czwartek, 24 lutego 2011

Anna

Kochani

Luty zbliża sie nieubłaganie do końca, a my ku jednej z dwóch rzeczy, które są w życiu nieuniknione.

Ponoc płacenie podatków jest bardziej upierdliwe od umierania, bo to ostatnie musimy zrobić tylko raz w życiu - i w dodatku nikt nie ukarze nas za źle wypełniony PIT.

Ustawodawca zapewnił nam możliwość wskazania, gdzie nasze podatki maja trafić. No, nie wszystkie, rzecz jasna, ale osławiony jeden procent.

Na świecie wiele jest celów szczytnych - chore dzieci, ginące gatunki, ludzie umierający z powodu głodu i chorób. Jeżeli jednak do tej pory nie zdecydowaliście, na co przekazać swój jeden procent, uśmiecham się do was.

Od kilku lat aktywnie - pasywnie - jak kto może - wspieramy Annę, znaną w internecie jako Anna Black. Linek do jej blogu jest po lewej stronie, w linkowni. Walczy ze Sclerosis Mutiplex, Stwardnieniem Rozsianym. Chorobą, która degenerując nerwy, doprowadza dotkniętego nią człowieka do kalectwa i ostatecznie do śmierci.

Dwa lata temu wynaleziono nowy lek, Tysabri. Jest drogi, pojedyncza dawka, którą należy przyjmować co miesiąc, to na chwilę obecną około 7000 pln. Stosowany jest u pacjentów, którym nie pomógł interferon, a ich SM przebiega pod postacią nawrotową.

Takim pacjentem jest Anna. Przeszła leczenie zarówno cytostatykami jak i interferonem i było to leczenie bezskuteczne. Już teraz wiadomo, że Tysabri w jej przypadku działa, od dwóch lat z własnych środków, w tym również tych uzyskanych z „jednego procenta”, finansuje sobie leczenie, a efekty są, powiedzmy to wprost - wręcz niesamowite. Niestety - każda historia ma swoje niestety - Anna nie została zakwalifikowana przez NFZ do refundacji leku.

Jeżeli możecie przekazać jej swój jeden procent, numer konta PTSR znajduje się u niej na stronie, wraz z opisem jak wypełnic PIT. PTSR to Polskie Towarzystwo Stwardnienia Rozsianego, zajmujące się dystrybucją środków dla swoich członków, a finansującym jedynie procedury medyczne i leki.

Zaglądnijcie do Ani i jeżeli możecie, pomóżcie.

Pozdrawiam wszystkich serdecznie

abnegat.ltd

środa, 23 lutego 2011

Bodźce podprogowe

Przyszedł dupolog z problemem w postaci nowej procedury. Mianowicie uczeni doszli do wniosku, że najlepszą metodą walki z żylakami odbytu jest znalezienie i podwiązanie zaopatrujących je tętnic.

Proszę sie nie pytać, ja jestem anestezjologiem i wkładam rury. A żylaki mam zrobione z żył.

W związku z powyższym wymyślono nową metodę: tętnicę znajduje się za pomocą dopplera, następnie podkłuwa, wypadającą śluzówkę składa, podszywa - i dupka jak nowa. Tadammm!

Problem wynikł z konieczności totalnej pacyfikacji klienta. Zaproponowałem, ze może w takim razie dołożę zwiotczenie? Dobrze. Pomny pięciominutowych sesji wykonywanych za pomoca starej metody grzecznie pytam, ile mu czasu trzeba. A co? No, z dawką mivacronu 0,15 mg/kg da to 16 minut. Nieee, dłużej mu trzeba... No to - pełna dawka intubacyjna da 21 minut. Niee... Trzeba mu z pół godziny... Hm. Odkurzyłem Esmeron, zapuściłem klienta, transport, monitoring i wio. Poszły konie po betonie.

Siedzę, a na pik-pik-pik z mojego pulsoksymetru nakłada się dźwięk jego urządzonka do znajdowania żył. Wypisz - wymaluj jak z KTG*. Siedzę - i czuję, że mi adrenalina zaczyna prostować włosy na plecach. Cholera jasna, co jest? Sprawdziłem po raz kolejny - pacjent różowy, wentylator działa, objętości dobre, dwutlenek dobry, saturacja oki, tętno w porządku, ciśnienie też... A ja dalej czuje, że coś jest dramatycznie nie tak... Cholera jasna... pacjent-wentylacja-krażenie... Za dużo kawy wypiłem, czy co do cholery... Toż niemożliwe, żeby użycie rocuronium tak mnie wzruszyło... A w tle cały czas słychać dźwięk tętna z głośniczka...

...i w końcu do mnie dotarło...

...tętno z głośniczka powinno mieć 160 uderzeń na minutę. No, 140 ujdzie. Ale na pewno nie powinno mieć 55 - bo to znaczy, że trzeba natychmiast zapierdzielać na salę operacyjną i zrobić pilne cięcie cesarskie!!!

--------------------
*KardioTokoGraf - mierzy tętno płodu i przedstawia je graficznie nałożone na czysnność skurczowa macicy. Dźwięk przetworzonego tętna przypomina skrzyżowanie świstu wiatru z wymiotami ósmego, obcego pasażera Nostromo.

wtorek, 22 lutego 2011

Resident Evil 1/2

Czytając ostatnie perypetie Doro ze swoimi studentami, przypomniała mi sie Pani Docent...

Zderzenie maturzysty z prawdziwą nauką na medycynie jest szczególnie bolesne na anatomii. Pozostałe przedmioty pierwszego roku nie były całkowicie nowe - biologia, chemia czy biofizyka, choć miały swoisty wymiar szkolnictwa wyższego, głównie pod postacią upierdliwych asystentów, nie były czymś całkowicie nowym. Natomiast anatomia stanowiła coś na kształ zapory Hoover’a, oglądanej od strony rzeki. Potężna, pionowa ściana, dająca niewielką mozliwość zaczepienia palców.

Wystarczy powiedzieć, że podstawowym podręcznikiem matki - czy raczej babki - wszelkich stricte medycznych przedmiotów była Anatomia niejakiego Bochenka. W moich czasach tomów było siedem, w dzisiejszych zostały one połączone, w wyniku czego student medycyny otrzymał cztery doskonałe narzędzia mordu - każdy jest wystarczająco ciężki, by utłuc jednym strzałem dorodne zwierzę.

Asystenci są różni - jak dobrze wiadomo z giełdy, niektórych można podejść, niektórzy są wrażliwi na gołe biusty, inni na umierające babki. Ale są też tacy, których sam dźwięk imienia ścina krew, zamraża wodę i petryfikuje wszystkie przedmioty żywe.

Jak mówi starogóralskie przysłowie pszczół:
Kot ma w zyciu pecha
Ten ma nieszcześć kupe
Może złamać palec
Wycierając
i tak dalej.
Wiadomo, na kogo trafilem...


Postrachów anatomicznych mało nie było. W zasadzie wszyscy byli straszni - ale co innego spotkać w zamku Damę w Bieli, co to z Sunących Odrzwi Chylących się w Bok Płynie Ku Nam W Diamentowej Mgle - a zupełnie co innego osobnika, który ogryzając z mięsa zakrwawiona kończynę poprzedniego nieszczęśnika, zwraca się w naszą stronę z jednoznacznymi zamiarami.

- Dzień dobry, drogie dzieci! - zakrzyknęła słodko nasza Pani Docent. -Mam nadzieję, że wszyscy wszystko łądnie umieją, tak?
Nadzieja zaświtała na horyzoncie. Może tym razem uboju nie będzie? Nadziei towarzyszył pełen pewności i pozytywnego nastawienia pomruk dziesięciu gardeł.
- To bardzo dobrze. Ponieważ nie mam dzisiaj czasu - oczekiwania wzrosły kilkukrotnie - napiszemy kartkóweczkę, a oceny podam wam w piątek.
W powietrzu wyraźnie czuć było zapach kurzu, wzniesiony przez walącą się w gruzy matkę głupców. Każdy z rezygnacją wziął od Pani Docent karteczkę i zaczał mozolnie wypacać z siebie wiedzę.

- Dzień dobry, kochani! Śliczny dzień mamy, nieprawdzaż? Jak się dzisiaj macie?
- Dzień dobry, Pani Docent... - echo grobowej krypty wytłumiło tym razem jakiekolwiek pozytywne emocje. Toż dostać dwie pały na jednych zajęciach miło nie jest.
- Sprawdziłam wasze kartkóweczki. Diabeł mnie kusił, ale ...-
...zamarliśmy...
- ...ale się pomodliłam i nie uległam.

Popatrzyliśmy z nadzieją po sobie. Pani Docent rozdała karteczki i zapatrzyliśmy się w wyniki. Usmiechy gasnęły jeden po drugim. Sliczne - cudowne! - trójeczki z minusem - i bez - zostały bez wyjątku starannie przekreślone dwa razy, a obok pyszniły się dopisane pięknym, zamaszystym pismem, ndst.


Życie studenta słodkie jest.

Głównie gdy się studiuje Organizację i zarządzanie.

poniedziałek, 21 lutego 2011

Dobre chęci niedźwiedzia

Do czego się przydają dobre chęci, wiadomo od dawna. Cieszą się z nich głównie ekipy remontowe piekła, mające świeżą i konkretną dostawę budulca do brukowania ulic.

Nie wiem dlaczego Darwin się zaparł, że człowiek pochodzi od małpy. Owszem, mamy kilka cech wspólnych, jak na ten przykład miłość bliźniego. No, i może jeszcze wtranżalanie bananów u coponiektórych - ale cała reszta? O ogonie litościwie nie wspominając.

Po mojemu czlowiekowi bliżej do niedźwiedzia. Przynajmniej w moim przypadku. Zespół „najeść się i spać” może nie jest jakoś bardzo charakterystyczny dla tych przemiłych gryzoni, ale już pilnowanie własnego terytorium, szczególnie jeżeli chodzi o wyżeranie z miski, czy zapadanie w letarg zimowy sprawia, że łatiej mi przechodzi nazwać go bratem w naturze niz dyndającego na ogonie pawiana.

O ile wyżeranie z mojej miski budzi we mnie sprzeciw i chęć odgryzienia głowy wyżerającemu całorocznie, o tyle letarg zimowy łapie mnie tuż po równonocy jesiennej. Dzień robi się coraz krótszy, ranki ciemne i ciemne wieczory, a do tego poduszka nabierająca przedziwnych mocy, przypisywanym jedynie telepatom, drąca się niemiłosiernie „tutaj jestem, tutaj!” - wszystko do kupy sprawia, że człowiekowi się spać jedynie chce, chwile wolne obżarstwem wypełniając.

Czy posiadanie wyczerpanych bateryjek może być niebezpieczne dla zdrowia? Zależy. Bateryjka w pilocie do telewizora w zasadzie nie jst groźna, ot, w najgorszym razie nadwyrężymy sobie mieśnie brzucha, wołając gromko dziecko z sąsiedniego pokoju, by zmieniło nam kanał, ale padnięcie wagi łazienkowej... Niby nic - a jednak. Znalazłem w końcu cholerne CR3206, wymieniłem - i małom zawału nie dostał. Dobrze, że nerw wzrokowy ma kilka zakrętów, bo by mi się od wytrzeszczu urwał. Mikra nadzieja, że może kalibracja padła, szybko została rozwiana i musiałem spojrzeć prawdzie w oczy. A były one złote i nieco gadzie...

Nic to - jak zakrzyknał jeden rycerz mały - toż przecie nic straconego! Wystarczy na koń siąść i szabli dobyć!

No tom dobył. Okazało się, że zimowe obiboctwo wyszło mi bokiem i to dosłownie - juz po kilkunastu minutach na bieżni poczułem, że o zwykłym dystansie mowy nie ma, a szabli to może się i łatwo dobywa, ale nie w sytuacji, gdy przed oczami robi się ciemno - a w płucach rzęzi z zadęciem tłum pijanych flecistów-piccolinistów.

Z konia.

Pomaluśku, coby się nie przemęczyć, wykonaliśmy z ASP rozruch wiosenny. Stopniowo wracam do wydolnośc gdzieś z poprzedniej wiosny. I tak sobie myślę, że tak własnie wygląda cała prawda o człowieku. Perfekcyjne planowanie, założenia krótko, średnio i długodystansowe - a potem do głosu dochodzi niedźwiedź, co to tylko żreć i spać by chciał.

I tylko diabli się cieszą.

wtorek, 15 lutego 2011

Frereżaków ciag dalszy

Znowu stomatolog - i znowu dziwolągi. Tym razem obyło sie bez piosenek, ale com przeżył, to moje. Najpierw dowiedziałem się, że muszę bardzo ostrożnie i grzecznie, bo pacjentka nam ucieknie. Mając nadzieję na rychłe a bezzabiegowe rozwiązanie problemu, z grubej rury - a wręcz ze swadą - opowiedziałem o procedurze, komplikacjach i ryzyku. Roztrzęsiona się uśmiechneła, powiedziała żem jest fajny chłop i zapytała o akcent. Polski, a co? A bo ja mam chłopa Węgra, i nawet podobnie zaciąga. No coś podobnego...

Jako, że plan spalił na panewce, przystąpiliśmy do działania. I tum już sie naumiał - jak kto jest zesrany, to mu w anestezjologicznym sraczka się nasila a nie ustepuje. W związku z powyższym kluczowe jest szybkie wbicie igły i podanie leków. Zdążyłem, zanim Zuzia przylepiła elektrody EKG. I dobrze, bo pacjent zaczał się zastanawiać, czy może jednak uciec, ale jak mu w strone mózgu zmierza 150 mg Propofolu, to sobie akurat może poziewać. A i to niedługo.

Zastanawiałem się, skąd takie zróżnicowanie pacjentów. Bo, powiedzmy sobie szczerze, ortopedyczni są normalni, chirurgiczni też, a stomatologiczni co jeden to większy korkociąg. I w końcu do mnie dotarło - toż normalni idą do stomatologa rwać w miejscowym... A w grupie tych co do ogólnego, prócz zwykłych strachajłów oraz technicznie problematycznych łapią się rónież wszyscy normalni inaczej.

Drugi też był zestresowany jak jasna cholera, ale kompensował wzmożone parcie na stolec gadaniem. Jak katarynka. Łomatko... Ciekawie to wygląda w ostatniej fazie indukcji, bo mózg wyraźnie zwalnia, człowiek zaczyna robić się taki - rozmazany - aż w końcu zamiera w połowie wyrazu. Te historie nazywamy „I nigdy się nie dowiemy”. Bo po pobudce nikt nie pamięta, co się prze zabiegiem działo. A przynajmniej nie okres, w którym był pod wpływem usypiaczy.

