sobota, 16 stycznia 2010

Siedmiu Samurai



Tak mi się ostatnio przeglądało półki w HMV - co ponoć się tłumaczy na Her Majesty Voice, ale nie wiem czy se ze mnie pociech młodszy jaj nie robi - i na mojej ulubionej, co to można upolować dziwne rzeczy z kina europejskiego, wypatrzyłem Kurosawę. Znaczy, ja wiem że Japonia nie Europa, ale w dalszym ciągu jest to gdzieś na wschód od Królestwa. Żeby nie zełgać, film jest starszy niż ja i to zdrowo - premiera w 1954 roku... Niesamowite.



Chłop samurajem. Co dowodzi że jak się chce - to się da. Nawet upadającą filię firmy wziąć w ajencję...

Ja też chce być samurajem! Proszę!! Proszę!!

Ni hu hu - najpierw będziesz trenował kijem. Hai.

No nie róbcie z nas pederastów...

Patrz ojciec, jest nadzieja. Są jeszcze korkociągi na tym świecie.

Pójdę - byle bym mógł zabić tak wielu ile zdołam. Hai.

Niee, nie będziemy zabijać. Dostaniemy ryż.

Samuraje we wiosce??!? A ja taka rozczochrana!!!

Piknik na skale.


Wioska w górach, wieśniacy co to ryż sadzą i ogólnie źle im nie jest - a po drugiej stronie barykady zbójcy niedobrzy co to ryż zabiorą, ale nie za darmo oczywiście. W ramach zapłaty zwyczajowej pozostawią w wiosce kilka ciąż. Jak mąż a głównie nie mąż. Wieśniacy dochodzą do wniosku że im zbrzydło i wyruszają do miasteczka w poszukiwaniu siedmiu nawiedzonych którzy za miskę ryżu - ale trzy razy dziennie - podejmą się walki ze złem i występkiem.


No, teraz mogę wyjść do ludzi.

...a ja sobie poćwiczę "wybijanie oka na wylot"...

Siedzimy tu już tydzień - i nic...

O, to różowe bardzo dobre. Pięć - a nawet sześć.

AAAVANTIII!!!

Najważniejsze żeby te plusy nie przysłoniły wam minusów.

Co tak patrzycie siostry? Przytyłam dwa kilo...

Na szczęście jest z nami Koko, cały i zdrowy.

W zawodzie Wikinga najbardzie sobie cenię gwałcenie. (copyright Mleczko).

Zeżarli nasze święte jabłka!

I co najdziwniejsze znajdują.

Albowiem akcja dzieje się w Japonii czterysta lat temu - znaczy w 54' było czterysta to teraz już jest 455. A nie zawsze rządziła mamona. Okazuje się że etos rycerski samurajów jest jak samurajski rycerzy. Czyli biednych jednak należy bronić, dziewic nie gwałcić - chyba że się o to namolnie proszą - i cudzego nie kraść.

Grupka siedmiu nawiedzonych pod wodzą dzielnego Kambei Shimada rozpoczyna swój cunning plan...



Chłopcze mój mlody - zanuci cicho dziewica

Już wyłażę ze Świtezi - chodź błądzę przy świetle księżyca

Byłeś w tej wiosce 2 lata temu, cny rycerzu.

No to - nieźleście nas urządziły - siostry!

Kobieta mnie bije!

Nnie. Tam jednak też same baby.

No żeby chłop nie mógł z gołą babą w windzie...

Pani tu jest zdajesie jakąś szychą?

To ja się przedstawię.


Co ciekawe Holywoodoo przeniosło historię na dziki zachód po całości, z dialogami i puentą włącznie. Jako rzecz jasna, Siedmiu Wspaniałych. Tak nieśmiało mi chodzi po głowie czy zapłacili Kurosawie za plagiat licencję...

Zupełnie nieistotne czy to się komuś podoba czy nie - wstyd nie znać.

piątek, 15 stycznia 2010

Poranek



I kto powiedzial ze North East jest brzydkie?
W dodatku prace zaczynam za dnia ;)

czwartek, 14 stycznia 2010

Szwoleżer

Więc pijmy zdrowie
Szwoleżerowie
Niech smutek pryśnie w rozbitym szkle...


- Abnegat, transport mamy!
- A co się wykluło?
- Ośrodkowy zgłosił ostry brzuch.
Zwlokłem się z wyrka. Dzięki Panu że się ten wyjazd trafił bo już mi się zaczęły odleżyny robić. Z tym jest sprawa dziwna. Na początku człowiek siedzi w dyżurce zdenerwowany i czeka na wyjazd jak na wyrok. Następnie stres mu spada wraz z doświadczeniem i zaczyna czas wolny zagospodarowywać wedle uznania - zje co, telewizje poogląda, gazetę przeczyta albo się i pouczy czego z książki grubej. Wreszcie nadchodzi faza trzecia. Po wejściu do dyżurki wypakowuje się śpiworek i idzie spać, wstając tylko do wyjazdów. Organizm w ten sposób broni się przed przemęczeniem. Potem nieważne czy czwarta po południu czy czwarta rano - wstaje się i się jedzie.

Odebrałem papiery, Pan Starszy podkłuty ładnie, płyn jakowyś kapie, sprawdziliśmy ciśnienie, podpięli pikaczu i mrugając od niechcenia pognaliśmy do macierzystego szpitala. Jakieś - trzydzieści kilometrów całego wyjazdu. Jako że Pan Straszy stabilny był, usiadłem z przodu i zapaliliśmy po całym.
- Abi?
- Hm?
- Bo tak akuratnie na zmianę trafiamy, może zrobimy to na stacji? Nie będą chłopaki musiały się tłuc na podstację a my na nich czekać.
- Mi bez różnicy... - w sumie dla nich to pół godziny do przodu. A ja sobie mogę z dyspozytorem herbatkę rozgrzewająco wypić zanim sobie sprzęt przekażą.

