poniedziałek, 9 listopada 2009

Poniedziałek

Co za cholerstwo...


Jak człowiek pomyśli że to tylko pięć dni pracy a potem znowu trzeba bedzie wódke pić - to się niedobrze robi.

Z racji nie bycia miętkim polazłem sobie na dżima. Żadnego biegania nie miałem nawet w najlżejszych planach, toż od łażenia po schodach mam zadyszke. Ale coś robić trzeba. Rowerek, steperek - takie tam. Niby niewiele, a 17 litrów wody niedoboru po 45 minutach swoje robi.

Tak żem sie dobrze poczuł że na spacerek polazłem. Poszliśmy pooglądać jak pięknie jesień wygląda - słoneczko, lekki wiaterek, liście z drzew spadają. Takie tam - romantyzmy. Co prawda w drodze powrotnej okazało się że pod wiatr łeb chce urwać, słońce zaszło a temperatura jednak bliżej zera niż 10 stopni - ale jak się człowiek zaweźmie to przeżyje.

Potem można z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku porastać mchem i paprocią na kanapce.

Czego wszystkim w poniedziałek życzę.

PS. Miały być takie pikne kieby cud zdjecia jesieni, ale...
Przy ostatnim format c: się mi zapomniaało wgrać obsługę mojego pstrykaczu, a teraz za cholere jasna nie mogę znależć oprogramowania.

Zaraza jedna.

Zdjęcia będą - ale później jakby. Nieco.

PPS.
Z zupełnie innej mańki. Jakby ktoś chciał poczuć dotyk blue hole.

niedziela, 8 listopada 2009

Dziewiąte wrota

Polański ostatnio jest jakby passe, ale film oglądnąć obejrzeć można. Primo, Jaśko z Dołów jest piękny, młody, czarujący i w ogóle. W szczególe też. I ma taką zajebistą bródkę. Partneruje mu Emanuelle Seigner, diabelsko piękna żona reżysera.

W zasadzie Johny Depp mógłby zagrać zsiadnięte mleko i też by z tego wyszedł przebój kasowy. Coś chłopina ma takiego że człowiek chce go oglądać. Tutaj jest genialny - nieco skurwysynowaty pośrednik handlu białymi krukami który dostaje zlecenie porównania trzech egzemplarzy dzieła skopiowanego (w 1666 roku) z oryginału stworzonego przez Szatana.

Zgrozza.

Polański próbował stworzyć nastrój pokazując normalne życie w okowach Straszliwych i Niewyjasnionych Zdarzeń Które Mrożą Krew W Zyłach, ale po mojemu troszeczkę z tą normalnościa przesadził i film jest nieco za mało strachliwy. Nie mówię tu żeby wsadzać w niego faceta z teksańską piłą czy innego Frediego, ale nastrój troszkę jest niedosolony. Do tego sam Polański bawi się tematem, szydząc z własnych bohaterów, co osłabia Nastrój Grozy.

Depp posuwać się będzie od jednej do drugiej tajemnicy, a każda następna mroczniejsza od poprzedniej i odkryje wreszcie Straszną Tajemnicę - ale Za Późno. Gdyż przerażający i ponury szwarc-charakter, noszący okularki modo Sir Elton, posiądzie Narzędzia Otwierające Moc Ostateczną przed nim.

I tu dzonk. Gdyż Szatan - a w zasadzie piękna Szatanica - na swojego kochanka wybrała Deppa.

Gdybym był kobietą, też bym to zrobił.

I Ten Co Odkrył Tajemnicę poszedł - do piachu.


Co niestety daje wątpliwe nieco przesłanie filmu - niezależnie od tego jacy jesteśmy dobrzy, możemy przegrać, bo nasz konkurent dał dupy sędziemu.

Moralnie obrzydliwe.

sobota, 7 listopada 2009

...lenistwo...

Zawsze zdumiewa mnie system motywacyjny jednostki ludzkiej. Nie dociśniemy śruby - i otrzymujemy tłuste couch potato. Przyciśniemy za bardzo i też niedobrze. Albo się z tego wykluje tumizwis albo jaki inny wrak co to nerwy ma stargane.

Wszystko dąży do maksymalnej entropii. To niby czemu nie my.


Wpadł dzisiaj Lorenzo i w dzikim szale, w cztery godziny zaorał trzy przepukliny i dwie zżylakowane nogi. Jak on to zrobił? Musiał się nieźle nawypoczywać. To jest właśnie tajemnica prawidłowej motywacji.

Na Australię mnie nie stać. Idę pognić sobie przed telewizorem.

Z okazji łyk-endu życzę państwu miłego przybierania na wadze.

Boże, jak dobrze mieć wymówkę żeby sobie spokojnie z rana pospać...

Na poprawę nastroju proponuję Jethro Tull
To co wyprawia Ian Anderson regularnie marszczy czerep :D

piątek, 6 listopada 2009

Prycha-czu

Niby nic - człowiek zdrowiuśki, odkażony Bacardi i inszą Łyski, nafotonkowany i nakrewetkowany - a jednak. Dragonbale atakują. W dniu wczorajszym znalazłem się na skrzyżowanej linii ataku dwóch Prychaczu które od Pikaczu odróżnia czerwony nos i straszliwa ilość wirusów dookoła. Które co prawda są niewidoczne, ale za to okrutnie upierdliwe. Strach pomyśleć co by z człowiekiem taki wirus zrobił gdyby urósł.

Co prawda Dreptak* opatentował zabijanie bakterii młotkiem po wcześniejszym utuczeniu zarazka do widocznego gołym okiem zaraza, ale technologia wydaje się być wydumana. Toż trzeba by wstawać kilka razy w nocy, kaszką karmić, poić, przewijać - a chorować kiedy? A jak ich jest więcej? Bo czuję się jakbym miał co najmniej dwa, i to różne. Jeden siedzi ze szczotka drucianą i drapie po podgardlu a drugi nap.dala młotkiem w czaszkę.

