normalnie - czego ty ode mnie chcesz?; ew. nie mam pojęcia o czym ty do mnie rozmawiasz;
już - czego ty ode mnie chcesz??!?;toż kiedyś się wezmę!!!;
zaraz - CZEGO TY ODE MNIE CHCESZ??!???; toż mówiłem że się kiedyś wezmę!!!!
kiedyś - nigdy;
jutro - nigdy;
za chwilę - jutro (patrz powyżej);
wszyscy - w najlepszym przypadku dwie osoby; zazwyczaj jedna;
nikt - zasadniczo wszyscy, ale jakoś trzeba uzasadnić potrzebę wyjścia z domu (np: nikt nie musi siedzieć w domu tylko JA);
już wstałem - czego ty chcesz ode mnie??!?;
posprzątałem - zwaliłem graty z biurka na podłogę
naprawdę posprzątałem - to co powyżej + wkopanie gratów pod łóżko;
teraz to już naprawdę jest posprzątane - część gratów spod łóżka została wepchnięta za szafę;
wyniosłem śmieci - zaraz (patrz wyżej) wyniosę;
uczyłem się - malownicze rozrzucenie książek i zeszytów po pokoju;
normalnie się uczyłem - to co powyżej tylko bez rozrzucania po pokoju, zeszyty dalej tkwią pod łóżkiem (w przypadku opcji naprawdę posprzątałem) lub za szafą (teraz to już naprawdę posprzątałem);
dwie godziny - jakieś 12-14 minut (w przypadku nauki);
12-14 minut - 2 godziny (w przypadku zarządzania forum);
dopiero co włączyłem - od 4 do 8 godzin w przypadku War Rock'a;
podrzucisz mnie do szkoły? - opcja "już wstałem" przeciągnięta do czasu odjazdu autobusu szkolnego;
nie mam dzisiaj lekcji - o dziwo, może to być prawda; najczęściej jednak: nie chce mi się dzisiaj siedzieć w budzie;
muszę zostać w domu żeby się uczyć - jedźcie w cholerę, ja pomorduję sobie spokojnie na War Rock'u;
jedno piwo - trzy piwa;
dwa piwa - kratka piwa;
trzy piwa - dokładnie nie pamiętam;
lamer - Eminem (bo gra dla kasy);
spoko goście - Molesta (bo nie grają da kasy);
pożycz - daj;
to nie fair - nakaz robienia czegokolwiek poza gra w War Rock'a;
wstałem rano - jak wstałem było jeszcze jasno;
wstałem o świcie - jeszcze nie było dwunastej;
zjadłem śniadanie - nie muszę jeść śniadania, zdrowy organizm z rana potrzebuje 6 godzin gry w War Rock'a
zjadłem obiad - zjadłem zupkę chińską;
ale się najadłem - dwie zupki chińskie;
nic nie rozumiesz - nie wiem co ci powiedzieć, wiem że masz rację ale prędzej zjem własny język niż to wykrztuszę z siebie;
Przyszedł sąsiad. Z ciderem. Litrowym. Porządny Polak takiej zniewagi nie przepuści - wyciągnąłem żubra(ówkę). Chwilowa przerwa w programie. Prosimy nie regulować odbiorników.
sobota, 8 sierpnia 2009
piątek, 7 sierpnia 2009
Normalnie
Retoryka wieku młodzieńczego.
Zawsze - wszyscy - nikt - nigdy.
Nie ma że Ciocia Krysia albo Zenek od Kowala.
"Musze mieć takie spodnie bo wszyscy je noszą". Potem okazuje się że jedyne takie spodnie nosi najlepsza psiapsiółka albo thebestfriend - ale w wieku cielęcym rozróżnienie psiapsiółki od wszystkich jest zasadniczo niemożliwe.
Jednak w żadnym przypadku tak mi się skóra na grzbiecie nie marszczy jak na słowo "normalnie".
Prześledźmy:
- Nie wyłączaj mi netu! Normalnie sprawdzę tylko co jest na forum i będę się uczył.