Ostatni na liście dzisiaj to smerfetkowy niedorób, co to mu powiedziała, ze nie będzie jego życia narażać dla jednego zęba. Dzięki czemu bede potem kwitł do bądź-wie-której. No, ale. trza frontem do klienta - co rozumiem, tylko czemu ja - bo tego nie rozumiem wcale. Toż niech Smerfetka wystawia w jego kierunku częsci frontowe.

...całkiem spokojnie wypiję piątą kawę...

Muszę sobie coś znaleźć w zamian, bo od hyperkofeinizacji mam herckletkoty i wściekliznę (magnez), skurcze łydek (potas) - i moczówkę prostą.

poniedziałek, 14 lutego 2011

Sztuka bigoszenia

Kusiło mnie, by napisać o „Dr Parnassus’ie”. Ale - po kilku próbach zebrania do kupy wrażeń i wyobrażeń - nie odważę się. W zasadzie powiem tylko tyle, że film zobaczyć należy w spokoju i bezstresowo.

Piątkowa sesja zakończyła się wcześniej - mianowicie odebrałem Lorenzowi przyjemność dźgania pacjentów po pachwinie. Wyniki od razu widac. Po pierwsze, nikogo nie nap boli, a po drugie - nikt nie ma nerwu udowego porażonego na kilkanaście godzin. Dzięki czemu byłem w domu o trzeciej...

Mając czasu tak wiele, zabrałem się za gotowanie. Jak wygląda męska kuchnia, wiadomo. Już po kilku godzinach wszystkie chałupy wokoło miały zamknięte okna - ach, ta cudowna bigosu woń - a w lodówce brakło alkoholu. Na szczęście ASP wykazał się dobrym sercem i podrzucił Havana Club. Ciekawostka jest, że zawsze pod koniec - a ostatnio nawet wcześniej - zaczyna mi brakować noży, widelców, łyżek, a blat i podłoga wyglądaja jak po przejściu tornado. Tym razem byłem twrdy, odkryłem tajny skład w zlewozmywaku. Kto to tam wszystko przetransportował z szuflady - nie mam pojęcia. Umyłem, wysuszyłem - a na koniec i tak wszystko znowu było w zlewie.

Nowy gar jest boski, wchodzi do niego 10 słoików kapusty plus odpowiednia ilość mięsa. Wystarczy na jakie trzy dni dla pułku ułanów.

Bigos wyszedł dziwny, bom sie nie zorientował, że pomyliłem dżem i miast niskosłodkiego, wrzuciłem jakiś pieroński ulepek. Dzięki czemu na talerzu kwaśne walczyło o lepsze ze słodkim, a dodatkowej grozy dostarczyły rodzynki, którem sypnął całkiem szerokim gestem. Te wylądowały w garze zamiast brusznic, jedno czerwone, drugie brązowe, a oba maluśkie i nie do odróżnienia. Ale to było już po wykończeniu drugiego rumu. Jak by nie było, ASP chwalił a chłopaki wydziwiały. Najlepszy przykład, że wszystkim nie dogodzi. Pompon towarzyszył mi dzielnie, zamordował myszkę-pluszankę i taki śmieszny kwiatek, który był metrowy a teraz ma 20 centymetrów. ASP sprawdza na nim zdolności regeneracji flory po traumie faunopochodnej. A dzidź starszy odkrył w sobie talenta do pieczenia - po raz pierwszy siedzieliśmy sobie w dwa chłopa w kuchni i każdy pichcił swoje.

W sumie dobrze, że nie mam czekolady w bigosie, bo piekł Murzynka.

Muszę pomyśleć nad czymś nowym, bigos boski jest, ale ile można wtranżalać kapustę...

piątek, 11 lutego 2011

Proste pytanie

Dla potrzeb niniejszego opowiadania stworzymy postać całkowicie fikcyjną. Nazwiemy go... Wielebny. Jest studentem medycyny, człowiekiem miłym, swoistym erudytą, mającym poczucie humoru rodem z Muppet Show. Myślę tu bardziej o tych dwóch starych dziadkach, dożerających wszystkim z balkonu, niż o Misiu Fuzzy. Ma konkretnego zeza rozbieżnego, stąd w naszej poczatkowej fazie znajomości nie bardzo wiedziałem jak się zachować. Zdawał sobie z tego sprawę i darł ze mnie łacha niemiłosiernie.

Na pierwszym roku studiów, prócz kobył wszelakich, mieliśmy również łacinę. Nasza Lektor była kobieta miłą choć surową, jej wada wzroku była podobna do Wielebnego, choć nieco mniejsza, a najbardziej ze wszystkiego nie lubiła spóźnialskich...


- Wielebny, idziesz na pożarskiego?
- Nie, jadłem kanapki. Poza tym łacina za dziesięć minut...
- Wiem. Już się ostatnio wściekła za spóźnienie. Ale czy to moja wina, że plan jest dla niewolników? Kiedy ja mam obiad zeżreć? - rzuciłem przez ramię, przyspieszajc w kierunku Baru Centralnego.

- Sześć - nie! - pięć razy ziemniaki, mielony, kefir i kiszona.
- 12 złotych
Pochłonięty pierwszą deklinacją i równomierną dystrybucją sznycla na pięć porcji, straciłem poczucie czasu...

- Najmocniej... panią... magister... przepraszam.... - wyrzęziłem w progu ostatnim tchem. Mielony w moim żołądku walczył z ziemniakami o miejsce w kolejce do wyjścia.

Nim nasza urocza wykładowczyni zdołała mnie zrugać, Wielebny odchylił sie na krześle energicznie do tyłu i popatrzył na mnie z niesmakiem, następnie obróciwszy się, w milczącej grozie wbił swojego zeza w twarz Pani Lektor, aż wreszcie, obracając sie z powrotem ku mnie, purpurowy na twarzy, wykrzyczał swoje oburzenie:
- I jak ty teraz, łachudro, spojrzysz Pani Magister prosto w oczy??!?

czwartek, 10 lutego 2011

Brytyjska pogoda


Jakos zawsze mi sie udawalo. Londyn kojarzyl mi sie z ladna pogoda. A tu dzonk. Wygwizd - jak w kieleckim na dworcu... Raz tylko bylem, ale wiem.
A East Cost zaserwowal wszystkim pasazerom dobrej roboty niespodzianke - skasowal 4 pociagi i wpakowal wszystkie rezerwacje do jednego...
Burdel w PKP to jest maluski Pikus w porownaniu z 7 kregiem piekla angielskiej kultury.

Moze nie zjedza konduktorki - wyglada na mila dziewczyne.

środa, 9 lutego 2011

Zawód czy charakter

Coraz cześciej dochodze do wniosku, że gdyby nie stomatolodzy, zanudził bym sie w robocie na śmierć. A tak człowiek ma godziwą, bezalkoholową rozrywke zupełnie za darmo.

To sie wzięło z prehistorii. Mianowicie za młodu straszliwie grałem w brydża. Straszliwie w sensie zarówno robienia kaszany, jak i uprawiania tegoż bezboznego zajęcia 7 razy w tygodniu. No i pewnego razu pojechalismy na turniej w Makowie Podhalańskim, bo nas zanęciły wysokie nagrody. Grajac, wszyscy, prócz kierowców, pociagali ochoczo z piersiówek - o ile można tak nazwac flachachy 0,7 l - a nad głowanmi pysznił się nam potężny baner: „Brydż sportowy sposobem na godziwą, bezalkoholowa rozrywkę!”
Do tej pory, umawiając sie na doporanne umartwianie, stosujemy powyższy zamiennik.


Ale - ad rem. Jeszcze nie prebrzmiały grzmoty semrfetkowej poruty, a tu przyszedł jej kolega, którego z racji pewnych cech charakteru nazwiemy Marudą. Przylazł, pomarudził i zaczęliśmy. Pierwszy pacjent zwalił się sam, generując w stresie zupełnie wyuzdane ciśnienie, drugi się zoperował, patrzę ci ja na listę, a tam - na pozycji nomen omen trzeciej - usunięcie trójeczki górnej w ogólnym. Zapytałem grzecznie, czy moge ją skonwertować przymusem dobrowolnym, czy też z racji trudności technicznych zamówił sobie ogólne? Strasznie się zasumitował, ze on przecież do byle czego ogólnego nie woła - zamachałem łapami, żeby go uspokoić. Toz nie ma sprawy. Jak trza - to mus.

Tak na kolejnym marginesie: z racji przeróżnych do prostych zabiegów jego kolega nie wymaga rury, tylko pracuje z LMA. Czyli maska krtaniową. Dla niewtajemniczonych oznacza to mniej pracy dla anestezjologa, mniej leków dla pacjenta, ale tez nieco wyższe ryzyko zachłyśnięcia się owegoż. Co w przypadku przestrzegania postu ścisłego i drobnej procedury jest na tyle marginalne, że opłaca się ominąć wszelkie komplikacje związane ze zwiotczeniem i intubacją.

Jednakowoż Marudny wziął był i zgubił razu pewnego zęba - jak, nie mam pojęcia. Z rura sprawa jest prosta - jak nie ma zęba w paszczy ani poza nią - to jest w przełyku lub niżej. Ale przy LMA zawsze istnieje taki drobny szmerek niepokoju, że jednak ząbek zalega w oskrzelach. Od tego czasu Maruda życzy sobie intubacje przez nos do każdej pierdółki.


Wziąłem pacjentkę na warsztat, ululałem i - dzonk. Nie wsadzi jej rury przez nos za jasna cholerę. W końcu wsadziłem zbrojona przez dziób i powiozłem do sali. Marudny wlazł, ustawił światełka i powiedział, że on tak nie może pracować. Wykazałem szczere zainteresowanie i zapytałem dlaczego. Ano, bo mu rura wyje w polu operacyjnym i on rady nie da, choćby się wściekł. Założyłem rękawiczki, przesunąłem rurę bokiem za zębami. A teraz? Okazało się że nadal nic z tego. Poinformowałem więc grzecznie, że nos rozkrwawiony już mamy a rury i tak wrazić się nie da - więc albo to zrobi, albo budzimy. Aaa - to co innego. W takim wypadku da radę.

Tym razem bez komentarza.

wtorek, 8 lutego 2011

Złota patelnia

czyli "Widok z mojego okna"

Wiadomo, wuzetka i kawa są obowiązkowe dla każdego. Szatnia też. Kto by się nie napatoczył, dostarczymy kompletu niezapomnianych wrażeń. Pan sobie życzy przepuklinke? Pani żylaczki? A pan - aaa, przycinamy paznokietki? W ogólnym? Ale ryzyko pan zna, tak? No to ja może opowiem...

Czasem się klient na wuzetkę załapie - a czasem z niej zrezygnuje. Ale nie ma mowy, żeby jej nie podać, jak zamówiona została. Toż Złota Patelnia rulez.

Do wyrwania ósemeczki przyszedł sobie był młodzian, wiadomo w co odzian. Próbowałem go przekonać do miejscowego, ale rzekł był nad wyraz pewnie, że on żadnego żelastwa w ustach znieść nie może - od dziecka tak ma i nawet próbować nie będzie. Tak więc obiecałem mu wuzetke z kawą i zameldowałem Karolinie, coby ładowała torpedy. Skrzyżowaliśmy współrzędne, i już-żem miał strzelać, gdy napatoczyła sie Smerfetka. Że ona go przekona. Ponieważ odpornośc mam ograniczoną a dodatku za zszarganie aksonów nie dostaję, polazłem na salę sprawdzić swoje sprzęta.

Albowiem jak stare przysłowie pszczół mówi: "Im mniej widzisz, tym krócej zeznajesz".

W końcu wlazłem z powrotem do anestezjologicznego, bo mi tak jakoś dziwnie byo pół godziny siedzieć w pustej sali operacyjnej i trafiłem na ostateczną wymianę zdań pomiędzy Metalofobem a Smerfetka. Która to mniej więcej brzmiała tak: w tym roku juz mi trzech na stole zmarło, a ja dla jednego zęba znieczulać nikogo nie będę (zawszem myslał że to ja znieczulam, ale niech że ta bedzie zwalone na lost in translation). Na co Metalofobowy pokraśniał na licu jeszcze bardziej i zażądał ogólnego. Na to Smerfetka mu zapowiedziała, że jak on chce w ogólnym, to se musi innego chirurga znaleźć, i strzeliła zadem...

Opadła mi żuchwa.

Do pasa.

Smerfetka poszła w tego no- w wiadomo co poszła - a mi pozostał wpier.wowany pacjent, który zapowiedział, że jej łeb urwie. W przenośni rzecz jasna, ale jednak.

Staszniem ciekaw dalszego ciągu. Póki co moja manago stara się załatwić sprawę polubownie, znaczy namówić innego zębodoła, żeby obsłużył klienta, jego samego do powtórnego podjęcia ryzyka kooperacji z naszym dejkejscentrem - a ja mam napisać oficjalne pismo na temat zajścia.

Na szczęście będzie krótkie: „Dobry Pan Bóg nie odebrał mi całkowicie rozumu, dlatego w trakcie dyskusji pomiędzy chirurgiem a pacjentem spier.ciekam tak daleko i tak szybko, jak to tylko jest możliwe”.

Co daję wszystkim adeptom sztuki odwracalnego trucia ludzi pod rozwagę.

Z mojego okna nic nie widać, bo zasłania go wielkie drzwewo.

poniedziałek, 7 lutego 2011

Ależ w dupe mam ogonek!

Pod względem chwalenia się ogonkami ludziom bliżej do ptaków niz ssaków. Cecha ta dotyczy każdego zawodu i każdego osobnika rodzaju ludzkiego - ale niektóre są narazone na pliszkizm nieco bardziej niż pozostałe. Jednak, o ile pliszki swój ogonek chwala, ludzie raczej wynoszą swój pośrednio, depcząc po cudzych.

Budowlańcy. Tu sytuacja jest klasyczna. Jeszcze się w historii nie zdarzyło, by tynkarz powiedział dobre słowo o murarzu. Murarz zawsze robi ściany krzywe, kąty wyja, proste się uginają a biedny tynkarz musi poprawiać - choc wiadomo z góry, że przegra. Następnie przychodzi kafelkarz - zwany dla zmyły fliziarzem - i włosy z głowy rwie nad tynkami. Dostaniemy szczegółowe dossier na temat proweniencji murarza oraz jego chorób oczu. Kafelkarza zrąbia na sztuki specjaliści od białego montażu, usprawiedliwiając tym samym kiwające się toalety i picassowato zamontowane umywalki.

Kierowcy - no, tu w ogóle nie trzeba nic komentować. Wiadomo bowiem wszem i wobec, że dzielą się oni na wybrańców bożych, perfekcjonistów wręcz i nieodpowiedzialnych matołów, co to prawo jazdy dostali za worek buraków. Do grupy pierwszej należymy my sami, do grupy drugiej wszyscy nie należący do zbioru pierwszego.