Na dodatek Lorenzo wrócił z antypodów - co niesie pewne drobne niekorzystne konotacje - po pierwsze, na liście ma 8 pacjentów, a po drugie do roboty przyjdzie o piątej rano. Jedno co mnie trzyma przy życiu to fakt że teraz mogę bez lęku iść w świat - nikt mnie nie zarazi.

To my jesteśmy kaprale.

Kończę - najwyraźniej jedno z moich nowo nabytych żyjątek próbuje się wydostać na wolność. Dla przyzwoitości nie powiem którędy.
_____________
*

BAKCYL

Raz w jednym instytucie uczeni na wszelkie sposoby
Robili doświadczenia, jak by tu osłabić mikroby,
Na przykład jeden uczony budził bakterię śpiączki,
Szczypiąc tę śpiączkę pęsetką w pośladki, nóżki i rączki.

Drugi uczony czerwonkę podłączał po pompek i dętek,
Aż się robiła blada jak jaki biały krętek,
Krętka natomiast skręcano i rozkręcano biedaczka,
Od czego był bardziej żółty niż najżółciejsza żółtaczka,

Odnośnie zaś do żółtaczki, wprowadzono ją w taką rozpacz,
Że poczerniała zupełnie i była jak czarna ospa,
Podczas gdy ospę - tę czarną - macerowano w wódkach,
Więc była ciągle na kacu, jak białaczka bialutka...

A działał wśród tych uczonych Piotr Dreptak, asystent młody,
Który stosował swe własne, zupełnie odmienne metody,
I zamiast zarazki dręczyć - on karmił swoje zarazki
I ciągle się ich pytał: - Nie zjecie, zarazki, kaszki?

No więc zarazki wciąż rosły, wpierw były jak turkucie,
Potem ogromne jak myszy latały po instytucie,
Na próżno woźny je z miotłą jak oszalały ganiał -
Nie dość, że się z niego śmiały, to mu jeszcze wyżerały śniadania.

Aż kiedy profesorowi przegryzły w aucie resor,
To wtedy Piotra Dreptaka wezwał do siebie profesor
I obaj włożyli płaszcze, i poszli się przejść na deptak,
A pan profesor rzecze: - Drogi kolego Dreptak,

Rozumiem że doświadczenia, badania, cacy - cacy,
Ale jak dalej tak pójdzie, to ja was wyleję z pracy!
Rzecz jasna, że ma pan dość duże, ba, szokujące wyniki,
Lecz rób pan to sobie gdzie indziej, ot, idź pan hoduj tuczniki...

- Chwileczkę! - Piotr Dreptak na to, prędziutko teczkę odmyka
I z wnętrza wyjmuje bakcyla wielkiego jak królika:
- Zobacz pan, profesorze, gdy mamy taką gadzinę,
Możemy streptomycynę wyrzucić i penicylinę!

Lekarz przy mikroskopie oczu już niszczyć nie musi,
Bo bierze to bydlę za szyję i je po prostu dusi...
I rzeczywiście udusił Piotr Dreptak tego zarazka,
Więc pan profesor Dreptaka chwalił, całował i głaskał,

Załatwił mu order, mieszkanie, fiata, Nagrodę Nobla,
I wszyscy koledzy się zeszli, żeby ten Dreptak to oblał,
A Dreptak siedzi ponury nad uduszoną zwierzyną
I szloch mu wyrywa się z piersi, a z oczu łzy wielkie mu płyną...

- Dlaczego - pytają koledzy - nie chcesz zabawić się z nami?
- A bo jak dusiłem Kubusia, to on tak łypał oczkami...
Tu biedny Dreptak o ścianę uderzył głową trzy razy...
Oj, można się, można przywiązać i do najgorszej zarazy!

Andrzej Waligórski
źródło: http://www.waligorski.art.pl

czwartek, 5 listopada 2009

Wszytko przez te atomy

Bajka o osie? Skończyłosie. Z rana chirurg co to z nim lubię pracować - chodząca kultura, uśmiech i tempo overlocka - wyrzynał żyły i wszywał siatki. Lanczyk i popołudniowa sesja. Przyszedł taki jeden co to ma owsiki. Znaczy - nie widziałem, ale strasznie niecierpliwy, choć tez uśmiechnięty i wcale nie popędza. Przynajmniej oficjalnie. Od razu wpadł na pomysł mieszania listą coby było szybciej. Królu złoty - a jakim że to cudem bedziem robić cokolwiek jak pacjent nie przyjęty? Się ja pytam? No i wróciliśmy do pierwotnego planu.

Wnioskując z popołudniowego horroru to albo w powietrzu latają jakiesik atomy - albo w fiolkach z Ultivą dostałem cukier-puder. Bo początkowo podejrzewałem że zamiast Propofolu daje ludziom kobyle mleko, ale jednak - mam wdzięk osobisty jak jasna cholera ale znowu nie aż taki żeby pacjenta uśpić mrucząc mu do ucha - wniosek z tego że w fiolkach jednak był Oryginal Michael Jackson Coctail.

Pierwsza dzieweczka zapadła w sen głęboki, po czym po wsadzeniu eLeMejA otwarła oczy, popatrzyła na mnie z wyrzutem i wyjęła sobie to cholerstwo z ust. Nie - to nie. Co sie bede z koniem wadził. Nacisnąłem magiczny guziczek Turbo Booster’a, dzieweczka oczka zamknęła, eLeMejik się jej wsadziło powtórnie i po krzyku. Zajechaliśmy na sale operacyjną - a leki cały czas z pompy szły - po czym dwie minutki później dzieweczka usiadła i chciała sobie raz jeszcze przeszorować maską po migdałkach. Coż się tu do ciężkiej cholery wyrabia... Sprawdziłem pompy - program oki, wenflon w żyle, wszystko sobie idzie jak ma iść... Dodałem z ręki ultrasuperhiper uspokajacz w ilości jednej fiolki - co się bede rozdrabniał - po czym zwiększyłem przepływy. W tym momencie chirurg skończył. Ojacieżk.wmordejeża... Toż ona właśnie teraz mija Alfa Centauri i ciągle przyspiesza... Zapowiedziałem grzecznie że choćby tu mechagodzilla przyszła śpiewać wojskowe piosenki, mowy nie ma. Dziewcze spać będzie 20-30 minut i nic się zrobić nie da. Znaczy - niby da, ale po co się napinać? Dzieweczka zadziwiła mnie po raz kolejny jakieś 10 minut później. Weszła w atmosfere lotem koszącym, wykonała saltomortadele i na wstecznym z wdziękiem wylądowała na Ziemi. A mówiła że nie pali i nie pije. To kto jej układy mikrosomalne tak wytrenował, że ja się zapytam?

