznie problem blondynki z lokami jest problemem uniwersalnym, toż z tego żyją producenci prostownic, lokownic i wszelkiej maści farb do włosów. Przerażeni posiadacze gruch zamarzyli o orlich nosach, ci z orlimi o kaczych dziobach, a szerokonosi o gruchach. Zatarli ręce golibrodzi - złoty interes się kroi, byle by tylko lustro do każdego domu dostarczyć, a nosów do poprawki nam nie zabraknie!
Przy okazji widać wyraźnie, jak wynalezienie luster wykoleiło zacnych mistrzów obcinających włosy pchając ich w tory chirurgicznej hordy żądnej krwi.
Kolejnym krokiem milowym gruchoplastyki było wynalezienie fotografii - toż nawet najtwardszy by się załamał widząc swój koszmarny nochal wystający z fotografii rodzinnej na ślubie bratanicy Krysi - a gwoździem do trumny naszego dobrego samopoczucia była technologia cyfrowa. Pierwsze próby wpędzenia nas w kompleksy nie były najbardziej udane, toż każdy mógł zwalić wygląd swój na matrycę 300kpx - ale sadyści nie dali nam chwili wytchnienia. Nie minęło lat kilka, a każdy w domu może mieć maszynkę wielkości pudełka zapałek z rozdzielczością 15 - piętnastu! - megapikseli. Że co, że niby jest to potrzebne dla lepszej jakości zdjęć? Akurat. Większość optyki w głupach nie dorasta do takiej rozdzielczości, toż jedyną przyczyną posiadani gargantuicznej wręcz wielkości zdjęcia w komputerze jest możliwość nieograniczonego powiększania naszej facjaty, z której coraz bardziej szyderczo rzuca się na nas nasz własny kinol!
I pryszcze; jest to dowód na zawiązanie spisku kosmetologów, plastyków i producentów Acnosanu, ale nie będziemy się tu zajmować wątkami pobocznymi.
Takiego ciśnienia nie wytrzyma nawet skała.
Młodzian był wcale ładny. Twarz szczera, nieco orientalna. Grucha gruchowata. I zażyczył sobie czego? Tak jest! Żeby mu zrobić bardziej w szpic. Taki - orli. Obudził się dwie godziny później, szczęśliwy, krwawiący z oczu oraz nosa, z wyrazem twarzy nasuwającym nie do końca jasne skojarzenia gdzieś pomiędzy rozpędzoną ciężarówką a pięścią pana Kliczko... czy wręcz kopytem końskim celnie lokowanym...
Nie wiem co lepsze. Mieć opływową gruchę, co to niezależnie od kierunku wiatru stawia taki sam opór powietrza, czy rzymsko-góralski, tnący ze świstem powietrze. Ciężki jest los człowieka postawionego pomiędzy żłobem siana a żłobem owsa - można zdechnąć z głodu.
I wreszcie - last but not least - aspekt ekonomiczny - znam lepsze sposoby na wydanie prawie 20kpln. Toż facjatę można przefasować za 5 zeta: w piątkową noc, w knajpie w centrum Middlesbrough, pijemy jedno piwo (można taniej, wystarczy tego piwa nie pić - ale ostatecznie jestem anestezjologiem) po czym stajemy na środku i ryczymy radośnie: F*&k Y*&, Smokies*!!!
------------
*Ponoć na psychofizyczny rozwój tumbylców wyjątkowo negatywnie wpływa ilość dymu z pobliskich zakładów przetwórstwa całkowicie toksycznego...
Subskrybuj:
Posty (Atom)