sobota, 21 listopada 2009

2012

Hu hu ha
Idzie zima zła.

Amerykanie to dziwny naród. Spakują graty, wezmą całą rodzinę, pojada na kemping - do tej pory wszystko leci tak jak na całym świcie - po czym rozpalają ognisko (dalej zgodnie ze zdrowym rozsądkiem) i zamiast zjeść kiełbaski i popić półlitrem - zaczynają się straszyć. Idą w ruch opowieści o duchach, wampirach i Texas Chainsaw Massacre.

Z kinem maja to samo. Zamiast iść na Wichrowe Wzgórza, ci będą oglądać trupy albo inne katastrofy.

Patrząc na asortyment który zaczyna się pojawiać w kinach, 9/11 zaciera się stopniowo Amerykanom w pamięci. Wkrótce Tragedia Narodowa przekształci sie w jakąś paradę z gołymi cyckami na wierzchu albo pokaz ogni sztucznych. Zrzucanych, rzecz jasna, z samolotu lecącego lotem koszącym nad strefą Zero, z charakterystycznym malunkiem w kształcie chusty w biało-czarną szachownicę. I przylepiona brodą. W ten trend wpisuje się ostatnia superprodukcja z Cussackiem i Ruskimi w tle - czyli 2012.

Osobiście nie mam większych wątpliwości że 2012 będzie rokiem katastrofy - szczególnie piłkarskiej. Albo nie zdążymy na czas i piłkarze będą musieli grać na boisku w Pcimiu (a nie wiadomo czy każdy ma tam ciotkę) albo zdążymy - i to dopiero będzie dramat. Jak nam wszyscy po kolei spuszczą łomot.

W zasadzie widać że scenopisarz odrobił lekcję - cały film przypominał mi - nie widzieć czemu - 4 część Scary Movie. Dzieci trza ratować, żona odeszła, katastrofa nadciąga. Tyle że zamiast śmiać się z głupoty amerykanów, pokazano Straszliwe Wydarzenia.

Pomysł zaczyna się od flary na słońcu, która powoduje wzrost promieniowania neutrin do tego stopnia że zaczynają one podgrzewać rdzeń Ziemi. Podgrzany rdzeń robi się rdzeniem niespokojnym i dochodzi do erupcji straszliwej co zmiata z powierzchni Ziemi dzieje świata. Oraz lud.

Huuu huuu haaa....

Czemu te neutrina - dla których materia jest mw. tak rzadka jak dla tabunu słoni poranna mgła - nie podgrzały czegokolwiek innego na swojej drodze - nie mam pojęcia. Jak choćby wody w oceanie. Gałek ocznych rozwielitek. Mózgu scenarzysty.

Z tym ostatnim nie jestem pewien.

Odkrywa to wszystko dzielny naukowiec z Indii i przekazuje natychmiast przerażającą informację swojemu koledze co to jest jednym z pomniejszych doradców prezydenta USA od katastrof wszelakich.

Znaczy, nie poszedł do nikogo innego - do Królowej Brytyjskiej, Papieża, Mułły, swojego przełożonego, prasy, księdza, kolegi z podwórka tylko z drugiego końca świata wezwał do podziemnego, tajnego laboratorium, kolegę ze Stanów Zjednoczonych. Gdyż wiadomo jest że jedynie USA da gwarancje szczęścia, pomyślności i demokracji - i tylko ono będzie w stanie przenieść kruchy kwiat Jedynego Słusznego Systemu Sprawiedliwości Ludzkiej przez Odmęty Katastrofy. Kropka.

USA wraz z kilkoma innymi krajami rozpoczyna budowę współczesnych ark. Tu pomału bzdura zaczyna się robić piramidalna.

1. USA olewa totalnie i całkowicie swoje piękne Apallachy czy inne Góry Skaliste i zaczyna budować swój statek-arkę na chińskim terytorium w Himalajach. Wraz z innymi państwami które tez swoje budują. Też w Himalajach.

2. W erze internetu, wolnej prasy i satelitów szpiegowskich siedem łódek wielkości Manhattanu buduje kilka milionów Chińczyków. Ja rozumiem że matoł w USA myśli że jak coś się dzieje w Chinach to nikt-się-nie-dowie-ani-mru-mru - ale ja bardzo proszę nie robić sobie jaj z pogrzebu.

3. Sam pomysł żeby czekać na katastrofę w miejscu gdzie jest najniebezpieczniej - bo szalejący żywioł ma wywrócić do góry nogami płaszcz Ziemi - musiał wziąć się z mózgu zniszczonego tłuszczem z hamburgerów.

4. Żeby sfinansować budowę łódek, miejsca są sprzedawane po miliardzie euro za sztukę. Tu pomału zacząłem dochodzić do wniosku że scenarzysta to w rzeczy samej zwycięzca konkursu „Piszę Siama Prawie Całkiem Bez Pomocy” z pobliskiego High Security Nursery For ADHD Children.

5. Sprawę śledzi z bliska szalony nadawca radiowy. Nikt go nie nęka - choć nadaje z ciężarówki którą trudno jest posądzać o licencję FCC. W samochodzie ma Tajemniczą Mapę Narysowaną Kredkami Woskowymi na której umieścił lokacje tajnej bazy w Himalajach. Scenarzysta nie wpadł na pomysł JAK ta informacja do niego dotarła - więc kwestię stosownie pominął milczeniem. Albo było to ogólnie dostępne na YouTube.

6. Zupełnie przez przypadek na szalonego radiowca i resztę informacji wpada Cussack - który dzięki temu wdraża w życie Plan Heroiczny Uratowania Dziecków i Żony - choć już go nie chcą bo maja Nowego Tatusia Który Jest Bardziej Cool (w nowomowie QL) Niż Stary. Plan zawiera: oszalałą jazdę limuzyną modo roller-coster przez walącą się Kalifornię, zrzucenie walizki na nogę Bardzo Pulchnego Choć Nieco Wkurwiającego Rosjanina oraz Wejście Na Pokład Ostatniego Samolotu Odlatującego Z Dużego Lotniska Do Chin. Samolot jest prywatny, posiada go rosyjski bokser ale nie ma drugiego pilota. Którym zostanie Drugi Tatuś.

Jeżeli ktoś tu czegoś nie rozumie, proszę się nie obawiać. Dalej będzie jeszcze gorzej.

7. Na łódkę dostali bilety ludzie którzy byli politykami - oraz ci którzy mieli kasę. Reszta na przemiał.

8. Zaraz po tym jak z Ziemi zniknęło cirka jebałt 6 miliardów ludzi, scenarzysta pokazuje radosną scenę w której uratował się piesek.

Hura.

9. W ostatecznej scenie zwycięży Sumienie które uratuje kilka tysięcy Chińczyków. Przy okazji jakoś tak ominięto problem pozostawienia na pastwę losu wyżej wymienionych 6 miliardów bez grama informacji nt. nadchodzącej apokalipsy.

10. Wróć - informacja się pokaże - bo prezydent okaże się Prawdziwym Człowiekiem - i Wartości Chrześcijańskie i Demokratyczne zwyciężą nad przyziemnym ratowaniem własnej dupy.

11. A teraz pytanie za dolca. W Chinach stoi sobie 7 potężnych statków, zdolnych uratować - pozwólmy sobie zgadnąć - siedem milionów osób. Budują go Chińczycy. I w momencie gdy wali się świat - nie robią nic żeby te statki przejąć? Mając do dyspozycji armię z czołgami, rakietami oraz ponad miliard fellowship citizens?

Nie mam zdrowia. Bzdura pogania bzdurę, ilość nonsensów w filmie zwala z nóg. Jestem pozytywnie nastawiony do twórczości ludzkiej, lubię filmy i nie przeszkadza mi zbytnio że scenariusz nieco odstaje od rzeczywistości. Ale to co pokazuje 2012 poraża w stopniu praktycznie uniemożliwiającym bawienie się filmem.

By dopełnić całości, komputeryzacja i efekty specjalne dokładają do tej jakże spójnej logicznie opowieści wartościowe i wzmagające realizm sytuacji tło.

Jeżeli ktoś jeszcze nie poszedł - unikać jak ostatniej zarazy. Tego się nie przeżyje nawet po wstępnej impregnacji litrem.

PS. Jeszcze jeden śliczny kwiatek - bo tego nie można przepuścić. Córcia prezydenta co to na statek weszła służbowo, pyta się z oburzeniem na widok szejka: „Któż to, ach któż, bilety rozdawał? Loterii nie było? Pieniądze jedynie graja rolę kto przetrwa a kto nie???

Matko jedyna. Trzeba stworzyć coś na wzór ZAIKSu - tyle że ta organizacja będzie dbać o prawa odbiorców. Bo póki co odbiorca ma tylko obowiązki - a praw żadnych.

Chcę dostać prawo zwrotu pieniędzy zapłaconych za bubel, oraz odszkodowanie za czas stracony i straty moralne. Czyli pospolite wkurwienie.

piątek, 20 listopada 2009

Get It Right i wyszło jak zwykle

Ostanio jakos nie zauważyłem że ortop wymyslił start o ósmej. Wjechałem z uśmiechem na gebie ósma pięć i nadziałem się na zespół pod parą. Usłyszałem miłe „good evening”, taki nasz prywatny żart dla spóźnialskich i poleciałem szukać wdzianka w rozmiarze double-miś. Z tym, nie wiedzieć czemu zawsze są jaja. Całe społeczeństwo wygląda jak udany wynik krzyżówki hipopotamów z waleniami a ci przysyłaja z pralni 80% ciuchów w rozmiarze S i M. Jeden Rodżer nie narzeka - ale też taka chudzina jest wyjątkiem nawert wśród wyjątków.

Poniewaz patologicznie nie znosze jak ktoś na mnie czeka więc tym razem budzik dziarsko nastawiłem na 6:45 i przywlokłem swoje zwłoki do roboty o 7:30. Rzecz jasna szarp na tyle, na ile można być szarp o tej porze. Patrze - ortop już jest, przebrany. Dziwny jakiś... Nie dość że zamówił sesję o świcie to jeszcze na nią przylazł. No nic - rzuciłem sie do worka wydzierać co większe szmaty, buty na łeb czapka na - na łeb czapka, buty na nogi i polazłem oglądnąć pacjenta. A, że nie ma? Jest, tylko jeszcze nie przyjęty. A gdzie nie przyjęty? No, na korytarzu. To czy on by mógł by być nieprzyjęty w środku? To ja go zobaczę a potem go sobie przyjmiecie.

Tak właśnie wygląda organizacja CWSJP (Coby Wszystko Szło Jak Z Płatka). Najpierw plany rozpisane co do minuty - a potem kij w szprychy i cały plan do d.niczego. Elastycznym trza być - a nie plany pisać. Plany to sie pisze dla uczniów w szkole, zaraza by to...

Facet zdrów jak ryba co Tamizy na oczy nie widziała - więc trzy minutki, pięć sekund, wywiadzik, Straszliwa Historia o Powikłaniach oraz Skutkach Ubocznych i oddałem gościa w ręce pielęgniarek o 7:40. Sprawdziłem graty, zaprogramowałem sprzęt, sprawdziłem graty po raz drugi, sprawdziłem programację - będzie tego. Idę gazetkę poczytać.

Przyjmowanko, papiereczki, cos jest a czegoś nie ma, tu podpisać, tu przeczytać, opaskę założyć - bo mamy teraz Policy Zapobiegającej Strasznym Powikłaniom i uzywamy Laser Band. Poza tym że na opasce nie ma napisane na co pacjent jest uczulony to w zasadzie niczym sie od starych nie różnią. No, może jeszcze tym że produkują je Chińczycy więc na standardowego Bryta taka opaska pasuje jak miś do wiewióry*. Stąd połowa pacjentów ma stazę śliczną i trzeba potem te opaski ciąć i przedłużać plasterkiem. W końcu pacjent wylądował na stole o 8:15.

To ja się pytam - czy by nie wystarczyło jak bym łaskawie zwlekł dupe na 8:00, niech już bedzie szarp? A tak musiałem trzy kawy wypić i mię hercklekoty chycły. Za małom tego magnezu pożarł ostatnio.

W połowie listy przyszła moja prawa ręka z informacją że do apteki nie dotarło nasze zamówienie na Ultive i dzisiaj nie będzie. No, mam w szafce kilka innych trucizn to se rade dam - ale toż o pryncypia chodzi. Czy my tu się zajmujemy medycyną czy lepieniem kulek z plasteliny? Trochem się nastroszył - co dobrze na senność poranna robi - i walnąłem do manago. Uzgodniliśmy pryncypia, wypracują lepsze metody komunikacji.

Barz ciekawym jakie

Po południu Rodżer paluchy prostował - szczęściem miał tylko jednego do ogólnego. Nieszczęście natomiast polega na tym że dostał już wszystko co mógł - a dalej dzielnie zęby zagryza i mi Rodżera straszy. Do tego stopnia żem mu musiał dać druga stówkę Tramadolu. Co prawda Zofran tu jest dostepny dla każdego, więc antyrzygotnika dostał w prewencji, ale źle mi to się widziało. Głównie dlatego żeśmy mieli skończyć do piatej - więc dżim mi się marzył... A to zawsze zwiastuje kłopoty...


__________________
*Miś po pijaku zaczął się przymilać do wiewiórki i nie baczac na nic wział ja i wyłonacył. Wraca do domu a tu Pani Misiowa drze się od progu: Stary, skąd żeś ty wziął włochatą prezerwatywe!!?!

czwartek, 19 listopada 2009

Chirurg

Chirurg. Z punktu widzenia anestezjologa to coś pośredniego pomiędzy Bogiem i Stwórcą - bo sam sobie uzurpuję tą pozycję - a Rozkapryszonym Dzieciakiem który zamiast robić co do niego należy, stroi fochy. Co w człowieku nieodmiennie budzi ochotę żeby przewinąć takiego przez kolanko i przylać parę klapsików. Chodakiem.