Następna jak mi drgnęła po wsadzeniu maski tom sam wyjął. Bez jaj - nie będą mi tu pacjenci samoobsługi uprawiać. Zwiększyłem przepływy, poczekałem spokojnie do osiągnięcia poziomu „stary niedźwiedź mocno śpi” i zapakowałem wszystko na miejsce. No. I spokój. Na wszelki wypadek zapytałem chirurga czy to też taki ultra ekspress - ponieważ potwierdził, więc wyłączyłem wszystko zanim zaczął. Może choć ta się jakoś o czasie obudzi? Obudziła. Siadła, rurkę wyjęła - zacznę te rurki staplerami mocować do czoła - i powiedziała że jeszcze nie śpi więc żeby nie zaczynać. Zdziwiła się niepomiernie że to już koniec i uderzyła w kimono.

Na koniec przyszedł gracz co to gra w futbol amerykański. Tak. Jak wiadomo - gra jest twarda i brutalna. Co prawda Irlandczycy twierdzą że brutalny to jest gaelic futbol a amerykańska odmiana została wymyślona przez pielęgniarki szpitala wojskowego którym się nudziło na Pianosie, ale jednak. Kopa w czułe miejsce można zarobić. No i tu mnie młodzian zadziwił. Mianowicie mecz ma w sobotę i powiedział że musi grać - i czy po zastruganiu marchewki będzie mógł to zrobić? Powiedziałem mu że może. Co prawda bedzie se musiał nasmarować końcówke kozim smalcem ale może. Toż klient nasz pan.

Poza tym to jego końcówka.



Klasyka na zapyziały listopadowy świt.
Dżizaz, kiedy to było.

środa, 4 listopada 2009

Przymus dobrowolny

Jako że free mondays policy zostało zaimplementowane z pozytywnym skutkiem, w poniedziałek mogłem się oddać rehydratyzacji, rewitaminizacji i ogólnej electrolyte replacement therapy. Dzięki czemu wjechałem do roboty świeży i ogólnie rozpromieniony. Tu niespodzianka - lista tylko z rana i w dodatku bez żadnych ogólnych. To się nazywa prawidłowe wprowadzenie człowieka w świat gazów, świszczących pejczy i zdekompensowanego stresu. Byłem tak oszołomiony że chwyciłem się za zaległości. Management doszedł do wniosku że wszelkie szkolenia obligatoryjne zrzuci nam na łeb - wykupił jakieś popierniczone moduły w necie i teraz człowiek musi siedzieć i czytać że 42% pedałów ukrywa swoja prawdziwą naturę a w ogóle to się teraz nie mówi pedał bo to jest brzydko.

Tak samo z Cyganami. Kiedyś Cygan to był Cygan - teraz to jest offence. I trza mówić Rom. Tak będzie do czasu aż słowo Rom nabierze tych samych znaczeń co Cygan (o ile już nie nabrało) i stanie się be. Ciekawe jakim słowem nasi współbracia w rozumie każą się nazywać następnym razem. Oreoranie proponuję. Tak samo nie wolno mówić że ktoś jest upośledzony, tylko że jest normalny inaczej. Nie mówi się że ktoś jest głuchoniemy - bo to zbrodnia jest niesłychana - tylko że to użytkownik języka migowego jest.

Z niepokojem czekam kiedy ze słownika znikną słowa "inaczej" oraz "użytkownik".

Facet który mi tłumaczył wirtualnie o zawiłościach rasizmu i diversity był tak upierdliwie męcliwy żem mu po góralsku chciał powiedzieć coby się odwalił, ale takiej opcji nie było w menu. Klikałem z coraz większym zaangażowaniem guzik next aż nagle znalazłem bardzo wartościową informacje. Że mianowicie rasistowska przerwa zarobkowa pomiędzy rasami znikła całkowicie bo Czarni zarabiaja teraz o 8,7% więcej od Białych. Tak mnie ten nierówny znak równości jebnął w ciemie aż żem zaniemówił.

No to kwamać - jest ta przerwa czy jej nie ma?

Według producenta tekstu o równości teraz jest wszystko sprawiedliwie bo Czarny zarabia od Białego więcej - więc nie można już mówić o rasistowskiej różnicy wynagrodzeń. W dalszej części programu dowiedziałem się że Czarny to też jest be - ale na Białego można mówić Biały. Podrapałem się po potylicy i sprawdziłem autora. Murzyn. Afroamerykanin. Afrojunajtedkingdomianin. To by w jakiś sposób tłumaczyło zasadę równości.

Jako że w powyższe rozważania włożyłem koło dwóch godzin - a trzeba dodać że w trakcie czytania mądrości owych łatwo nie było bo po ekranie latały mi w te i wewte liście różnokolorowe coby mi uzmysłowić jak ta cała diversity jest ważna - więc żem się zaparł że skończę. Za kurwisyna ciężkiego nikt mnie nie zmusi żebym to raz jeszcze przeszedł.

I tu dzonk.

Okazało się że zamiast iść do domu, muszę zostać na naszym codwumiesięcznym posiedzeniu komitetu od spraw różnych i wszelakich. Pomyślałem że tym razem się nie dam. Wypoczęty jestem, podwójną czarną wodę o smaku kawowatym marki Wytrzeszczoko palnąłem jak bym był jaki caffeine suicidal drinker i dzielnie zasiadłem w fotelu. Na wszelki wypadek blisko szafki - zanim z niego zlecę to się oprę. Przelecieliśmy miło i sympatycznie przez kolejne punkta, pokiwałem smutno głową nad sobą żem zapomniał o papierach com je miał przygotować i dotarliśmy do operowania cukrzyków ludzi mających przemianę dekstrozy inaczej.