Efekt - książki nie ruszone, oczy jak u królika.
- No normalnie się uczyłem. I fizyki i tej , no, statystyki.
Efekt - (...)censored(...)
- No normalnie, pójdę tylko na siłownię a potem zaraz wracam.
Et cetera. Można sobie normalnie dośpiewać.
Jako że pociech pojechał do Giżycka bo wszyscy jadą (chwała Bogu że jeszcze dwóch kumpli się z nim zebrało, ale to są właśnie wszyscy) - więc grzecznie zapytałem jak to się odbędzie.
- No, normalnie...
- Ty mnie synuś do grobu wpędzisz. Sądząc po początku planu, to nie masz pojęcia gdzie to Giżycko leży.
- Nie no, co ty Tata, normalnie wsiądziemy w pociąg..
- A który?
- No, normalnie, do Giżycka.
- Normalnie do Giżycka nie jeżdżą. Którędy?
- No bo się mamy właśnie naradzić.
- To się naradź, a bilety to se policz normalne, bo legitymacji polskiej nie masz, żebyś wiedział czy wrócisz. I daj znać bo mnie normalnie czkawka za chwile zatłucze.
- Czkawka??
- ...za śmiechu... Pa.
- No pa.
Policzenie środków okazało się dobrym posunięciem
- Tata, oddał byś babci kasę?
- A za co?
- No tą co ją na bilety wziąłem.
- Taak. A mnogowiele?
(...)te kwestię pomijamy litościwie milczeniem; jako i mój głęboki wdech(...)
- Konkordem bedziecie lecieć to tego pierońskiego Giżycka??!? Czy w okolicy ktoś wynajmuje limę??!?
Efekty normalnego postępowania osiemnastolatów:
- Wyjazd opóźnił się o dwanaście godzin.
- Bilety zakupione.
- Pociąg uciekł - bo towarzystwo nie pojęło znaczenia słów "składy łączone" i myślało że pociąg jest do Gdyni jedynie.
- Dobrze że centrum kryzysowe, w postaci babci co swoje ze swoim pociechem przeżyła (dlatego teraz taki cwany), poradziło coby autobusem do Krakowa jechać. Ostatecznie autobus jedzie godzinę, a pociąg trzy.
- Dobrze że litościwe kumple cwanego starego wzięły siostrzeńców Kaczora Donalda do samochodu i zapierniczaja teraz do Jaworzna coby ten pieroński pociąg złapać.
Matko jedyna.
Normalnie już mnie nerki bolą... Ze śmiechu...
Zawsze - wszyscy - nikt - nigdy.
Nie ma że Ciocia Krysia albo Zenek od Kowala.
"Musze mieć takie spodnie bo wszyscy je noszą". Potem okazuje się że jedyne takie spodnie nosi najlepsza psiapsiółka albo thebestfriend - ale w wieku cielęcym rozróżnienie psiapsiółki od wszystkich jest zasadniczo niemożliwe.
Jednak w żadnym przypadku tak mi się skóra na grzbiecie nie marszczy jak na słowo "normalnie".
Prześledźmy:
- Nie wyłączaj mi netu! Normalnie sprawdzę tylko co jest na forum i będę się uczył.
Efekt - książki nie ruszone, oczy jak u królika.
- No normalnie się uczyłem. I fizyki i tej , no, statystyki.
Efekt - (...)censored(...)
- No normalnie, pójdę tylko na siłownię a potem zaraz wracam.
Et cetera. Można sobie normalnie dośpiewać.
Jako że pociech pojechał do Giżycka bo wszyscy jadą (chwała Bogu że jeszcze dwóch kumpli się z nim zebrało, ale to są właśnie wszyscy) - więc grzecznie zapytałem jak to się odbędzie.
- No, normalnie...
- Ty mnie synuś do grobu wpędzisz. Sądząc po początku planu, to nie masz pojęcia gdzie to Giżycko leży.