Stomoatolodzy - to są kompletne jaja. Jeszczem w życiu nie usłyszał, żeby któremuś przez gardło przeszło coś na kształt „Ależ perfekcyjnie wykonano pańskie wypełnienie!” Podejrzewam, że sekundę po tej frazie świat się skończy, jak po faustowskim „Chwilo, trwaj wiecznie”.

W ramach rozwoju personalnego - jako, że człowiek powienien sobie zapewniać takowy - umówiłem się z niejakim Tonym na dwusetówkę. Więcej nie chciałem, bo głupio zabić na korcie 120 kilogramowego grubasa o kształecie zbliżonym do idealnego*, który w trakcie wysiłku wydaje dżwięki świadczące o głebokiej dekompensacji podstawowych funkcji życiowych.

Tony sklepał mi dupę koncertowo i poszedł na następny mecz. W czym mu przeraźliwe sapanie wcale nie przeszkadzało. Zawrzała mi krew nieco - to mi ten mój trener przy każdej piłce mówi, jak ja to bosko rakietką macham, jak żeż postępy robię - a obija mnie kandynat na respirator??!? Przypatrzyłem się, kto grubego trenuje i polazłem do Phila, coby też mnie uczył. I co się dowiedziałem na pierwszym spotkaniu? Że mój forhand, z którego byłem dumny azaliż, to jest kompletny crap, nie dający szansy na nic - a backhand co prawda mam japoński (jakotaki), ale wymaga ciężkiej pracy, by był skuteczny. No i że serwy mam do dupy - alem o tym wiedział i bez niego. Ale żebym sie nic a nic nie martwił - bo on to wszystko wyprostuje. Choc wymagac to będzie tytanicznej pracy - i nadludzkich wręcz zdolności.

Jak to dobrze mieć ładny ogonek.

-----------
*kula

niedziela, 6 lutego 2011

piątek, 4 lutego 2011

Jak chodzą pierdzimączki

Zmęczenie materiału zawsze, prędzej czy później, doprowadzi do scen gorszących. Dlatego nie nalezy broń panie przesadzać z odpoczynkiem. Najlepiej zdrowym, aktywnym i w pełni akceptowalnym.

Ponieważ nie znosze fałszywych proroków, co to głoszą prawdy objawione a zachowuja się jak grzesznicy, których publicznie piętnuja - wide na ten przykład zycie rodzinne pewnego Kazia expremiera- stosuje się do prawd, które głoszę sam. Dlatego też, czując wczoraj nieco w kościach dzień cały, usiadłem sobie zdrowo przed telewizorem, aktywnie otworzyłem butelkę Magnersa i w pełni zaakceptowałem dorodny, jabłkowy smak.

Do różnic kulturowych pomiędzy bratnimi narodami pożeraczy bigosu i pajitersów (czy raczej pie eaters’ów) - bratnimi pewnie z racji odległości geograficznej, bo mili dla sąsiadów są oni mniej więcej jak Chińczycy dla Dalaj Lamy - należy dodać prowadzanie się nieszczęść. W Polsce, wiadomo. Badziewia wszelkiej maści chadzają parami, jak się komuś noga złamie, pewnikem zaraz mu druga odpadnie, co i tak jest lepsze niż nakaz komorniczy zajęcia domu i samochodu wysądzony przez była ex na ten przykład.

W Jukeju jest dużo gorzej. Mianowicie they comes in threes, you know?
Co już w przypadku palca oznacza pewien problem, ale z gatunku rozwiązywalnych. Natomiast gdy dojdzie do złamania nogi... Tu męskie serca moga poczuć trwoge. Damskie zresztą też, bo kiz ta niby pieron ma się stać za trzecim razem - nawet nie próbuję dywagować.

Po wczorajszych wystepach Frere Jacke przystąpiłem do roby z pewnym takim - wewnętrznym - niepokojem. Przyjdzie kolejny? A jak się zastosuja do jukejskiej wersji???

Jak to mówili o Czerwonym Kapturku: szedł, szedł - i zaszedł. Mimo kapturka. Też żem doczekał. Weszło chłopisko wielkie, potężne, prawie dwumetrowe, któregom miał znieczulić do zabiegu krótkiego. Wytłumaczyłem ryzyko, młodzian zbladł nieco na wspomnienie bólu gardła, przy wymiotach wyraźnie nim zatrzęsło, więc po poważnych - choć naprawdę statystycznie prawie-że-zerowych powikłaniach przemknąłem z gracją motylka, następnie opowiedziałem mu o przyjemnościach czekających w wybudzalni i w końcu zapytałem sakramentalne: any questions?, szczerząc przy okazji zęby . Nie, nie ma żadnych. No to - do zobaczenia w anestezjologicznym. I zostawiłem go w rękach Karoliny.

Ustawiłem pompy - bo w tym miesiącu czas na TIVA - i sprawdziłem, co też na zaprzyjaźnionych blogach. Weszli po chwili, wielki się położył i zadyndał nogami. Zażartowałem z gracją, że niestety wózeczek mamy najwyraźniej Made in China i przystąpiłem do igłowania żyłki. Mam ci ją na celowniku, a ten zapodał tekst, że sie waha. Zanim znaczenie jego słów przebiło się przez mój zagazowany w czasie ostatniego miesiąca mózg, zdążyłem wenflonik wbić. Jak to się waha? No bo - on nie wie czy chce. Toż my nie napieramy - się pan łaskawy zastanowi czy chce czy nie. W końcu poszedł do niego chirurg, bo na zegarku 5 po południu, na liście jeszcze 8 pacjentów (na szczęście 7 w miejscowym) a ten leży sobie w anestezjologicznym i na-dwoje-babka-wróży. Chcę - a może nie chcę. Co ciekawe, im bardziej się wahał, tym mniej rozumiał mój piękny, uroczy przecież, akcent nadwiślański. Małopolańsko-nadwiślański, uściślijmy, z pewnymi naleciałościami dunajeckimi. Ostatecznie powiedział, że chce, więc nie czekając na nic sprzedałem mu bolus Remi z Propofolem. To troche tak jak odpalenie zapłonu w rakiecie - teoretycznie nadal człowiek znajduje się na Ziemi, ale praktycznie zbliża się do pierwszej kosmicznej z przyspieszeniem kliku g.

Polazłem do niego po zabiegu. Ot, z czystej ciekawości. No normalnie - nie ten człowiek. Zadowolony, uśmiechnięty, nie mający żadnych wątpliwości co do niego mówię... Że stres się rzuca na mózg tom wiedział, ale żeby na uszy? Tak na marginesie: ciekaw jestem, czy to jest wersja nieszczęścia naszego czy ichniego. Znaczy, czy pierdzimączki się wyczerpały, czy też kolejna ku nam zmierza.

Strasznie - straszliwie - brakuje mi czasami polskiej metody postepowania z natrętnym klientem*...

---------------
*Sami widzicie jaki tu tłok i nie mówcie że dzieci nie macie bo w każdej chwili mieć możecie (sprawdzić czy nie ksiądz).

czwartek, 3 lutego 2011

Czas Cyganów

Post zawiera czesciowy opis filmu.

Dawno o filmach nie było, ale jak się spojrzy na menu, troche ręce opadają. Miłość psowatych do krwiopijnych zaczyna pomału wyłazić bokiem, produkcje amerykańskie, starając się dostosować do przeciętnego odbiorcy niedługo przejdą na system prelekcyjny z piktogramami w roli głównej - a europejskiego kina nie uświadczy. Zaraza.

Jednak czasem, zupełnym przypadkiem, naciskając guziki pilota, można wpaść w nielichą pułapke - i, miast spać grzecznie, człowiek potem siedzi do drugiej w nocy, wslipiając się w telewizor. Ale było warto. Bo trafiliśmy na „Dom za vesanje”. Czyli, przetłumaczony zgodnie z konwencją „terefere”, „Czas Cyganów”.

Ciekaw jestem okrutnie, co na to przedstawiciele naszej mniejszości - toż okreslenie to zostało uznane za pejoratywne, obraźliwe i ogólnie be... Gdyby, na skutek protestów różnych, miało dojść do zmiany tytułu, to może wrócić do bezpośredniego „Powieszony Dom”?

Historia cygańskiego chłopca, Perhana, wychowywanego przez babkę - szamankę. Co to urok rzuci albo i odczyni. Perhan kocha sie nieprzytomnie w Azrze, jednak szans na zażonpójście raczej nie ma. Nie dość, że młody i bezrobotny, to dodatkowo nie jest uznawany za prawdziwego Cygana, jako że jego ojciec był żołnierzem Słoweńskim. Perhan jest chłopcem miłym, uczciwym i normalnym - na ile tylko można takim być, mieszkając w jednym domu z babką - szamanką, bratem autystyczno-alkoholiczno-hazardowo-artystycznym i ułomną siostrą.

Los wyciąga ku niemu rękę pod postacią poważnego Cygańskiego biznesmena, który za pomoc udzieloną przez babkę Perhana jego umierającemu synowi, obiecuje zawieźć siostrę Perhana, Danirę, na operację do Lubljany,a jego samego zabrać do pracy. Początkowo wszytko idzie jak powinno - ale wyjazd podszyty jest złośliwym chichotem losu. Rodzeństwo zostaje rozdzielone, siotra zostaje w szpitalu a Perhan jedzie do pracy we Włoszech.

Jak wiadomo, zadna praca nie hańbi. Perhan zajmuje się żebractwem, stręczycielstwem i złodziejstwem. Dość szybko pozbywa się oporów moralnych - w czym skutecznie pomaga mu Ahmed, jego pracodawca, terroryzujący całą grupę. W końcu nasz bohater zostanie jego prawą ręką, a jego podróż to the dark side of the force has been completed. Niestety, pracownicy się wykruszają, część ucieka, część zostaje deportowana, więc Perhan jedzie do Czarnogóry po nowych: ma zakupić kobietę w ciąży kilkoro dzieci i parę kalek. Czyli wykonać dokładnie to samo, co wcześniej zrobił Ahmed w jego wiosce.

Wbrew ustaleniom Perhan wraca w rodzinne strony, gdzie Ahmed buduje mu dom, gdzie czeka na niego jego ukochana - i tu zycie okazuje się nie być bajką. Domu ani śladu, siostra nie wróciła ze szpitala i nikt nie wie gdzie jest, a Azra jest w ciąży.

Film nie ma żadnego przesłania moralnego, nie podaje przepisu na życie, nie ocenia. Jest nieco magicznym opisem cygańskiego świata nędzy, brudu i brzydoty, miłości i beznadziei. I pomimo swojego bajkowego opisu jest prawdziwy do bólu.

Najcięższy z filmów Kusturicy, jaki oglądałem.

Jeszcze słowo o muzyce. Jego filmy bez Bregovica były by jak pomidorek bez bazylii. Da się zjeść, ale...

Gdy naga Azra, obserwowana z ukrycia przez Perhana, podczas rytualnego, cygańskiego tańca na cześć Świętego Grzegorza, w wodach rzeki tatuuje sobie skórę, a w tle narasta a capella spiewane Ederlezi - w ćwierćtonach, odbieranych przez europejskie ucho jak kontrolowany fałsz - kudły stają na rękach.

środa, 2 lutego 2011

Frere Jack

Stress. Wiadomo, zabija. Czasem na śmierć. Podstępnie podnosi cisnienie, i znienacka - a głównie z tętnic mózgowych - zalewa nas krew.

Współczesny świat stresów nam nie szczędzi. Prowadzimy samochód a wokoło nas same ofiary boże (to ci co jada wolniej od nas ), oraz nieodpowiedzialne matoły (każdy kto próbował nas wyprzedzić). Idziemy do kina a tu z przodu pijani młodzieńcy dra mordę, z tyłu dzidzia dźga nas nóżką, a z boku babcia staruszka czyta na głos swojej koleżance. Która pół biedy, gdy jest tylko niedowidząca. Gorzej, gdy jeszcze niedosłyszy. A poczta? Ha! Tu dopiero jest pułapek! Pomijamy wyciągi z banku i kart kredytowych, bo czytanie tychże jest równie bezpieczne dla zdrowia co karmienie krokodyla gołymi rękami, czy rachunki instytucji obdzierniczych - bo te i tak zedra co będa chciały, więc po co się denerwować - ale nawet czytanie reklamówek potrafi doprowadzić człowieka do apopleksji.

Tak, tak. Próbując uczynić swoje życie bezstresowym, postanowiłem czytac tylko reklamówki. Piekne samochody, nagie kobiety i wielkie, poteżne napisy „Promocja!!!” na każdej stronie.

Po bliższym przyglądnięciu się tematowi okazało się rzecz jasna, że promocje to próby wyłudzenia pieniedzy, ale najbardziej potrafia dobić człowieka marketingowcy z firmy, do której juz nalezymy. Dajmy na to - ubezpieczylismy samochód. Panowie drą z nas bez opamiętania - a w tym czasie jakiś niedorobiony matoł nie sprawdzi, że już daliśmy się złapać w sidła i pisze: „Wstąp do nas! Dostaniesz 60% bonusu i 3 miesiące gratis!!!” Toż jak człowiek przeczyta takie coś zaraz po liście oznajmiającym nam, że z powodu szalejacego kryzysu nasze ubezpieczenie w tym roku musi wzrosnąc o 30% - o czym z bólem zawiadamia kolega tego palanta od promocji - może wyzionąć ducha na pospolita wsciekliznę.

Dlatego tak waznym jest wypracowanie sobie odpowiedniej techniki dekompensacji stresu. Gdyż, jak wiadomo, psychika człowieka przypomina troche taką, jak by to ładnie nazwać, galaretkę owocową w prezerwatywie. Jak się go spłaszczy w jednym miejscu - to go wybuli w innym. Tu nas ktoś opier.krzyczy, to my zaraz znajdziemy sobie kogoś innego do nakrzyczenia. Albo wypijemy piwo. Albo pójdziemy pobiegać. Albo piosenkę zaspiewamy....

Przyszedł był młodzian w skórę odzian zastrugać sobie marchewkę. Kto wie to wie, kto nie, to nie musi. No i tenże młodzian od samego początku trajkotał jak najęty, ze on straszliwie igieł nie lubi, ale spróbuje się przygotować psychicznie, i jak mu tylko damy troche czasu, to na pewno da sobie radę.