Chirurdzy pod względem stopnia wkurwliwości są różni. Jedni wkurwiają bardziej - a inni jeszcze bardziej. Ale gdy się w jednej osobie zejdą predyspozycje, skłonności nabyte oraz wdzięk osobisty - trepy same spadaja z nóg. Obcasem do przodu.

Przylazł był jeden z przeuroczych - to osobiście - i kompletnie wkurwiających - to zawodowo - współpracowników. Ja rozumiem. Można się (...). Szczególnie jak jest miło. Ale wersja mojego współpracownika pobiła nawet stosunek po przekątnej.*

Pierwszy pacjent przylazł do deszrotyzacji. 9 ząbków do usunięcia. Całość zajęła godzinę dziesięć plus indukcja i budzonko kwadransik. Jak by się kto dziwił że tyle schodzi to uprzejmie informuję że ja w tych piętnastu minutach pacjenta oglądam, wywiad zbieram, rure w nonio wsadzam - a potem jeszcze budzę. Więc niech mi chirurg nie grymasi że to długo schodzi, jak sam się (...) z zębem pół dnia.

Potem dziewczę przylazło do ósemek dwóch.

Godzina.

Następna - kolejne dwie ósemki.

Wyrwał jedną, zrobiła się piąta. Delikatnie zasugerowałem że kolejną zwalam - nie mam czasu żeby wybudzić pacjenta po ludzku, a żadnych transportów uskuteczniać mi się nie chce. Przyjdzie o ósmej Rodney w czapce i nas wszystkich wystawi z budynku. Razem z pacjentem.

Na moje dictum acerbum zęborwij skończył zabieg - tu opadła mi szczęka do pasa, bo się (...) równą godzinę a wykonał tylko 50% planu - czyli jedną ósemkę, druga pozostawiając w paszczy dziewczęcia nieszczęsnego - i nuż mnie przekonywać że on tą ostatnią pacjentkę to rach-ciarach w pięć minut zaopatrzy.

Zlazło pół godziny.

Chirurgicznej procedury.

O 18 wywiozłem pacjenta do recovera.

A jutro ortopedał chce zacząć o ósmej rżnąć. Czyli muszę zapuścić pacjenta piętnaście minut wcześniej.

Jak ja się nazywam...

Jak to mówiła kiedyś moja szefowa: „Za pierze - i na powietrze świerze”.
______________________
*Jak (...) anestezjologa po przekątnej? Chirurg kładzie się na ziemi, anestezjolog zaczyna biec z jednego rogu sali operacyjnej do drugiego - po przekątnej - a chirurg podkłada mu nogę. I spokojnie czeka aż się biedak sam(...).

środa, 18 listopada 2009

Kolor Forda

Anestezjolog jest trochę jak taksówkarz. Trzeba klienta zabrać spod domu i zawieźć pod wskazane miejsce - ale którędy, jak szybko i za ile to juz zależy od kierowcy. Czasem klient sie uprze i trzeba się pchać alejami w korku bo nie wyraził zgody na jazdę obwodnicą. Czasem są roboty na drodze. Czerwone światła. Otwarte studzienki. Rozkopy. Głebokie rowy. Lądujące samoloty. Albo kosmici. Ale to rzadko.

Szkół jest kilka, dominują Falenicka i Otwocka.

Jako że człowiek w świecie jest bywały więc zaraz po przyjeździe zapytaem naszego oberanestezjologa - zwanego tu Clinical Director - jak też sobie życzy mieć znieczulanych pacjentów. Popatrzył na mnie zaskoczony - ależ możesz robić jak chcesz. Toż wszyscy macie SR (Specialist Registration), wiecie co robić, sprawdź sobie szafke, jak brakuje jakichkolwiek leków do których jesteś przyzwyczajony to daj znać Matronie*.

Odebrało mi mowę. Haeven! I’m in haevennnn!!

Sprawdziłem szafkę - opadła mi szczęka. Pomijam fakt znalezienia Nimbexu, Mivacronu czy pospolitego Triacrium ale Zofran? I to zaraz obok Kytrilu?? Kkurcze, cywilizacja...

Jako że Brytole stosuja starą zasadę „Kontrola najwyższą formą zaufania”, każdy po przyjeździe miał miesiąc adaptacyjny. Chodziło sie z konsultantem i potwierdzało swoje zdolności - że się rurkę wsadzić umie czy też leki zna. Ot, takie tam. Jak by do mojego szpitala przyjechał Chińczyk też bym sprawdził. I wreszcie nadszedł ten dzień. Stanąłem sobie spokojnie za sterem, zapuściłem pacjenta, wsadziłem rure, włączyłem autopilota i dałem znak chirurgowi coby zaczynał. Dołożyłem drugi Fentanyl na ciachnięcie skóry, podniosłem troszkę gazy i jazda.

Jakos tak dziesięć minut później pacjent zrobił się wrażliwy na bodźce, poprosiłem o trzeci fentanyl, nurs znikł był... i go nie ma.

A jeden jest nurs na ziemia co trzyma klucz od CD** Bo doktorowi nie wolno - wiadomo że doktory to typy są nieodpowiedzialne, głupie i w zasadzie tylko plątają sie po szpitalu i uczciwym nursom pracować nie dają - jak by taki dostał klucz to natychmiast by kogoś zabił. Albo sam się naćpał. Albo wywlókł leki na targ i sprzedał.

W końcu nurs przylazł - ale nie z Fentanylem lecz z Tomaszem. O co chodzi? No, Fentanyl potrzebuję. Tomasz luknał w kartę, podrapał się po łbie, popatrzył z bólem w sufit, pomasował się po wątrobie po czym westchnał raz jeszcze głęboko i dał tajemny znak nursowi który popatrzył z wyraźną dezaprobatą i z ociąganiem powlókł sie do szafki z dragami. Podałem pacjentowi trzeci fentanyl, zredukowałem gazy com je podniósł bo mi się w miedzyczasie klient zaczał wybudzać i poprosiłem nursa coby dała mi jeszcze dwie ampułki na zaś. Nurs zdrętwiał. Tomasz się zachwiał. Wział głeboki wdech i powiedział że oni sie tu boją kumulacji fentanylu i stosują go tylko do indukcji.

W dupe.

A co dajecie przeciwbólowego w czasie zabiegu?

Morfinę.

Tym razem mi spadła szczęka. Morfinę? A dużo?

10 miligramów.

Poczułem że robi mi się duszno. Cholera jasna, świat poszedł do przodu, mają tu jakieś techniki tajemne o których nie mam pojęcia, może trzeba jakieś mantry mormolić albo palce krzyżować? Toż k.mać - przecież się operacji w brzuchu na jednej Morfince zrobić nie da???

Czekaj, pokaże Ci jak znieczulamy - zapodał z mańki Tomasz. Dał rzeczoną Morfinę, podniósł Sevo do 2,5 Vol%, podpiał Perfalgan do żyły i zamówił Voltarol. Odebrało mi mowę. Gdybym cos takiego zrobił u siebie na oddziale to by mi szef wyrwał nerki. Niechcąco rzecz jasna - wywlekły by sie za moim urwanym łbem. Toż z wzoru wynika:
ampułeczka Fentanylu + ampułeczka Morfiny + Perfalgan + Voltarol = operowanie na żywca.

Okazało się że pacjent przeżył i się dobrz ma. No i trzeba się było przestawić. Nie było wyjścia, nurs przy prośbie o trzecią ampułkę Fentanylu patrzył groźnie spod oka i leciał na pogaduchy z konsultantem....

„Możesz znieczulać jak chcesz” - rzekł był przy introduction Tomasz. Zapomniał tylko dodać że pod spodem stoi jak wół - ale jednak małym druczkiem: „byle by to była nasza metoda”.

_____________

*Obernurs, każdy oddział ma taką. W zasadzie jest Bogiem, tyle że nie ma ograniczeń co do liczby potopów czy zamian ludzi w słupy soli.

**Controlled Drugs

wtorek, 17 listopada 2009

Statystyka

Jak wiadomo, człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi. W zasadzie odnosi się to do każdej działalności ludzkiej. Niestety, również do medycyny - jak wynika z prawa wielkich liczb, jeżeli coś powtarzamy dostatecznie długo to w końcu osiągniemy całe spektrum możliwych wyników.

Siedzę sobie spokojnie w dyżureczce zabijając czas internetem coby nie myśleć o spaniu w Domku Dyżurnego Anestezjologa, a tu Personalny Wkurwiacz zwany dla zmyły blipem podniósł mi ciśnienie. Intensywna. Z czternaściorga złego to chyba najlepsze. Co się stało? Centralne zdechło. Zaraza jasna, trzeba będzie gościa dźgać po żyłach w środku nocy. Grrrr...

Zlazłem sobie na dół, rozłożyłem gratki... Cholera. Do szyi dostęp żaden, z prawej strony stoją jakieś pieroństwa, toż mi tu pół nocy zlezie zanim poustawiam wszystko - ale za to dostęp do lewego podobojczyka jak ta lala. No to - w Imię Boże. Pomny ostatniego szkolenia o zakażeniach wewnątrzszpitalnych, bezpieczeństwie własnym oraz pacjenta założyłem fartuch, czapkę, maskę, rękawiczki przygotowałem gaśnicę umyłem, zasłoniłem co trzeba sterylnymi jednorazówkami i przystąpiłem radośnie do dźgania pacjenta.

Pssss.

...mać...

Ewidentnie coś psykło.

Igła była niedociśnięta czym go dziubnął w płuco?

By to rudy 8764 #$%^8 *&%^) ( )( *&%& $@##$&%....

No nic. Zamówiłem RTG coby potwierdzić - bądź wykluczyć, co daj Panie - pneumothorax i przystąpiłem do demolacji pomieszczenia. Po jakichś piętnastu minutach miałem gotowy dostęp do prawej szyi więc nie certoląc się zbytnio założyłem cewniczek. Działa? Działa. Gucio. Gdzie to RTG? Jeszcze kwadrans? A niech tam. Gość Wytrzymał 30 minut bez objawów czyli że to jednak nieszczelność między igła a strzykawką musiała być.

Rozebrałem się z drugiego setu wszelkiej maści ubiorków zabezpieczających i zacząłem pisać zlecenia na drugi dzień. Odrobię się teraz, to może się uda przedrzemać do rana?

Doctor? - uśmiechnął się do mnie nurs. Czyli że jednowyznaniowi jesteśmy. Wrażowyznaniowe się nie uśmiechają i traktują człowieka jak ostatniego matoła.
Yes? - odwzajemniłem uśmiech.
Bo on tu się tak jak by zatkał, chyba trzeba odessać.

...oż w morde jeża, tylko nie to co myślę...

Tętno 140, ciśnienie 60/0, ciśnienia w klatce daleko poza normą. Szlag trafił - jednak mu spuściłem to płuco. Zaraza. Puknąłem w lewą klatkę, popatrzyłem raz jeszcze na parametry - nie ma się co pierniczyć, toż facet zaraz stanie - i płynnym ruchem wharatałem wenflonik 14G w drugie międzyrzebrze. Jak w książkach piszą. Z gościa wyleciało sprężone powietrze, tętno mu natychmiast spadło, ciśnienie wzrosło, przestał się szarpać z respiratorem i wrócił do swojej podstawowej czynności czyli do spania. Łojezu.

Zadzwoniłem po chirurga, szczęściem polski miał dyżur więc odpadł mi stres wynikający z tłumaczenia się z własnego kalectwa, następnie po swojego konsulenta - którym, nie do wiary zupełnie, był SJ - poprosiłem RTG o szybszy przyjazd i popadłem w ponury nastrój. Pielęgniarki uszanowały chwilę zadumania polskiego doktora - nie wiedziały że mi nie dumanie było w głowie a wielopoziomowe bluzgi.

Przylazł SJ. A skąd pomysł że płuco spuszczone? Bo objawy miał. E tam - odrzekł SJ - płuco mu wenflonem spuściłeś, trzeba było najpierw zdjęcie zrobić. Znaczy miałem mu dać umrzeć, zrobić zdjęcie, zreanimować a potem się chyba powiesić. Całuj mnie w nos. Od wenflona w klatce nikt jeszcze nie umarł - a z powodu odmy prężnej co najmniej kilku się udało. W międzyczasie moich rozmyślań SJ równie płynnym ruchem co ja wyjął wenflonik i zalepił dziurę plasterkiem. Sterylnie.

Po czym zlecił RTG i zaczął się zabierać do domu.

No nie - tak nie będzie. Siądzie sobie tutaj i poczeka, zaraz płucko znowu spadnie, odma się napręży ładnie to wtedy może uwierzy?

Nnie - tyle nie będzie siedzieć, ale zdjęcie zrobimy.

No to róbmy.

Dwadzieścia minut później przyjechał rentgen - a pacjent nadal leży sobie stabilny jak kurs złotówki. Ile można złotych myśli wypowiedzieć po angielsku z północnym akcentem w 20 minut - w pale się nie mieści. Gadaj se zdrów - chciałbym żebyś miał rację ale ja mu to płuco spuściłem i tyle.

RTG się robi a tu - pacjent przyspieszył. Ciśnienie spadło. Ciśnienia w klatce wzrosły....

No i po co to dreny zakładać na wariata - nie można to było uwierzyć na słowo żem widział com widział?