- Albercik, wyjeżdżamy?
- Czekaj doktor, kierowca zaraz przyjdzie tylko życzenia złoży.
- A kto obchodzi?
- Sprawny.
- To czego nie gadasz - polazłem w kierunku pokoju kierowców. W środku impreza jak się patrzy, szczęśliwcy co po dyżurze właśnie wychylają symbolicznie „na prawą nóżkę”. Złożyłem ładnie życzenia.
- Jednego?
- Zwariowałeś. Toż ja do rana tu siedzę - popatrzyłem z wyrzutem. Najbliższa flaszeczka przewidziana na sobotę. Bo w końcu z pracy jednak wyjdę...

- Podstacja zgłoś się! - dyspozytor złapał nas zaraz po wyjeździe spod stacji.
- Co mamy?
- Nadciśnienie, źle się czuje. Włączcie sygnały i jedźcie.
Masz ci los. Niedługo do biegunki będę na światłach śmigał. Kierowca - z którym siedziałem w karetce po raz pierwszy - włączył sygnały i zaczął przyspieszać.
- Proszę zwolnić - poprosiłem grzecznie w momencie gdy trzymanie się jedną ręką cykor-łapki nie wystarczało do utrzymania się na siedzeniu. -Toż tam nic się wielkiego nie dzieje, a jak wylądujemy w rowie...
- Spokooojnie doktoorze! - nie dal mi dokończyć kierowca. -Wszystko pod kontroolą - rzekł z pewnością wielką po czym na ślepym zakręcie w trakcie wyprzedzania zsunął się z asfaltu na pobocze. Lewe. Zzieleniałem nieco. Zamiast popaść w klasyczną sztywność odmóżdżeniowo-transportową zacząłem się przyglądać jego manewrom. Wytrzymałem jeszcze jedno wyprzedzanie na ślepo i zawadzenie - tym razem o prawy - krawężnik - po czym zadysponowałem postój.
- Pilne mamy!
- Lać mi się chce. Wyłącz koguty i stań mi na przystanku. Teraz.
Mój atonalny, na lekkim przydech wygłoszony rozkaz został bezwiednie wykonany przez nogi kierowcy. Wysiadłem, zaglądnałem czy mnie nie ma za przystankiem, po czym wracając oblazłem karetkę dookoła, otwarłem drzwi z lewej strony, wsunąłem rękę pod kierownicę i wyjąłem kluczyki ze stacyjki.
- Wypierdalaj.
- A niby czemu?
- Boś pijany. Bierz dupe w troki i idź na pakę.
- Ja tu za wóz odpowiadam - uniósł się honornie co mi jednoznacznie potwierdziło poziom powyżej 2 promili.
- Niezależnie co chcesz zrobić, kluczyków nie dostaniesz. Możesz wypierdalać na pakę - albo czekać za kółkiem na Policję.
- Ta! - prychnał mój kierowca - I co, też będziesz dmuchał?
- Na twoje nieszczęście ja w robocie nie pije. Wysiadasz? - wyciągnąłem komórkę z kieszeni.

Wysiadł. Coś tam się odgrażał jeszcze, alem powiedział sanitariuszowi że ma go położyć na noszach a sam niech się pakuje do przodu.
- Doktor, i co teraz?
- Jak to co - jedziemy do pacjentki a ja dzwonie po innego, niech mi stacja przyśle.
- Doktor, on całą rodzię ma na utrzymaniu. Żona w ciąży. Trójka dzieci.
- Ty mi tu na litości ludzkiej w huja nie graj - wkurwiłem się na dobre. -Toż kutas nas mało nie zabił po drodze.
- Doktor, wrzucimy go do dyżurki, odeśpi, a jak się nic nie trafi...
- A jak się trafi?
- To pojedziemy sami.

...ojacieżkurwaszmać...

Odpaliłem karetkę. W zasadzie prócz tego że kierownica bardziej płasko leży i początkowo łapałem powietrze w miejscu gdzie moje autko zazwyczaj ja miało to jeździ się tym jak osobówka. Na szczęście po drodze mijaliśmy podstację - kiper prosto do łóżka i spokój.

- Doktor?
- mm?
- Bo on zupełnie odleciał...
Wsadziłem łeb na pakę. Oż, skurwysyn jeden... Ile on wypił że go zmiotło w pół godziny? Wzięliśmy gościa pod ręce i zawlekli do dyżurki, a następnie pognali do pacjentki. Zalekowaliśmy babcię na miejscu, na szczęście nic wielkiego się nie działo i wrócili do siebie. Przywitał nas piękny dźwięk zarzynanego bawołu. Dziatki dziatkami - ale kurwadziad zabije kogoś następnym razem... Z drugiej strony toż nic się tu nie dzieje. Teren spokojny, żadnych dużych dróg, wypadek średnio jeden na pół roku - najczęściej jakiś pijak ląduje na drzewie, więc na miejscu wypadku nie ma co robić. Sprawca albo zbiega - albo jest nieżywy. Ludzie też karetki nie wzywają do byle czego bo do tej pory dojazd zabierał godzinę...

Będzie spokój. A jak nie, to obsłużymy we dwóch i tyż bedzie.

Pierwszy wyjazd był do gorączki. Drugi do sraczki. Coraz bardziej podobała mi się jazda karetką - duże toto, widać wszystko, a jeszcze można sygnałami zrobić uuu. Gdzieś koło północy w końcu zesrała się bida - wyjazd do zawału. Co robić. Włączyliśmy światła i pojechali w ostępy dzikie. Gdzie się okazało że muszę przejść szybki kurs cofania dużym autem na lusterka... kto da rade jak nie my...