- Nie no, co ty Tata, normalnie wsiądziemy w pociąg..
- A który?
- No, normalnie, do Giżycka.
- Normalnie do Giżycka nie jeżdżą. Którędy?
- No bo się mamy właśnie naradzić.
- To się naradź, a bilety to se policz normalne, bo legitymacji polskiej nie masz, żebyś wiedział czy wrócisz. I daj znać bo mnie normalnie czkawka za chwile zatłucze.
- Czkawka??
- ...za śmiechu... Pa.
- No pa.
Policzenie środków okazało się dobrym posunięciem
- Tata, oddał byś babci kasę?
- A za co?
- No tą co ją na bilety wziąłem.
- Taak. A mnogowiele?
(...)te kwestię pomijamy litościwie milczeniem; jako i mój głęboki wdech(...)
- Konkordem bedziecie lecieć to tego pierońskiego Giżycka??!? Czy w okolicy ktoś wynajmuje limę??!?
Efekty normalnego postępowania osiemnastolatów:
- Wyjazd opóźnił się o dwanaście godzin.
- Bilety zakupione.
- Pociąg uciekł - bo towarzystwo nie pojęło znaczenia słów "składy łączone" i myślało że pociąg jest do Gdyni jedynie.
- Dobrze że centrum kryzysowe, w postaci babci co swoje ze swoim pociechem przeżyła (dlatego teraz taki cwany), poradziło coby autobusem do Krakowa jechać. Ostatecznie autobus jedzie godzinę, a pociąg trzy.
- Dobrze że litościwe kumple cwanego starego wzięły siostrzeńców Kaczora Donalda do samochodu i zapierniczaja teraz do Jaworzna coby ten pieroński pociąg złapać.
Matko jedyna.
Normalnie już mnie nerki bolą... Ze śmiechu...
czwartek, 6 sierpnia 2009
Wkurwiona małpa
Przeczytałem sobie rozwojowo popełniony w Gazecie artykuł na temat ortodietetyków i z braku jakiejkolwiek roboty popadłem w przydum. Co jednoznacznie wspiera tezę że filozofia jest domeną nierobów.
Jak działa ortodietetyzm? Zaczynamy kontrolować to co jemy, narzucamy sobie pewne ramy postępowania - i w przypadku ich przekroczenia włączamy mechanizm kary. Który polega na zaostrzeniu dyscypliny. Zwróćmy uwagę że istota całego zaburzenia kryje się w drugiej części.
To mnie zawsze zachwyca w jednostkach ludzkich. Przegięcie pały albo tak albo śmak. Może dlatego Homo Erectus nigdy prosto nie ustoi bo mu ta cała pała za bardzo ciąży?
Nasza najstarsza - filogenetycznie - cześć mózgu nie ma żadnych skrupułów. Jest ciemna jak tabaka w rogu, niema, i zdecydowanie hedonistyczna. W dupie mając kalorie, normy obyczajowe, religijne, o zwykłym bilecie na tramwaj nie wspominając, chce się łajdaczyć a po łajdaczeniu spać.
Natomiast neocortex siedzi sobie jako ośrodek nadrzędny, jak - excuses moi - grzyb jakowyś i rządzi. Jest wyedukowany. Posługuje sie językiem. Zachwyca pięknem. I nie wiedzieć czemu ma tendencję popadania w stan mentalny, którego odpowiednikiem fizycznym mógłby być upierdliwy, maniakalny, psychopatyczny kapral. Tego nie wolno. Tamtego też nie. Biegaj szybciej. Pracuj więcej. Ucz się. Zakazy i nakazy. Regulaminy, definicje, plany. Planowanie pierwotne, wykonanie, audyt, adiustacja, kontrola. I tak ad mort a em defecat e am.