SJ błyskiem się przywdział, skórę naciął i drena założył. Wybałuszylismy się z lekka z chirurgiem. Barz profesjonalnie to zrobił. W Polsce to jednak chirurdzy wpychają w ludzi ostre narzędzia. No, za wyjątkiem igieł, ale igła nie narzędzie.

Pacjent po trzech dniach pozbył się drenu z klatki, szczęściem dla niego bez dalszych powikłań. A ja? Niby statystyki mówią że 10% podobojczyków kończy się pneumotoraxem ale czy tej statystyki do ciężkiej cholery nie mógłby wyrabiać ktoś inny???.

poniedziałek, 16 listopada 2009

Wyżej nursa nie podskoczysz

Jeden z pierwszych dni w nowej pracy. W nowym kraju. W zasadzie - gdyby człowiek sie nie bał że popada w jakoweś egzaltacyje - mozna by rzec że w nowym zyciu. Wszystko takie ładne i usmiechnięte. Pielęgniarki miłe i pacjentowi przyjazne. Doktorowi nieba przychylą A nawet pokażą gdzie są schowane historie choroby.

Heven. I’m in heven.

Blip. Numerek? O w mordeczkę, tego nie znam. W słuchawce miły głos z akcentem East India Trading Company rzekł był coś. Matko Jedyna - osochozi??? Wyłapawszy z potoku słów |”maternity” uderzyłem z buta na położnictwo. A tam szał. Ginekologiczna SHO cosik próbuje dłubać w macicy z której leje się jak z konewki, pielęgniarki jak stado os próbują zastosować wszystkie znane im guidelinesy, dziewczę leży sobie na łóżeczku z przerażeniem w oczach. Dżizaz. Capnałem najbliższego nursa za ramie, przedstawiłem się żem anestezjolog i zapytałem o parametry. Ciśnienie sie mierzy. Rzuciłem okiem na monitor - tętno 140. Czyli zgodnie z oczekiwaniami. Płyny idą? A, wkłucia nie ma? Dajcie wenflon. Nie, nie niebieski. Różowy też nie. Szary, biały, pomarańczowy? Nie ma? Zielony? Wbiłem, podpieliśmy płyny, zapytałem grzecznie o krew. Tu zjawił się nurs desktopowy: Apnidżat? You have a call, right there - pokazał palcem gdzie. Mateusz zapytał co sie dzieje i zarządził transport na HDU. Czyli High Dependendy Unit, co jest przedziwnym brytyjskim wynalazkiem. Coś pośredniego między oddziałem a OIOMem, przy czym pacjent dalej jest pod nadzorem specjalistów oddziału macierzystego, a anestezjolog pełni rolę doradczą.

Zajechaliśmy na HDU, ginpoły zabrały się za grzebanie w jedynym miejscu na którym sie znają, dziewczynka zrobiła sie biała... Cholera jasna. Krew idzie? Cztery wory w drodze. Osocze? A po co - odrzekł zdumiony nurs. To zamówić proszę dwa wory FFP (Fresh Frozen Plasma) i dwa wory płytek, na gwałt próbówka na FBC (Full Blood Count) oraz Coag Screen... Tu nursowi wytrzeszcz przeszedł w pełne oburzenia face expression i stwierdziła że ni cholery. W gajdlansie stoi że nie zamawiamy żadnej FFP ani płytek póki na papierze nie przyjdzie wynik że trzeba.

Odebrało mi mowę.

To kto tu do k.nędzy rządzi?

Rzuciłem okiem na wodę podbarwiona krwią lejącą się z położnicy po czym odwróciłem się do nursa...
...w tym momencie przylazł Tomasz.

Reszta historii to horror przepleciony bezbrzeżnym zdumieniem nad jednostką ludzką. Bo jednak człowieka nie jest łatwo zabić.

Na drugi dzień Tomasz opowiadła jak to musieli dać cztery wory plazmy i tyleż płytek - bo dziewczę osuneło się w koagulopatię.

Zupełnie nie rozumiem. No to człowiek skrwawiony ma tę koagulopatię w jukeju czy nie...

sobota, 14 listopada 2009

Dziedzictwo

Uwaga, post ten zawiera słowa obsceniczne i ogólnie uznawane za obraźliwe. Ich usuniecie jest niestety niemożliwe gdyż całkowicie zmienia wydźwięk historii. Osoby wrażliwe zapraszam na jutro.

Brytyjczycy stanęli przed ciekawym wyzwaniem. Mianowicie potrzebują w NHS rąk do pracy, szczególnie w w tych dziedzinach medycyny które miejscowi omijają szerokim łukiem. Na ten przykład ginekologia, obstawiona przez specjalistów z Delhi. Albo anestezjologia, która to niszę delikatnie wykorzystała eksportowa siła robocza z Polski. Jednak tu napotykamy na ciekawy problem. Z jednej strony matołów do roboty nikt nie chce - więc trza brać specjalistów. Z drugiej strony żaden szanujący się specjalista nie przyjdzie robić jako stażysta, więc trzeba mu dać jakoweś sensowne stanowisko. O pieniądzach nie wspominając. Z trzeciej strony tak od razu innostrańcowi dać pozycję konsultanta? Trochę strach.

Wyszedł z tego Staff Grade. Taki - wash and go. Przyjdzie, zrobi co trzeba, papiery napisze, kase skasuje - i tyle. Nie trza go brać poważnie - bo nie konsultant, a w robocie zostawić można - bo nie trainee. Tak to sobie cwaniaki Brytole wymyśliły.

Praca w układzie Konsultant - Staff jest bardzo prosta. W dzień każdy sobie robi co mu z roty wynika - przy czym rota nie ma nic w spólnego z walką z Niemcem co dzieci nam germanił, nie wiedzieć czemu tak miejscowi nazywają doktorski plan zajęć - a w nocy konsultant dyżurny idzie w ch...olere, a Staff idzie spać do dyżurki - albo zapiernicza, w zależności co mu los przygotował.

Początkowo robiłem wszystko jak popadnie, toż wstyd by było chyba żebym wołał do jakowyś pierdół człowieka poważnego z domu, ale mi to szybko Szaman wraz z pozostałymi doświadczonymi kolegami wytłukł ze łba. Tu nawet nie chodziło o uczucie niedosytu jakie przespana we własnym łóżku noc mogłaby zbudzić w nieszczęsnym konsultancie, ale o pytania zadawane na sali sądowej. Mianowicie konsultanta zazwyczaj się pytają w jaki sposób coś zrobił, a staffa raczej po coś sie capie za to brał. Zdecydowanie zmienia to kwalifikację czynu.

Naumiany - a Polak uczy się szybko, nawet w lenguidżu - ustaliłem z wszystkim konsulentami o czym też chcą wiedzieć a na co mam zielone światło. Co się mam z koniem wadzić.

Siedzę ja sobie w naszym Domku Dyżurnego Anestezjologa (można by ukuć jakiś DomDyżAn - ale chyba wszyscy na to po cichu mówili Jebana Nora), a tu blip zrobił... blip. Patrze - A&E zwane żargonowo ejen'i. Zaraza. Zaś jakiś tłumok wyrżnął w drzewo albo insza sierotka Marysia co to jej życie zbrzydło i się nażarła Paracetamolu.

To jest kolejny temat - co do k. nędzy Irole mają z tym Paracetamolem??? Otruć się idzie łatwiej choćby i wodą ze sracza - nawet wygodniej bo po nocy na stację benzynowa latać nie trzeba i w dodatku za darmo.

Lezę na na to cholerne ejeni, a tu dzonk. Mój przyjaciel chirurg - polski, dodajmy - pokazuje mi sympatycznego pana starszego, co to mu się taka mała, maluśka gulka pokazała w kresie białej, zaraz nad pępkiem. I go boli. W czym problem? No, odprowadzić się nie da więc trza rżnąć. Rzuciłem się na papiery i im dalej w las tym mi żuchwa dynda niżej i niżej. Cztery zawały. Stenty. By-pass'y. Bóle wieńcowe całkiem częste. Wiadro leków. I jedna czynna nerka - uwaga uwaga - po przeszczepie. Już żem się zaczął przymierzać do roboty gdy pojawił się przede mną Awatar Szamana z Galicyji co rzekł był szczerze i od serca: „Nie jedź tam, cny rycerzu, bo cię do reszty pojebie”. No właśnie. Za jakie grzechy mam się paprać z takim pasztetem jak konsultanta mam? I tenże konsultant kasę bierze straszną właśnie za nadstawianie dupy w sądzie?? Zadzwoniłem, mój nadzorca, niejaki SJ, powiedział że owszem, już jedzie - i tu zaczął się cyrk. Ja mówię że w takim razie idę spać, bo dzień ciężki był a ten mi mówi że nieeeee, ja będę znieczulał a on mi rada będzie służył. Sczerwieniałem na takie dictum szczerze na ryju i zapytałem go czy ja dobrze słyszę - że pacjent jest mój? A i owszem - odparł radośnie SJ. Odwróciłem się do pielęgniarki izbowej i kazałem wezwać transport oraz połączyć mnie ze specjalistycznym szpitalem w Belfaście. Tu SJ zamachał łapami i powiedział że mowy nie ma, sami go znieczulimy i zoperujemy.

Com wtedy powiedział, nie napiszę. Po polsku było to i tak nikt niczego nie zrozumiał. Polazłem do anestezjologicznego zrobić sobie siemia lnianego - wiadomo, na wściekliznę najlepsze - niestety wyszło więc skończyłem na herbatce. Wpada pielęgniarka i się pyta co ja chcę do zabiegu. Tu mi strzeliło coś w mózgu - a wiadomo że jak chłopu krew cieknie po zwojach to każdą głupotę zrobi - i przy całej sali wydarłem się do SJ czy on aby na pewno chce oddać pacjenta z ASA IV staffowi? Tak, chce. Zapytałem grzecznie czy wszyscy słyszeli. Słyszeli.

Jak się coś stanie i tak pójdę pod wodę, ale tego młota wyślę do Rowu Mariańskiego.

Popatrzmy jeszcze raz. Niewydolność wieńcowa. Nereczka odnerwiona, na szczątkowym działaniu. I cóś uwięzgnięte w kresie białej. Sądząc po wielkości może być sieć - może być jelito. Teraz popatrzmy na ryzyko. Spadnie ciśnienie - zawał tylko czeka. Piąty. Co się skończy zgonem na stole albo w ICU. Nereczka - spadnie ciśnienie, przestanie działać. Damy presory - szlag trafi diurezę. Wleje płyny - nie trzeba być wieszczem żeby zobaczyć obrzęk płuc. Szpilkę wbić? Toż jaja z ciśnieniem takie same, w dodatku Clopidogrel krwiakiem straszy...

Uśmiechnąłem się do Pana Starszego i wyjaśniłem mu że w zasadzie ma przesrane od początku do końca. I cokolwiek bym nie zrobił, to gwarancji nie ma żadnej że on z tego stołu zlezie żywy. I czy on na pewno chce być tu operowany? Uśmiechnął się promiennie, powiedział że latał w czasie wojny z Polakami i że to byli zawodowcy najwyższej klasy i że on w związku z tym ma do mnie pełne zaufanie.

Nożkurwawdupejebanamać.

Opisałem mu możliwe komplikacje po ogólnym, podpajęczym i zewnątrzoponowym. Uśmiechnął się jeszcze milej i powiedział że to ja jestem fachowiec i żebym wybrał. Skrzyżowałem palce i zaproponowałem ZOPa. W zasadzie ryzyko tylko jedno - jak trafię w naczynie to się mu krwiak zrobi...

Jest taki ciekawy moment kiedy nagle znika stres. Decyzja została podjęta, procedurę trzeba wykonać - i jakoś wtedy myśli się spokojniej, rusza sprawniej - ale człowiek nie ma już tej pieprzonej sraczki "czy - gdzie - jak - po co".

Mycie - znieczulenie skóry - igła w Th6 - po-ma-luś-ku-cew-ni-czek-tyci-tyci-coby-ino-wlazł - usunąć igłę, okleić - i czekamy.... Po minucie wpatrywania się w cewnik przyłożyłem strzykawkę i zassałem z lekka. Dalej nic. Czyli jakby najgorszy moment mam za sobą. Podałem kontrolę - dalej oki. Napięcie spadło, na palcach wzrosło. Co prawda wyciągnięcie cewnika niesie również ryzyko uszkodzenia naczynia, jednak nie jest to tak stresujący moment jak jego założenie.

Gdyby ktoś chciał poczuć presję pod która to się wszystko działo, to uprzejmie donoszę że córka miłego pana była konsultantem medycznym (czyli taki nasz ordynator chorób wewnętrznych) a jej mąż profesorem kardiochirurgii Zajewielkiej Kliniki w Londynie. I dali zoperować dziadka w Pierdziszewie Górnym dwóm polskim staffom. To się fizycznie nie mieści w pale w żaden dostępny w tym universum sposób.

Mój przyjaciel chirurg ciachnął dziadka, zresekował zmartwiałą sieć - a w zasadzie jej maluśki kawałek - zaglądnął do brzucha - tu pan starszy powiedział że ma przedziwne wrażenie że coś mu jeździ po żołądku, co było absolutnie prawdą - i zamknął wszystko na rachu ciachu. Bez bólów wieńcowych, zawałów, niewydolności nerek (gramatycznie to chyba „nerki” powinno być), zgonów i - Pan Bóg strzegł - krwawienia do przestrzeni zewnątrzoponowej. Inną rzeczą jest jak pan starszy przeżyłby ewentualną resekcję jelita...