Babcia z bólami, bez wstrząsu - dzięki Ci Panie - zawinęliśmy się gracko, załatwili bez szemrania co trza było i wtargaliśmy nosze do karetki.
- Masz - podałem kluczyki Albercikowi. -Ja se z nią posiedze.
- Doktor, pogięło cie? - wytrzeszczył się mój współspiskowiec - toż ja prawa jazdy nie mam...

Zajechaliśmy na izbę, maskując brak kierowcy ustawieniem samochodu, wpadliśmy do środka, przekazałem pacjentkę bez zgrzytów dalszych, otarłem pot z czoła i zadzwoniłem po znajomego woźnicę pogotowianego.
- Trzeźwyś?
- A co?
- Potrzebuje kierowcy.
Wyjaśniłem w czym rzecz. Na szczęście mógł pomóc - i pomógł.

Na drugi dzień Albercik zapukał z rana, wstawił łeb w dyżurkę i wyszczerzył się z lekka.
- Dochtor, bo on chciałby podziękować tylko się wstydzi...
- Albercik, niech spier.ala. Zapowiedz mu - i każdemu na pogotowiu - że Abnegat to jest kutas pierwszej wody i że jak wyczuję alkohol to dzwonię po Policję. Bez uprzedzenia. Zrozumiano? A jemu powiedz że ma mi się na oczy nie pokazywać. Jak zobaczy że mamy razem dyżur ma dostać sraczki i iść na L4 - jasne?

Te czasy już odeszły. Jeszcze czasem gdzieś się jakiś pajac trafi, ale jest skutecznie eliminowany przez otoczenie. Bo tolerancja dla alkoholików skurczyła się praktycznie do zera. Ale stare - stareńkie doktory opowiadają jeszcze mrożące krew w żyłach opowieści o dyżurach świątecznych w trakcie których ciężko było trzeźwy skład do wyjazdu zmontować...

środa, 13 stycznia 2010

Walka z materią

Wolne poniedziałki to jest dobra rzecz. Taki przedłużony weekend, szczególnie gdy w piatek skończy się robotę o cywilizowanej godzinie, jest bardzo mniam. Problem dopiero jest we wtorek. Bo nazwać odczucia poranne dziką chęcia powrotu do kieratu było by Obrazą Boską.

Człowiekowi nie dogodzi. Wiadomo. Jak roboty mało - to się pląta taki z kąta w kąt że nie ma co robić i że się mu czas dłuży. Jak robota jest - to mu onaż ością w gardle - czy raczej peperoni w odbycie.

Ale to co zastałem na liście wywołało mój ryk poranny szczery. Dziewięć pacjentów do ogólnego, w tym dwa pełne deszroty, dwa komplety ósemek, trzeci rozszerzony o dwie siódemki, jedna półdeszrotyzacja - większość trzonowców... A wszystko to dla mojego ulubionego zębodoła, któren to potrafi się z zębem pieścić przez godzinę.

Skąd wział się pomysł dodawania do czasu operacji 15 minut tzw. anaesthetist time - nie mam pojęcia. W zasadzie pacjent bez obciążeń, uczuleń, młody i zdrowy jest w stanie spełnić wyśrubowaną time policy czy jak zwać ten durnowaty pomysł. Ale zmieścić się w kwadransie z wywiadem, opowieścią o powikłaniach, indukcja, rurowaniem przez nos a następnie pobudką - zakrawa na kpinę.

Do tego chirurg sobie przylazł 10 minut po czasie. Ja rozumiem - chirurg nie jest w stanie pojąć koncepcji czasu za skurwysyna jasnego. To akurat fakt jest znany, a walka z nim przypomina udowadnianie góralicy że barany sie strzyże. Ale opóźnienie to nie jest spóźnienie chirurga - tylko nawarstwiający się ciąg niesamowitych zdażeń. Do tego wszystkiego nikt nie zostawia rezerwy na zgubione zdjęcia rentgenowskie, zawieszony sytem pracowni RTG, spóźnionych pacjentów, sraczki, pierdziaczki i chłopa panikarza. Ten pobił rekord.

Wlazł i zapodał od progu że on się boi. A czego? No jak to czego - wszystkiego. A juz na myśl o igle to go popuszcza zarówno w miejscach typowych jak nietypowych. I czy on by mógł wziąć swoja narzeczoną do anestezjologicznego, bo się boi że bez niej umrze. Znaczy - on się nie boi że umrze ogólnie, co to to nie - tyle że jak mu sie trafi to nie będzie mógł jako ten Clark Gable z uczuciem w oczy spojrzeć i szczeznąć. Jako że się z koniem nie bedze wadził choćby ten chciał - powiedziałem że dla mnie może sobie wziać kogo chce. Na szczęście moja Zuzia powiedziała że chyba zwariował całkiem - i za rączkę przyprowadziła samotrzeć mdlejącego ze strachu 130 kilogramowego misia do przygotowawczego.

Mam taki perfidny plan żeby zrobić kompilację z tych wszystkich srających po nogach dziewic męskich i wysłać Lorenzowi do pooglądania. Bedzie mi tu mówił o niskim progu bólowym Polaków. Szlag mnie trafi zaraz.

Zuzia gościa zagadała, wyklepałem zyłe oszałamiając totalnie wszystkie nocyceptory po czym dziabłem gościa. Nie zorientował się nawet że ma venflonik w żyłce. I po co to było apriorycznie histerie urządzać, ja się pytam?