Ten temat wałkuje się od jakiegoś czasu - management chce, ja nie bardzo. Ostatecznie wszyscy dupe w troki biorą o piątej - a ja z rozjechanymi cukrami bede potem załatwiał transfer w środku nocy. Niedoczekanie.

Powiedziałem że nie ma sprawy - możemy operować każdego. Przygotuję guidline w którym dokładnie rozpisze co i o której ma być podane oraz sprawdzone takiemu pacjentowi aż do osiągnięcia pierwszego check-pointu o 17:30. Frozen time evenement na chwileczkę wyostrzył zmysły po czym management powiedział że jednak to nie jest dobry pomysł - tak trzymać pacjenta przez cały dzień -  i projekt upadł zanim jeszcze się narodził.

Jak się kotu wysmaruje dupe musztardą to on ją zeżre w zasadzie dobrowolnie. 

Jutro koniec taryfy ulgowej. Caluśki dzień w robocie, ogólne, miejscowe i co tam jeszcze czeka na biednego anastazjologa. Welcome to the pleasure dome.

poniedziałek, 2 listopada 2009

Bilans

Przeloty: 5
Mile (zdrętwiała dupa w samolocie): 5408
Kilometry (zdrętwiała dupa w samochodzie): 1080
Dni nurkowych: 5
Nurkowań: 11
Łączny czas pod wodą: 496 min.
Ostre zatrucia alkoholowe: 2
Podostre zatrucia alkoholowe: 4
Skoków do basenu: 5
z czego udanych: 5
Zeżarte krewetki: counter failed
Kasa wydana: counter failed
Okres trzeźwienia: pending




Zdjęcie z Dahab: bezcenne.
 

piątek, 30 października 2009

SS Thistlegorm



Thistlegorm. W odwiecznej walce zrzucaczy z unikaczami tym razem wygral bombowiec. Pierdut i caly statek usiadl na 30 metrach. Ze wzgledu na amunicje i inne rozrywkowe urzadzenia, wrak jest oblozony calkowitym zakazem nurkowania.

Pod woda scisk przy ktorym Krupowki to pustynia. Ludzie sa z gory i z dolu, z prawa i z lewa, z przodu i z tylu. Masakra. Wrak duzy i ladny, ale trzeba sie spieszyc - wg. zgodnej relacji swiadkow, wrak sie degraduje w konkretnym tempie. A szczegolnie zawartosc. Zrobilismy dwa 40 minutowe nury i poplyneli na Rhas Mohammed. Faktycznie, w porownaniu z dahabowa ruina to jest prawdziwa rafa. Korale, rybki i masa sedesow - pozostalosc po wraku ktory wiozl armature.

Cala wycieczka zaczela sie o 5 rano a skonczyla o 8 wieczor.
Do tego tematu jeszcze sie wroci...

środa, 28 października 2009

Blue hole



Dzisiaj blue hole. Czyli mekka samobojcow podwodnych wszelkiej masci. Masa roznych elitarnych klubow. Na przyklad klub 80 - trzeba zejsc na 80 metrow z 12 litrowa butla z powietrzem i przezyc. Albo elitarny klub setka. Ten akurat ma bardzo malo aktywnych czlonkow, wiekszosc legitymacji wydawana jest posmiertnie.

Klub 120 ze zrozumialych przyczyn jest klubem hipotetycznym.

Nureczki byly cacek. Co prawda moje wysluzone skrzydelko postanowilo sie czesciowo rozpasc pod woda, co obrocilo worek uniemozliwiajac wypuszczenie powietrza. Skonczylo sie na sforsowaniu wyporu pletwami, zejsciem na 30 metrow i pelnym wkurwienia niepokoju oczekiwaniem - jako ze za szarpaczke wziely sie dwie kobiety. W koncu doszedlem do wniosku ze wyrzucam dziada, ale nasza dajwmasterka cos tam odpuscila i zwiesiwszy sie na mnie dolozyla na tyle masy ze nawet stopik na 5 metrach odstalismy jak cywilizowani ludzie. W calym zamieszaniu stracilem ciutek wiecej powietrza niz zwykle wiec nurkowanie konczylem na octo Jane, wkurwiony jak stopiecdziesiat. Mialem ochote wypierdzielic sprzet do kosza, ale w sumie sam se jestem winien- bylo sprawdzic te jeb. sruby.

Drugi nureczek bez historii - zamiast wslipiac sie w komputer i manometr, ogladalem rybki. Nuda.

Jutro o 5 rano jadziem na to cholerne wraczysko. Na wszelki wypadek biore dwie 15 z nitroksem - jak by co to mam zwizualizowane malownicze wypierdzielenie sprzetu w wodzie i powrot na butli trzymanej czule w objeciach.

Bark mnie nap.dala. Musialem se cos naciagnac.

wtorek, 27 października 2009

Abnegat ponurowy w Kanionie


Najpierw rosla sobie rafa koralowa, potem zatrzeslo dnem i powstal Kanion. Czyli podluzna dziura w dnie, w ktora wplywaja rozni fanatycy mocnych wrazen. Najciekawsze jest podejscie. Z piasku ku powierzchni leca tysiace malych babelkow. Wyglada to jak magiczna kurtyna. Przeplywamy przez nia i jeden po drugim, wygodnym pasazem plyniemy w dol coby zobaczyc glowna atrakcje. Niestety, nurkujemy na nitroksie 32%, stad maksymalna glebokosc to 33 metry - troche szkoda bo Kanion schodzi do 52 metrow. Na powietrzu mozna by zrobic touch-down. Wylazimy z dziury i ogladamy kurtyne raz jeszcze, tym razem z naszego powietrza.

W przerwie zzeram pizze. Durny pomysl. Wiem czym to sie skonczy, ale glod jest silniejszy.