Pod koniec zabiegu dostałem kolejnego blipa. Położnictwo. Grzecznie zadzwoniłem i dowiedziałem się że mają „very distress lady” - co się tłumaczy na koniec drugiej fazy porodu, ryki i rzucanie dupskiem - i że chcą jej założyć cewniczek. Zawołałem SJ i powiedziałem mu żeby polazł to zrobić - bo ja zostaje z moim pacjentem.

I polazł.

Choć tyle mojego.

piątek, 13 listopada 2009

Magnezu...

Poranek zaczął się ponuro. Ortopeda (zwany z niejasnych do końca przyczyn ortopedałem) przylazł na ósma. Wielkie mi mecyje - poczeka dziesięć minutek i pacjencik będzie gotowy. Dłubał w tej nodze i dłubał - ja cież nie przepraszam. Straszliwego buniona w końcu oberżnął, kosteczkę nanizał na drucik i wzięliśmy się za drugiego gościa. Wysportowany, szczupły piećdziesięciolatek który w stawie skokowym miał szrot. Zgroza - może jednak należy leżec sobie przed telewizorem i gnić?

Wiadomo, przez sport do kalectwa.

W końcu ortopedał sobie polazł przesyłając umyślnym informacje że za tydzień chce naciąć skórę o ósmej. Jebaniutki.

Zeżarłem bułeczkę i oddałem się ponurej matematyce. Doktor Kolanko wpadnie o pierwszej - jak się nie spóźni - i chce do 4.30 zrobić siedem artroskopii. Na wszelki wypadek wypiłem jedną kawę więcej niz zwykle, toż jakoś muszę popierdalać z przytupem. Inaczej z dżima nici.

Prawie się udało. Tym razem "prawie" nie czyniło wiosny - skończyliśmy o piątej. I tu - żeby mnie wkurwić doszczętnie - dowiedziałem się że mamy wieczorną listę. Sześciu pacjentów do cystoskopii w miejscowym. Mój ulubiony - każdy jest ulubiony - kanalarz przylezie o piątej i będzie dłubał przez dwie godziny.

Adios, pomidory...
...adios, u-tracone...
 
Przylazł o szóstej. Na wszelki wypadek zaszyłem się w komputerowni. Toż wziąć trepa i w czerepa...

Jutro Lorenzo wrzucił pięć zabiegów na cztery godziny. Dostane kurwicy jasnej. Najpierw się pierdoli jak Andzia w kwiatkach a potem opowiada że TIVA wolno działa, bo jemu to w NHSie szybciej znieczulają.

Techniką gumowego młotka chyba.

Idę żreć magnez.

wtorek, 10 listopada 2009

Z Katalogu Straszliwych Przeklęć

Hej ho - hej ho
Do pracy by się szło
Lecz sam nie wiem za co
W krzyz cósik mnie dziabło
*

Wylazłem spod prysznica i chyba mi woda zaszkodziła - jak mi się wbił gwoździk w popodżebrze tak mi głos odebrało. W sumie chyba dobrze - z tym głosem - bo dziecka i tak maja za dużo tatusinych wulgaryzmów. Ubrałem się na leżąco, wziąłem głęboki wdech, porwałem w przelocie z rąk małejżonki kanapeczkę dietetyczną drugośniadaniową i na reszcie tlenu dopadłem samochodu. Sprawdziłem - dycham. Gut. Znaczy że do roboty dojadę a potem tylko kurcgalopek do windy i będę na miejscu.

Nie trzeba było. Okazało się że jak rżnę dostojnika - czyli bródka w sufit i rączki na plecach - to gwoździk sobie idzie gdzie indziej.

Rano przyszedł Rodżer. Od początku miałem wrażenie że uczestniczę w Ukrytej Kamerze modo Monthy Python.

Tym razem obrazka Ślicznego Paluszka Wyciągniętego Prosto z Ładniusiej Szpileczki nie będzie - raz już popsułem śniadanie wszystkim i bedzie tego.

Najpierw przyszła pani wtranżalająca lekarstwo na depresję, co w sposób tajemniczy uodparnia pacjentów na działanie koziego mleka. Skrzyżowałem palce u nóg i - otrułem ją skutecznie. Uff. Można operować. No i się okazało że za wcześnie to ufanie było. Z mojego punktu widzenia kobiecina jest gdzieś tak - żebym nie przesadził - ciutek za Plutonem, a chirurg co ją dziabnie to ta nogą rusza. I „Epnidżat, zróbże coś”.

Zróbże, zróbże - co to ja jestem, rękodzielnik??

W desperacji przestawiłem mleko na opary, zarządziłem coby sobie miejscowe dołożyli, odczekaliśmy stosowne 3 minutki i poprosiłem o dziab kontrolny. Kobiecina nogą szurnęła prosto w rodżerowe cenności. Oż, niebędzie mi tu pacjent Rodżera germanił. Zastosowałem wariant ostateczny i dołożyłem zwiotczenia. No i proszę, pacjent po zwiotczeniu jest taki jakby - wyluzowany bardziej. I wcale mu nie przeszkadza że ktoś go dziubie.

Następna przyszła pani co to wpiernicza Morfinę na bóle w stawach. He he - niech mi no Lorenzo zapoda raz jeszcze tekst o niskim progu bólowym Polaków to go śmiechem zabiję. Jak przyszło do wbijania wenflonu - co ja mówię, wenflonika, wenfloniczka nawet - kobiecina osiągnęła mistrzostwo świata: syczała, pazurami drapała, jęczała i porykiwała - a nie chwaląc się wharatałem jej to cholerstwo w sekund ZERO i trzy czwarte. Na wszelki wypadek z zamknięciem szlaucha poczekałem do skończenia zabiegu i założenia opatrunku - pomysł był dobry bo minutę poźniej kobiełka otwarła oczy. Co znaczy trening wątroby.

Kolejna przyszła z alergią na nikiel oraz, cytuję: „stainless steel”, cokolwiek by to miało znaczyc. Rodżer się zasępił. Toż wszystkie jego druty są stalowe - a jak kobiełka na druta umrze? Kto dziecka Rodżerowe karmić będzie? Wyłgałem się z odpowiedzialności jakiejkolwiek twierdząc że jam jest w XXI wieku i wszystko na czym pracuję to plastikowe jednorazówki. Więc tak jakby problem stali wolframowej grzeje mnie w śródstopie. Zmierzaliśmy dzielnie do zwalenia zabiegu do czasu wynalezienia prętów fulerenowych, gdy niespodzianie moja dzielna OPD wypatrzyła taką zajeblizne na pół przedramienia.
- A co to łaskawa Pani tu miała?
- A nie nie, nie miała tylko ma.
- No to co ma?
- No, blachę, bo ja miałam wypadek i oni mi po wypadku wstawili blachę coby się wszystko kupy trzymało bo ja powinnam być bez ręki wie Pan jak on nam wjechał...
- A dawno te blache wstawili?
- Dziewięć lat temu.

Dzonnnnnnnnn.........k.

Po bliższym rozpatrzeniu alergia na nierdzewkę objawiała się zaczerwienieniem skóry pod zegarkiem. Niech i ta bedzie. Jak się zegarek ściągnie to trza rękę umyć i wtedy nic pod nim nie rośnie.

Po południu przyszedł mój ulubiony chirurg wojskowy który głownie trudni sie struganiem marchewek i wsadzaniem Straszliwej Rury do rurki. Zwany gwarowo kanalarzem. To że jest wojskowym nie jest bez znaczenia - mianowicie zerżnie wszystko i wszędzie, choćby były to zwłoki bez dalszej chęci do życia.

Pierwszy pacjent - cukrzyca rozpoznana tydzień temu, tableteczki napisane, pacjent rzecz jasna pości od rana, tabletki wziął... Z niepokojem zmierzyliśmy glikemie - ale fajnie. 20. No coś podobnego - to ile on by miał jak by zjadł?? Powiedziałem że mowy nie ma - wszystko co moge zrobic to list do dżipa napisać. Chirurg po łbie się poskrobał i zastrugał marchewkę w miejscowym. Poprosiłem moja pielęgniarkę żeby zawołała mnie dopiero jak gościu straci przytomnośći i polazłem na bułeczkę. Z kawusią.

Uśpiłem ci ja kolejnego pacjenta, wjeżdżam na salę - a tu pusto. Kiz ta ch. że ja się zapytam?? Gdzie zespół? Zespół robi sobie w miejscowym fiberoskopię. Skoczył mi gul. Toz do k.nędzy, może by mi ktoś powiedział jak zapuszczam babcie co jej nikt nie wypatrzył cukrzycy, a do tego ma niedoczynośc, tarczycy, nadciśnienie, chorobę niedokrwienną serca i k.m.do j.ch toż mnie t.ch.j.s.p w _(*%^*(&^$^.**

(*&^ ***

Przyleźli dziesięć minut później. Odczekam do jutra - bo dziś znowu zrobię z siebie jakieś pospolite polonico furioso totalae wkurvimentae. A tak sie prześpię i na spokojnie łby poodgryzam z rana.

Jak żeś wlazł między wrony.

Ale czasem czlowiek tęskni za pospolitą polską pyskówą.
______________

* ”Oda do czterdziestoletniości”, Abnegat.ltd, KSP No 47 (Katalog Straszliwych Przeklęć).
** KSP No 12 i 13.
***KSP No 1.

poniedziałek, 9 listopada 2009

Poniedziałek

Co za cholerstwo...


Jak człowiek pomyśli że to tylko pięć dni pracy a potem znowu trzeba bedzie wódke pić - to się niedobrze robi.

Z racji nie bycia miętkim polazłem sobie na dżima. Żadnego biegania nie miałem nawet w najlżejszych planach, toż od łażenia po schodach mam zadyszke. Ale coś robić trzeba. Rowerek, steperek - takie tam. Niby niewiele, a 17 litrów wody niedoboru po 45 minutach swoje robi.

Tak żem sie dobrze poczuł że na spacerek polazłem. Poszliśmy pooglądać jak pięknie jesień wygląda - słoneczko, lekki wiaterek, liście z drzew spadają. Takie tam - romantyzmy. Co prawda w drodze powrotnej okazało się że pod wiatr łeb chce urwać, słońce zaszło a temperatura jednak bliżej zera niż 10 stopni - ale jak się człowiek zaweźmie to przeżyje.

Potem można z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku porastać mchem i paprocią na kanapce.

Czego wszystkim w poniedziałek życzę.

PS. Miały być takie pikne kieby cud zdjecia jesieni, ale...
Przy ostatnim format c: się mi zapomniaało wgrać obsługę mojego pstrykaczu, a teraz za cholere jasna nie mogę znależć oprogramowania.

Zaraza jedna.

Zdjęcia będą - ale później jakby. Nieco.

PPS.
Z zupełnie innej mańki. Jakby ktoś chciał poczuć dotyk blue hole.

niedziela, 8 listopada 2009

Dziewiąte wrota

Polański ostatnio jest jakby passe, ale film oglądnąć obejrzeć można. Primo, Jaśko z Dołów jest piękny, młody, czarujący i w ogóle. W szczególe też. I ma taką zajebistą bródkę. Partneruje mu Emanuelle Seigner, diabelsko piękna żona reżysera.

W zasadzie Johny Depp mógłby zagrać zsiadnięte mleko i też by z tego wyszedł przebój kasowy. Coś chłopina ma takiego że człowiek chce go oglądać. Tutaj jest genialny - nieco skurwysynowaty pośrednik handlu białymi krukami który dostaje zlecenie porównania trzech egzemplarzy dzieła skopiowanego (w 1666 roku) z oryginału stworzonego przez Szatana.

Zgrozza.

Polański próbował stworzyć nastrój pokazując normalne życie w okowach Straszliwych i Niewyjasnionych Zdarzeń Które Mrożą Krew W Zyłach, ale po mojemu troszeczkę z tą normalnościa przesadził i film jest nieco za mało strachliwy. Nie mówię tu żeby wsadzać w niego faceta z teksańską piłą czy innego Frediego, ale nastrój troszkę jest niedosolony. Do tego sam Polański bawi się tematem, szydząc z własnych bohaterów, co osłabia Nastrój Grozy.

Depp posuwać się będzie od jednej do drugiej tajemnicy, a każda następna mroczniejsza od poprzedniej i odkryje wreszcie Straszną Tajemnicę - ale Za Późno. Gdyż przerażający i ponury szwarc-charakter, noszący okularki modo Sir Elton, posiądzie Narzędzia Otwierające Moc Ostateczną przed nim.

I tu dzonk. Gdyż Szatan - a w zasadzie piękna Szatanica - na swojego kochanka wybrała Deppa.

Gdybym był kobietą, też bym to zrobił.

I Ten Co Odkrył Tajemnicę poszedł - do piachu.


Co niestety daje wątpliwe nieco przesłanie filmu - niezależnie od tego jacy jesteśmy dobrzy, możemy przegrać, bo nasz konkurent dał dupy sędziemu.

Moralnie obrzydliwe.

sobota, 7 listopada 2009

...lenistwo...

Zawsze zdumiewa mnie system motywacyjny jednostki ludzkiej. Nie dociśniemy śruby - i otrzymujemy tłuste couch potato. Przyciśniemy za bardzo i też niedobrze. Albo się z tego wykluje tumizwis albo jaki inny wrak co to nerwy ma stargane.

Wszystko dąży do maksymalnej entropii. To niby czemu nie my.


Wpadł dzisiaj Lorenzo i w dzikim szale, w cztery godziny zaorał trzy przepukliny i dwie zżylakowane nogi. Jak on to zrobił? Musiał się nieźle nawypoczywać. To jest właśnie tajemnica prawidłowej motywacji.