Jaja zaczęły się zaraz po wejściu do anestezjologicznego, bo za cholerę nie chciał położyć się na wózku tylko coraz bardziej sapał. Pomyslałem sobie, ze to w sumie dobrze - za momencik spadnie mu CO2 do wartości śladowych, przepływ w mózgu poleci na mordę i w zasadzie gośćiu się sam znieczuli. Zaproponowałem mu, najgrzeczniej jak umiałem, że w zasadzie może sobie duszeć ile wlezie, byle by sie przed utrata przytomności położył na wózku, bo po tenisie napierniczaja mnie znowu krzyże i możemy miec pewien problem podnieść go z podłogi. Popatrzył dziwnie, położył sie i z paniką w głosie zapytał, czy ta igła to juz. Powiedziałem mu, że nieeee... aaaaaabsoultnie nieeee.... Najpier popukamy paluszkiem, coby zobaczyc gdzie żyłka. Młodzian przeszedł z sapania na rzężenie, wieć żem się go spytał, czy ma ochote mieć ten zabieg czy tez może się zastanowi jeszcze? Widać strasznie mu doskwierała niemożnaośc pełnego wykorzystania potenscjału carrot’a bo zacisną oczy i rzekł, coby pukać dalej. Popukałem, posmarowałem spirytusikiem - czy co my za izopropylen tam mamy w fiolce - i wyciągnałem wenflon. Młodzian rozwarł był nieco powieky, ryknął bojowo i wyrwał rękę. Chce mieć zabieg czy nie? No chce. To da się ukłuć? No da. Ale najpier musi się skoncentrować. No to sie koncentruj, tylko z zyciem, bo mnie tu plecy bolą... Młodzian zamknał oczy raz jeszcze, po czym sam sobie wytłuamczył, że oprecję miec chce, że przeciez przeżyl ostatnio pobieranie krwi więc teraz tez da radę a następnie zaczął równo i mocno śpiewać. Początkowom zamarł, bo mi to na „Bogurodzicę” wyglądało, ale po paru następnych taktach sprawa się wyjasniła. Było to przyzwoite, choć amatorskei, wykonanie Frere Jack.

Igła sie wbiła, pacjent usnął. I wtedy Karolina popatrzyła na mnie i z zadumą powiedziała: „Już nigdy Frere Jack nie będzie taki jak przedtem...”

wtorek, 1 lutego 2011

Collateral damages

Kiedyś tam, jeszcze chyba za czasów prehistorycznych, pokazała się praca ukazująca plusy znieczulenia miekjscowego, podawanego podskórnie bezposrednio przed zaszyciem rany. Zwyczaj w Polsce specjalnie sie nie przyjął. Ot, czasem ktos cos tam poda, ale zasadniczo raczej nie. Głównie z powodu niewielkiej skuteczności - toż w trakcie zabiegu chirurg zadaje uraz znacznie głębszy. Z drugiej strony cóż szkodzi podać kilkanaście mililitrów anestetyka działającego miejscowo... Toż każda ulga na wagę złota.

Chirurdzy rzecz jasna dzielą się na dwie grupy. W Jukeju ci, co dają miejscowe, są w przeważającej większości, lecz tu mamy różne podgrupy. Jedni wolą dziubnąć w okolice nerwu a drudzy nasiąknąć ranę. I tu dochodzimy do dania głównego. Mianowicie, w większości przypadków, chirurga cechuje taka, rzekłbym, zamaszystość. Zamaszyście chodzi, zamaszyście dyskutuje - i zamaszyście podaje znieczulnie miejscowe. Co, niestety, w większości przypadków oznacza collateral damages.

Mój ulubiony chirurg zabral się ostatnio do przepuklin. Pięć ich miał - alem mu jedną skasował, ot, nie lubię znieczulać pacjentów co to mają rozkurczowe powyżej 120. I każdemu z tych pacjentów pod koniec zabiegu znieczulił skórę. Bo nerwów on niestety nie widzi, więc ich nie dziabie, choć żem mu kiedys palcem pokazał, gdzie to jest. W efekcie dźgania otrzymalismy dwa piekne, pełne bloki nerwu udowego, z brakiem czucia i porażeniem mięśni. Co daje piećdziesięcioprocentowa skuteczność...

Tak dla potomności: zasadniczo noge unerwiaja dwa poteżne nerwy, jeden od strony pachwiny, m/w w miejscu, gdzie czuć tetno - to udowy - a drugi od strony pośladka - to kulszowy. ten pierwszy przebiega 3-5 cm pod skórą. No i jak się podaje bupiwakainę zamaszyście... Czemu nie robię sam? Bo musiałby biedak czekac pięć minut więcej pomiędzy zabiegami. A tak robi rach ciach, produkuje dwa porażenia i idzie w cholere. A my kwitniemy do ósmej.

Na szczęscie przyszła lista już jest przebukowana. Bedzie tego dobrego.

poniedziałek, 31 stycznia 2011

Wielki tenis

Australian Open się skończyło. Towarzystwo tłukło żółta piłeczke bez miłosierdzia, slajsując, tospinując i dropszotując ile wlezie. W końcu, zgodnie z przewidywaniami, ze 128 potencjalnych zwycięzców ostał się ino jeden, za to prawdziwy. Ku zdumieniu niejakim wszystkich obecnych Djokovic skasował główną wygraną i na tym się skończyły marzenia o pierwszym dla Jukeja zwycięstwie w Szlemie od klikudziesięciu lat, zdobyciu Wielkiego Szlema czy powrotu do wielkiej formy. Gdyby ktoś sie w zawiłościach tenisowych nie łapał, to za wylistowanymi powyżej nieosiągniętymi celami stoją Murray, Nadal i Federer.

Pod tym względem tenis jest straszliwie obrzydliwy, bo można być rewelacją tenisa, wirtuozem - i mieć jedna słaba piętę, dzięki której do końca zycia jest się Adasiem Miałczyńskim, bez nadziei na sukces. Najlepszym przykładem jest Murray właśnie. Przez cały turniej zrobił 12 niewymuszonych błędów, po czym w finale Djokowic spuścił mu takie manto, po którym - jak ryżego specjalnie nie kocham - mi się go żal zrobiło. A sparaliżowała go możliwość zwycięstwa.

Djokovic - z zupełnie, kompletnie mi niezrozumiałych przyczyn nazywany w polskim Eurosporcie Dżokowiczem* - pokazał, że od Murraya nie tylko jest lepszy na korcie - ale tez i w rozdawaniu okolicznościowych podarków. I w tłum, prócz nagminnie rzucanych przez oponenta naręcznych frotek, poszła
- koszulka, tak cut-mjut przepocona po trzygodzinnym graniu;
- chyba rakieta - choć tu zdania są podzielone;
- po czym Dżokowicz podrapał się po łbie i w tłum poleciały buty.

Radziłbym ogladać następny finał, będzie to Roland Garros, jest szansa że ktoś, chcąc zdystansować obecnego zwycięzcę, ciepnie w tłum gaciami.

O ile męski tenis jest mniej - więcej przewidywalny, o tyle damski, jak to słusznie zauważył mój trener, to crap. Panowie przełamują raz, zazwyczaj dowożą przełamanie do końca i wygrywają seta. Natomiast panie... To co się ogląda na korcie, nieco przeraża. Numerowi 1, Nadalowi, który wygląda jak czarna pantera na sterydach po operacji plastycznej odpowiada nasza Karolina, która wygląda trochę tak, jak ja pół roku po rzuceniu palenia.

Złapałem wtedy nie przymierzając jakieś 20 kilogramów. Do tej pory nie mogę się pozbierać.
Zresztą, Karolina jest bardzo ciekawym przypadkiem lingwistyczno-dziennikarsko-narodowym. Gdy wygrywa, jest Polką grajacą dla Danii - gdy przegrywa, Dunką polskiego pochodzenia. Chyba, że dostaje baty straszliwe, to wtedy pochodzenie jest litościwie pomijane. Toż nie godzi się, by potomek Piastów, spadkobierca Warny i Grunwalda dostawał w dupę od sługi dynastii Czeng....


Zastanawiałem się, co takiego jest w paniach startujących w wielkich turniejach, bo poziom gry jest, powiedzmy sobie szczerze, byle jaki. Najlepszym przykładem siostry Williams. Jedyne, grające coś, co przypomina meski tenis - gdy są w formie, przechodzą przez turniej jak siekiera przez styropian.

Zastanawiam się, kto opłacił laleczki woodoo.

Po długich namysłach doszedłem do wnisku, że wszysktie tenisistki to psioniczki, a swoje oponentki wymiataja z kortu dźwiękiem modulowanym.

Czyli w zasadzie soniczki a nie psioniczki...

To co się wyrabiało na kortach, strach opisywać. Odgłosy można podzielić na dwie grupy. Pierwsze to uderzeniowo-wypychające. Kto oglądał Schiavone albo siostry Willliams (chyba Serena, ale mogę się mylić), wie o czym mówię. Panie przy uderzeniu piki wydają z siebie dźwięk cierpiącego na zatwardzenie hipopotama, starającego się wypchnąć szpuncik.

Druga grupa, to te, które steruja głosem lot piłki. Jęki są najróżniejsze, ale to co wydaje z siebie Azarenko, przechodzi ludzkie pojęcie. Modulowany jęk, ocierający się o pasmo dla człowieka nieosiągalne, gdzieś powyżej 22kHz, który jeży włosy na głowie a skórę na dupsku.

A gdy męcliwa trafi na stekająca... Nalezy puścić sobie miły dżezik i wyłaczyć fonię. Tym bardziej że panowi, siedzacy w studio, plota czasem uroczo - a czasem niestrawnie.
Tak na marginesie kolejnym - gdyby tu trafił specjalista od fizyki w Eurosporcie, to uprzejmie informuje, że piłka owszem, przyspiesza po odbiciu od kortu, pod warunkiem że ma rotację do przodu. Takoz samo skręca przy rotacji bocznej i zwalnia przy wstecznej. Niedowiarkom proponuję zrobienie doświadczenia ze starą opona.


Drugi ciekawy moment, to w rakietę życia tchnięcie.
Przodują tu Szarapowa i Ivanowic, choć pozostałe tez próbuja. Mianowicie po każdej piłce panie ida na chwileczkę do kącika, i wpatrując sie w rakietke, coś tam do niej mormolą. Postawię duża flaszkę, gdy ktoś mi powie, o co chodzi... Straszą czy obiecuja? A może wszystkiego po trochu....

Panowie też czarują, ale tu czary są związane z rakieta i piłka. Rakietą mianowicie walą w co popadnie. Djokowic na ten przykład w głowę. Murray w buty - albo wali ją ręką. A Wawrinka w kort. Przy okazji wyszło, że ma rakietę składaną - trochę podobną do odkręcanej rączki Babolata Radwańskiej - po którymś uderzeniu w kort zrobiła sie o połowę krótsza i dwa razy grubsza.

Z niepokojem czekam na Roland Garros. Może w końcu ktoś uzyska moc pozwalająca grać w ogóle bez użycia rąk?

--------

* No to teraz juz wiem. Prawidlowe pytanie nrzmi: dlaczego pieronski Dżokowicz zapisal swojw nazwisko w angielskiej fonetyce...
xD
Dzieki, Adept

piątek, 28 stycznia 2011

Istotne punkty robienia naleśników

Niby nic. Ot, pojechać, udowodnić, ze człowiek potrafi jeszcze przeprowadzić prosta analizę logiczna i na jej podstawie wdrożyć prościutki algorytm. Któren to bardziej przypomina cepa niz metr sznurka w kieszeni. W zasadzie bez jakiegokolwiek napięcia. Ale gdy się jest anestezjologiem, który nie ma prawa sie pomylić... Dokłada to maluśki, choć niebagatelny, presorek, który mimo wszystko potrafi podnieść ciśnienie.

Kursik bardzoż napięty, dzień pierwszy prawie do siódmej, co, po dodaniu czasu dojazdu, zapewniło mi godziwą, bezalkoholowa rozrywkę od 6 rano do 8 wieczór. Drugi dzień niby krótszy, ale za to z atrakcjami egzaminowymi.

Choćbym sie chcial powyzłośliwiać, czepić się nie ma czego. Centrum całkiem do rzeczy, wykładowcy sensowni a grupa sympatyczna. Ale pare ciekawostek mi sie zebrało. Głownie o stosunku kursant - wykładowca. Nie wiedzieć czemu utrało sie, że wykładowca musi wiedziec wszystko, a w starciu z kursantem wynik jest równie pewny jak walka Pudziana z daSilvą. Wyobraźmy sobie nastepującą sytuację.

Masujemy klatke manekina, klnąc po cichu na korzonki, i starając sie nie przeszkadzać za bardzo prowadzacemu swoimi jakże-celnymi-uwagami. Czyli trzymamy dziób na kłódkę. W trakcie masażu, gdzieś w środku cyklu, instruktor zapowiedział, że pacjent kaszle. Prowadzący słusznie przerwał, sprawdził obecność pulsu, otrzymał wiadomość, że jest wyczuwalny i - kazał mi podjąć masaż. Mówisz - masz. Zakończyliśmy scenariusz, prowadzący został pochwalony - (wszystkich nas bardzo chwalili jak dzieci po występie bożonarodzeniowym, nawet tych co się jąkali lub zapomnieli kwestii, co nie przeszkodziło na koniec uwalić paru zdających) - po czym padło pytanie o wątpliwości. Zapytałem grzecznie o stosunek gajdlansa do kaszlu i pulsu w trakcie masażu - co w rzeczy samej mnie wali, bo nikomu nie zafunduję tej przyjemności bez potrzeby - i otrzymałem odpowiedź, że tak. Mam masować, bo tak w Świętym Gajdlansie stoi i nie ma przbacz. Nawet mi oko nie drgnęło. Siadłem na dupce i wsłuchałem się w kolejny scenariusz. Ale polskie kurestwo mnie w dupę uwierało i na koniec, beszczelnie, zapytałem o to samo drugiego instruktora. Jak było do przewidzenia, dowiedziałem sie że to bład w sztuce jest. Ponieważ spieszno mi było na ciasteczko i kawę, skonfrontowałem jedynie nieszcześnice i polazłem.

Po tych wszystkich kursach, które odbyłem do tej pory, zarówno jako kursant jak i nauczyciel, rysuje mi się dośc ciekawy obraz. Mianowicie każdy, nawet najlepszy algorytm, prędzej czy później zostanie spier.psuty przez wykładowców. Bo gajdlans jest prosty. Mówi wyraźnie - trzymaj się podstaw.



1. Będziesz masował, nie przerywając nadaremnie.

2. Będziesz defibrylował, najwcześniej jak tylko możesz.

3. Będziesz wentylował, dwa wdechy co 30 uciśnięć.

4. Co dwie minuty sprawdzisz rytm serca na monitorze.

5. Rytm do defibrylacji będziesz defibrylował, a adrenaline i amiodaron podasz po strzale trzecim.

6. Rytm nie do defibrylacji potraktujesz adrenaliną, nie zwlekając.

7. Jeżeli defibrylacja będzie wskazana, bedziesz strzelał raz co 2 minuty.

8. Jeżeli defibrylacja nie będzie wskazana, a rytm jest pulsodajny, sprawdzisz go co 2 minuty.

9. Nie zważając na nic, będziesz dawał kolejną adrenalinę co 4 minuty.

10. A gdy pacjent da znaki życia, przestaniesz.



Taak.