Drugi nur to spokojny dryfcik nad koralowym ogrodem, duzo nadymek, skrzydlic i pomniejszego paciopia. Lacznie 52 minuty. Wychodze z 40 barami. Wyglada na to ze ja to pieronskie powietrze zjadam.

Jutro Thilstergorn. Jeden z bardziej znanych wrakow. Zatonal w czasie wojny, lezy na 30 metrach. Ma na pokladzie wszystko co wiozl, obok na piasku ponoc stoi lokomotywa.

poniedziałek, 26 października 2009

Mile zlego poczatki

Warszawa byla bardziej ponura niz Doncaster. Zgroza. Popijajac kawe czrkalismy z Kiciaf na reszte grupy. Komunikaty byly calkiem optymistyczne. Jestesmy na parkingu. O, to nie ten parking. Ale teraz juz parkujemy. O, to tez nie tu. W koncu wypelnilismy obowiaxki turysty w bezclowym i nie czekajac na personalne zaproszenia wsiedlismy do samolotu. Uzycie magicznego przyspieszacza podrozy pozwolilo osiagnac Tabe "in no time", grzecznie wypelnilismy podstepne pytania formularza medycznego (w stylu: czy ostatnio mial pan/pani bliski kontakt ze zwierzevie ktore ma raciczki i chrzaka") - pieczatka, busik i pojechalusmy do hotelu. 160 km z gosciem ktory przysypial za kierownica. Co w jakis sposob tlumaczy polmetrowej wysokosci krawezniki- to sa zakamuflowane bandy dajace czas na korekcje kursu.

Patrzac obiektywnie, rafa w Dahabie jest ruina porownywalna z Hurghada. Pojedyncze zywe koralowce i kilka rybek. Jeszcze dziesiec lat i beda musieli zarybic toto od nowa.

Stella, upal i totalny luzik.

O to chodzilo.

sobota, 24 października 2009

And the second word is "off".

Wodecki chyba śpiewał kiedyś że "na wszystko czas jest jeden ale człowiek nie wie czasem". Filozofia niewydumana, prosta i do spamiętania łatwa. Szczególnie co do części pierwszej - bo z tym że człowiek nie wie czasem to chyba pojadł szpinaku i go wzdęło.

Graty spakowane.

Limity sprawdzone.

Kasa.

Plastik.

Jechał se baca na pole. Wsiadając na furę, klepnął się po kieszeniach - Papieroski są, zapałeczki są, książeczka woźnicy jest - można jechać. W pół drogi coś go tknęło, papieroski... zapałeczki... książeczka woźnicy jest - można jechać dalej. W końcu zajechał na to nieszczęsne pole. Dalej coś mu nie pasi. ...papieroski są, zapałeczki są, książeczka... - k.wa mać - pługa żem nie wziął.

Nadszedł czas na puszczanie bąbelków i krewetki z grilla.

Z przyczyn wiadomych notki mogą pojawiać się różniście - albo i wcale. Zależy od dostępności do sieci.

do poczytania - a może i do zobaczenia

abnegat limitowany

Updacik pierwszy: Doncaster-Sheffield Robin Hood Airport.
Mgliscie. Samolotu nie widac. Startowac - chyba wystartuje, ale najpierw musi przyleciec.
Celnik czepil sie jablek - ze niby z semtexu czy jak? Na szczescie nie gryzl. Jablek nie gryzlm, mnie z reszta tez nie.
Nastepnym razem zgagulki trzeba wziac do podrecznego a nie nadawac na bagaz. Albo pic mniej wina w pozegnalny wieczor.
*end***end***end*

piątek, 23 października 2009

Little Annie

Jak wiadomo ogólnie - a i szczegółowe pewnie też - stan umarnięcia nie należy do stanów mile widzianych. O ile jednak jasnym jest wszem i wobec że człowiek moze sobie umrzeć w polu, na strychu czy w tramwaju nr 21, o tyle nikt do świadomosci nie dopuszcza myśli że można umrzeć w szpitalu. Jest to dość przerażające dla braci lekarskiej, która rękami i nogami broni się przed wypełnianiem kart zgonów własnoręcznie wyprodukowanych nieboszczyków, jako że po każdym zgonie rodzina (nieboszczyka, nie lekarza) zgodnym unisono pyta „Jak że to możliwe jest, że w szpitalu umarł??”

Skąd takie pytania? Ano, od czterdziestu lat rodzina była świadkiem cudu i im ten cud spowszedniał. Mowa o cudowniej zamianie wódy w wodę (z mocznikiem i inszymi produktami metabolicznymi, ale nie o to chodzi). Albo o cudzie zamiany smoły w takie ciągutki wykaszleniowe. A nie są to cuda najwieksze. Cud zamiany tony żarcia w smalec z nadciśnienim i cukrzycą...

Ponieważ pacjent w szpitalu umrzeć nie może, przybytki te są wyposażone w namiastkę biblijnego „Łazarzu, wstań!” pod postacią przeróżnych urządzonek, kupy leków oraz wykwalifikowanego personelu.

Z tą kwalifikacją to mi sie zawsze kojarzy opowieść o strażakach co to padła komenda: „Lokalizować!”, a oni wzięli za topory i porąbali wszytko w cholere.

Personel medyczny wie. Wie jak, gdzie, skąd i po co. Ale żeby się mu nie zapomniało, od czasu do czasu nieszczęsny anestezjolog, szprechający lenguidżem z podejrzanie słowiańskim akcentem, musi zrobić szkolonko.

W odróżnieniu od szkolenia to jest krótkie, treściwe i wszyscy dostaja pozytywny feed-back. Co sie bedę z koniem wadził.

Wyciągnąłem naszą Little Annie, podpiałem ją fikcyjnie pod monitory, prawdziwe kable podpiałem z braku laku do siebie i nacisnąłem guziczek alarmu. Z przyczyn wiadomych trenowaliśmy postępowanie w PEA z rytmem zatokowym, bo mi to łatwo przyszło zasymulować. Ot, nie założyłem pulsoksymetru i odpiąłem mankiet od ciśnienia. W zasadzie mozna jeszcze asystolię ładnie pokazać - odpina się wszystko i po krzyku. Co mnie martwi to fakt że nastepnym razem mamy przewidziany częstoskurcz komorowy. Może się kawy ożłopie?