Na Australię mnie nie stać. Idę pognić sobie przed telewizorem.

Z okazji łyk-endu życzę państwu miłego przybierania na wadze.

Boże, jak dobrze mieć wymówkę żeby sobie spokojnie z rana pospać...

Na poprawę nastroju proponuję Jethro Tull
To co wyprawia Ian Anderson regularnie marszczy czerep :D

piątek, 6 listopada 2009

Prycha-czu

Niby nic - człowiek zdrowiuśki, odkażony Bacardi i inszą Łyski, nafotonkowany i nakrewetkowany - a jednak. Dragonbale atakują. W dniu wczorajszym znalazłem się na skrzyżowanej linii ataku dwóch Prychaczu które od Pikaczu odróżnia czerwony nos i straszliwa ilość wirusów dookoła. Które co prawda są niewidoczne, ale za to okrutnie upierdliwe. Strach pomyśleć co by z człowiekiem taki wirus zrobił gdyby urósł.

Co prawda Dreptak* opatentował zabijanie bakterii młotkiem po wcześniejszym utuczeniu zarazka do widocznego gołym okiem zaraza, ale technologia wydaje się być wydumana. Toż trzeba by wstawać kilka razy w nocy, kaszką karmić, poić, przewijać - a chorować kiedy? A jak ich jest więcej? Bo czuję się jakbym miał co najmniej dwa, i to różne. Jeden siedzi ze szczotka drucianą i drapie po podgardlu a drugi nap.dala młotkiem w czaszkę.

Na dodatek Lorenzo wrócił z antypodów - co niesie pewne drobne niekorzystne konotacje - po pierwsze, na liście ma 8 pacjentów, a po drugie do roboty przyjdzie o piątej rano. Jedno co mnie trzyma przy życiu to fakt że teraz mogę bez lęku iść w świat - nikt mnie nie zarazi.

To my jesteśmy kaprale.

Kończę - najwyraźniej jedno z moich nowo nabytych żyjątek próbuje się wydostać na wolność. Dla przyzwoitości nie powiem którędy.
_____________
*

BAKCYL

Raz w jednym instytucie uczeni na wszelkie sposoby
Robili doświadczenia, jak by tu osłabić mikroby,
Na przykład jeden uczony budził bakterię śpiączki,
Szczypiąc tę śpiączkę pęsetką w pośladki, nóżki i rączki.

Drugi uczony czerwonkę podłączał po pompek i dętek,
Aż się robiła blada jak jaki biały krętek,
Krętka natomiast skręcano i rozkręcano biedaczka,
Od czego był bardziej żółty niż najżółciejsza żółtaczka,

Odnośnie zaś do żółtaczki, wprowadzono ją w taką rozpacz,
Że poczerniała zupełnie i była jak czarna ospa,
Podczas gdy ospę - tę czarną - macerowano w wódkach,
Więc była ciągle na kacu, jak białaczka bialutka...

A działał wśród tych uczonych Piotr Dreptak, asystent młody,
Który stosował swe własne, zupełnie odmienne metody,
I zamiast zarazki dręczyć - on karmił swoje zarazki
I ciągle się ich pytał: - Nie zjecie, zarazki, kaszki?

No więc zarazki wciąż rosły, wpierw były jak turkucie,
Potem ogromne jak myszy latały po instytucie,
Na próżno woźny je z miotłą jak oszalały ganiał -
Nie dość, że się z niego śmiały, to mu jeszcze wyżerały śniadania.

Aż kiedy profesorowi przegryzły w aucie resor,
To wtedy Piotra Dreptaka wezwał do siebie profesor
I obaj włożyli płaszcze, i poszli się przejść na deptak,
A pan profesor rzecze: - Drogi kolego Dreptak,

Rozumiem że doświadczenia, badania, cacy - cacy,
Ale jak dalej tak pójdzie, to ja was wyleję z pracy!
Rzecz jasna, że ma pan dość duże, ba, szokujące wyniki,
Lecz rób pan to sobie gdzie indziej, ot, idź pan hoduj tuczniki...

- Chwileczkę! - Piotr Dreptak na to, prędziutko teczkę odmyka
I z wnętrza wyjmuje bakcyla wielkiego jak królika:
- Zobacz pan, profesorze, gdy mamy taką gadzinę,
Możemy streptomycynę wyrzucić i penicylinę!

Lekarz przy mikroskopie oczu już niszczyć nie musi,
Bo bierze to bydlę za szyję i je po prostu dusi...
I rzeczywiście udusił Piotr Dreptak tego zarazka,
Więc pan profesor Dreptaka chwalił, całował i głaskał,

Załatwił mu order, mieszkanie, fiata, Nagrodę Nobla,
I wszyscy koledzy się zeszli, żeby ten Dreptak to oblał,
A Dreptak siedzi ponury nad uduszoną zwierzyną
I szloch mu wyrywa się z piersi, a z oczu łzy wielkie mu płyną...

- Dlaczego - pytają koledzy - nie chcesz zabawić się z nami?
- A bo jak dusiłem Kubusia, to on tak łypał oczkami...
Tu biedny Dreptak o ścianę uderzył głową trzy razy...
Oj, można się, można przywiązać i do najgorszej zarazy!

Andrzej Waligórski
źródło: http://www.waligorski.art.pl

czwartek, 5 listopada 2009

Wszytko przez te atomy

Bajka o osie? Skończyłosie. Z rana chirurg co to z nim lubię pracować - chodząca kultura, uśmiech i tempo overlocka - wyrzynał żyły i wszywał siatki. Lanczyk i popołudniowa sesja. Przyszedł taki jeden co to ma owsiki. Znaczy - nie widziałem, ale strasznie niecierpliwy, choć tez uśmiechnięty i wcale nie popędza. Przynajmniej oficjalnie. Od razu wpadł na pomysł mieszania listą coby było szybciej. Królu złoty - a jakim że to cudem bedziem robić cokolwiek jak pacjent nie przyjęty? Się ja pytam? No i wróciliśmy do pierwotnego planu.

Wnioskując z popołudniowego horroru to albo w powietrzu latają jakiesik atomy - albo w fiolkach z Ultivą dostałem cukier-puder. Bo początkowo podejrzewałem że zamiast Propofolu daje ludziom kobyle mleko, ale jednak - mam wdzięk osobisty jak jasna cholera ale znowu nie aż taki żeby pacjenta uśpić mrucząc mu do ucha - wniosek z tego że w fiolkach jednak był Oryginal Michael Jackson Coctail.

Pierwsza dzieweczka zapadła w sen głęboki, po czym po wsadzeniu eLeMejA otwarła oczy, popatrzyła na mnie z wyrzutem i wyjęła sobie to cholerstwo z ust. Nie - to nie. Co sie bede z koniem wadził. Nacisnąłem magiczny guziczek Turbo Booster’a, dzieweczka oczka zamknęła, eLeMejik się jej wsadziło powtórnie i po krzyku. Zajechaliśmy na sale operacyjną - a leki cały czas z pompy szły - po czym dwie minutki później dzieweczka usiadła i chciała sobie raz jeszcze przeszorować maską po migdałkach. Coż się tu do ciężkiej cholery wyrabia... Sprawdziłem pompy - program oki, wenflon w żyle, wszystko sobie idzie jak ma iść... Dodałem z ręki ultrasuperhiper uspokajacz w ilości jednej fiolki - co się bede rozdrabniał - po czym zwiększyłem przepływy. W tym momencie chirurg skończył. Ojacieżk.wmordejeża... Toż ona właśnie teraz mija Alfa Centauri i ciągle przyspiesza... Zapowiedziałem grzecznie że choćby tu mechagodzilla przyszła śpiewać wojskowe piosenki, mowy nie ma. Dziewcze spać będzie 20-30 minut i nic się zrobić nie da. Znaczy - niby da, ale po co się napinać? Dzieweczka zadziwiła mnie po raz kolejny jakieś 10 minut później. Weszła w atmosfere lotem koszącym, wykonała saltomortadele i na wstecznym z wdziękiem wylądowała na Ziemi. A mówiła że nie pali i nie pije. To kto jej układy mikrosomalne tak wytrenował, że ja się zapytam?

Następna jak mi drgnęła po wsadzeniu maski tom sam wyjął. Bez jaj - nie będą mi tu pacjenci samoobsługi uprawiać. Zwiększyłem przepływy, poczekałem spokojnie do osiągnięcia poziomu „stary niedźwiedź mocno śpi” i zapakowałem wszystko na miejsce. No. I spokój. Na wszelki wypadek zapytałem chirurga czy to też taki ultra ekspress - ponieważ potwierdził, więc wyłączyłem wszystko zanim zaczął. Może choć ta się jakoś o czasie obudzi? Obudziła. Siadła, rurkę wyjęła - zacznę te rurki staplerami mocować do czoła - i powiedziała że jeszcze nie śpi więc żeby nie zaczynać. Zdziwiła się niepomiernie że to już koniec i uderzyła w kimono.

Na koniec przyszedł gracz co to gra w futbol amerykański. Tak. Jak wiadomo - gra jest twarda i brutalna. Co prawda Irlandczycy twierdzą że brutalny to jest gaelic futbol a amerykańska odmiana została wymyślona przez pielęgniarki szpitala wojskowego którym się nudziło na Pianosie, ale jednak. Kopa w czułe miejsce można zarobić. No i tu mnie młodzian zadziwił. Mianowicie mecz ma w sobotę i powiedział że musi grać - i czy po zastruganiu marchewki będzie mógł to zrobić? Powiedziałem mu że może. Co prawda bedzie se musiał nasmarować końcówke kozim smalcem ale może. Toż klient nasz pan.

Poza tym to jego końcówka.



Klasyka na zapyziały listopadowy świt.
Dżizaz, kiedy to było.

środa, 4 listopada 2009

Przymus dobrowolny

Jako że free mondays policy zostało zaimplementowane z pozytywnym skutkiem, w poniedziałek mogłem się oddać rehydratyzacji, rewitaminizacji i ogólnej electrolyte replacement therapy. Dzięki czemu wjechałem do roboty świeży i ogólnie rozpromieniony. Tu niespodzianka - lista tylko z rana i w dodatku bez żadnych ogólnych. To się nazywa prawidłowe wprowadzenie człowieka w świat gazów, świszczących pejczy i zdekompensowanego stresu. Byłem tak oszołomiony że chwyciłem się za zaległości. Management doszedł do wniosku że wszelkie szkolenia obligatoryjne zrzuci nam na łeb - wykupił jakieś popierniczone moduły w necie i teraz człowiek musi siedzieć i czytać że 42% pedałów ukrywa swoja prawdziwą naturę a w ogóle to się teraz nie mówi pedał bo to jest brzydko.

Tak samo z Cyganami. Kiedyś Cygan to był Cygan - teraz to jest offence. I trza mówić Rom. Tak będzie do czasu aż słowo Rom nabierze tych samych znaczeń co Cygan (o ile już nie nabrało) i stanie się be. Ciekawe jakim słowem nasi współbracia w rozumie każą się nazywać następnym razem. Oreoranie proponuję. Tak samo nie wolno mówić że ktoś jest upośledzony, tylko że jest normalny inaczej. Nie mówi się że ktoś jest głuchoniemy - bo to zbrodnia jest niesłychana - tylko że to użytkownik języka migowego jest.

Z niepokojem czekam kiedy ze słownika znikną słowa "inaczej" oraz "użytkownik".

Facet który mi tłumaczył wirtualnie o zawiłościach rasizmu i diversity był tak upierdliwie męcliwy żem mu po góralsku chciał powiedzieć coby się odwalił, ale takiej opcji nie było w menu. Klikałem z coraz większym zaangażowaniem guzik next aż nagle znalazłem bardzo wartościową informacje. Że mianowicie rasistowska przerwa zarobkowa pomiędzy rasami znikła całkowicie bo Czarni zarabiaja teraz o 8,7% więcej od Białych. Tak mnie ten nierówny znak równości jebnął w ciemie aż żem zaniemówił.

No to kwamać - jest ta przerwa czy jej nie ma?

Według producenta tekstu o równości teraz jest wszystko sprawiedliwie bo Czarny zarabia od Białego więcej - więc nie można już mówić o rasistowskiej różnicy wynagrodzeń. W dalszej części programu dowiedziałem się że Czarny to też jest be - ale na Białego można mówić Biały. Podrapałem się po potylicy i sprawdziłem autora. Murzyn. Afroamerykanin. Afrojunajtedkingdomianin. To by w jakiś sposób tłumaczyło zasadę równości.

Jako że w powyższe rozważania włożyłem koło dwóch godzin - a trzeba dodać że w trakcie czytania mądrości owych łatwo nie było bo po ekranie latały mi w te i wewte liście różnokolorowe coby mi uzmysłowić jak ta cała diversity jest ważna - więc żem się zaparł że skończę. Za kurwisyna ciężkiego nikt mnie nie zmusi żebym to raz jeszcze przeszedł.

I tu dzonk.

Okazało się że zamiast iść do domu, muszę zostać na naszym codwumiesięcznym posiedzeniu komitetu od spraw różnych i wszelakich. Pomyślałem że tym razem się nie dam. Wypoczęty jestem, podwójną czarną wodę o smaku kawowatym marki Wytrzeszczoko palnąłem jak bym był jaki caffeine suicidal drinker i dzielnie zasiadłem w fotelu. Na wszelki wypadek blisko szafki - zanim z niego zlecę to się oprę. Przelecieliśmy miło i sympatycznie przez kolejne punkta, pokiwałem smutno głową nad sobą żem zapomniał o papierach com je miał przygotować i dotarliśmy do operowania cukrzyków ludzi mających przemianę dekstrozy inaczej.