Powiedział mi kiedyś jeden mój instruktor rzecz podstawową na świecie.

Niestety, nie medyk. I rzecz jasna nie Polak, ten zaraz by wymyslił religię i szestastopunktowy protokół "Jak prawidłowo wyjść do toalety".
Był to mianowicie instruktor TDI*, rodem z austriackich Alp.

A brzmiało to tak: dla mnie nie ma żadnego znaczenia, jak sobie powiesisz butle. Mogą być dekompresyjne po prawej a podróżne po lewej. Możesz mieć czarne, techniczne płetwy - a możesz sobie pływać w takich różowych w zielone groszki. Wali mnie, czy masz maskę z czarnym czy białym silikonem. Powiewa, czy używasz Suunto HelO2 czy VR3. Ale nauczę cię pryncypiów, i te musisz przestrzegać. Bo ich złamanie prawdopodobnie cię uszkodzi. A w najgorszym razie zabije.

Z reanimacją jest tak samo. Nie ma literalnie żadnego znaczenia, kiedy wezwiemy pomoc, jeżeli mamy wystarczająco sprzetu i ludzi, by prowadzić reanimację. Ale za to można zostac oblanym na egzaminie. Nie ma żadnego znaczenia, jak długo intubujemy pacjenat - pod warunkiem, ze masujemy go cały czas w trakcie, a co 30 uciśnięc damy mu dwa wdechy za pomocą maski. Dla bezpieczeństwa zespołu nie ma kompletnie ża-dne-go znaczenia czy łyzki naładujemy na pacjencie, czy w powietrzu. Chyba, że ratujący jest upośledzonym studentem medycyny (ML, przekaż, proszę, matołom wyrazy szacunku) albo własnie próbuje się pozbyć 7 promili cedwahapięcioha ze swojego krwioobiegu.

Natomiast dla pacjenta ma niebagatelne. Uważa się obecnie, że każde pięć sekund pomiędzy przerwaniem masażu a defibrylacja obniża skutecznośc tejże o piętnaście procent (!).

Reanimacja jest sztuką. Prostą - ale sztuką. Trochę jak robienie naleśników. Wystarczy pojechać na jeden kurs, zrobić kilka nalesników samemu i już. Nie ma przy tym znaczenia, jaka patelnia ma rączkę i która ręka sypiemy makę. Ale ma znaczenia co wrzucimy na patelnię i jak długo będziemy to robić.

Problem polega na koncentracji. Należy olać to, co nieistotne. A rzeczy istotne wykonac perfekcyjnie.

---------------

*Technical Diving International

wtorek, 25 stycznia 2011

ALS AD 2010

He he - doczekałem się. W pazdzierniku 2010 ukazał się kolejny update algorytmu ALS (Advanced Life Support). Jako, że własnie wygasa ważność mojej licencji na strzelanie ludzi prądem, jadę sobie na dwa dni do pięknego miasta York, coby nasiąkać i wchłaniać. A głównie recertyfikować. No i (nie zaczyna się od „no i”) zaczytuje się w cud-miód interesującej książce, przysłanej przez organizatorów.


W dawnych czasach zdarzało się, żem niósł kaganek pod strzechy.
Co wymaga konkretnej ostrożności, jak wiadomo kaganek plus strzecha - strażaki zaś przyjadą i będą lokalizować toporami do upadłego.
I w ramach kagankowania odwiadzałem miejsca różniste, pokazując, jak też się łamie żebra, nadyma płucka aż po osklepki i powoduje regurgitacyje, co to dobijają pacjenta jego własnym sniadaniem. Miałem jednakowoż pewien problem, nazwijmy go ambiwalencja poznawczo - gajdlansową. Mianowicie algorytm ALS zmierzał uparcie i nieodwołalnie w stronę paranoi - bezpieczeństwo i jeszcze raz bezpieczeństwo. Jest to rzecz ważna, nie przeczę, nie należy w trakcie reanimacji produkować dodatkowych ofiar wymagających tejże, ale zdarzyło mi się widzieć odesłanie kursanta przez egzaminatora z powodu nie założenia rękawiczek. Nie wspominając o próbie naładowania elektrod nie przyłożonych do pacjenta, czy też nie wykonania obowiązkowego sprawdzenia, czy nikt nie dotyka pacjenta w trakcie reanimacji. Ostatni gajdlans posunął sie do wydzielenia poszczególnych stref spawdzania: najpierw głowa (check!), klatka (check!), brzuch wraz z dupą (check!) i wreszcie nogi (check!), nastepnie nalezało zakrzyknąć „Everybody clear!”, (co się tłumaczy na „Won mi stąd!” a nie „Wszyscy do mycia!”) i pierdyknąć pacjenta prądem.

Czekałem z napięciem, czy przypadkiem kolejny gajdlans nie uwzględni sprawdzania, czy ktoś potajemnie nie złapał pacjenta w trakcie za ptaka. I nici. A szkoda - ileż mozliwości oblewania kursantów...

Na tym tle miałem kilka dyskusji z moimi przełozonymi, jako, że zawsze mnie debilizmy wkurwiaja, choćby napisał je sam (BACZNOŚĆ!) namaszczony wiedzą i nauka - a głównie prezydentem - Pan Profesor (Spocznij!). I kiedy nikt nie słyszał, próbowałem przekonac rescuerów, że najważniejsze jest:

- kopnąć prądem najszybciej jak się da, nie bacząc na nic, a w szczególności na ilość wdechów przed, czas masażu czy podane leki;

- wykonać nieprzerwanie masaż klatki piersiowej, jeżeli to tylko możliwe; skupić się na prawidłowym masażu - ilośc i jakość uciśnieć stanowią o przeżyciu pacjenta;

- wentylować tlenem;

- dać adrenaline.

Cała reszta to pic i fotomontaż, służący jedynie mieszaniu we łbie.

Najlepszy przykład miałem przy poprzedniej - a pierwszej w Jukeju - recertyfikacji. Po wykonaniu masażu, defibrylacji, intubacji i ogólnie wykonaniu akcji z błyskiem ciupagi w tle (inni się chwalą, ja tylko mówię...) - moja komisja wpadła w przydum, czy należy mnie uwalić za niepodanie adrenaliny po pierwszym cyklu ( bom go podał przed drugim...)

I w końcu doczekałem.

W zaleceniach najnowszych stoi jak byk: nie przerywac masażu pod żadnym pozorem za wyjątkiem strzału pradem, oceny rytmu i wentylacji maską. Pozostałe sa błedem w sztuce. Nie należy przerywać (co było kiedyś niedopuszczalne) masażu w trakcie ładowania defibrylatora. Masujemy do ostatniej chwili, komenda „Ręce precz!”, po czym jednym płynnym ruchem odrywamy ręce własne, naciskamy czrwony guzik z magiczna cyferką 3 i wracamy do masażu.

Jak to jest miło, kiedy ktoś stworzy gajdlans zgodny ze zdrowym rozsądkiem.

-----------
PS. Gdyby ktoś chciał sobie odświeżyć wiadomość, służe skrótem ;)

piątek, 21 stycznia 2011

Gwiazdeczka

Prawo Murphy’ego jednoznacznie mówi: jeżeli coś może pójść źle - to pójdzie. Psuje się zawsze ostatni pacjent w kolejce, a najgorszym dniem jest piątek.




Przyszła Gwiazdeczka zoperować sobie nóżke. Bywa. Nie chce przypadkiem miejscowego? A Broń Boże. Ona niechybnie umrze, taki ma wstręt okrutny w sobie do medycyny w ogóle, a ortopedów w szczególności. Co robić, poniekąd rozumiem. Zebrałem wywiad, w którym dowiedzałem się, że jest uczulona na wszystkie antyemetyki z wyjątkiem cyclizyny - pod warunkiem że jest podawana dopiero po wybudzeniu i tylko dożylnie, bo doustna oraz śródzabiegowa zabije ją niechybnie - po czym przystapiliśmy do działania. Im dalej - tym gorzej. Żyły ani pół jednej. Sprawdziłem ręce, nogi. Zero. Hm. Wypatrzyłem jakąś maliznę na szyi, wraziłem wenflonik - jest. Popchnąłem nieco dalej - zdechł. A babina skłuta czterokończynowo jak by ją stado szerszeni napadło. Już żem ja miał zwalić, gdy mi sie przypomniało - toż USG w kącie stoi! Pognałem po taborecik, przywlokłem monitorek i dalej szukać. Procedura przypominała nieco rozmowę Laskowika ze Smoleniem, któren to na każde pytanie odpowiadał nie ma- nie ma- nie ma... W końcu w desperacji wielkiej przelazłem na ramię. W ramienną nikt nic nie wbija, poza szyjnymi i udowymi to chyba największa żyła dostepna igle - przymierzyłem, wsadziłem - i poczułem pstryk. Zamarłem. Podałem wodę - nie działa. Krrrrrrwiiii!!! Zawyło we mnie wszystko, a osiagnąłem stan, przy którym mam sobie ochote odgryżć ucho. Własne. Wyjąłem zagięty wenflonik. Ma Pani jeszcze ochote być kłuta? Niech Pan jeszcze spróbuje... Ja tak się boję miejscowego... Usiadłem jeszcze raz, odnalazłem żyłę, pomaluśku, pod kontrolą USG wsadziłem ten cholerny wenflon, wyjałem igłę - trysnęło. Ożeżkurważwdupeżmać. Tętnica. Toż mięciusieńko się zapadała - a teraz tryska??? Założyłem stazę, ucisnałem i nabrałem dużo powietrza.

Droga Pani - rzekłem do Gwiazdeczki - nie dam rady. Ze wstydem przyznaję, że mnie te pani żyły przerosły na amen. Ma Pani do wyboru iść do domu, albo dać się zoperować w miejscowym. Jednak w tym drugim przypadku musze ostrzec lojalnie, że jeżeli wydarzy się coś, co będzie wymagało podania pani leków, bede zmuszony założyć zewnik do żyły centralnej. Capisci? Javohl! - odrzekło dziewczę dzielne. Zawołałem chirurga, czerwony ze zburaczenia wyjaśniłem, żem wenflonka nie wbił i zapytałem czy w miejscowym zrobi? Zrobi, tylko czy bym mu blok zrobił, bo już jest umyty od jakiejś półtorej godziny i nie chce mu się rozsterylizowywać? Nie ma sprawy.



Założyłem oberst-bloka, chirurg sprawdził, czy działa, naciął skórę, uwolnił ścięgno i zaszył.



I tak sobie pomyslałem, że nawet późno po południu, miast dźgać żyły i znieczulać do upadłego, trzeba po prostu zachować szczyptę zdrowego rozsądku.

czwartek, 20 stycznia 2011

Ryzyko znieczulenia ogólnego

Jenkins, K. and Baker, A. B. (2003), Consent and anaesthetic risk. Anaesthesia, 58: 962–984. doi: 10.1046/j.1365-2044.2003.03410.x

Predicted incidence of complications of anaesthesia
Total peri-operative deaths (within 30 days):
1:200 (elective surgery) 50:10000
1:40 (emergency surgery) 250:10000
× 2 (60–79 years)
×5 (80–89 years)
×7 (>90 years)

Death related to anaesthesia: 1:50 000 (anaesthesia-related) 0.2:10000
1:100 000 (ASA physical status I and II) 0.1:10000

Cardiac arrest during:
general anaesthesia: 1:10 000 – 1:20 000, 1-0,5:10000, mortality 1:15 000–1:150 000
local anaesthesia: 1:3 000, 3:10000
spinal anaesthesia: 1:1 500 (25% fatal) 7:10000 (2:10000 fatal)

Myocardial re-infarction:
1:20 (0-3 months after myocardial infarction 500:10000
1:40 (4-6 months after myocardial infarction) 250:10000

Respiratory complications
Aspiration during general anaesthesia: 1:3 000 3:10000
 ×4 in emergencies
 ×3 in obstetrics
1:60 000 (Death) 0.16:10000

Difficult intubation: 1:50 200:10000
Failure to intubate: 1:500 20:10000
Obstetrics: 1:250 40:10000

Failure to intubate & ventilate: 1:5000 2:10000 (WTF??? - przyp. abnegatowy)

Postoperative cognitive dysfunction (> 60 years)
1:4 at 1 week 2500:10000
1:10 at 3 months 1000:10000
1:100 permanent 100:10000
Regional anaesthesia ≈ General anaethesia (! - przyp. abnegatowy)


Postoperative delirium:
1:7 (general surgery) 1400:10000
× 3 if >75 years
×3 if requiring intensive care  
up to 1:2 for elderly fractures neck of femur 5000:10000

Drowsiness: 1:2 5000:10000 (Day surgery)
Dizziness: 1:5 2000:10000 (Day surgery)
Headache: 1:5 2000:10000

Cerebrovascular accident (CVA):
1:50 if previous stroke 200:10000 46% mortality
1:100 general surgery 100:10000 60% mortality if previous CVA (∼ 1:700 in the non-surgical population)
1:20 head and neck surgery 500:10000
(1:700 in the non-surgical population)
Carotid endarterectomy (CVA + death):
1:15 if symptomatic 700:10000
1:25 if asymptomatic 400:10000
(Disabling CVA + death): 1:50 200:10000

Awareness
with pain: 1:3000 3:10000,  2/3 with neuromuscular blockade
without pain:  1:300 30:10000  1/3 without neuromuscular blockade
Total intravenous anaesthesia:  1:500 20:10000

Anaphylaxis: 1:10 000

Deafness
‘idiopathic’ (general anaesthesia): 1:10 000
transient after spinal anaesthesia: 1:7 1500:10000 (WTF? - przyp. abnegatowy...)