Pytał się mnie zębodół czy my mamy takich pacjentów w Polsce. Mówię mu że nie, my ich skutecznie leczymy. Taak? - zdumiał się niemożebnie. A jak? A no normalnie. Do leczenia służy ta część - pokazałem mu palcem piętę mojego operacyjnego trepa - a tu sie trzyma. Grał w tenisa? Grał. No to chwyt kontynentalny 3/8, jak do forehand’u, tylko wykończenie na poziomie głowy. Zostawiłem go z otwartymi ustami i polazłem dymić dalej.

Ogólnie, zapierdzielając jak Speedy Gonzales obudziłem ostatnią pacjentke o szóstej. Muszę sie zapytać czy my mamy jakieś limity czasowe, czy też te nasze policy to są do obciążania szaf.

wtorek, 12 stycznia 2010

Akcja poślizg

- Abnegat, jedziemy. Poród.
- ERką? - jęknęło mi się spod poduszki. -A któż to przejął dyżur na dyspozytorni?
- Gucia. Nie ma uproś.
Sam wiem że nie ma. Potem trzydzieści sześć razy nas popędzi bo nie będzie kogo do wypadku wysłać pod samym szpitalem.
- A daleko?
- Jedziemy na sam szczyt Wielkiej Góry.
A to ci dopiero. Byłem tam ostatnio, droga nieodśnieżona, dojazdu zero...
- No to jedźmy. Zobaczymy.

A sygnały w karetce śpiewają
Choć ciut wyją - to nie przerywaaająąąą...
..na prawo most
na lewo most...

- Może jednak zapalimy, co? - przerwał mi wenę twórczą Janek.
- Guzik z pętelka. Trzeci dzień nie palę to ma mi prawo odbić.
- No, ja właśnie o tym - zapalisz to ci przejdzie.
I poszło się paść trzy dni wyrzeczeń. Skręciliśmy z głównej drogi. Janek przeładował 4x4, włączył redukcję, blokadę mechanizmu różnicowego, zawył silnikiem i ruszyliśmy pod górę.

Biało. Zima. Góra jak jasna cholera. A autko sobie jedzie. Ale fajny wynalazek. Jeździłem już naszą lodziarnią w ostępy dzikie, ale nie po śniegu. A toto idzie jak czołg. Co prawda coraz wolniej - ale idzie - ale wolniej - o, stoi. A nie - nie stoi - jedzie, ale do tyłu.
- Janek, co jest?
- Ciągnie nas... - chyba pierwszy raz w życiu usłyszałem Janka głos stresem przyduszony.
- To wjeżdżaj w rów!
- W jaki rów - toż tu żadnego rowu nie ma!
Otworzyłem drzwi - jasna cholera, pod kołem zebrała się ładna kupka śniegu na której nasza karetka jak sanki na płozach osuwa się coraz szybciej. Przywaliłem w budę z tyłu.
- Co jest - z bocznych drzwi wyglądnęła głowa ratownika.
- Przygotujcie się do katastrofy - trza skakać... czekaj, daj koc.
Wychyliłem się i wepchałem koc pod koło. Cholera, zablokowane, to pod spód nie wejdzie...
- Janek, na chwilkę byś puścił hamulec, to wtedy wlezie pod oponę.
Nie wlazło. Opona się kręciła a kocyk jechał razem z kupką przepychanego śniegu. Wychyliłem się trochę bardziej żeby dopchać kocyk nogą...
...pociągnęło mnie za bardzo...
...rączka wyślizgnęła z ręki...
...i wypadłem z karetki.
Leżę sobie na plecach, jadę równo z karetką, drzwi mnie pchają, miejsca mam coraz mniej bo karetkę zaczęło obracać na kocyku...
...zaraz mi tu łeb zgniecie...
...odepchnąłem się nogą...
... i poczułem nacisk opony na udo - bo mi noga pod karetkę wpadła...
... z góry drzwi, z tyłu zaspa...
...wykonałem jakieś dziwne saltomortadele i wylądowałem półobrotem przez łeb w zaspie...
...ciekawe gdzie się zatrzymają...

Karetka stanęła jakieś pięćdziesiąt metrów niżej. Janek cudów dokonując ani jej nie wywrócił - ani nie obił. Znalazł w końcu większą zaspę i na niej powiesił samochód.
- Abnegat!!! - udarł się ratownik.
- Czczeggo!!! - oddarłem się na tyle dziarsko na ile mogłem.
- Co si się stało??!?
- Nnicc!!
- To chodź!
Łatwo powiedzieć - trudniej zrobić. Jak mnie adrenalina puściła, tak mi regularnie odjęło władzę w członkach. Dobrze że nie w zwieraczach bo by się kurwadziady do końca życia napieprzali jak to się doktor w trakcie akcji ratunkowej bohatersko zesrał.

poniedziałek, 11 stycznia 2010

Jak zostać tenantem

Po przyjeździe do Królestwa należy wykonać kilka czynności by stać się pełnoprawną i wartościową jednostką społeczeństwa. NIN na ten przykład załatwić.Albo Work Permit. Walcząc z buchalterią w lenguidżu łatwo nie jest,na szczęście tubylcy są do przyjezdnych zaadoptowani. Jedna pani była na tyle miła że chciała za mnie druki pisać. Choć żem nie jest illiterate...

W końcu nadszedł czas znalezienia mieszkania. Co prawda nie specjalnie miałem parcie, bo w motelu było wszystko, telewizor, lodówka,telefon -a wiadomo to co oni tu w wynajmowanych mieszkaniach mają? Jednak Trust zaczynał dostawać świerzbiączki że musi na dochtora wydawać - o zgrozo - 40 stirlingów dziennie, więc ponaglony przez naszego dobrego ducha w osobie Małgorzaty zacząłem jeździć po okolicznych chałupach. Głównie z nią, bom swojego samochodu wtedy nie miał.