Ten temat wałkuje się od jakiegoś czasu - management chce, ja nie bardzo. Ostatecznie wszyscy dupe w troki biorą o piątej - a ja z rozjechanymi cukrami bede potem załatwiał transfer w środku nocy. Niedoczekanie.

Powiedziałem że nie ma sprawy - możemy operować każdego. Przygotuję guidline w którym dokładnie rozpisze co i o której ma być podane oraz sprawdzone takiemu pacjentowi aż do osiągnięcia pierwszego check-pointu o 17:30. Frozen time evenement na chwileczkę wyostrzył zmysły po czym management powiedział że jednak to nie jest dobry pomysł - tak trzymać pacjenta przez cały dzień -  i projekt upadł zanim jeszcze się narodził.

Jak się kotu wysmaruje dupe musztardą to on ją zeżre w zasadzie dobrowolnie. 

Jutro koniec taryfy ulgowej. Caluśki dzień w robocie, ogólne, miejscowe i co tam jeszcze czeka na biednego anastazjologa. Welcome to the pleasure dome.

poniedziałek, 2 listopada 2009

Bilans

Przeloty: 5
Mile (zdrętwiała dupa w samolocie): 5408
Kilometry (zdrętwiała dupa w samochodzie): 1080
Dni nurkowych: 5
Nurkowań: 11
Łączny czas pod wodą: 496 min.
Ostre zatrucia alkoholowe: 2
Podostre zatrucia alkoholowe: 4
Skoków do basenu: 5
z czego udanych: 5
Zeżarte krewetki: counter failed
Kasa wydana: counter failed
Okres trzeźwienia: pending




Zdjęcie z Dahab: bezcenne.
 

piątek, 30 października 2009

SS Thistlegorm



Thistlegorm. W odwiecznej walce zrzucaczy z unikaczami tym razem wygral bombowiec. Pierdut i caly statek usiadl na 30 metrach. Ze wzgledu na amunicje i inne rozrywkowe urzadzenia, wrak jest oblozony calkowitym zakazem nurkowania.

Pod woda scisk przy ktorym Krupowki to pustynia. Ludzie sa z gory i z dolu, z prawa i z lewa, z przodu i z tylu. Masakra. Wrak duzy i ladny, ale trzeba sie spieszyc - wg. zgodnej relacji swiadkow, wrak sie degraduje w konkretnym tempie. A szczegolnie zawartosc. Zrobilismy dwa 40 minutowe nury i poplyneli na Rhas Mohammed. Faktycznie, w porownaniu z dahabowa ruina to jest prawdziwa rafa. Korale, rybki i masa sedesow - pozostalosc po wraku ktory wiozl armature.

Cala wycieczka zaczela sie o 5 rano a skonczyla o 8 wieczor.
Do tego tematu jeszcze sie wroci...

środa, 28 października 2009

Blue hole



Dzisiaj blue hole. Czyli mekka samobojcow podwodnych wszelkiej masci. Masa roznych elitarnych klubow. Na przyklad klub 80 - trzeba zejsc na 80 metrow z 12 litrowa butla z powietrzem i przezyc. Albo elitarny klub setka. Ten akurat ma bardzo malo aktywnych czlonkow, wiekszosc legitymacji wydawana jest posmiertnie.

Klub 120 ze zrozumialych przyczyn jest klubem hipotetycznym.

Nureczki byly cacek. Co prawda moje wysluzone skrzydelko postanowilo sie czesciowo rozpasc pod woda, co obrocilo worek uniemozliwiajac wypuszczenie powietrza. Skonczylo sie na sforsowaniu wyporu pletwami, zejsciem na 30 metrow i pelnym wkurwienia niepokoju oczekiwaniem - jako ze za szarpaczke wziely sie dwie kobiety. W koncu doszedlem do wniosku ze wyrzucam dziada, ale nasza dajwmasterka cos tam odpuscila i zwiesiwszy sie na mnie dolozyla na tyle masy ze nawet stopik na 5 metrach odstalismy jak cywilizowani ludzie. W calym zamieszaniu stracilem ciutek wiecej powietrza niz zwykle wiec nurkowanie konczylem na octo Jane, wkurwiony jak stopiecdziesiat. Mialem ochote wypierdzielic sprzet do kosza, ale w sumie sam se jestem winien- bylo sprawdzic te jeb. sruby.

Drugi nureczek bez historii - zamiast wslipiac sie w komputer i manometr, ogladalem rybki. Nuda.

Jutro o 5 rano jadziem na to cholerne wraczysko. Na wszelki wypadek biore dwie 15 z nitroksem - jak by co to mam zwizualizowane malownicze wypierdzielenie sprzetu w wodzie i powrot na butli trzymanej czule w objeciach.

Bark mnie nap.dala. Musialem se cos naciagnac.

wtorek, 27 października 2009

Abnegat ponurowy w Kanionie


Najpierw rosla sobie rafa koralowa, potem zatrzeslo dnem i powstal Kanion. Czyli podluzna dziura w dnie, w ktora wplywaja rozni fanatycy mocnych wrazen. Najciekawsze jest podejscie. Z piasku ku powierzchni leca tysiace malych babelkow. Wyglada to jak magiczna kurtyna. Przeplywamy przez nia i jeden po drugim, wygodnym pasazem plyniemy w dol coby zobaczyc glowna atrakcje. Niestety, nurkujemy na nitroksie 32%, stad maksymalna glebokosc to 33 metry - troche szkoda bo Kanion schodzi do 52 metrow. Na powietrzu mozna by zrobic touch-down. Wylazimy z dziury i ogladamy kurtyne raz jeszcze, tym razem z naszego powietrza.

W przerwie zzeram pizze. Durny pomysl. Wiem czym to sie skonczy, ale glod jest silniejszy.

Drugi nur to spokojny dryfcik nad koralowym ogrodem, duzo nadymek, skrzydlic i pomniejszego paciopia. Lacznie 52 minuty. Wychodze z 40 barami. Wyglada na to ze ja to pieronskie powietrze zjadam.

Jutro Thilstergorn. Jeden z bardziej znanych wrakow. Zatonal w czasie wojny, lezy na 30 metrach. Ma na pokladzie wszystko co wiozl, obok na piasku ponoc stoi lokomotywa.

poniedziałek, 26 października 2009

Mile zlego poczatki

Warszawa byla bardziej ponura niz Doncaster. Zgroza. Popijajac kawe czrkalismy z Kiciaf na reszte grupy. Komunikaty byly calkiem optymistyczne. Jestesmy na parkingu. O, to nie ten parking. Ale teraz juz parkujemy. O, to tez nie tu. W koncu wypelnilismy obowiaxki turysty w bezclowym i nie czekajac na personalne zaproszenia wsiedlismy do samolotu. Uzycie magicznego przyspieszacza podrozy pozwolilo osiagnac Tabe "in no time", grzecznie wypelnilismy podstepne pytania formularza medycznego (w stylu: czy ostatnio mial pan/pani bliski kontakt ze zwierzevie ktore ma raciczki i chrzaka") - pieczatka, busik i pojechalusmy do hotelu. 160 km z gosciem ktory przysypial za kierownica. Co w jakis sposob tlumaczy polmetrowej wysokosci krawezniki- to sa zakamuflowane bandy dajace czas na korekcje kursu.

Patrzac obiektywnie, rafa w Dahabie jest ruina porownywalna z Hurghada. Pojedyncze zywe koralowce i kilka rybek. Jeszcze dziesiec lat i beda musieli zarybic toto od nowa.

Stella, upal i totalny luzik.

O to chodzilo.

sobota, 24 października 2009

And the second word is "off".

Wodecki chyba śpiewał kiedyś że "na wszystko czas jest jeden ale człowiek nie wie czasem". Filozofia niewydumana, prosta i do spamiętania łatwa. Szczególnie co do części pierwszej - bo z tym że człowiek nie wie czasem to chyba pojadł szpinaku i go wzdęło.

Graty spakowane.

Limity sprawdzone.

Kasa.

Plastik.

Jechał se baca na pole. Wsiadając na furę, klepnął się po kieszeniach - Papieroski są, zapałeczki są, książeczka woźnicy jest - można jechać. W pół drogi coś go tknęło, papieroski... zapałeczki... książeczka woźnicy jest - można jechać dalej. W końcu zajechał na to nieszczęsne pole. Dalej coś mu nie pasi. ...papieroski są, zapałeczki są, książeczka... - k.wa mać - pługa żem nie wziął.

Nadszedł czas na puszczanie bąbelków i krewetki z grilla.

Z przyczyn wiadomych notki mogą pojawiać się różniście - albo i wcale. Zależy od dostępności do sieci.

do poczytania - a może i do zobaczenia

abnegat limitowany

Updacik pierwszy: Doncaster-Sheffield Robin Hood Airport.
Mgliscie. Samolotu nie widac. Startowac - chyba wystartuje, ale najpierw musi przyleciec.
Celnik czepil sie jablek - ze niby z semtexu czy jak? Na szczescie nie gryzl. Jablek nie gryzlm, mnie z reszta tez nie.
Nastepnym razem zgagulki trzeba wziac do podrecznego a nie nadawac na bagaz. Albo pic mniej wina w pozegnalny wieczor.
*end***end***end*

piątek, 23 października 2009

Little Annie

Jak wiadomo ogólnie - a i szczegółowe pewnie też - stan umarnięcia nie należy do stanów mile widzianych. O ile jednak jasnym jest wszem i wobec że człowiek moze sobie umrzeć w polu, na strychu czy w tramwaju nr 21, o tyle nikt do świadomosci nie dopuszcza myśli że można umrzeć w szpitalu. Jest to dość przerażające dla braci lekarskiej, która rękami i nogami broni się przed wypełnianiem kart zgonów własnoręcznie wyprodukowanych nieboszczyków, jako że po każdym zgonie rodzina (nieboszczyka, nie lekarza) zgodnym unisono pyta „Jak że to możliwe jest, że w szpitalu umarł??”

Skąd takie pytania? Ano, od czterdziestu lat rodzina była świadkiem cudu i im ten cud spowszedniał. Mowa o cudowniej zamianie wódy w wodę (z mocznikiem i inszymi produktami metabolicznymi, ale nie o to chodzi). Albo o cudzie zamiany smoły w takie ciągutki wykaszleniowe. A nie są to cuda najwieksze. Cud zamiany tony żarcia w smalec z nadciśnienim i cukrzycą...

Ponieważ pacjent w szpitalu umrzeć nie może, przybytki te są wyposażone w namiastkę biblijnego „Łazarzu, wstań!” pod postacią przeróżnych urządzonek, kupy leków oraz wykwalifikowanego personelu.

Z tą kwalifikacją to mi sie zawsze kojarzy opowieść o strażakach co to padła komenda: „Lokalizować!”, a oni wzięli za topory i porąbali wszytko w cholere.

Personel medyczny wie. Wie jak, gdzie, skąd i po co. Ale żeby się mu nie zapomniało, od czasu do czasu nieszczęsny anestezjolog, szprechający lenguidżem z podejrzanie słowiańskim akcentem, musi zrobić szkolonko.

W odróżnieniu od szkolenia to jest krótkie, treściwe i wszyscy dostaja pozytywny feed-back. Co sie bedę z koniem wadził.

Wyciągnąłem naszą Little Annie, podpiałem ją fikcyjnie pod monitory, prawdziwe kable podpiałem z braku laku do siebie i nacisnąłem guziczek alarmu. Z przyczyn wiadomych trenowaliśmy postępowanie w PEA z rytmem zatokowym, bo mi to łatwo przyszło zasymulować. Ot, nie założyłem pulsoksymetru i odpiąłem mankiet od ciśnienia. W zasadzie mozna jeszcze asystolię ładnie pokazać - odpina się wszystko i po krzyku. Co mnie martwi to fakt że nastepnym razem mamy przewidziany częstoskurcz komorowy. Może się kawy ożłopie?

Moja dzielna ekipa wpadła, rzuciła sie z pazurami na biedne dziewczę, połamała jej wszystkie żebra, przewentylowała, wbiła wenflon - fikcyjnie, bo jedyna pielęgniarka co to potrafi, poszła na chorobowe - dali adrenaline, płyny i uratowali nieszczęsną. Znaczy, fikcyjnie rzecz jasna, bo Little Annie jest z gumy i nie ma nóg. Z tego powodu najczęściej trenuje się na niej zatrzymanie krążenia po przejechaniu przez pojazd szynowy.

Ten miesiąc mam z głowy.

Na przyszły muszę odgrzebać stare scenariusze, bo mi zaczyna pomysłów brakować.

czwartek, 22 października 2009

Wyspiarska jesień

54 stopnie, 31 minut.

Wysokość Gdańska. Mieszkając w bliższej cywilizacji (greckiej...) części Polski jakoś nie zdawałem sobie sprawy jak wredne niespodzianki ma dla ludzi geografia.

W lecie jest tu miło i przyjemnie - słoneczko wstaje o 3:30, zachodzi o 23... Ale zima? Niech to jasny szlag trafi. O siódmej w listopadzie jest ordynarna, czarna noc, słońce zachodzi gdzieś koło 5. Do tego wszystkiego przywiało jakiś francowaty niż znad Atlantyku. Można się pociąć szarym mydłem. Dobrze że księżyca nie ma bo nie trzeba wyć po nocy. A to i tak nic - w zimie słońce będzie wschodzić o 8:45 a zachodzić o 16:00. Albo coś koło tego.