Loss of vision: 1:125 000 0.08:10000
1:100 (cardiac surgery): 100:10000

Pain:
1:3 (moderate) 3000:10000
(after major surgery): 1:10 1000:10000
(day surgery): 1:2 5000:10000

Postoperative nausea and vomiting (PONV):
1:4 2500:10000
2/3 nausea and 1/3 vomiting
Female:male 3:1

Sore throat: 1:2 (if tracheal tube) 5000:10000
1:5 (if laryngeal mask) 2000:10000
1:10 (if facemask only) 1000:10000

Dental damage
requiring intervention: 1:5000 2:10000
all dental damage: 1:100 100:10000
all oral trauma after tracheal intubation: 1:20 500:10000

Peripheral nerve injury (general anaesthesia):
1:300 ulnar neuropathy 30:10000
1:1 000 (other nerves) 10:10000 

Thrombophlebitis: 1–2:20 water-soluble drugs 500–1000:10000 
1:4 propylene glycol-based 2500:10000
 
Predicted incidence of complications of regional anaesthesia
Paraplegia1:100 000 0.1:10000
Permanent Nerve Injury:
spinal: 1–3:10 000 1–3:10000
epidural: 0.3–10:10 000 0.3–10:10000
peripheral nerve block: 1:5000 2:10000, 2% brachial plexus neuropraxia lasting >3 months

Epidural haematoma:
1:150 000 (epidural) 0.07:10000
1:1 000 000 (spontaneous)
1:200 000 (spinal) 0.05:10000
 - 1:14 000 (USA)
 - 1:2 250 000 (Europe)
 - 1:10 000 (spontaneous)

Epidural abscess 1:2000–1:7500 1.3–5.0:10000

Transient neural complications
1:1000–1:10 000 (epidural) 1–10:10000
1:125–1:2 500 (spinal) 4–80:10000

Transient radicular irritation (spinal)
Up to 1:3 (heavy lidocaine and mepivacaine) 3000:10000

Cardiac arrest: 1:1500 (spinal) 7:10000
1:3000 (local anaesthesia) 3:10000
1:10 000 (epidural) 1:10000 
1:10 000 (regional blocks) 1:10000

Post-dural puncture headache:
1:100 100:10000 80% following inadvertent dural tap
1:10 (day surgery) 1000:10000
Blood patch 70–100% immediate success but headaches recur in 30–50%

Backache >1 h surgery 20% 2000:10000 GA ≈ LA
>4 h surgery: 50% 5000:10000

Urinary dysfunction: 1:50 200:10000

Pneumothorax: 1:20 (supraclavicular blocks) 500:10000

Systemic LA toxicity: 1:10 000 (epidural)
1:1500 (regional blocks) 7:10000

Cerebral seizures:
1:4000 (intravenous regional anaesthesia) 2.5:10000
Axillary: 1:10000
1:500 (brachial plexus) 20:10000
Supraclavicular: 1:125 80:10000

I to by było na tyle, jeżeli chodzi o metaanalize suchych danych.
pragnałbym tylko zwrócic uwage państwa na dość ciekawe ryzyko wystąpienia zatrzymania krażenia w zalezności od zastosowanego znieczulenia, oraz częstości wystąpienia powikłań po znieczuleniach regionalnych.

Tak jak pisał wczoraj Szaman, każda technika ma swoje miejsce. Anestezjolog powinien je znać i wykorzystywać kierując się jedynie przewidywanym wynikiem końcowym, opartym na solidnej statystyce.

A na koniec - tak żeby wbić maluśką szpileczkę i podtrzymać temperaturę dyskusji- pozwolę sobie skierować pytanie do mojego szanownego interlokutora i oponenta.
Czy ja dobrze zrozumiałem, co z przedstawionej przez Ciebie statystyki wynika? Że polski anestezjolog zabija swojego pacjenta czternaście razy częściej, niż nasz brytyjski odpowiednik?

środa, 19 stycznia 2011

Dylemat

Pobili się dwaj górale ciupagami...

Szkoła rozwiązywania konfliktów w wykonaniu rasy ludzkiej jest prosta. Jeżeli nie możemy przekonac przeciwnika, należy go zaciukać. Cokolwiek by to nie miało znaczyć. Dlatego też większość dyskusji międzyludzkich ewoluuje w kierunku rozwiązań siłowych. Dowodu przeprowadzać mi się nie chce, wystarczy otworzyć pierwszą z brzegu gazetę i poczytać o bieżących wydarzeniach. Gdyby ktoś podniósł Sudan jako kontrteorię, uprzejmie informuje, że po takiej ilości trupów nawet najdziksze hieny sięgneły by rozwiązań politycznych. Poza tym z oceną sytuacji należy poczekać do końca procesu.

Jako, że każdy z nas ma we łbie taką dzidzię nieznośną, zazwyczaj głęboko ukrytą pod płaszczykiem neokorteksowej ogłady a chcącą się jedynie się pieklić i żyć zgodnie z prawem Kalego, prędzej czy później dojdzie ona do głosu. A zazwyczaj prędzej. To te momenty, za które później przepraszamy naszych bliskich - bo ziupa za słona albo kamyczek wylądował w bucie.

No i zdarzyło się. Osobiście zwalam to na niedobory magnezu w osoczu, ale nie ma tu co szukac winnych. Cholera ze mnie wylazła i nie pytając się o zgodę wziąłem byłem ściszyłem ortopedzie sprzęt grający. Który to chirurg słucha jakiegoś metalowego rachatłukum, a musi to lubić, bo głuchy jest konkretnie. A przynajmniej tak sądzić nalezy z poziomu głośńości aJpodowego wzmacniacza. Zrobiła się z tego nielicha awantura, bo tenże darł sie jak Mućka po zmierzchu, co to ją zapomnieli wydoić, a jam się zaparł, ze głośniej nie dam. Inna rzecz, że sala operacyjna to nie jest dyskoteka i chirurg może sobie, i owszem, słuchać czego tylko zapragnie, ale w domu. Jeżeli mu żona nie pozwala - niech idzie na dyskoteke. Albo do znajomych. Albo kompletnie-mnie-nie-interesuje-gdzie - byle to gówno wyłaczył, bo sie przy nim nie da myśleć.

Straszliwe rzucanie zadem miało swój ciąg dalszy. Mianowicie musiałem się tłumaczyc manago, czemuż to ach czemuż Boga Imperatora wkurwiam, co to złote jaja nam znosi. Przedstawiłem swoje expose jak wyżej stoi i sprawa wylądowała w ogródku chirurga. Któren to list napisał - niby przepraszajc, a użył tegoż słowa ze trzy razy - ale wskazując paluchem na mnie, żem go wkurwił, bom za późno do pracy przyjechał. Jakby to była moja wina, że chirurg do zabiegu na ósmą przyjeżdża o 6:45... Inna rzecz, że takiego drugiego nie znam. Potrafi przyjść do roboty przed pielęgniarkami, co może wzbudzać szacunek szczery.

Minął jakiś czas i spotkalismy się po nowym roku. W mordę. Wersal przy nas to jarmarczna buda. Mi było głupio, żem go wkurwił niepotrzebnie, bo wystarczyło grzecznie poprosić o ściszenie sprzętu a ten z kolei nie bardzo wiedział jak się zachować.

I tak sobie myślę, że do porannej kawy należy otworzyć ampułeczkę MgSO4 i dokropić sobie ze dwa gramy.

Bo czymże jest sraczka wobec zrobienia z siebie głupa.

wtorek, 18 stycznia 2011

Po co komu ból

Yossarian - ten z „Paragrafu 22” - straszliwie wydziwiał nad zjawiskiem bólu. Ze Bóg to partacz jest, bo czerwoną lampkę na czole potrafi zainstalować byle elektryk, bez żadnych mocy stwórczych. I poniekąd miał racje. Ale tylko poniekąd.

Człowiek jest mianowicie głupi jak but. Jest to nasza wiodąca cecha, jedynie czasami przegrywająca z naszą arogancją. I w głupocie swojej nie rozumie, ze jak mu kto dobrze mówi - siedź na dupie - to trzeba siedzieć, a nie chojraka zgrywać.

I nie mówimy tu o psie z kreskówki, który był nad wyraz rozgarniętym stworzeniem.

Bóg nas stworzył - więc nas zna. Przynajmniej tak twierdza kreacjoniści. I tutaj przyznamy Hellerowi - czy Yossarianowi - racje. Mianowicie, Pan Bóg stworzył bubla, ale nie w momencie instalacji urzadzenia informującego o uszkodzeniach organizmu, a znacznie wcześniej - w momencie produkcji procesora głównego.

Gdyby bowiem człowiek słuchał co się do niego mówi, nie byłby mu potrzebny ból, który to jak ten neurologiczny bat utrzymuje go na drodze.Homo sine surdus ineptus est. Definitywnie.

--------------

Anestezjolodzy dzielą się na dwie grupy. Pierwsi lubią wbijać igły, czasowo wyłaczac nerwy i dostarczać sobie oraz innym bezalkoholowej rozrywki w trakcie stymulacji pacjenta prądem. Drudzy, to ci, co się igieł brzydza jak ostatniej zarazy, a słowo prick* kojarzy im sie wyjątkowo pejoratywnie.

Ponieważ należę do grupy drugiej, czyli przedkładającej wyższośc trucizn odwracalnych nad uszkodzenia nerwów igłą, wbijam tylko kiedy muszę. Podpajęczynówki, ZOPy czy proste bloki zrobię - ale szczerze powiedziawszy nie lubię. I nie przekonuje mnie statystyka, mówiąca, ze zgonów przy igle jest mniej - a co z tak zwanymi „poważnymi następstwami znieczulenia regionalnego”? Toż jak ktoś musi przejść laminektomie, bo mu anestezjolog sprokurował krwiaka w przestrzeni zewnątrzoponowej, to ma chyba więcej atrakcji niż nieboszczyk. A wzieło mnie, kiedym to miał do krótkiego zabiegu znieczulić ASP. Można było w ogólnym - ale z wyboru robiliśmy szpilennarkose. I tak mi w sercu pikło - toż dam thiopentalu, przewentyluje maską i finito. Po co to młody - i zdrowy - kręgosłup dźgać gwoździkiem nr 29**...

Wiem, że wyłazi ze mnie konserwa i prostactwo, ale wolnoć Tomku w swoim domku. Ja tam świadomie wolę ryzyko związane ze znieczuleniem ogólnym niz regionalnym i basta.

Dawno dawno temu próbowali mie chirurdzy namówić, żebym im igły wbijał w okolicy pola operacyjnego. Na ten przykład blokował nerwy do przepukliny czy innych fiutów. I tum powiedział - wała. Póki nie mam nic na swoją obronę, nie mam mowy. Ja znieczulę, wy cos urżniecie a potem powiecie, ze anestezjolgog blok spierdolił. Jeszcze czego. Anatomie znacie, igły to nie trudne narzędzia, dźgajcie se do woli. Jak dostane USG, zwanego tutaj ultrasaundem, to se procedurkę nagram i krytym. A póki co - do pola.

Przychodzę ci ja dzisiaj do roboty, a tu inżynier w drzwiach wita, płachte odsłania i funkiel nóweczkę USG GE Healthcare pokazuje. Szkęka mi spadłwszy z wrażenia. Skąd oni na to kase wzięli? Inżynier guziki pokazał, ze sprzętem się pożegnał wręcz boleściwie, jak by to było jego własne dziecko porzucane w sierocińcu, i polazł.

A ja musze sobie anatomie odkurzyć.

Zaraza by z tą technologia.

-------------

A odnośnie mojego przydługawego wstępu: jak pacjent po zabiegu idzie do domu i go napierdala, to co prawda nocy nie prześpi za dobrze, ale na sto procent nie pójdzie się wykapać dwie godziny po wypisie, czy grać w siatkówkę. A po dobrze zrobionych blokadach zdarzało się przyjmować na cito rozleźnięte całkowicie powłoki. Bo przecież jak nie boli - to chojrakować może każdy. I nie dociera, że całość wisi na kilku niteczka, wbitych w niespecjalnie wytrzymały materiał.

Niech mi ktoś powie, że człowiek to istota mądra jest. Ciekawym, z której strony.

-------------
* - dla tych co no parlare: ukłucie, ale również dupek.

** - tak, tak - zawitała cywilizacja na wieś i mieliśmy takie włoski anielskie dla wyjątkowo wytrwałych. Co prawda na wypływ czekało się czasem i dwie minuty, ale za to jaki szpan...

sobota, 15 stycznia 2011

Do tablicy

A to się porobiło...

Wywołany dwukrotnie, staję dzielnie. Ale zmienię nieco ciut troszeczkę formę wypowiedzi - opowiem wam o zapachach. Tych, które przechowuje się w głowie a które zatrzymują czas.

I nie mówię tu o DorBlue, czy kiszonej kapuście...

Zapach leniwego popołudnia.
Składniki: Costa, stolik w środku, miłe towarzystwo (ASP nie oddam, więc musicie zmodyfikować przepis) i wolne popołudnie. Tego zapachu nie wolno wywoływać w pośpiechu.
Wykonanie: espresso double posłodzić brązowym cukrem, zamieszać. Wziąć głęboki, spokojny wdech przez nos znad samej filiżanki a następnie wypić kawę jednym łykiem. Wdychać bardzo powoli, na granicy zatrzymania przepływu powietrza.

Zapach letniego popołudnia.
Składniki: Morze Czerwone, sprzęt do nurkowania, łódka.
Wykonanie: Po skończonym nurkowaniu, najlepiej długim i dekompresyjnym, polecam 100 metrów i półtoragodzinną dekompresję, ściągnąć z siebie graty, skafander i wskoczyć do wody. Następnie z kubkiem herbaty egipskiej - mocnej, wściekle słodkiej, z dodatkiem kardamonu - usiąść na górnym pokładzie i głęboko się zaciągnąć. Aż po osklepki. Skoncentrować się na nieco słonawej bryzie zmieszanej z leniwym szumem morza załamującego się na rafie. Wdychać spokojnie, nie za głęboko.

Zapach letniej nocy.
Składniki: pustynia, noc, coś do słuchania muzyki, samolot, flaszka. O dziwo, potrzebny będzie również palący kierowca busa wraz z busem.
Wykonanie: flaszkę wypić na pokładzie samolotu. Można się zdrzemnąć, choć nie jest to konieczne. Zająć przednie siedzenie w transferowym busie. Włączyć "On the dolphin street" lub inny spokojny jazz, wsunąć słuchawki w uszy i szeroko otworzyć okno. Trzeba wsłuchać się w zapach przegrzanego piachu, zmieszanego z wszechobecnym organicznym zapachem butwiejących roślin, zwierzęcym potem i szczyptą nikotyny z papierosa kierowcy. Wdychać pełna piersią, powoli.

Zapach północy.
Składniki: ognisko i alkohol.
Wykonanie: alkohol wypić. Powietrze wdychać spokojnie, starając się znaleźć odpowiednia proporcję dymu do tlenu.

Zapach wczesnego lata.
Składniki: wschód słońca nad Atlantykiem o 12:00 czasu Polskiego.
Wykonanie: zacząć nieco wcześniej. Wdychać wilgotne, ciepłe powietrze, nie zwracając uwagi na coraz bardziej przesiąknięty mgłą podkoszulek. Bez złapania pierwszego rąbka słońca próba jest nieudana. Wdychać głęboko, wręcz łapczywie.