Moja dzielna ekipa wpadła, rzuciła sie z pazurami na biedne dziewczę, połamała jej wszystkie żebra, przewentylowała, wbiła wenflon - fikcyjnie, bo jedyna pielęgniarka co to potrafi, poszła na chorobowe - dali adrenaline, płyny i uratowali nieszczęsną. Znaczy, fikcyjnie rzecz jasna, bo Little Annie jest z gumy i nie ma nóg. Z tego powodu najczęściej trenuje się na niej zatrzymanie krążenia po przejechaniu przez pojazd szynowy.

Ten miesiąc mam z głowy.

Na przyszły muszę odgrzebać stare scenariusze, bo mi zaczyna pomysłów brakować.

czwartek, 22 października 2009

Wyspiarska jesień

54 stopnie, 31 minut.

Wysokość Gdańska. Mieszkając w bliższej cywilizacji (greckiej...) części Polski jakoś nie zdawałem sobie sprawy jak wredne niespodzianki ma dla ludzi geografia.

W lecie jest tu miło i przyjemnie - słoneczko wstaje o 3:30, zachodzi o 23... Ale zima? Niech to jasny szlag trafi. O siódmej w listopadzie jest ordynarna, czarna noc, słońce zachodzi gdzieś koło 5. Do tego wszystkiego przywiało jakiś francowaty niż znad Atlantyku. Można się pociąć szarym mydłem. Dobrze że księżyca nie ma bo nie trzeba wyć po nocy. A to i tak nic - w zimie słońce będzie wschodzić o 8:45 a zachodzić o 16:00. Albo coś koło tego.

Czując nadchodzącą depresję - przy której Żuławy to kałuża (czyli niewielki akwen wodny bez znaczenia strategicznego wg. definicji wojskowej) - zmobilizowałem wszystkie swoje wewnętrzne, zewnętrzne i jakie tam jeszcze mam pałery i o ósmej pognałem na dżima. Wlazłem na bieżnię - spadłem z niej po piętnastu minutach po czym posłuchałem mojej mądrzejszej połowy.

Misiu, zajedź pod Tesco, whisky się kupi....

środa, 21 października 2009

Ręka opatrzności

Przyszedł mój ulubieniec dzisiaj. Taki - prawdziwy chirurg. Z czasów Jurgena Thornwalda. W zasadzie nigdy nie wiem czego się po gościu spodziewać. Pięciu pacjentów zabukowanych, wszyscy po godzinie dostali równo, co jednakowoż nic nie znaczy bo w chirurgicznej nieobliczalności potrafi on wyrwać ząbki cztery w minut trzy, jak i pierniczyć się godzinę z jednym zębem.

Musiała siła wyższa przelatywać dzisiaj z rana nad chałupą i zobaczyć moja zaspana gebę - bo w łaskawości swojej sprawiła niepoczytalność zarówno pierwszego pacjenta (herbatka przed wyjściem z domu) jak i drugiego (godziny się mu popierniczyły i doszedł do wniosku że nie przyjdzie). Zanieczuliłem bez specjalnych oporów dwóch następnych pacjentów - dziouszka najwyraźniej wcześniejszego kontaktu ze służbą zdrowia nie miała bo się patrzyła ufnie, natomiast chłopczyk musiał coś mieć na sumieniu bo mnie zaufaniem nie obdarzył. W dodatku gadał cały czas do nas mimo że stężenie leków, co je miał we krwi, uśpiło by nilpferda*. Po czym wspomniana siła wyższa musiała, wracając z powrotem, zobaczyć że mi sie wcale nie poprawiło i ostatni pacjent nie przylazł w ogóle. To sie nazywa przychylność. Albo łaskawość.

Tak jak się patrzyłem na krwawe rachatłukum wywijane przez zębodłuba (Copyright: Szaman Galicyjski) to mi się pomyślało że do tego jednak trzeba się urodzić. Bo z jednej strony fachu można się naumieć, ale entuzjazm do wyrywania trzeba odziedziczyć po mamusi.

Znaczy, po tatusiu niby też, ale tylko teoretycznie jako że Dżyngis Han dawno nie żyje.

Po południu poleźliśmy na korporacyjną kolację. Znaczy - korporacja zaprasza, pracownik płaci. Imprezka byla z gatunku pożegnalnych - jedna z naszych nursów doszła do wniosku że jednak ją nie cieszy praca z nami i idzie do domu starców. Jako pracownica rzecz jasna a nie pensjonariuszka.

To daje nieco do myślenia.
______________
*Vide wczorajszy koment Niki.

wtorek, 20 października 2009

Nieoznaczoność psychofizyczna w przestrzeni czterowymiarowej

5 dni do godziny zero.

Przedziwne uczucie.

Ktoś kiedyś napisał że człowiek jest jednostka rozmazaną w czwartym wymiarze. Że tu i teraz tak na prawdę nie istnieje. I coś w tym jest - bo niby czemu siedzę sobie przy zabiegu i słyszę bulll bulll?

A, pacjenta trzeba odessać.

W NHS mają ciekawą zasadę - nazywa się ona hands off. Przed urlopem daje się doktorowi robótki miłe i przyjemne, nie wymagające nadmiernego wysiłku umysłowego. Ot, rotę ustawić, wenflona wbić, takie tam. Albowiem wszyscy wiedzą że nieborak co prawda ciałem jest w pracy, ale duchem siedzi sobie nad basenem z kryształową wodą, popija szampana z Szampanii (zagryzając poziomkami) i przygląda się spod oka smukłonogiej, inteligentnej, oczytanej (dwa fakultety) piękności, która jakgybynigdynic, wcale go nie zauważając, przeciąga się kocio wychodząc z basenu.