Mam ciche podejrzenie że ona to specjalnie ustawiła. Najpierw pokazała mi kilka ruder za psie pieniądze a potem - dokładnie gdy za oknem słońce czerwonym śladem znaczyło swój zachód na tafli jeziora - zawiozła mnie do uroczego apartamentu. Miałem żuchwy opad tak wielki żem się zgodził totalnie na wszystko. Nawet opust 25 stirlingów miesięcznie wytargowała sama Margaret - co w jakiś sposób koliduje z moim spiskowodziejowym postrzeganiem sprawy.

Gdy się na to spojrzy obiektywnie...



Po kilku dniach zakończyliśmy papierowe formalności, przepisałem gaz i prąd na siebie, odebrałem klucze i zasiadłem w fotelu. Cisza. Znaczy, taka bez radio, telewizora, telefonu i netu. Co prawda zamówienie poszło, ale telefon będzie za tydzień a net za miesiąc. Kto ich szkolił, molochowaty monopolista znad Wisły?

Żeby nie popaść w jakowyś zastój emocjonalny wybrałem się do sklepu. W szafkach pustki, wartało by choć co kupić. Zupełnym przypadkiem najbliżej było do Lidl'a. Wziałem sklepowy wózek i mając na uwadze że mam tylko jeden nieduży plecak, zrobiłem zakupy najpotrzebniejszych rzeczy. Wyszły z tego dwie lidlowskie turbosiatki po ca. 30 kilo(gramów) każda plus to co miałem na garbie. Słaby straśnie nie jestem, za młodu dwa worki z cementem potrafiłem wziąć pod pachy i leźć dookoła chałupy to co, że siateczki mi dadzą radę?*

Że oberwanie chmury nadeszło dokładnie jak byłem w połowie drogi, nie muszę pisać. Ostatecznie "Zielona Wyspa" nie dlatego jest zielona że na niej nie pada.

Mrowienie w rękach miałem przez następny miesiąc. Chybam se coś w splocie naciągnął - albo mnie przykurcz skalenów złapał. O zawiązywaniu butów bez zginania kolan nie wspominam bo to się rozumie samo przez się. Kilka dni później poprosiłem moja koleżankę o pomoc. Przyjechała autkiem małym do którego tym razem napakowałem po dach artykuły drugiej i następnych potrzeb.

Jak mówią dobrzy ludzie że przeprowadzka to trzęsienie Ziemi, trzeba im wierzyć. Widać już to przeszli.

-------------------
*W jakiś sposób tłumaczy to ilość wózków w rzekach...

niedziela, 10 stycznia 2010

Cinema Paradiso

Gwoli wstępu: post zawiera opis zarówno filmu jak i zakończenia obu wersji, które się od siebie różnią. Jeżeli ktoś nie widział, proponuję najpierw przypomnieć sobie wersję klasyczną a potem reżyserską. I ewentualnie wtedy wrócić tutaj ;)



Śliczny, znany i lubiany.

Jak ktoś jest grzeczny to mu Mikołaj przyniesie. No i - przyniósł. Pięknie wydaną czteropłytową edycję "Cinema Paradiso" Giuseppe Tornatore. W środku niespodzianka w postaci director's cut.

I totalny opad szczęki żuchwy... Ale o tym za chwilę.



Film jest tryptykiem pokazującym życie Salvatore, pieszczotliwie zwanym Toto. Część pierwsza to historia małego chłopca zakochanego w kinie, któremu ojca zastępuje operator kinowy, Alfredo. W zasadzie trudno cokolwiek napisać- piękna sceneria, kapitalne ujęcia pokazujące narodziny przyjaźni - a nawet miłości - dwóch wyjątkowych ludzi.




Część druga to młodzieńcze lata Salvatore. Teraz on jest operatorem jako że Alfredo stracił wzrok w pożarze. Salvatore zakochuje się miłością pierwszą w Elenie, która pomału odwzajemnia uczucie. Na drodze jak zwykle stają konwenanse oraz rodzice z kasą - pomór by na nich... Historia tragiczna, bo Salvatore idzie do wojska - a Elenę rodzice wywożą w dal siną. Nie spotkają się już nigdy. Salvatore wyjeżdża do Rzymu i tam robi karierę w kinematografii. Posłuchał tym samym rady Alfredo by odejść- i nie oglądać się za siebie. Wróci do Giancaldo dopiero na pogrzeb swojego przyjaciela i przybranego ojca.



Film jest opowieścią o sile uczuć ale też i obalaniu mitów młodości. O tym, że różowe okulary młodzieńczych wspomnień łatwo zniszczyć - i magiczne miejsca zamieniają się w rudery i zaśmiecone place. Daje do myślenia.

I tu powracamy do totalnego dzonnnkkkk wersji reżyserskiej.

Bo dopiero w niej okazuje się że na drodze młodzieńczej miłości, tej której Salvatore zapomnieć nie może - stanął nie kto inny jak jego mentor, ojciec i przyjaciel w jednym. Mało tego - Salvatore w tej wersji odnajduje Elenę...

Dodatkowe kilkanaście minut wywraca do góry nogami wydźwięk pierwotnej wersji - bo nagle okazuje się że mity przeszłości wcale nimi nie są, że najważniejsze jednak są korzenie, że że miłość potrafi przetrwać dziesięciolecia. Że tak naprawdę określa nas nie status społeczny czy pieniądze - a szeroko pojęte dziedzictwo.

Polecam obie wersje, zdecydowanie w odwrotnej kolejności niż to zrobiłem teraz. Najpierw klasyczną*, potem reżyserską.

Absolutne arcydzieła.
I niesamowita niespodzianka.
Bo mimo że ta "nowa" wersja może się wydać nieco kiczowatykowata - to jednak w swoim prostym postrzeganiu świata chciałbym żeby to właśnie ona była prawdziwa.