Czując nadchodzącą depresję - przy której Żuławy to kałuża (czyli niewielki akwen wodny bez znaczenia strategicznego wg. definicji wojskowej) - zmobilizowałem wszystkie swoje wewnętrzne, zewnętrzne i jakie tam jeszcze mam pałery i o ósmej pognałem na dżima. Wlazłem na bieżnię - spadłem z niej po piętnastu minutach po czym posłuchałem mojej mądrzejszej połowy.

Misiu, zajedź pod Tesco, whisky się kupi....

środa, 21 października 2009

Ręka opatrzności

Przyszedł mój ulubieniec dzisiaj. Taki - prawdziwy chirurg. Z czasów Jurgena Thornwalda. W zasadzie nigdy nie wiem czego się po gościu spodziewać. Pięciu pacjentów zabukowanych, wszyscy po godzinie dostali równo, co jednakowoż nic nie znaczy bo w chirurgicznej nieobliczalności potrafi on wyrwać ząbki cztery w minut trzy, jak i pierniczyć się godzinę z jednym zębem.

Musiała siła wyższa przelatywać dzisiaj z rana nad chałupą i zobaczyć moja zaspana gebę - bo w łaskawości swojej sprawiła niepoczytalność zarówno pierwszego pacjenta (herbatka przed wyjściem z domu) jak i drugiego (godziny się mu popierniczyły i doszedł do wniosku że nie przyjdzie). Zanieczuliłem bez specjalnych oporów dwóch następnych pacjentów - dziouszka najwyraźniej wcześniejszego kontaktu ze służbą zdrowia nie miała bo się patrzyła ufnie, natomiast chłopczyk musiał coś mieć na sumieniu bo mnie zaufaniem nie obdarzył. W dodatku gadał cały czas do nas mimo że stężenie leków, co je miał we krwi, uśpiło by nilpferda*. Po czym wspomniana siła wyższa musiała, wracając z powrotem, zobaczyć że mi sie wcale nie poprawiło i ostatni pacjent nie przylazł w ogóle. To sie nazywa przychylność. Albo łaskawość.

Tak jak się patrzyłem na krwawe rachatłukum wywijane przez zębodłuba (Copyright: Szaman Galicyjski) to mi się pomyślało że do tego jednak trzeba się urodzić. Bo z jednej strony fachu można się naumieć, ale entuzjazm do wyrywania trzeba odziedziczyć po mamusi.

Znaczy, po tatusiu niby też, ale tylko teoretycznie jako że Dżyngis Han dawno nie żyje.

Po południu poleźliśmy na korporacyjną kolację. Znaczy - korporacja zaprasza, pracownik płaci. Imprezka byla z gatunku pożegnalnych - jedna z naszych nursów doszła do wniosku że jednak ją nie cieszy praca z nami i idzie do domu starców. Jako pracownica rzecz jasna a nie pensjonariuszka.

To daje nieco do myślenia.
______________
*Vide wczorajszy koment Niki.

wtorek, 20 października 2009

Nieoznaczoność psychofizyczna w przestrzeni czterowymiarowej

5 dni do godziny zero.

Przedziwne uczucie.

Ktoś kiedyś napisał że człowiek jest jednostka rozmazaną w czwartym wymiarze. Że tu i teraz tak na prawdę nie istnieje. I coś w tym jest - bo niby czemu siedzę sobie przy zabiegu i słyszę bulll bulll?

A, pacjenta trzeba odessać.

W NHS mają ciekawą zasadę - nazywa się ona hands off. Przed urlopem daje się doktorowi robótki miłe i przyjemne, nie wymagające nadmiernego wysiłku umysłowego. Ot, rotę ustawić, wenflona wbić, takie tam. Albowiem wszyscy wiedzą że nieborak co prawda ciałem jest w pracy, ale duchem siedzi sobie nad basenem z kryształową wodą, popija szampana z Szampanii (zagryzając poziomkami) i przygląda się spod oka smukłonogiej, inteligentnej, oczytanej (dwa fakultety) piękności, która jakgybynigdynic, wcale go nie zauważając, przeciąga się kocio wychodząc z basenu.

Dla stanu kompletnej nieprzytomności nie ma żadnego znaczenia fakt, że woda miast kryształów ma rzęsistka, za szampana robi margarita z tequili produkowanej w miejscowym zakładzie utylizacji opon a piękność ma cudne nogi w sam raz do zauroczenia hipopotama. Ślepego.

A co mi tam hipopotamice.

Chce tam już być.

poniedziałek, 19 października 2009

Uwaga - zły pies

Góral to jest dziwne stworzenie. Znaczy, sam nie jestem, ani z racji urodzenia ani z zamieszkania, jako że prawdziwym góralem to się jest od Białego Dunajca w dół a cała reszta to takie lisy farbowane jak swetry z czystej wełny na Krupówkach. Góral prawdziwy łagodny jest jak baranek, do serca przytuli psa, sąsiada lepszego nad niego nie ma - wszystko pożyczy, nawet patelnię. No, chyba że się go wnerwi, to wtedy już nie.

Góral nerwy ma ze stali i znerwować go ciężko jest w warunkach normalnych. Ale słyszał to kto żeby ostatnio było normalnie? Do tego permanentny brak jodu... Ech, piknie by mogło być, jak by cłowieka syćko nie wkurwiało wokoło...

Ranek nie zapowiadał się tragicznie. Co prawda mój chytry plan przewidywał dzisiaj atak na 5 km stylem rozpaczliwym, ale po wczorajszych ekscesach nie wieszczyłem sobie jakowychś sukcesów. W rzeczywistości nie było najgorzej - zrobiłem sobie 2,5 km w 15 minut i z bieżni zgonił mnie automat że tętno mam wysokie. Jak się spojrzy na to od strony wczorajszych 7 km i 50 minut na bieżni, nie jest najgorzej. Chyba mi się uda osiągnąć zamierzone 10 km w godzinę jeszcze przed sezonem letnim.

Wiem że dla zawodowca to śmiesznie brzmi - ale jak by ktoś z tak zwanych wyczynowców chciał się poczuć jak ja, proszę wziąć plecak z kamieniami i wyrównać swoje BMI do 31 a potem spróbować sobie pobiegać. Gwarantuję niezapomniane przeżycia.

Jako że latorośl starszy wymyślił sobie basenik - ten do pływania - więc szybkim ściegiem pognałem po ćwiczeniach do domu coby młodszego dowieźć. Niech ta się cosik porusza chłopina bo jeszcze trochę i będę miał w domu spasionego garbatego okularnika. Porzuciwszy w ten sposób dzieciska udaliśmy się pośpiesznie na retail therapy. Prawie się udało - z parkingu pod sklepem odwołał nas telefon wpierniczonego jak nieboskie stworzenie młodego. Okazało się że teraz jest lekcja dla dzieci - więc pływać mogą tylko zapisane dzieci oraz dorośli. A młody nie.

Nożeszszsz w morde. Żeby chłop nie mógł z gołą babą w windzie...

Szybki rzut za rzekę, wejście do konkurencyjnej firmy - co prawda dwa razy droższej, ale za to jaka okolica - i zostaliśmy szczęśliwymi członkami klubu sportowego, super-hiper wystrzałowego, co to samą swoją obecnością wymusza utratę 10 kilo. A w dodatku dzieci mogą sobie pływać same, bez rodziców, bo na brzegu siedzi ratownik dbający o dzieci jak foka o swoje młode.

Jak ja będę musiał proporcjonalnie do wpisowego ćwiczyć to się zarżnę na śmierć w pierwszych dwóch tygodniach.
___________________________
Mają basenik podgrzewany na polu dworze zewnątrz, z takim śmiesznym ustrojstwem co puszcza bąbelki. Czternaście kortów tenisowych - połowa krytych. I taka maszynę co robi pink. Jak mówił Pawluk - koniec świata. W dodatku mamy darmowe intro tenisowe przez pierwszy miesiąc. Do szczęścia brakuje żebym przeszedł na wegetarianizm.

Zaczyna mnie to wszystko nieco przerażać...

niedziela, 18 października 2009

sobota, 17 października 2009

Szkolenia obowiązkowe

W Jukeju nie ma lekko. Każden doktor musi się rozwijać jak nie przymierzając dzidzia na bobofrucie i o rozwój osobniczy dbać. Dlatego pracodawca zobowiązany jest do dostarczenia mu darmowej, godziwej i (oficjalnie) bezalkoholowej rozrywki zabezpieczającej 50 punktów CPD. Jak to się przekłada na język polski? Matematyka jest prosta: jeden dzień daje max. pięć punktów, więc dodatkowo w roku dochtor dostaje 10 dni na kształcenie. Z tego pięć może spędzić na nasiadówkach wewnętrznych - a pozostałe pięć musi gdzieś jechać w świat jako ten syn marnotrawny z kasą tatusia. Porównanie jest bardziej na miejscu niż by się mogło wydawać.

Na szczęście dla mnie rok budżetowy trwa u nas od lipca do czerwca, dzięki temu nie muszę się martwić o kasę wydana na szkolenia w pierwszej połowie 2008. Niestety, nadeszły straszne czasy, kryzys szaleje (bo jak wiadomo od czasów Smolenia i Laskowika, Ozyrys nie żyje) - więc firma dba o własne cztery litery i wprowadziła personal budget limit. W prostej linii przekłada się to na zwykłe skąpstwo ale to źle brzmi w Oficjalnym Komunikacie Na Temat Polityki Firmy.

Wydać kasę firmową na szkolenie w Koziej Wólce na temat Postępów w Leczeniu Płucka Lewego u Dziecka Małego potrafi każdy. Ale nie o to chodzi... Kasa ma być wydana z pożytkiem dla Firmy - coby się człowiek naumiał czegoś wartościowego rzecz jasna - oraz dla samego szkolanta. Dla dogłębnego zrozumienia tematu polecam zdjęcia z Grindenwaldu, gdzie dwa lata temu na zimę szkoliłem się w ramach wykładów ESRA (European Society of Regional Anaesthesia). Żeby nie być posądzanym żem nic nie robił przez cały boży dzień - przyznaję się do tego bez bicia. Albowiem ponieważ wykłady były od 8 do 10, następnie krótka przerwa na narty i wieczorna sesja od 17 do 19. To się nazywa życiowe podejście do tematu.

Niestety, takich kursów jest jak na lekarstwo, poza tym mój bywszy szef jak się zorientował na co mnie wysłał to z zazdrości zzieleniał i powiedział że ni cholery - nikt więcej na narty za państwową kasę nie pojedzie. Co tylko potwierdza znany skądinąd fakt że stare przysłowie pszczół „Siedź w kącie a znajdą cię” (choć nie wiem czy to nie powinno być „Siedź w kącie a znaj dącie”) jest bzdurą na kółkach wysnutą z opowieści o cnotliwych czasach naszych prababek.

Jako że w tym roku odbyłem już spotkanko w Liverpool’u (trzydnióweczka za 15 pkt. CPD), zacząłem się zastanawiać gdzie z pożytkiem wydać resztę swojego rocznego budżetu szkoleniowego. I tu znów przyszła mi w sukurs ESRA - w Insbrucku, w lutym maja szkolenie co to się zwie Cadaver Workshop. Rzecz jasna nie ma tam mowy o wyprzedaży zwłok - uczą anestezjologów wbijać igły w różne miejsca ciała coby nerwy znieczulać.

Zrobiłem krótki rachunek sumienia - prócz kilku prostych technik w zasadzie nie stosuję anestezji regionalnej, firmie zdecydowanie się przyda jak sobie odświeżę igłologię, manago ostatnio się uśmiecha do mnie... Nie certoląc się zbytnio palnąłem krótki emil z podsumowaniem kosztów, zysków i strat, po czym wysłałem do manago. Odpowiedź była dość szybko. Niedobrze to wróży - w środku będzie kupa z dżemem i to raczej z przewagą kupy... Otwarłem - pytanie o bilans budżetu. Wysłałem króciutki update odnośnie winien/ma i polazłem do domu. W sumie o 7 wieczór trudno się spodziewać odpowiedzi.

Skończyłem ja sobie dzisiaj znieczulanie pacjentów - zwane zwyczajowo okadzaniem bądź czadzeniem - a tu moja manago siedzi sobie za biurkiem. Dziwne, w piątek u nas? Przełamując moja do głębi nieśmiałą i pokorną naturę zapytałem co ona na te moje Insbrucki - będzie kasa czy nie? A ta mi wali że to ważne dla firmy, że budżet jeszcze nie tak napięty i że ona mi w takim razie pokryje jak nie całość to stosowną większość.

Opadła mi żuchwa. Co tu się, do cholery ciężkiej, wyrabia?

Pojadę sobie na 4 dni do Austrii w środku sezonu. Z tego co pamiętam, to oświetlone stoki chodzą tam do północy. A może jeszcze przez przypadek trafię na Małysza?

Kocham Continuous Professional Development.

___________________

Tak na marginesie - jak polski ustawodawca nałożył na swoich niewolników (zwanych dla zmyły służbą) obowiązek zbierania punkcików, to wpisał w tą ustawę obowiązek udzielenia urlopu i pokrycie kosztów przez pracodawcę czy to mu umkło? Bo pókim pracował w kraju naszym - gdzie śnieg biały po grdykę i dzięcioły na palach - jakoś mi to nawet we łbie nie postało żeby się zapytać...

piątek, 16 października 2009

Rok. Najmniej rok.

Niesamowite - to już rok. Dokładnie. Muszę przyznać że jestem nieco oszołomiony.

Czytacie właśnie 339 post. Dzizzazz....