Zapach wysiłku.
Składniki: zima, zawieja, mróz, narty i dobrze znane góry.
Powiadomić najbliższych gdzie i którędy idziemy oraz kiedy zamierzamy dotrzeć.
Wykonanie: iść samotnie, wskazany kierunek wiatru to prosto w dziób lub ostry hals. Śnieg ma ograniczać widoczność do kilku metrów. Narty zarzucamy na ramie i spokojnym marszem idziemy w kierunku schroniska. Wdychać powoli, starając się nie odmrozić sobie nosa. Skoncentrować się na rytmicznym przepływie powietrza, skorelowanego z tętnem.

Zapach wiosny.
Składniki: marzec, narty, stok narciarski. I piwo.
Wykonanie: zjechać ze stoku w kierunku najbliższej łaty pozbawionej śniegu. Z nart i kijków wykonać leżak (narciarze wiedzą, nie-narciarze i tak nie mają nart) tak, by twarz była zwrócona w stronę słońca. Wdychać powolutku, koncentrując się na zmieszanym zapachu mokrej ziemi i zeszłorocznej uschniętej trawy. W przypadku zaburzeń węchu, użyć piwa jako wzmacniacza węchowego.

Zapach szybkości.
Składniki: bombardino, narty, Alpy, pusty stok.
Wykonanie: wiadomo. Bomardino wypić i jechać na krechę. Nigdy odwrotnie. Uwaga- powietrzem napawamy się po wykonaniu wykonania. Najczęstsze modyfikacje dotyczą ilości wypitych bombardino. Ale uwaga! - można łatwo wywołać niezamierzony zapach oddziału urazowego!

Wszystkie powyższe oddaję na licencji open. Modyfikacje są dozwolone, nawet wskazane.

piątek, 14 stycznia 2011

Cudotwórca

Dawno juz nie było nic z pogotowia. W sumie nie ma co sie dziwić - niedługo minie 5 lat, odkąd porzuciłem ratowanie życia ludzkiego. Teraz mogę tylko czytać opowieści Crewmastera.

Jako, że jadę odświeżyć sobie ALS, czytam miła książeczkę z algorytmami AD 2010. I nagle ni zgruchy przed oczami stanał mi widok jednej z moich pierwszych reanimacji...


- Abnegat, do wyjazdu proszę!
Nadeszło całkiem nowe. Pogotowie na którym pracowałem, dorobiło sie karetki R. Co prawda maszyna była stara, silnik podmieniony, w stanie rozpadu ogólnego, ale w środku było dużo miejsca, a ta częśc wyposażenia, która Niemcy czujnie przyśrubowali, nie została wyszarpana prze poprzedniego właściciela. Przepuściłem w drzwiach załogę, jako że karetka posiadała stary sytem - klapę z tyłu i drzwiczki - saloonówki łaczące kabinę kierowcy z przedziałem medycznym - i zasiadłem z przodu.

Zima, paskudnie, mokro. Pobawiłem sie bez przekonania sygnałami.
- R do stacji!
- Zgłasza się R!
- Ponaglają! Prowadzą reanimację!
- Bedziemy za 5 minut...

Zajechaliśmy z fasonem na podwórko, wyskoczyłem pierwszy i półkłusem wbiegłem do domu. Na łóżku, na swoim prawym boku, twarzą do ściany, leżał pacjent. Jego lewa ręka zastygła w powietrzu, jak gdyby chciał kogoś niewidzialnego objąć, czy może coś wskazać. Za jego plecami klęczały dwie kobiety. Pierwsza naciskała miarowo klatke w okolicy lewej pachy, huśtając zwłokami w górę i w dół. Na miarowe skrzypienie sprężyn nakładał się dźwiek, przypominający nieco słyszaną z daleka lokomotywę parową - to druga z kobiet prowadziła sztuczne oddychanie. O tyle niesamowite, że wykonywała około 120 wdechów na minutę. A odległość pomiędzy ustami dmuchającej a dmuchanego wynosiła jakieś ćwierć metra.

- Dziękuję, przejmujemy reanimację! - energicznie przystapiłem do działania, po czym obróciłem pacjenta na wznak. Lewa ręka, wskazująca cos na ścianie, sztywno wzniosła się ku sufitowi.
- Kiedy państwo go znaleźli?
- Jakieś piętnaście minut temu.
- Gdzie?
- Leżał w zaspie! Panie, róbże pan coś!

Sprawdziłem ułożenia plam opadowych, wyglądło, że nieboszczyk przeleżał dłuższy czas na brzuchu. Zadnych śladów urazu, trwale zdeformowana twarz, trudno orzec czy zamarznięta, czy to stężenie pośmiertne.
- Niestety, nie żyje. Nic nie możemy pomóc.
Przygotowałem papiery, w tamtym czasie nikt nie wpadł na pomysł handlu zwłokami, więc do naszych zadań należało wypisanie karty zgonu.

- Jak by przysłali jakiego doświadczonego, to by żył! - usłyszałem, wychodząc na zewnątrz.

czwartek, 13 stycznia 2011

Cywilizacja zaufania społecznego

Czałowiek ma zaszyty przedziwny mechanizm. Mianowicie wydaje mu się, że jest normalny, a wszystko co robi, wpisuje sie w uniwersalne zasady działania wszechświata. Nic bardziej mylnego. By się o tym przekonać, nie trzeba szukać obcych cywilizacji. Ba, nawet własnego kontynentu nie trzeba opuszczać.

Polskie przekonanie o konieczności jedzenia na obiad zupy i drugiego - które składać się musi z ziemniaków, warzyw i sztuki mięs - podważyli juz dawno temu nasi sąsiedzi, wpychając w siebie eintopf’a, popitego piwem. O ile jednak kulinarne różnice zobaczyć - a raczej wysmakowac - jest łatwo, o tyle pozostałe działy relacji międzyludzkich moga być dużo bardziej tajemnicze.

Polska jest krajem o bardzo ciekawej konstrukcji moralnej. Uważamy się za prawych, rycerskich, chętnych do pomocy - a równocześnie oszukujemy, nadając temu procederowi nobliwą nazwę zaradności zyciowej, kradniemy - tu mówimy o kombinowaniu - czy obgadujemy naszych znajomych na potęgę, kryjąc to pod płaszczykiem troski o bliźniego swego.

Wyobraźmy sobie sytuację nastepującą: nabyliśmy w sklepie podkładke pod myszkę. Ale nia jakiś tam byle kawałek plastiku, a królową wszystkich podkładek, do których slinią sie gracze całego świata, czyli Razor’a. Pieknie zapakowaną, w plastiki, celofany i tekturę. Cenę pominiemy. Powiemy tylko, że zamiast tejże można by nabyć 70 podkładek standardowych wycenianych na 50p. Płacimy, przyjeżdżamy do domu i ze zdziwieniem konstatujemy, że kupilismy puste pudełko. Wracamy więc do sklepu, gdzie Pan Sprzedawca, na nasza prośbę o wymiane rzeczonego pudełka na pełne, litościwie puka nam w głowę. Litościwie, bo powinien wezwać policję i oskarżyć nas o próbę wyłudzenia.

W zasadzie nie wyobrażam sobie sytuacji, że ktoś mógłby do sklepu z reklamacją wrócić. Ostatecznie nikt nie lubi wychodzić na ostatniego debila. Ponieważ jednak opisana sytuacja zdażyła się w kraju zaufania społecznego, sprzedawca przeprosił mnie grzecznie za kłopot, sprawdził stan magazynu i nieomal gnąc się w ukłonach, wyjaśnił, ze niestety, nie mają już tego modelu - ale jeżeli chciałbym jakis inny, to mogę go sobie wybrac z półki. Albo zwrócą mi pieniądze.

Druga instytucją, która w Polsce nie ma racji bytu, to powszechne ubezpieczanie elektroniki w trakcie jej sprzedaży. Nazywa sie to „whatever happens” i z wyjątkiem uszkodzeń kosmetycznych, kradzieży i jednoznacznych oznak uszkodzenia celowego, pokrywa wszystko. No i - nie zaczyna się zdania od „no i” - zdarzyło mi się przypadkiem ubezpieczyć iPoda dzidzia starszego. Któremu, w okolicznościach zupełnie niezrozumiałych, pękła szybka. Pokiwaliśmy ponuro głową z ASP nad beztroska wieku, po czym coś mi pikło w mózgu. ASP przegrzebał papiery i tadammm! - trzy lata ubezpieczenia za jedyne 36 funciszy zostało opłacone przy zakupie. Zabrałem więc rzeczony sprzęt, papier i pojechaliśmy do Bardzo Dużego Sklepu. Gdzie miły pan popatrzył na pęknięcie, kliknął coś w komputerze, zeskanował ubezpieczenie i przyniósł funkiel nówkę nieśmiganą ze sklepu. Przy okazji upgrade’ując zeszłoroczny model 3 do tegorocznej czwóreczki...
Chyba nie ma potrzeby pisać, dlaczego opisany mechanizm w Polsce doprowadził by do upadłości firmę ubezpieczeniową, przy okazji podwajając sprzedaż nowego modelu?

Byłem tak zachwycony, ze chciałem zapłacić kolejne 36 funtów, by ubezpieczyć nowy sprzęt. Pan popatrzyl na mnie i po początkowym niezrozumieniu tematu wyjaśnił, że przecież mam jeszcze dwa lata opłaconego ubezpieczenia, które automatycznie zostalo przeniesione...

I tak się zastanawiam - jaką niby szansę ma taka cywilizacja w kontakcie z napływową bandą dzikich Hunów...

środa, 12 stycznia 2011

Ale by łapać go...

Z pamiętnika doktora Podtrucia

Zaimplementowano dzisiaj nową politykę bezpieczeństwa. Błędom ludzkim mówimy „dość!”. Nie będzie więcej źle podanych leków, niepotrzebnie wykonanych procedur czy nóg urżniętych po złej stronie. Po krótkim wprowadzeniu zastosowaliśmy wynalazek w praktyce. Zapytałem pacjenta jak się nazywa, konfrontując to z jego papierami. Sprawdziłem, czy chirurg prawidłowo umieścił strzałkę, wskazującą stronę wykonania zabiegu. Potwierdziłem procedurę z pacjentem. Sprawdziłem zgodę na zabieg, typ anestezji i podpis pacjenta. Uśmiechnałem sie do czekającego grzecznie chirurga i dokonałem inspekcji maszyny oraz czy mam wszystkie potrzebne leki w szafkach i na półkach. Wróciłem do pacjenta i sprawdziłem, czy ma jakoweś alergie, a następnie, czy ma prawidłową opaskę na ręku. Zbadałem pacjenta pod kątem trudnej intubacji. Sprawdziłem wszystkie możliwe ryzyka związane z zachłysnięciem i odnotowałem to w dokumentacji. Oceniłem ryzyko krwawienia i na tej podstawie podjąłem świadoma decyzje dotyczącą wbitej kaniuli - gdzie, ile i jak wielka. Wyprosiłem grzecznie chirurga z przygotowawczego i sprawdziłem EKG, aparat do mierzenia ciśnienia i pulsoksymetr. Ponieważ pacjenta przejęła anestezjologiczna, poszedłem na kawę. Jej check-list jest co prawda nieco krótszy, ale nie powinienem sie poparzyć w trakcie picia.

Poprosiłem chirurga, by przestał mnie poganiać, bo się obleję kawą i poszedłem do anestezjologicznego. Ponieważ pielęgniarka jeszcze nie przyprowadziła pacjenta, sprawdziłem po raz drugi maszynę, przeliczyłem leki, powtórzyłem wszystkie kluczowe momenty po czym sprawdziłem maszyne jeszcze raz. Bezpieczeństwa nigdy dosyć. Dokonaliśmy indukcji i pacjent wjechał do sali operacyjnej. Wdrożylismy fazę drugą. Wszyscy przedstawili sie z imienia i nazwiska a następnie pokrótce opisali swoja rolę. Przy okazli okazało się, że imię chirurga to F-word. Dziwne. Staneliśmy za scrub-nurs’em i chórem odczytaliśmy z historii choroby dane pacjenta, typ zabiegu, strone zabiegu po czym potwierdzilismy wszystkie informacje sprawdając plan zabiegu i formularz zgody pacjenta na zabieg. Następnie chirurg ze swadą opisał jaki zabieg ma zamiar wykonać, jaka technika zostanie zastosowana oraz jakie materiały i narzędzia będa mu potrzebne. Po raz pierwszy w zyciu usłyszałem o "jebdrucie" oraz "kurwaniciach". Opisał kluczowe momenty, nakreślił ryzyko, wypowiedział się co do przewidywanej utraty krwi, przy czym nie bardzo zrozumiałem, co to za jednostka objętości była, chyba coś na "h", opisał szczegółowo specjalistyczne narzędzia chirurgiczne, potrzebne do wykonania zabiegu i pokrótce scharakteryzował wszystkie niezbędne urządzenia diagnostyczne.

Następnie przyszła kolej na mnie. Drżącym z przejęcia głosem opisałem wszystkie potencjalne niebezpieczeństwa, czyhające na pacjenta wraz z króciótkimi wyjaśnieniami, dotyczacymi zapotrzebaowania na konkretne leki i sprzęty w przypadku wystąpienia każdego z nich. Oznajmiłem wszystkim jaki jest status wg. ASA i wymieniłem, bez specjalnego rozwodzenia się, jakie urządzenia monitorujące oraz pomocnicze będę potrzebował w trakcie wystąpienia powikłań. Widząc wzrok chirurga, jedynie marginalnie odniosłem się do oceny krwawienia, którego dokonał wcześniej i szybko klapnąłem na krzesełko.

Cały zespół unisono potwierdził, że pakiet antyzapaleniowy został wdrożony. Sprawdziliśmy, jaki antybiotyk został podany, oraz czy czas od podania do wykonania zabiegu wyniósł minimum godzinę. Skontrolowaliśmy, czy urządzenia podgrzewające są sprawne i właściwie założone. Poprosilismy chirurga o powrót nasalę i dokonali sprawdzenia jakości golenia strony operowanej. Potwierdziliśmy, że pacjent nie ma cukrzycy i zrezygnowaliśmy ze sprawdzania glukometru. Następnie sprawdzilismy, czy RTG, potrzebne do zabiegu, działa i jest właściwie ustawione oraz skalibrowane. Sprawdzilismy ważność przeglądu technicznego oraz zgodność podpisów inżynierów. Sprawdziliśmy czy i kiedy pacjent dostal profilaktyke przeciwzakrzepową, skontrolowalismy poprawnośc założenia uciskowych skarpet elastycznych i działanie przeciwzakrzepowych mankietów pneumatycznych. Zarócilismy uciekającego, pod pozorem konieczności wyjścia do toalety, chirurga w drzwiach, a następnie przeszliśmy do kontroli sterylności i prawidłowego zabezpieczenia pola operacyjnego, pozostałego sprzętu, nici, igieł, dat ważności i zaczęliśmy operację.