A to, gdyby ktoś chciał posłuchać muzyki...



PS. Żadnych jabłek nie będzie. To jest poza skalą.
-------------------
*Tu jest pewien problem z nomenklaturą: do pierwotnej "pierwotnej" wersji dodano 51 minut. I to teraz jest wersją klasyczną. A director's cut jest jeszcze dłuższy.

sobota, 9 stycznia 2010

Co najmniej - minus siedemset

Od samego rana wiało grozą. Najpierw z radio: na A1 wprowadzono permanentny zakaz 30 mil/godz., lotnisko jest zamknięte, pociągi są spóźnione i nikt nie wie ile, lista zamkniętych szkół rozszerzyła się o kolejne pozycje... Tak na marginesie nie zdawałem sobie sprawy ile oni tych szkół mają.

Następnie mi się przypomniało żem się z miła panią na przegląd umówił . W przypominaniu sobie roznych rzeczy nie ma nic złego - chyba że człowieka najdzie myśl straszliwa podczas zadumania porannego, trzy minuty przed spotkaniem. Wskoczyłem pod prysznic żeby się przekonać że szlag trafił programator. Powiedzieć żem się moczył w letniej wodzie jest pewnym nadużyciem.

Wpadłem do samochodu, zapaliłem silnik i przy otwartych drzwiach - niechcąco zupełnie - właczyłem wycieraczki. Dwa kilo świeżego śniegu wpadło mi do środka. Odskrobałem swojego naleśnika, żuka połówki po czym pognalismy do warsztatu. Gdzie sie okazało że z powodu mrozów nikt prócz odźwiernego nie przyjechał do pracy. Dobre i to -przynajmniej w środku można było czekać.

Moja najmilejsza z ciężkawym stresem przypomniała mi że jej żuczkiem nie jeździ się naleśnikowato tylko statecznie i z godnością - potwierdziłem że jeszcze pamietam co to znaczy, złożyłem ślubowanie na Gwiaździsty Sztandar i pojechałem do roboty. Co mnie podkusiło żeby jechać 66 - nie mam pojęcia. Na szczęście koreczek trzymał jakieś pieć minut i puścił. Tym razem nie opłacało się jechać opłotkami.

Lorenzo zabukował siedem zabiegów. W końcu czuję że żyję. Tak się nastawiłem pozytywnie że zwalając jeden zabieg i przekonując pielęgniarki do porzucenia przerwy obiadowej, skończyliśmy przed drugą. Co może chirurg gdy ma do pomocy zdolnego, inteligentnego, pracowitego, wyszkolonego, mądrego - a przy tym wszystkim zajebiście skromnego - anestezjologa to w pale się nie mieści.

Po południu spróbuje jednak iść na tego dżima. Tym razem przeprowadzę atak na pięć kilometrów poniżej 30 minut. Jak sie uda - pozostanie osiągnięcie celu głównego. Z drugiej strony jutro mamy iść na ten cały tenisowy introduction - pokażą mi z której strony sie rakietę trzyma - więc raczej o bieganiu mowy nie będzie. Się zobaczy. Póki co wdrażam trzecia część planu „oponie śmierć”.

piątek, 8 stycznia 2010

Dżim

Mam taki plan chytry - jak to mówił Jaś Fasola w wydaniu Czarnej Żmiji "cunning plan" - do wakacji chcę zacząć biegać 10 km poniżej 1 godziny. Nie jest to plan godny Haile Selassie, ale jak na anestezjologiczny złom zadanie jest wyśrubowane. Tym bardziej że w czasie Świąt lenistwo, nieróbstwo i rozpasanie zebrało straszliwe żniwo. By jednak plan stał się czynem trza było cztery litery zwlec i na dżima pójść.



Na widok maszyn przeszły mnie ciarki. Takie - od palców po włosy. Brrr... Wlazłem na bieżnię, popatrzyłem na te wszystkie guziczki i pomyślałem że albo - albo. Karetka - albo jakieś spektakularne osiągnięcie. Inaczej leń zwycięży, a ja pogrążony w couch potato'waniu zdechnę na zawał czy inne przykre zejścia stanów włączonych do zespołu metabolicznego.

Żeby się nie zabić, ustawiłem prędkość truptaniową, 7,5 km/godzinę po czym skrzyżowałem palce od rąk i nóg* i nastawiłem 60 minut. Najwyżej spadnę. Na wszelki wypadek dołożyłem losowy dobór podbiegów - co ja mówię - podbigoweczków maluśkich, do max. 3 stopni. Ot, żeby nudno nie było.

Godzinę później zrobiłem to ujęcie:



Po czym z uczuciem że jestem absolutnie niezniszczalny, wlazłem na stepper. Z którego spadłem po 10 minutach.

Potem jeszcze pół godzinki basenu - ot żeby się pochwalić do reszty - i z uczuciem dobrze spełnionego obowiązku wtrząchnąłem krewetki a'la Greg. Te z bazylią. Palce lizać.

Lorenzo od rana rozwija skrzydła noworocznie. Tak że z dżimu nici. Ale przed nami weekend... i wolny poniedziałek...

Może jakoś przeżyję.

----------------
*Pytanie konkursowe brzmi: ile palców ma Anglik.
Jeżeli zwycięzca poda adres - w nagrodę wysyłam pudło 1000 kcal.
Jeżeli nie - wirtualne brawa i uścisk ręki abnegata ;)

czwartek, 7 stycznia 2010

Zima

O zimie w Anglii napisano chyba wszystko. Kto żyw drze łacha z biednych wyspiarzy. I w sumie jest z czego. W telewizji sympatyczny pan starszy pokazywał niezbędnik zmotoryzowanego turysty w skład którego wchodziła kurtałka zimowa, termosik z ciepłym płynem, mapa - gdyby śnieg zasypał satelity - i solidna łopata. Lista zamkniętych szkół zajęła spikerowi dzisiaj rano dobre dziesięć minut, w zasadzie nie bardzo łapię po co to robił. Wystarczyło by powiedzieć które są czynne. Prognoza pogody w BBC Tees brzmiała dziwnie: tu śnieg, tam śnieg, tam też - gdzie jest global warming! I want my global warming back!!!