Z drugiej strony staromózgowie swoim luzackim, roszczeniowym sposobem widzenia świata dożera zza pleców. Pośpij dzisiaj - toz pada. Ja chce loodaaaa!!! Kup miiii!!! Chce do kina!!!. Na całe nasze szczęście jest nieme więc nie musimy świadkować kłótni psychopatów. Ale jej efekty są doskonale widoczne. W dodatku codziennie.
Staromózgowie jest troche jak dziecko - można na niego nawrzeszczeć i osiągnąć konkretny i trwały rezultat. Przykład? Palimy. Wiemy że to szkodliwe. I w końcu używając siły kaprala wybijamy palenie z głowy rozkapryszonej dzidzi. To jest łatwe. Nieco trudniej ograniczyć żarcie - bo jeść jednak trzeba, a dzidzia zawsze znajdzie sposób żeby na koniec ustalonego przez neocortex procesu wyciągnąć rączkę po jeszcze jedną dokładkę. Dzieje się to w czasie gdy nowomózgowie rozważa za i przeciw, waha się, ocenia, porównuje - staromózgowie łapie co może i wtranżala.
Nie oszukujmy się - neocortex też odczuwa przyjemności. Toż gdyby był zimnym robotem, wziąłby dzidzię za pysk i na tym skończyła by sie historia uzależnień, otyłości i siedzenia przed kompem do 5 rano. Tyle że w przyjemnościach partycypuje cały mózg - natomiast później neo ma wyrzuty a dzidzia chce spać, za jedyną odpowiedź na wszelkie jęczenia mając wystawiony środkowy palec.
Stąd własnie, gdy neocortex nie jest popychany przez staromózgowie, zaczyna ustalać plany straszliwe. Jak to schudnie czy rzuci palenie czy co tam jescze. I wszystko jest kul dopóki dzidzia nie zacznie wrzeszczeć - pozawerbalnie, monotonnie, długo, wkurwiająco, patologicznie - i nie ma tego gada jak przekonać, nie ma jak po mordzie dać, a kurwadziad ponury wie doskonale jak potężny wpływ na grzyba ma - więc męczy i jęczy i w dupę daje.
Można to próbować przetrzymać i swoją wolę narzucić (nie oszukujmy się, ten grzyb, ta neocortexowa narośl na mózgu to świadome JA jest właśnie) - ale najczęściej odziedziczone po naszych małpich przodkach atawistyczne popędy tak czy inaczej znajdą sposób by swoje uzyskać.
Jednostka zdrowa, nie wykazująca psychopatycznych skłonności, po zaspokojeniu swojego zwierzęcego ja, wraca spokojnie do ustalonego planu. I tyle. Jeżeli jednak w mózgu mamy kaprala - zaczyna się nieszczęście. Kapral za karę zrobi nam rachatłukum z rajzefibrem - więc zagłodzimy się pod jego komendą w ciągu najbliższego tygodnia, lub pójdziemy na dżima i zamiast planu wykonamy 740% normy.
Zaburzeniem kompulsywno-obsesyjnym niekoniecznie musi być ciężka choroba psychiczna, nie dająca żyć, zmuszająca do wykonywania wielogodzinnych, powtarzanych w kółko rytuałów. Początek zaczyna się od wewnętrznego kaprala, któremu się wydaje że znalazł rozwiązanie wszelkich trapiących nas bolączek.
--------------------
PS. Tak na marginesie, teoria ta tłumaczy również obecność trolli, kiboli i podobnego typu osobników. Są to microneocortexy wczesnorozwojowe, posiadające jedynie zdolność do ograniczonego rozumienia mowy. Pozostałymi funkcjami zarządza siedząca w środku, niekontrolowana, nie mająca jakichkolwiek hamulców złośliwa małpa.
PPS. Lubiącym podobne dzielenie mózgu na czworo polecam S. Lema „Dialogi” i „Summa Technologiae”.
Jak działa ortodietetyzm? Zaczynamy kontrolować to co jemy, narzucamy sobie pewne ramy postępowania - i w przypadku ich przekroczenia włączamy mechanizm kary. Który polega na zaostrzeniu dyscypliny. Zwróćmy uwagę że istota całego zaburzenia kryje się w drugiej części.
