Takoż i anestezjologa. Proces naginania zaczął się w połowie stażu od 15 dyżurów miesięcznie na zaprzyjaźnionym pogotowiu i zakończył się przedziwną praca na 4 różnych kontraktach które pokrywały 608 godzin roboczych każdego miesiąca (w 30 dniowym miesiącu...).
Gdyby ktoś myślał że jest to niemożliwe: poniedziałki i środy - 8 godzin wolnego od 7 rano do 15 plus jeden pełny weekend. Reszta w pracy. Poniekąd tłumaczy to dlaczego człowiek w trakcie pełnienia obowiązków wygląda i zachowuje się jak wkurwiony troll.
W końcu do stłumionego brakiem snu i nadmiarem świeżego powietrza mózgu zaczyna docierać że po domu chodzą jakieś takie osobniki, które co prawda mówią do mnie tata, ale jakoś takie duże...? Cież pierona... I światełko w tunelu - jest, jest kraj gdzie dochtor nie musi pracować non-stop, przynależy do elity finansowej i co więcej - nie wolno mu pracować więcej niż 48 godzin.
Większość twierdziła że to nie jest możliwe - że to tylko w filmach pokazują. Ale tak to nie.
Nieśmiało zacząłem się przygotowywać już gdzieś koło 2004 roku. Najważniejsze - język. Lekcje grupowe, potem 1:1, w końcu pierwsze nieśmiałe próby nawiązania kontaktu z ziemia obiecaną. Do dziś pamiętam mój pierwszy telefon do pracodawcy za wodą - odebrała sekretarka i pyta się kto zacz. No to mówię, że ja dochtor i z Polski dzwonie. A ta wyjeżdża z pytaniem że kto?
No to mówie: I am anaesthetist.
W moim zestresowanym mózgu zatarła się reguła używania przedimka nieokreślonego: moja rozmówczyni z podziwu nie mogła wyjść że w szpitalu chce pracować an aesthetic. Z drugiej strony czemu nie - zawszeć to dobrze mieć kogoś kto ładnie kwiatki w wazonie ułoży.
Następnie przyszły pierwsze konkursy piękności szumnie zwane interviev. Najpierw z polskimi pośrednikami, potem z ich angielskimi odpowiednikami. W końcu przyszła informacja - został pan zakwalifikowany (co w tubylczym nazywa się shortlisted, do tej pory mnie to słowo zdumiewa...) na interview, które odbędzie się w bardzo szpanerskim hotelu w Warszawie. Warszawa... Matko jedyna - a nie zabłądzę?? Na wszelki wypadek wziąłem taksówkę. Co prawda kierowca strasznie jęczał i jechać nie chciał że go wyjmuję z takiej sakramenckiej kolejki do kursu za 4,20 - alem się zaparł że nie wyjdę. I pojechał.
Co się bedzie z chłopem - studziesięciokilowym i w dodatku ze wsi - wadził...
Z tym spotkaniem wiąże się jeszcze jedna sprawa - mianowicie wróciłem wtedy z Egiptu i miałem na głowie takie dziwne coś w kolorze biało-żółtym z pięciocentymetrowymi odrostami. Ostatecznie kto powiedział że tylko kobietom może odbić całkiem na punkcie koloru włosów? Miałem się obciąć po drodze, ale w Krakowie golibroda był nieczynny, a w Warszawie czasu nie było, bom zdążył na ekspres ino nie ten com chciał.
- Tata, nie mówi się ino!
- Ino jak?
- Ino tylko!
Summa summarum wkroczyłem na przegląd spóźniony o 15 minut z pszenną sieczką na głowie. Moim rozmówcom nawet powieka nie drgnęła - i rzecz jasna powiedzieli że zadzwonią później. Co najśmieszniejsze, rzeczywiście zadzwonili - z informacja że niestety, byłem dobry ale byli lepsi. Jak się tak patrzę na moje zdjęcie z tamtego czasu to jakoś mnie to nie dziwi.
Na następny przegląd piękności przyszło czekać kolejne pół roku. Tym razem - w Krakowie. Pamiętam jak dziś, Hotel Campanile, Prawie Że Rynek Krakowski. Zajechałem z fasonem swoim Mercedesem marki Ford do podziemnego garażu, wygładziłem garnitur, sprawdziłem fryz - ani jedno włosie nie wystawało w nieswoją stronę - po czym zwarłem zwieracze i pojechałem na górę. Dobrze że windę mieli bo mi stres generował wtedy tachykardie na poziomie częstoskurczu komorowego.
Spotkałem się z moim middleman’em, wymieniliśmy grzeczności i bęc - proszę bardzo, doktorze, zapraszamy. W pokoju dwóch dżentelmenów wyglądających zarówno przyjaźnie jak i dystyngowanie zaprosiło mnie do zajęcia miejsca - i zaczęła się rozmowa. Po pierwszych stresach zacząłem gadać do rzeczy, w końcu usłyszałem ostatnie pytanie - jak znieczulał by Pan „Varicose veins”.
Zastanawiałem się nad tym wielokrotnie i za jasnego skurczybyka nie mam pojęcia dlaczego wydało mi się że jestem pytany o znieczulenie do torakotomii.
Ze swadą opowiedziałem więc jak to zapakuję rurkę oskrzelową, rozseparuję płuca i w stosownej chwili wstrzymam wentylację płuca operowanego pozostawiając go na PEEPie 5 cmH2O czyyste...go...
...tlenu...
W końcu dotarło do mnie że dżentelmen z lewej ma wytrzeszcz, a prawy się nieco krztusi ze śmiechu. Widząc mój wyraz twarzy rzucił po polsku: żylaki... jak pan znieczuli żylaki...
Nie wytrzymałem i też się splułem. Wymieniliśmy poglądy na temat wyższości Świąt Bożego Narodzenia nad podpajęczynówką, dżentelmen z lewej nieco się zdziwił że nasi chirurdzy są w stanie zoperować żylaki w dwie godziny - mi spadła szczęka że tamci robią to dłużej - i w końcu nasze spotkanie dobiegło końca.
Dżentelmen z prawej wyszedł razem ze mną na korytarz żeby udzielić mi nieco mniej formalnych informacji na temat pracy i życia w Północnej Irlandii. O co można zapytać jak się ma 5 minut? W zasadzie całość zawarła się w prostym „Jak tam jest” i „Czy można tam żyć”.
Pod wieczór poczułem że spada mi napięcie - za długo to trwa, nic z tego nie będzie. Czas zacząć organizować bilety na kolejny konkurs, tym razem w Pradze. I tu niespodzianka - telefon od polskiego pośrednika, że zostałem zakwalifikowany.
Euforia - stres - radość - i takie dziwne uczucie że życie które znam właśnie się kończy. Przedziwne.
Po przyjeździe do Północnej Irlandii poznałem bliżej mojego polskiego rozmówcę z interview. Cud człowiek - do dzisiaj jesteśmy przyjaciółmi. I choć nie pracujemy już w tym szpitalu i mieszkamy dość daleko od siebie, dalej spotykamy się przy różnych okazjach.
Szanowni Państwo, Blogowiczki i Blogowicze: mam dzisiaj zaszczyt i przyjemność przedstawić blog mojego przyjaciela, Szamana Galicyjskiego .