W tym wszystkim Anglicy zachowują się jak na Anglików przystało. Stoją spokojnie w korkach, nikt się spóźnieniami nie denerwuje a każdy rano z domu wyjeżdża w stronę pracy o przepisowej godzinie - choćby trąbili wokoło że drogi nieprzejezdne. Jak to mówił Garfield stojąc w deszczu pod parasolem: "Deszcz - nie deszcz - a kwiatki maja być podlane."

Patrząc na to wszystko miałem cichą nadzieję na nieprzewidziany dzień wolny - a tu dzonk. Mój współtowarzysz chirurgiczny, co to jest najczystszej wody Bratankiem (zarówno w piciu jak i w szabli) przyjechał z Nowego Zamku na ósmą. By go rudy byk... Po południu miał przyjechać urolog co to zazwyczaj się spóźnia. Zacierałem łapki skrycie - toż dzisiaj nie ma mowy. Śniegi, zamiecie, wszystko stoi - nie przyjedzie. Albo w najlepszym razie spóźni się tyle że ludzie do domu pójdą.

Przyjechał przed czasem.

Na szczęście z listy czterech ogólnych jeden zachorzał, drugi przylazł z ciśnieniem na suficie - więc zabiegi skończyliśmy o czasie. Gdyby ktoś nie kumał za bardzo dlaczego lista krótsza o dwa zabiegi kończy się w przewidzianym czasie, polecam luknać do postu nt. chirurgicznej koncepcji czasu .

Jutro wolne. Zachorował jedyny czwartkowy zabiegowiec - więc miast dwóch list mam kilka godzin do spędzenia na dżimie. I dobrze. Niby Święta były spokojne - a trzy kilo wlazło w oponę nie wiadomo skąd...

środa, 6 stycznia 2010

Dzień jak codzień

- Hej ho, hej ho - ryczałem radośnie, nie wiedzieć czemu, wchodząc na stację. Cztery wyjazdy plus transport od piętnastej do dziewiętnastej. Matko jedyna, następnym razem każę stanąć przy konfekcyjnym i zakupie świeże gacie dla każdego. -Siema - usmiechłem się do dyspozytora. -Pijemy jaki płyn rozgrzewający? Bom zmarzł nieco...
- Wyjazd macie. Pilny - w odpowiedzi dostałem kartę wyjazdową do ręki.
- O w morde - a zmiana już jest?
- Są. Jedźcie, nieprzytomny, znaleziony przez kogoś na przystanku w Charczyskach.

Nawet mi się sygnałami bawić nie chciało. Zakląłem szpetnie, zaproponowałem Małemu Malborca - wyciągnął Goldeny. Niech ta bedzie, można się czasem przerzucić na karcynogeny cudze. Ponoć mniej szkodzą.
- Do czego jedziemy? - Mały był bardzo zaangażowany, niby kierowca a rwał się zawsze do pomocy, reanimacje, transporty, co by się nie trafiło starał się pomóc.
- Nieprzytomny. Sądząc z pory dnia będzie pierwszy gumiś.
- Zaraza by na nich... - skonstatował filozoficznie.
- Ano... - odkonstatowałem.

Jazda w zimie na sygnałach przez wieś - ma w sobie coś urokliwego. Stroboskopy walą po oczach niebieskim światłem, sygnały wyją ponuro zachęcając kundlarnię do grupowego wycia... Minęliśmy zakręt i nagle ktoś dramatycznie na nas zamachał. Mały wykonał zwrot przez sztag po czym wyskoczył z auta żeby chłopa zamordować zgodnie z zasadą że tłuc na śmierć należy wszystko co spod kół uciekło.
- Co się dzieje? - powstrzymałem egzekucję.
- Jo tu kurwa juz godzine na wos czekom! - rzekło chłopisko z wyrzutem.
- Pan jesteś ten nieprzytomny?
- Jaki nieprzytomny? Żona świruje, od godziny na transport do psychiatryka czekam...
Nie dosłuchałem do końca. Kiwnąłem na Małego i pognaliśmy dalej. Nie dam sobie łba urwać, ale jak się tak kierownicę skręci przy gwałtownym ruszaniu to spod opon wali struga błotka zmielonego ze śniegiem...

Zajechaliśmy pod rzeczony przystanek, ekipa G wyskoczyła z samochodu... Cisza. Nikogo. Ni-ko-gu-sieńko. Przeglądnęliśmy okoliczne krzaki i rowy, popatrzyli na ślady... Pewnikiem Łazarz to był.
- Kaziu, zawołaj stację niech się połączy z wzywającym, co? Powiedz że tu nic nie ma.
Usiedliśmy na przystanku i zakurzyli po całym. Zawód pogotowiarza jednak straszliwie stresujący jest.
- Doktor, wracamy. Facet powiedział że gościu na przystanku leżał - jak go nie ma to mamy pilne do Karwińskiej.
Zaś se o tabletkach kobiecina zapomniała. Jej nie tyle trzeba korygować leczenie ile zapisać Nootropil. Ponoć wzmaga pamięć. Głównie u szczurów doświadczalnych, ale jednak.
Zabuksowaliśmy kółkami i pognaliśmy w dół wsi.
- Zwolnij - trąciłem Małego - toż Oczekujący gdzieś tu czyha na karetki i pod koła... - nie zdążyłem skończyć bo w następnej sekundzie Mały udarł się "Spierdaaaalaaaaj!!!" do rzucającego się pod koła chłopa i objechał go po poboczu.
Przetkałem bębenki. -Toż on i tak nas nie słyszał a ja zaraz bezwiednie cosik oddam...
- A niby co? - Mały najwyraźniej jeszcze miał przed oczami krwawą miazgę z Oczekującego bo kojarzył z opóźnieniem.
- Łożysko na CZMP.
- Yyy..? - wybałuszył się Mały.
- Później ci opowiem - odparłem widząc jak Karwiński ręką na podwórko zaprasza.