Wszystko zaczęło się niewinnie od harców wyprawianych na blogach Morfeusza, Konfliktowej i Agregata. Następnie ulegając podszeptom próżności dałem się namówić moim idolom i sam zacząłem płodzić teksty co nieco liryczne, głównie wspominkowe.

Seria „Z pamiętnika woźnicy” praktycznie zdechła - niestety, nie pamiętam tego tak dobrze jak mi sie wydawało. W tej chwili mam trudność inną - nawet jak coś mi się przypomina, to nie mam pewności czy już o tym nie popełniłem jakowegoś wpisu...

Statystyka nieco szokuje - ponad 200 tysięcy kliknięć (countomat włączyłem gdzieś na poziomie 40 tys.), około 80 stałych odwiedzających.

Najdziwniejsze jest zestawienie Top50 z wyszukiwarek: gdy się pominie wszystkich którzy szukali mnie wg. nicka, najczęstszym zwrotem wiodącym na mój blog są „sałatki warzywne”. Będę musiał coś popełnić na temat skrobania marchewki... O ile rozumiem skąd się bierze „dieta stekowa” czy „kobziarz anestezjolog”, o tyle „zepsić się” czy „jak rozebrać kran” (o „domu publicznym” nie wspominając) nieco mnie zastanowiły - czy ja aby na pewno piszę o tym o czym mi się wydaje.

Skoro popadłem w ton upierdliwy, pozwolę sobie na mała refleksję. Mianowicie ta forma aktywności sieciowej, choć nieco niebezpieczna z racji depersonifikacji kontaktów, daje jednak możliwość poznania ludzi których w innym przypadku bym nie spotkał. Negatywną stroną pisania jest pokazywanie się - bez pokazywania. Nie wiem czy tak chętnie bym poszedł w polemikę na temat którego kompletnie nie znam - vide moje ostatnie wygłupy konstytucyjne - w obecności żywych ludzi. Tak to samotność w sieci bezlitośnie obnaża wewnętrzne pieniactwo.

Dziękuje pięknie za wytrwałość, Wasze komentarze dają mi napęd do dalszej twórczości codziennej; tak na marginesie muszę dodać że nieodmiennie mnie zdumiewa że ktoś te wypociny czyta.

Zapraszam wszystkich na torcik urodzinowy wyprodukowany przez Beryla Cooka.



Posługując się językiem telewizji: w nowym sezonie odcinki będą jeszcze krwawsze, jeszcze dłuższe - byle nie nudniejsze...

czwartek, 15 października 2009

Leniwy tygodnia środek

Wylazłem wczoraj z roboty pchany wizją czekającego dżima - chyba się przy tym całym bieganiu wydzielają jakieś środki chemiczne (byle nie owadobójcze, bo mi pająki wyzdychają) podnoszące nastrój. Zdecydowanie zaczynam się uzależniać. W czasie postpracowego procesu zawijania kity wypadło mi ze łba coby sprawdzić dzisiejszą listę - więc rano, pełen dziwnych przeczuć, wlazłem do poczekalni i ze skrywaną radochą odkryłem że mam tylko dwa razy ogólne do ząbków - i tyle. W dodatku z samego rana jeden, a o dziesiątej drugi. QL.

Pierwszy się znieczulił książkowo i polazł do domu, drugi zadzwonił że żona rodziła całą noc i on teraz nie ma siły przyjechać. Nie wiem czemu wszystkich to bardzo ubawiło. Podrapałem się po łbie  zapytałem czy on - ten tatuś - to aby nie Polak. A czego pytam? Bo polski tatuś to ma bardzo ważne obowiązki w czasie porodu, nie to co Angielski. Taak? - zdumieli się tubylcy. A czymżesz się różni tatusiostwo polskie od wyspiarskiego? Podrapałem się jeszcze raz i wytłumaczyłem że tatuś w kraju nad Wisłą po porodzie musi pić trzy dni wódkę na umór bo mu inaczej odbierają prawo do becikowego. A jak chce dostać specjalny dyplom to musi pić pięć. Tu się tubylcy zasromali i popatrzyli spod oka. Zaraza z nimi - ze mnie łacha drą przy każdej okazji, niech i ja mam swoje pięć minut. Zwolniony z zajęć anestezjologicznych zająłem się wbijaniem igieł. Znaczy, zazwyczaj dochtory sami sobie venfloniki zakładają - chyba że trudności jakieś są - ale jak nic do roboty nie mam to w czasie pomiędzy kolejnymi działkami kofeiny dźgam ludzi po żyłach.

Po połedniu dopadłem manago, co jest jeszcze milsza niż zwykle - cholera, mam dziwne przeczucia. Będą tą budę zamykać?? Ta wyciąga list pochwalny od jakowejś pacjentki - bo tu bardzo popularne jest pisanie laurek. Jak pacjent jest zadowolono to kupuje taka wielgachna kartkę z kwiatkami, albo w serduszka i pisze pochwały. Co jest ciekawe, jak jest niezadowolony to też pisze, ale wtedy dowiadujemy się pośrednio, przez wydział skarg i zażaleń NHS. Tak mi chodzi po głowie, czy wtedy kupują kartki z piorunami czy w trupie czaszki... Wracając do wątku - babka napisała że cały zespół był niesamowicie kul, a polski dżentelmen, co niestety nazwiska nie pamięta, to był w ogóle kul do kwadratu, tak ja pocieszał że aż w chichoty wpadła. Zapytałem manago czy to podpada pod sexual harasment. Powiedziała że nie.

Pod wieczór zacząłem chodzić w kółko po tritmencentrze bo mnie regularnie dupa rozbolała od siedzenia. Ciekawe czy hemoroidy podpadają pod chorobę zawodową. Znaczy - jeszcze nie mam, ale na wszelki wypadek lepiej wiedzieć zawczasu. W końcu ogary poszły w las a abnegaty do domu. Miałem silne postanowienie wydzielenia sobie endorfin metodą zajeżdżenia się na śmierć, ale małażonka wybiła mi to ze łba jak tylko przekroczyłem próg - w powietrzu rozszedł się niebiański zapach takich kluseczek z boczkiem, szpinakiem i czym tam jeszcze. Wszystkie moje postanowienia diabli wzięli, dietę zresztą też.

W takim stylu to ja schudnę za jakieś 40 lat.

Jak mnie robaki obgryzą.

środa, 14 października 2009

Szaman Galicyjski

Człowiek się do wszystkiego przyzwyczaja. Co prawda nie w tym samym tempie - bo do dobrego natychmiast, a do dobrego inaczej z pewnymi oporami, ale jednakowoż jednostkę ludzka można nagiąć prawie do wszystkiego.

Takoż i anestezjologa. Proces naginania zaczął się w połowie stażu od 15 dyżurów miesięcznie na zaprzyjaźnionym pogotowiu i zakończył się przedziwną praca na 4 różnych kontraktach które pokrywały 608 godzin roboczych każdego miesiąca (w 30 dniowym miesiącu...).

Gdyby ktoś myślał że jest to niemożliwe: poniedziałki i środy - 8 godzin wolnego od 7 rano do 15 plus jeden pełny weekend. Reszta w pracy. Poniekąd tłumaczy to dlaczego człowiek w trakcie pełnienia obowiązków wygląda i zachowuje się jak wkurwiony troll.

W końcu do stłumionego brakiem snu i nadmiarem świeżego powietrza mózgu zaczyna docierać że po domu chodzą jakieś takie osobniki, które co prawda mówią do mnie tata, ale jakoś takie duże...? Cież pierona... I światełko w tunelu - jest, jest kraj gdzie dochtor nie musi pracować non-stop, przynależy do elity finansowej i co więcej - nie wolno mu pracować więcej niż 48 godzin.

Większość twierdziła że to nie jest możliwe - że to tylko w filmach pokazują. Ale tak to nie.

Nieśmiało zacząłem się przygotowywać już gdzieś koło 2004 roku. Najważniejsze - język. Lekcje grupowe, potem 1:1, w końcu pierwsze nieśmiałe próby nawiązania kontaktu z ziemia obiecaną. Do dziś pamiętam mój pierwszy telefon do pracodawcy za wodą - odebrała sekretarka i pyta się kto zacz. No to mówię, że ja dochtor i z Polski dzwonie. A ta wyjeżdża z pytaniem że kto?
No to mówie: I am anaesthetist.

W moim zestresowanym mózgu zatarła się reguła używania przedimka nieokreślonego: moja rozmówczyni z podziwu nie mogła wyjść że w szpitalu chce pracować an aesthetic. Z drugiej strony czemu nie - zawszeć to dobrze mieć kogoś kto ładnie kwiatki w wazonie ułoży.

Następnie przyszły pierwsze konkursy piękności szumnie zwane interviev. Najpierw z polskimi pośrednikami, potem z ich angielskimi odpowiednikami. W końcu przyszła informacja - został pan zakwalifikowany (co w tubylczym nazywa się shortlisted, do tej pory mnie to słowo zdumiewa...) na interview, które odbędzie się w bardzo szpanerskim hotelu w Warszawie. Warszawa... Matko jedyna - a nie zabłądzę?? Na wszelki wypadek wziąłem taksówkę. Co prawda kierowca strasznie jęczał i jechać nie chciał że go wyjmuję z takiej sakramenckiej kolejki do kursu za 4,20 - alem się zaparł że nie wyjdę. I pojechał.

Co się bedzie z chłopem - studziesięciokilowym i w dodatku ze wsi - wadził...

Z tym spotkaniem wiąże się jeszcze jedna sprawa - mianowicie wróciłem wtedy z Egiptu i miałem na głowie takie dziwne coś w kolorze biało-żółtym z pięciocentymetrowymi odrostami. Ostatecznie kto powiedział że tylko kobietom może odbić całkiem na punkcie koloru włosów? Miałem się obciąć po drodze, ale w Krakowie golibroda był nieczynny, a w Warszawie czasu nie było, bom zdążył na ekspres ino nie ten com chciał.

- Tata, nie mówi się ino!
- Ino jak?
- Ino tylko!


Summa summarum wkroczyłem na przegląd spóźniony o 15 minut z pszenną sieczką na głowie. Moim rozmówcom nawet powieka nie drgnęła - i rzecz jasna powiedzieli że zadzwonią później. Co najśmieszniejsze, rzeczywiście zadzwonili - z informacja że niestety, byłem dobry ale byli lepsi. Jak się tak patrzę na moje zdjęcie z tamtego czasu to jakoś mnie to nie dziwi.

Na następny przegląd piękności przyszło czekać kolejne pół roku. Tym razem - w Krakowie. Pamiętam jak dziś, Hotel Campanile, Prawie Że Rynek Krakowski. Zajechałem z fasonem swoim Mercedesem marki Ford do podziemnego garażu, wygładziłem garnitur, sprawdziłem fryz - ani jedno włosie nie wystawało w nieswoją stronę - po czym zwarłem zwieracze i pojechałem na górę. Dobrze że windę mieli bo mi stres generował wtedy tachykardie na poziomie częstoskurczu komorowego.

Spotkałem się z moim middleman’em, wymieniliśmy grzeczności i bęc - proszę bardzo, doktorze, zapraszamy. W pokoju dwóch dżentelmenów wyglądających zarówno przyjaźnie jak i dystyngowanie zaprosiło mnie do zajęcia miejsca - i zaczęła się rozmowa. Po pierwszych stresach zacząłem gadać do rzeczy, w końcu usłyszałem ostatnie pytanie - jak znieczulał by Pan „Varicose veins”.

Zastanawiałem się nad tym wielokrotnie i za jasnego skurczybyka nie mam pojęcia dlaczego wydało mi się że jestem pytany o znieczulenie do torakotomii.

Ze swadą opowiedziałem więc jak to zapakuję rurkę oskrzelową, rozseparuję płuca i w stosownej chwili wstrzymam wentylację płuca operowanego pozostawiając go na PEEPie 5 cmH2O czyyste...go...

...tlenu...

W końcu dotarło do mnie że dżentelmen z lewej ma wytrzeszcz, a prawy się nieco krztusi ze śmiechu. Widząc mój wyraz twarzy rzucił po polsku: żylaki... jak pan znieczuli żylaki...

Nie wytrzymałem i też się splułem. Wymieniliśmy poglądy na temat wyższości Świąt Bożego Narodzenia nad podpajęczynówką, dżentelmen z lewej nieco się zdziwił że nasi chirurdzy są w stanie zoperować żylaki w dwie godziny - mi spadła szczęka że tamci robią to dłużej - i w końcu nasze spotkanie dobiegło końca.

Dżentelmen z prawej wyszedł razem ze mną na korytarz żeby udzielić mi nieco mniej formalnych informacji na temat pracy i życia w Północnej Irlandii. O co można zapytać jak się ma 5 minut? W zasadzie całość zawarła się w prostym „Jak tam jest” i „Czy można tam żyć”.

Pod wieczór poczułem że spada mi napięcie - za długo to trwa, nic z tego nie będzie. Czas zacząć organizować bilety na kolejny konkurs, tym razem w Pradze. I tu niespodzianka - telefon od polskiego pośrednika, że zostałem zakwalifikowany.

Euforia - stres - radość - i takie dziwne uczucie że życie które znam właśnie się kończy. Przedziwne.

Po przyjeździe do Północnej Irlandii poznałem bliżej mojego polskiego rozmówcę z interview. Cud człowiek - do dzisiaj jesteśmy przyjaciółmi. I choć nie pracujemy już w tym szpitalu i mieszkamy dość daleko od siebie, dalej spotykamy się przy różnych okazjach.

Szanowni Państwo, Blogowiczki i Blogowicze: mam dzisiaj zaszczyt i przyjemność przedstawić blog mojego przyjaciela, Szamana Galicyjskiego .