Każde narzędzie wymaga konserwacji. Mózg też. Jako że nadeszła pora, nastawiłem budzik na 5.30 i palnąłem w kimono koło dziesiątej. Czego patologicznie nie znoszę to opadających powiek - własnych - oraz szturchających mnie łokci - kolegów - coby przerwać moje chrapanie w czasie prelekcji. Dodatkowym stresorem była moja własna prezentacja - jako że spotkania są wewnętrzne więc opowiadamy sobie o ciekawych przypadkach wyczytanych w literaturze.
Oczywiście zaspałem. Znaczy, radio ryknęło jak zwykle, zerwałem się jak zwykle, wyłączyłem radio - i - padłem z powrotem w pierze. Potem następuje akcja godna "Teksańskiej masakry straszliwym narzędziem" - czyli poranna trzydziestosekundowa toaleta poranna misia. Massakra. Golenie lewą ręką, zęby prawą - żżizzzzazzz, nie po uszach!!! - paniczne skoki na jednej nodze i szukanie kluczyków. Na wszelki wypadek - jako że czasu nie było coby straty ocenić - przyłożyłem płachtę papieru toaletowego do całej twarzy. Lepsze to niż zakrwawiona koszula.
W lekkim niedoczasie wpadłem na stację i zacząłem nerwowo szukać automatu - o, stoi. I nawet światełkami w pastelowych kolorach uspokajająco mruga. Uspokojony całkowicie przystąpiłem do wydarcia co moje.
- Kupić czy wydrukować prepaid? - Wydrukuj.
- Włóż kartę - włożona.
- Wstukaj kod - o cholera, jaki kod?...
...a, jest. Wstukany.
- Czekaj. ZZZZzzzzzzt, zzzzzzzt, zzzzzzzt - czekaj - zzzzzzzzt, zzzzzzzt - a na co mi tego tyle? Musiałem pomylić numery i jakaś wycieczka skautów zostala obrabowana z biletów...
Zabierz - zabrałem. O - jednak zgadza się. Rachunek, dwie miejscówki, dwa bile.. - a czemu jeden kartonik pusty jest? 3 minuty do odjazdu pociągu - nie zdążę do kasy... Trudnoż, będę strugał zadziwionego wielce.
Konduktor zupełnie niepolski. Uśmiechnął się, uspokoił żebym się nie martwił - nie wydrukował się bilet "tam", więc wrócę bez problemu. To jest dopiero "frontem do klienta".
Londyn - ha. Muszę tu w końcu przyjechać rekreacyjnie i coś zobaczyć bo póki co to znam King Cross i Piccadilly. Oraz - z powodu fatalnego itinerera - niechcąco zwiedzone ulice wokół naszego centrum.
- Abi, chcesz pierwszy?
- Siurrrr - uśmiechnąłem się od ucha do ucha i wetknąłem sticka w laptopa. Rzutnik zdechł. O cholera, nie wziąłem wydruków... Zaczęło się standardowe w takich wypadkach grzebanie, pstrykanie, reboot i inne bezsensowne czynności lamerskie. W końcu ktoś przytomny polazł po obsługę - cyk i działa. No to do boju.
Rzuciłem slajdzik na ekran, oko na monitor i zacząłem.
Najpierw powoli i ociężale
Ruszyła maszyna po szynach ospale
Kolejny slajdzik.
I kolejny.
I taktu przyspiesza
I gna coraz prędzej
Kolejny slajdzik
Kolejny slajdzik
Kole - oż w mordę, a to skąd się wzięło? O czym ja to miałem przy tym slajdzie gadać??
Tak to jest jak się prezentację robi miesiąc wcześniej a potem nie ma czasu jej przewietrzyć...
Na szczęście pora przedlunchowa jest błogosławieństwem dla prelegenta - nawet ci co by go chcieli zmiażdżyć, drżą ze strachu że im ktoś sandłicze zeżre i zazwyczaj stojąc pomiędzy skrwawionymi zwłokami a kanapkami - wybierają te ostatnie. Uff...
Wyłgałem się z końcówki popołudniowej sesji i z uczuciem sprawiedliwie i godziwie zarobionych 5 CME uderzyłem z buta w kierunku metra. Platforma 1 czy 2 - chyba tu? Tu. Wskoczyłem w zamykające się drzwi. Czas? Zdążę. King Cross - no to wio. I taki dumny bylem z tej mojej quasilondyńskiej sprawności tjubowej że zamiast na King Crosa poleciałem na St.Pancras. Lece, cholera - nie tu chyba? A nie, dobrze. Międzynarodowe na prawo, narodowe na wprost - no to rura. O cholera, toż to całkiem inna stacja... Dżim się przydał - bo rok temu od takich kłusów po schodach padł bym na zawał. A tu proszę zadyszka tyci-tyci, no może trochę rzężeń grubobańkowych ale bez przesady... Tylko gdzie ja mam teraz lecieć?? Nie wiesz - zapytaj. Chwała Panu trafiłem na rozgarnięta kobietę która jak usłyszała gdzie jadę to skierowała mnie do właściwej stacji. Aaaaa- raaacjaaaa... Toż nazwa nie ta... Gracias, Seniorita - uśmiechnąłem się promiennie i wpadłem na stację w momencie gdy ogłosili boarding. Jak to się przydaje 15 minut zapasu - oglądał bym sobie światła odjeżdżającego pociągu.
Pokazałem bilecik, miejscówkę, sprawdziłem miejsca - wagon G, miejsce 3. Gdzie jesteśmy? M, K, L... Dobrze że wcześniej jestem to sobie jeszcze na swoim usiądę... H, F, E... cholera jasna, za dużo kawy wypiłem czy jak? To za karę żem ją nazwał lurą. Wracamy. F, H, I - gdzie angole mają G w alfabecie?? Na wszelaki słuciaj polazłem do samego przodu - wagona niet. Pokazałem bilet facetowi w czapce.
Nu, da. Kwit ja wiżu - a ciemodanika niet!Poradził, żeby łapać co jest wolne, bo za chwile będzie tłok - system sprzedał bilety po alfabecie, a G i J dzisiaj nie jedzie. Ale jaja...
W sumie nawet się nie zdziwiłem że przyjechałem z półgodzinnym opóźnieniem. A w zasadzie to zdziwiłem się - że tak mało.