To mnie zawsze zachwyca w jednostkach ludzkich. Przegięcie pały albo tak albo śmak. Może dlatego Homo Erectus nigdy prosto nie ustoi bo mu ta cała pała za bardzo ciąży?
Nasza najstarsza - filogenetycznie - cześć mózgu nie ma żadnych skrupułów. Jest ciemna jak tabaka w rogu, niema, i zdecydowanie hedonistyczna. W dupie mając kalorie, normy obyczajowe, religijne, o zwykłym bilecie na tramwaj nie wspominając, chce się łajdaczyć a po łajdaczeniu spać.
Natomiast neocortex siedzi sobie jako ośrodek nadrzędny, jak - excuses moi - grzyb jakowyś i rządzi. Jest wyedukowany. Posługuje sie językiem. Zachwyca pięknem. I nie wiedzieć czemu ma tendencję popadania w stan mentalny, którego odpowiednikiem fizycznym mógłby być upierdliwy, maniakalny, psychopatyczny kapral. Tego nie wolno. Tamtego też nie. Biegaj szybciej. Pracuj więcej. Ucz się. Zakazy i nakazy. Regulaminy, definicje, plany. Planowanie pierwotne, wykonanie, audyt, adiustacja, kontrola. I tak ad mort
Z drugiej strony staromózgowie swoim luzackim, roszczeniowym sposobem widzenia świata dożera zza pleców. Pośpij dzisiaj - toz pada. Ja chce loodaaaa!!! Kup miiii!!! Chce do kina!!!. Na całe nasze szczęście jest nieme więc nie musimy świadkować kłótni psychopatów. Ale jej efekty są doskonale widoczne. W dodatku codziennie.
Staromózgowie jest troche jak dziecko - można na niego nawrzeszczeć i osiągnąć konkretny i trwały rezultat. Przykład? Palimy. Wiemy że to szkodliwe. I w końcu używając siły kaprala wybijamy palenie z głowy rozkapryszonej dzidzi. To jest łatwe. Nieco trudniej ograniczyć żarcie - bo jeść jednak trzeba, a dzidzia zawsze znajdzie sposób żeby na koniec ustalonego przez neocortex procesu wyciągnąć rączkę po jeszcze jedną dokładkę. Dzieje się to w czasie gdy nowomózgowie rozważa za i przeciw, waha się, ocenia, porównuje - staromózgowie łapie co może i wtranżala.
Nie oszukujmy się - neocortex też odczuwa przyjemności. Toż gdyby był zimnym robotem, wziąłby dzidzię za pysk i na tym skończyła by sie historia uzależnień, otyłości i siedzenia przed kompem do 5 rano. Tyle że w przyjemnościach partycypuje cały mózg - natomiast później neo ma wyrzuty a dzidzia chce spać, za jedyną odpowiedź na wszelkie jęczenia mając wystawiony środkowy palec.
Stąd własnie, gdy neocortex nie jest popychany przez staromózgowie, zaczyna ustalać plany straszliwe. Jak to schudnie czy rzuci palenie czy co tam jescze. I wszystko jest kul dopóki dzidzia nie zacznie wrzeszczeć - pozawerbalnie, monotonnie, długo, wkurwiająco, patologicznie - i nie ma tego gada jak przekonać, nie ma jak po mordzie dać, a kurwadziad ponury wie doskonale jak potężny wpływ na grzyba ma - więc męczy i jęczy i w dupę daje.
Można to próbować przetrzymać i swoją wolę narzucić (nie oszukujmy się, ten grzyb, ta neocortexowa narośl na mózgu to świadome JA jest właśnie) - ale najczęściej odziedziczone po naszych małpich przodkach atawistyczne popędy tak czy inaczej znajdą sposób by swoje uzyskać.