Chirurg, rumiany na twarzy - to pewnie z ochoty do pracy - naciął skórę, ustawił kość w osi, wwiercił drut, zrobił zdjęcie, zaszył skórę i założył gips.

Pielegniarka instrumentalna ogłosiła całemu zespołowi fakt zakończenia procedury, jej typ oraz przebieg. Następnie przekazała wszystkim, że ilośc materiału jest zgodna, prócz jednego drutu, który został w kości, zgodznie z pierwotnym zamierzeniem. Narzędziowa wraz z chirurgiem , którego w tym celu sprowadzono z przebieralni, powtórnie przebrano i założono czepek, sprawdziła poprawnośc opisania próbówki z materiałem bakteriologicznym, nastepnie porównali dane wprowadzone z danymi w historii choroby i przekazali informację o zgodności całemu zespołowi. Wszyscy wypowiedzieli sie na temat sprzętu i dostepnych materiałów - czy wystąpiły jakiekolwiek problemy, a jeżeli tak to jakie. Chirurg przekazał swoje w przelocie, kłusując w strone drzwi. Został złapany i przywiązany do krzesła. Nastepnie cały zespół wypowiedzial się po kolei na temat fazy wybudzenia, wnosząc konieczne poprawki. Wreszcie udaliśmy się do pokoju, gdzie przy kawie omówiliśmy od poczatku raz jeszcze, krok po kroku, cała procedurę i związane z nią trudności. O dziwo, po raz pierwszy chirurg nie wniósł żadnych zastrzeżeń. Być może przeszkadzała mu chirurgiczna gaza, wciśnieta pomiędzy zęby.

Opis zabiegu przygotowano na podstawie zaleceń AFPP ( Association Of Perioperative Practice ), zawartych w „Time Out Poster”. Jest to obowiązujący w chwili obecnej standard kontroli zabiegu operacyjnego w UK.

wtorek, 11 stycznia 2011

Jak napisać prawidłowe CV, part II

Ostatnio w telewizji leciał sobie dziwny dość filmik o społeczeństwie, które mówi prawdę. Zachowują się tak jak my, ale nazywają sprawy po imieniu. Pomijam kuriozum pod postacia prawdomównego polityka, ale pani w domu starców (mającym wielki napis na frontowej ścianie Sad Home For Old And Hopeless) pytająca w recepcji: „Przyszedł pan porzucić kogoś ze swoich ukochanych bliskich?” dobrze oddaje ideę filmu.

W Jukeju społeczeństwo opiera się właśnie na zasadzie prawdomówności i good will obywateli. Jeżeli obywatel mówi - to tak jest. Jeżeli mówi że ma 16 dzieci to ma - a jeżeli astma dusi go tak, ze nie może dojść do sklepu, to potrzebna mu jest pomoc państwa i tax allowances oraz mnóstwo innych benefits. Co prawda potem okazuje się, że w poczet własnych dzieci wliczył wszystkie biegające po ulicy, a astma pozwoliła ukończyć bieg maratoński(!) umierającej na duszności w drodze do sklepu, no ale. Czarna owca zawsze się znajdzie. Najwyraźniej urzędnicy Korony nie spotkali się jeszcze z polską odmianą zaradności życiowej, wszędzie innej rozpoznawanej jako złodziejstwo i pasożytnictwo.

Rekord pobiła obywatelka Czarnej Afryki, nie pomnę skąd biedaczka przyjechała, a dostała się do Jukeja jako azylant społeczny. Mianowicie rodzinę jej zamordowano, a ją samą zgwałcono i na smierć porzucono. Wraz z czwórką dzieci. Była to jednak kobieta silna, twarda - taka, wiecie, prawdziwa Murzynka - więc doczołgała sie ostatkiem sił do drzwi Foreign Office i tam opowiedziała swoja straszliwa historię. Rzecz jasna, urzędnicy na ten tychmiast przyznali jej azyl, tax allowance’y i benefity wszelkiego autoramentu, a musiało tego być sporo, bo łacznie w ciągu kliku lat zebrało się kilkaset tysięcy funtów (!). Niestety, cwaniactwo ma pewną zgubną cechę - mianowicie zawsze podszyte jest podkładem arogancji. I ta niestety zgubiła nieszczęsną niewiastę, gdyż okazało się, że w czasie, gdy ja grupa Murzynów gwałciła pospołu, ona sama rodziła sobie dziecko w prywatnej klinice w Szwecji.

Z tak nastawiona do życia rasą biały człowiek (czemu Murzyn pisze się z dużej a biały z małej?) nie ma żadnych szans.

Nie wiem jak to wygląda w supermarketach, ale w służbie zdrowia mamy kompletnie przewalone. Mianowicie do otrzymania pracy potrzebne są kwalifikacje - te każdy ma takie same, bo podstawą jest rejestracja w General Medical Council, papiery zaświadczające o ukończeniu studiów - oraz CV.

I tu dochodzimy do sprawy sedna. Polski doktor prezentuje w większości postawę przynosząca mu chlubę, chwałe i bezrobocie. Jest skromny, siedzi w kącie aż znajdącie i o swoich dokonaniach donosi innym z najwyzszym obrzydzeniem. Pisał juz o tym Szaman, było też i u mnie. Jako, ze dobrych rad nigdy dosyć, po raz kolejny pozwole sobie napisać krótki przewodnik pt. „Jak prawidłowo napisać CV lekarskie, które nie wyląduje w koszu”.

Strona pierwsza ma byc ładna, duża, czytelna, z wyraźnie widocznym tytułem jaki posiadamy. Może to być np: Abnegat Limitowany, MD, ale jak kto ma doktorat, to PhD ma ze strony rzucać się agresywnie do oczu - a wręcz gardła - czytającego.

Strona druga - spis treści. Nie wiadomo po co, ale zawszeć to dodatkowy kartek A4.

Rozdział pierwszy. Szkoły. Tu się wstydzic nie należy. Nasze CV zazwyczaj wyglądaja tak: w latach 1950 - 1965 ukończyłem szkoły i poszedłem na studia, które ukonczyłem w 71...

Łomatko...

Piszemy, że byliśmy najzdolniejsi, bralismy udział przynajmniej w 4 różnych olimiadach naukowych, zdobywalismy pierwsze miejsca reprezentując szkołę w zawodach sportowych a w miedzyczasie opiekowaliśmy się babcią z sąsiedztwa. Odsyłam do moich wcześniejszych postów, było tam i o domu dziecka w Kinszasie i o ratowaniu bobrów (pingwiny lepsze, a najlepsze są delfiny i wieloryby, ale to moze byc trudne - trzeba się geografii nauczyć oraz wkuć na pamięc kilka nazw japońskich trałowców).

Następnie piszemy o naszej drodze przez mękę w czasie studiów. O tym tez było, przypomne tylko, żeby sie nie wstydzić przynależności do kół naukowych, choćby to miało być „Koło Badaczy Wywaru Chmielowego” oraz wszelkiego rodzaju nagrody i ordery, z „Orderem Buraka Ćwikłowgo z Potrójną Złotą Nacią” za przegranie nieobkładalnego 3 bez atu z rekontrą włącznie. Przy podkreślaniu zasług, powyższe nazwy należy dyskretnie pominąć, skupiajac sie na wkładzie i zaangażowaniu.

Następnie okres pracy. Primo, mozna użyć słowa internship jako staż - ale ponieważ słowo to nie występuje nawet w Wielkim Słowniku Języka Angielskiego, lepiej użyć słowa trainee oraz training. Przynajmniej zostaniemy zrozumiani. Następnie praca na oddziale - tu piszemy, rzecz jasna, o pierwszym i drugim stopniu specjalizacji, ale musimy to nieco podretuszować, bo powyższe określenia nie mówią w Jukeju literalnie nic. Stąd „Pierwszy Stopień” należy dookreslić, dodając, że po jego zdaniu podjęliśmy pracę jako SpR (Specialist Registrar) a „Drugi Stopień” opisujemy jako dzień zostania konsultantem. Co m/w odpowiada prawdzie.

Nigdzie - i pod żadnym pozoroem - nie piszemy „I held the position of Chef (lub Chief) of AIIT”. Chef jest w kuchni, tylko i wyłącznie, i stoi przy garach - a chief znaczy wódz. Głównie Natywnych Plemion Północnoamerykańskich, choć nie tylko. My jesteśmy Head of Department albo Clinical Lead. Na wszelki wypadek warto napisać, co do obowiązków takiego należy, zeby nie było nieporozumień. Bo polski ordynator to mieszanka obowiązków Clinical Lead’a (ten się zajmuje nadzorem merytorycznym, choć nie ma ordynatorskiej mocy oświecająco-namaszczającej) i Clinical Director’a.

Zabiegi. Tu czai się kolejna pułapka. Możemy być dumni, że wykonujemy w ciągu roku dziesięć pękniętych aort. I dobrze, duma ważna rzecz. Ale gdy umieścimy taka informację w CV dla jukejskiego pracodawcy, będziemy postrzegani jako krańcowo nieodpowiedzialna jednostka, która nie majac wystarczającego doświadczenia, dokonuje eksperymentów na pacjencie. Jeżeli pracujemy w szpitalu o szerokim profilu, nalezy wylistować co robimy - i podać łączną ilość zabiegów. Ładniej wygląda.

Należy z cała mocą podkreślić zasięg naszych umiejętności - to co umiemy, opisujemy jak mastered skills. Nasze dobre chęci opisujemy nieco mniej entuzjastycznie, wystarczy to w zupełności do zniechęcenia potencjalnego pracodawcy, by powierzył nam zabieg, o którym mamy pojęcie jedynie z czasów licznych staży przedspecjalizacyjnych.

Listujemy wszystkie sympozja, prace, spotkania, przedruki i listy do redakcji.

Na koniec dodajemy nasze zainteresowania - nalezy tu podkreslic nasze bogate wnętrze, nie wystarczy napisac że w wolnym czasie jeżdżę na nartach i chodze do kina. Unikamy zajeć kojarzonych pejoratywnie, na ten przykład zbieranie pustych puszek po piwie czy nałogowe granie w ruletkę.

Na koniec ustawiamy solidną, rozcapierzoną czcionkę (Times New Roman jest ABSOLUTNIE beznadziejny jako oszczędzający papier), szerokie marginesy, podwójne odstępy i rzecz jasna drukujemy to w Special Need Employer Format (po Polskiemu „Dla ślepych pracodawców”) czyli font 12-14. Powyżej wygląda nieco dziwnie.
W dalszym ciągu, porównując nasze dzieło z beletrystyką dalekowschodnią, pozwalającą listować dziesiątki tysięcy zabiegów i procedur, wyglądamy jakbyśmy znieczulali dotychczas w Koziej Wólce do pedicure - no, ale. Nie każdy potrafi napisać, że przeszczepiał mózg. Co prawda kozy, ale jednak.*

PS. Jeszcze jedno: Oddzial Chorob Wewnetrznych to po prostu Medical Ward a nie zadne Internal Medicine. Jeszcze sie komu z robakami skojarzy...

----------------
*Odsyłam do archiwalnych postów Szamana ;)

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Guma od majtek

Weekend - z jednej strony miła rzecz, bo w piatek po południu człowiek ma wrażenie odpuszczenia grzechów. Z drugiej strony w poniedziałek rano przychodzi konkluzja - to już? A mialo byc tak pieknie... Odnośnie upływu czasu mam własną teorię spiskowową - mianowicie w CERN nie było żadnej katastrofy dwa lata temu. Wszystko poszło zgodnie z planem, naukowcy wyhodowali czarną dziure, która zrzadzeniem losu nie wyparowała - jak to powinno się stać z obiektem o tak małej masie - ale zamkneła przestrzeń wokół nas. Ponieważ jesteśmy w środku, nie możemy stwierdzić, że nas zgniata, bo deformacji ulega zarówno przestrzeń jak i czas - więc lecimy sobie teraz ku osobliwości, nieświadomi, że emitujemy potężne ilości promieniowania. Jedynie nasza biologia, nijak nie przystająca do kosmosu, zgrzyta w całym procesie - stąd wrażenie że czas nie tyle płynie ile zaiwania. ASP zabronił mi używać słów powszechnie uważanych. W zwiazku ze związkiem staram sie jak mogę - choć po prawdzie miernie mi to wychodzi.

By nieco zwolnić upływ czasu, należy zająć się czymś męczącym bądź wyjątkowo upierdliwym. Sprawdza się tu teoria Hellera, że przebywanie z ludźmi, którzy nas denerwują, zwalnia czas - ergo, przedłuża nam zycie. Subiektywnie, rzecz jasna, ale zawsze. Jednak terapia ta ma poważne skutki uboczne - dość wspomnieć o słynnej żyłce w głowie, której pęknięcie powoduje dozgonne jąkanie - w związku z tym postawiłem na zajęcia męczące. Najpierw tenis - Dzidź Młodszy dostał swojego wymarzonego Babolata, którym grywa (marką, nie rakietą) Nadal. W związku z powyższym konsola przeszła na plan... drugi to raczej za dużo powiedziane... nazwijmy go plan pierwszy B, natomiast od propozycji pojechania na tenisa nie moge się opędzić, co jest nieco upierdliwe, zważywszy, że klub działa do 23:00. Dwie godziny grania wykazały wyższośc Wilsona (wiadomo, Federer) nad Babolatem, po czym wlazłem na stepper. 45 minut ciężkiej pracy przedłużyło mi życie o kolejne trzy dni - bo subiektywnie tyle m/w trwa trzy kwadranse z tętnem 170/min. - i w końcu pojechalismy do domu. Problem z ruszaniem się jest znany i lubiany - jednak myslę, że i tak było warto. W końcu trzy dni to nie w kij dmuchał.

Kot dostaje palmy. Zadomowił sie juz zupełnie, skacze po wszytkim i wszystkich, najbardziej lubi zrobić coś, co wywołuje gromkie "a poszedł won!" a nastepnie siedzenie w kąciku z miną pt. "to nie ja - mnie tam wcale nie było, ja tu sobie grzecznie siedzę i nikomu nie wadzę". W ciągu trzech tygodni podwoił masę, zastanawiam się, czy on jednak nie jest potomkiem jakiegoś bengala. Ostatecznie miłość niejedno ma imie.

Dzisiaj Rodżer wstawia sobie druty, a popołudnie mam wolne. I tu znowuż mam same rujnujące pomysły - albo iść się dewastować na dżimie, albo karty w sklepie.

Trudna decyzja.