Dla stanu kompletnej nieprzytomności nie ma żadnego znaczenia fakt, że woda miast kryształów ma rzęsistka, za szampana robi margarita z tequili produkowanej w miejscowym zakładzie utylizacji opon a piękność ma cudne nogi w sam raz do zauroczenia hipopotama. Ślepego.

A co mi tam hipopotamice.

Chce tam już być.

poniedziałek, 19 października 2009

Uwaga - zły pies

Góral to jest dziwne stworzenie. Znaczy, sam nie jestem, ani z racji urodzenia ani z zamieszkania, jako że prawdziwym góralem to się jest od Białego Dunajca w dół a cała reszta to takie lisy farbowane jak swetry z czystej wełny na Krupówkach. Góral prawdziwy łagodny jest jak baranek, do serca przytuli psa, sąsiada lepszego nad niego nie ma - wszystko pożyczy, nawet patelnię. No, chyba że się go wnerwi, to wtedy już nie.

Góral nerwy ma ze stali i znerwować go ciężko jest w warunkach normalnych. Ale słyszał to kto żeby ostatnio było normalnie? Do tego permanentny brak jodu... Ech, piknie by mogło być, jak by cłowieka syćko nie wkurwiało wokoło...

Ranek nie zapowiadał się tragicznie. Co prawda mój chytry plan przewidywał dzisiaj atak na 5 km stylem rozpaczliwym, ale po wczorajszych ekscesach nie wieszczyłem sobie jakowychś sukcesów. W rzeczywistości nie było najgorzej - zrobiłem sobie 2,5 km w 15 minut i z bieżni zgonił mnie automat że tętno mam wysokie. Jak się spojrzy na to od strony wczorajszych 7 km i 50 minut na bieżni, nie jest najgorzej. Chyba mi się uda osiągnąć zamierzone 10 km w godzinę jeszcze przed sezonem letnim.

Wiem że dla zawodowca to śmiesznie brzmi - ale jak by ktoś z tak zwanych wyczynowców chciał się poczuć jak ja, proszę wziąć plecak z kamieniami i wyrównać swoje BMI do 31 a potem spróbować sobie pobiegać. Gwarantuję niezapomniane przeżycia.

Jako że latorośl starszy wymyślił sobie basenik - ten do pływania - więc szybkim ściegiem pognałem po ćwiczeniach do domu coby młodszego dowieźć. Niech ta się cosik porusza chłopina bo jeszcze trochę i będę miał w domu spasionego garbatego okularnika. Porzuciwszy w ten sposób dzieciska udaliśmy się pośpiesznie na retail therapy. Prawie się udało - z parkingu pod sklepem odwołał nas telefon wpierniczonego jak nieboskie stworzenie młodego. Okazało się że teraz jest lekcja dla dzieci - więc pływać mogą tylko zapisane dzieci oraz dorośli. A młody nie.

Nożeszszsz w morde. Żeby chłop nie mógł z gołą babą w windzie...

Szybki rzut za rzekę, wejście do konkurencyjnej firmy - co prawda dwa razy droższej, ale za to jaka okolica - i zostaliśmy szczęśliwymi członkami klubu sportowego, super-hiper wystrzałowego, co to samą swoją obecnością wymusza utratę 10 kilo. A w dodatku dzieci mogą sobie pływać same, bez rodziców, bo na brzegu siedzi ratownik dbający o dzieci jak foka o swoje młode.

Jak ja będę musiał proporcjonalnie do wpisowego ćwiczyć to się zarżnę na śmierć w pierwszych dwóch tygodniach.
___________________________
Mają basenik podgrzewany na polu dworze zewnątrz, z takim śmiesznym ustrojstwem co puszcza bąbelki. Czternaście kortów tenisowych - połowa krytych. I taka maszynę co robi pink. Jak mówił Pawluk - koniec świata. W dodatku mamy darmowe intro tenisowe przez pierwszy miesiąc. Do szczęścia brakuje żebym przeszedł na wegetarianizm.

Zaczyna mnie to wszystko nieco przerażać...

niedziela, 18 października 2009

sobota, 17 października 2009

Szkolenia obowiązkowe

W Jukeju nie ma lekko. Każden doktor musi się rozwijać jak nie przymierzając dzidzia na bobofrucie i o rozwój osobniczy dbać. Dlatego pracodawca zobowiązany jest do dostarczenia mu darmowej, godziwej i (oficjalnie) bezalkoholowej rozrywki zabezpieczającej 50 punktów CPD. Jak to się przekłada na język polski? Matematyka jest prosta: jeden dzień daje max. pięć punktów, więc dodatkowo w roku dochtor dostaje 10 dni na kształcenie. Z tego pięć może spędzić na nasiadówkach wewnętrznych - a pozostałe pięć musi gdzieś jechać w świat jako ten syn marnotrawny z kasą tatusia. Porównanie jest bardziej na miejscu niż by się mogło wydawać.

Na szczęście dla mnie rok budżetowy trwa u nas od lipca do czerwca, dzięki temu nie muszę się martwić o kasę wydana na szkolenia w pierwszej połowie 2008. Niestety, nadeszły straszne czasy, kryzys szaleje (bo jak wiadomo od czasów Smolenia i Laskowika, Ozyrys nie żyje) - więc firma dba o własne cztery litery i wprowadziła personal budget limit. W prostej linii przekłada się to na zwykłe skąpstwo ale to źle brzmi w Oficjalnym Komunikacie Na Temat Polityki Firmy.

Wydać kasę firmową na szkolenie w Koziej Wólce na temat Postępów w Leczeniu Płucka Lewego u Dziecka Małego potrafi każdy. Ale nie o to chodzi... Kasa ma być wydana z pożytkiem dla Firmy - coby się człowiek naumiał czegoś wartościowego rzecz jasna - oraz dla samego szkolanta. Dla dogłębnego zrozumienia tematu polecam zdjęcia z Grindenwaldu, gdzie dwa lata temu na zimę szkoliłem się w ramach wykładów ESRA (European Society of Regional Anaesthesia). Żeby nie być posądzanym żem nic nie robił przez cały boży dzień - przyznaję się do tego bez bicia. Albowiem ponieważ wykłady były od 8 do 10, następnie krótka przerwa na narty i wieczorna sesja od 17 do 19. To się nazywa życiowe podejście do tematu.