- R dla stacji!
- Zgłaszam się - nawet się nie spodziewałem że ucho przyłożę do poduszki. Jak się trafi dyżur przesrany, trzeba to przyjąć z godnością. Inaczej człowieka żółć zaleje albo mu co w głowie pęknie. I się potem będą z niego dziecka na podwórku śmiały.
- Bierzecie ją?
- Nie. Zaś wzięła nie to co powinna.
- Przyjmijcie wezwanie...
-...dawaj.
- Charczyska, koniec wsi, dusi go.
- Przyjęte. Będą szczekać? - rzuciłem pogotowomową.
- Aha. I dom się pali.

Ryknęliśmy sygnałami i pognali w górę wioski. Przed wiadomym zakrętem coś mnie tknęło - i wyłączyłem zarówno wyjce jak i błyskotki. Chłop tym razem popełnił falstart i wyskoczył na drogę za nami. I dobrze. Nie będzie mi tu Małego denerwował.

- R dla stacji!
- Zgłasza się.
- Bierzecie?
- Muszę. Wymaga szpitala. Coś pilnego?
- Wypadek pod Śliweczką.
- Je banany ludzka rasa - wyślij transport na spotkanie, niech czekają przy głównej drodze.
„Spierdaaaalaaaaaj!!!” Małego uświadomiło mi że zapomniałem wyłączyć sygnały.

- R, zgłoś się!
- Jestem.
- Transport poszedł.
- Sygnały mają?
- ...niee...
- To co ja będę robił na tym pieprzonym skrzyżowaniu - stał i wył? Pogoń.

- Dzień dobry, Pogotowie Kozia Wólka, gdzie poszkodowani? - zapytałem czerwony hełm.
- Jednego wycinamy, dwóch u nas, bez większych obrażeń.
- Krysia, sprawdź tych w aucie. My tam - pokazałem ratownikowi świeżo wyprodukowane 1200 kg złomu.

- Gdzie boli? - zapytałem całkiem przytomnego młodzieńca w którym produkt destylacji węgierek walczył o lepsze ze wstrząsem. Ratownik zmierzył, wkłuł, zapodał, podpiął i podłączył - jak ja lubię pracować z zawodowcami - w międzyczasie przejechałem po gościu łapami zgodnie z systemem BTLS. Nózia pięknie złamana, reszta cała. Ale jaja... Zawodowy kierowca crash-testów mi się trafił? Toż z takiego samochodu zazwyczaj wyjmuje się zwłoki...

- R do stacji!
- Czego.
- Co masz?
- Dwóch potłuczonych i złamana noga.
- Mogą jechać transportową?
- Mogą. Dyktuj.
- Charczyska, za ostatnim przystankiem bóle w klatce piersiowej, blady, słaby.
- Przyjęte. Transporty idą na spotkanie?
- Idą.
- To w tym samym miejscu co poprzednio.

Przejeżdżając przez znajomy zakręt ryknęliśmy dziarsko „Spierdaaaalaaaaj!!!” co by pokrzepić samobójczo nastawionego Oczekującego. W końcu biedak coś se zrobi.

- Dobry wieczór, Abnegat.
Pytać nie było o co - można zdjęcie zrobić i do książki wstawić z podpisem „Tak wygląda wstrząs kardiogenny”. Monitoring, leki, pompy, nosze i długa.

- R zgłoś się!
- Nie da rady. Tego muszę sam.
- Mam zatrzymanie krążenia.
- Nic nie poradzę. „W” też ma sprzęty.

Spierdaaaalaaaaj!!! - dobiegło z kabiny kierowców. Samochodem zarzuciło. Najwyraźniej Oczekujący nie bardzo wie którędy do - a którędy z miasta. Albo myśli że ma Pogotowie po obu stronach wsi.

- Abi, co masz? Chirurgiczne? - zapytała z nadzieja w głosie znajoma internistka.
- Zawał. We wstrząsie.
- Do nas?
- Nie, OIOM już wie - o, wieczór - ukłoniłem się szefowi.
- Spać nie możesz? - zapytał z wyrzutem.
Panie, ratuj. Toż nie godzi się mordować szefa swego jedynego. Tym bardziej że przyzwoity człowiek.

- Opisałeś karty?
- A że ja się zapytam grzecznie kiedy to miałem zrobić? - odszczekałem Głównemu Zarządcy Pogotowia. Toż caluśką noc jeździłem jak popyrtolony. Siódma mnie w karetce zastała.
- Nie jęcz, dzisiaj masz W to odpoczniesz.

- Abnegat, do wyjazdu proszę! - rozległ się kilka minut później głos damski z dyspozytorni.
- A co to jest... - mowę mi odebrało na widok karty wyjazdowej.
- Ogólnolekarska pojechała z transportem, nie wrócą do południa. Transportowe są w Krakowie. A chłop czeka na transport do psychiatryka całą noc. Przejedziesz się, odpoczniesz... Stoi w Charczyskach za zakrę...
- ...tem. Wiem.

Na nic nasze ponure zaklęcie się zdało. Najwyraźniej był mi pisany.