Niestety, takich kursów jest jak na lekarstwo, poza tym mój bywszy szef jak się zorientował na co mnie wysłał to z zazdrości zzieleniał i powiedział że ni cholery - nikt więcej na narty za państwową kasę nie pojedzie. Co tylko potwierdza znany skądinąd fakt że stare przysłowie pszczół „Siedź w kącie a znajdą cię” (choć nie wiem czy to nie powinno być „Siedź w kącie a znaj dącie”) jest bzdurą na kółkach wysnutą z opowieści o cnotliwych czasach naszych prababek.

Jako że w tym roku odbyłem już spotkanko w Liverpool’u (trzydnióweczka za 15 pkt. CPD), zacząłem się zastanawiać gdzie z pożytkiem wydać resztę swojego rocznego budżetu szkoleniowego. I tu znów przyszła mi w sukurs ESRA - w Insbrucku, w lutym maja szkolenie co to się zwie Cadaver Workshop. Rzecz jasna nie ma tam mowy o wyprzedaży zwłok - uczą anestezjologów wbijać igły w różne miejsca ciała coby nerwy znieczulać.

Zrobiłem krótki rachunek sumienia - prócz kilku prostych technik w zasadzie nie stosuję anestezji regionalnej, firmie zdecydowanie się przyda jak sobie odświeżę igłologię, manago ostatnio się uśmiecha do mnie... Nie certoląc się zbytnio palnąłem krótki emil z podsumowaniem kosztów, zysków i strat, po czym wysłałem do manago. Odpowiedź była dość szybko. Niedobrze to wróży - w środku będzie kupa z dżemem i to raczej z przewagą kupy... Otwarłem - pytanie o bilans budżetu. Wysłałem króciutki update odnośnie winien/ma i polazłem do domu. W sumie o 7 wieczór trudno się spodziewać odpowiedzi.

Skończyłem ja sobie dzisiaj znieczulanie pacjentów - zwane zwyczajowo okadzaniem bądź czadzeniem - a tu moja manago siedzi sobie za biurkiem. Dziwne, w piątek u nas? Przełamując moja do głębi nieśmiałą i pokorną naturę zapytałem co ona na te moje Insbrucki - będzie kasa czy nie? A ta mi wali że to ważne dla firmy, że budżet jeszcze nie tak napięty i że ona mi w takim razie pokryje jak nie całość to stosowną większość.

Opadła mi żuchwa. Co tu się, do cholery ciężkiej, wyrabia?

Pojadę sobie na 4 dni do Austrii w środku sezonu. Z tego co pamiętam, to oświetlone stoki chodzą tam do północy. A może jeszcze przez przypadek trafię na Małysza?

Kocham Continuous Professional Development.

___________________

Tak na marginesie - jak polski ustawodawca nałożył na swoich niewolników (zwanych dla zmyły służbą) obowiązek zbierania punkcików, to wpisał w tą ustawę obowiązek udzielenia urlopu i pokrycie kosztów przez pracodawcę czy to mu umkło? Bo pókim pracował w kraju naszym - gdzie śnieg biały po grdykę i dzięcioły na palach - jakoś mi to nawet we łbie nie postało żeby się zapytać...

piątek, 16 października 2009

Rok. Najmniej rok.

Niesamowite - to już rok. Dokładnie. Muszę przyznać że jestem nieco oszołomiony.

Czytacie właśnie 339 post. Dzizzazz....

Wszystko zaczęło się niewinnie od harców wyprawianych na blogach Morfeusza, Konfliktowej i Agregata. Następnie ulegając podszeptom próżności dałem się namówić moim idolom i sam zacząłem płodzić teksty co nieco liryczne, głównie wspominkowe.

Seria „Z pamiętnika woźnicy” praktycznie zdechła - niestety, nie pamiętam tego tak dobrze jak mi sie wydawało. W tej chwili mam trudność inną - nawet jak coś mi się przypomina, to nie mam pewności czy już o tym nie popełniłem jakowegoś wpisu...

Statystyka nieco szokuje - ponad 200 tysięcy kliknięć (countomat włączyłem gdzieś na poziomie 40 tys.), około 80 stałych odwiedzających.

Najdziwniejsze jest zestawienie Top50 z wyszukiwarek: gdy się pominie wszystkich którzy szukali mnie wg. nicka, najczęstszym zwrotem wiodącym na mój blog są „sałatki warzywne”. Będę musiał coś popełnić na temat skrobania marchewki... O ile rozumiem skąd się bierze „dieta stekowa” czy „kobziarz anestezjolog”, o tyle „zepsić się” czy „jak rozebrać kran” (o „domu publicznym” nie wspominając) nieco mnie zastanowiły - czy ja aby na pewno piszę o tym o czym mi się wydaje.

Skoro popadłem w ton upierdliwy, pozwolę sobie na mała refleksję. Mianowicie ta forma aktywności sieciowej, choć nieco niebezpieczna z racji depersonifikacji kontaktów, daje jednak możliwość poznania ludzi których w innym przypadku bym nie spotkał. Negatywną stroną pisania jest pokazywanie się - bez pokazywania. Nie wiem czy tak chętnie bym poszedł w polemikę na temat którego kompletnie nie znam - vide moje ostatnie wygłupy konstytucyjne - w obecności żywych ludzi. Tak to samotność w sieci bezlitośnie obnaża wewnętrzne pieniactwo.

Dziękuje pięknie za wytrwałość, Wasze komentarze dają mi napęd do dalszej twórczości codziennej; tak na marginesie muszę dodać że nieodmiennie mnie zdumiewa że ktoś te wypociny czyta.

Zapraszam wszystkich na torcik urodzinowy wyprodukowany przez Beryla Cooka.



Posługując się językiem telewizji: w nowym sezonie odcinki będą jeszcze krwawsze, jeszcze dłuższe - byle nie nudniejsze...