Jednostka zdrowa, nie wykazująca psychopatycznych skłonności, po zaspokojeniu swojego zwierzęcego ja, wraca spokojnie do ustalonego planu. I tyle. Jeżeli jednak w mózgu mamy kaprala - zaczyna się nieszczęście. Kapral za karę zrobi nam rachatłukum z rajzefibrem - więc zagłodzimy się pod jego komendą w ciągu najbliższego tygodnia, lub pójdziemy na dżima i zamiast planu wykonamy 740% normy.
Zaburzeniem kompulsywno-obsesyjnym niekoniecznie musi być ciężka choroba psychiczna, nie dająca żyć, zmuszająca do wykonywania wielogodzinnych, powtarzanych w kółko rytuałów. Początek zaczyna się od wewnętrznego kaprala, któremu się wydaje że znalazł rozwiązanie wszelkich trapiących nas bolączek.
--------------------
PS. Tak na marginesie, teoria ta tłumaczy również obecność trolli, kiboli i podobnego typu osobników. Są to microneocortexy wczesnorozwojowe, posiadające jedynie zdolność do ograniczonego rozumienia mowy. Pozostałymi funkcjami zarządza siedząca w środku, niekontrolowana, nie mająca jakichkolwiek hamulców złośliwa małpa.
PPS. Lubiącym podobne dzielenie mózgu na czworo polecam S. Lema „Dialogi” i „Summa Technologiae”.
środa, 5 sierpnia 2009
Jożin z Bażin
Dzień zaczął się zwykłym lenistwem - zobaczyłem za oknem jakąś depresyjną szarówę i czym prędzej zamknąłem oko. Pobiegam sobie na ten przykład jutro. Albo pojutrze. Bo w takich okolicznościach przyrody nawet burej suki nikt z domu nie wypcha na bieganie i poniewierkę.
Może skończę wcześniej to pobiegam na dżimie.
Najważniejsze to znaleźć dobry sposób autooszukiwawczy i autousprawiedliwiawczy.
O poranku przyszedł dzielny dżentelmen zafundować sobie artroskopię. Zabieg buknięty na 8.30, pan niezrażony popił sobie wody o 7.15. Kolejny Jożin z Bażin... A ulotkę czytał? No czytał. To czego pił? Bo mało było tej wody a w ogóle to może to było przed siódmą? A na respiratorku chce przeleżeć 2 najbliższe tygodnie? Nie? To kiedy pił? Jednak 7.15? Wziąłem buklecik i czytam: nie pić dwie godziny przed zabiegiem. I tu mnie olśniło - to nie jest problem z czytaniem tylko z obsługą zegarka! Trzeba napisać jasno: jak krótka wskazóweczka pokaże cyferkę na samym dole - a duża te dwie dziwne cósie na górze - od tej pory picie jest zabronione. No pasaram. Jeżeli masz elektroniczny zegarek to zawinięta w kółeczko żmijka która wygląda tak: 6 - z następującymi dwoma kółeczkami które być może zauważyłeś w pobliskiej toalecie, a które wyglądają tak: 00 - oznacza to samo. (Dla ułatwienia, zanim żmijka się zwinie to jest rozwinięta i wygląda tak: 5). Odczekałem spokojnie do dziewiątej i zapuściłem Jożina. (Wiadomo, najlepszy jest proszek z letadlo). Chirurg wyrwał mu z kolana jakieś strzępy łękotki, zapodałem painkilery i wysłałem go w cholere do wybudzalni. Niech się z nim rekowerowa morduje dalej.
Następnie przyszła dziewczynka lat dwajścia (wymowa oryginalna, małopolska, Kraków) dwa coby sobie naprawić buniona. Co to bunion?
(UWAGA-NIE KLIKAĆ W TRAKCIE JEDZENIA! Przed też nie, chyba że ktoś jest na diecie ścisłej. I po też raczej nie, chyba że ktoś się przejadł.
Najlepiej wcale).
Kto chodzi w szpilkach to się niedługo dowie - a kto nie to mu ta wiedza na psią budę jest. Zapodała tekst o igłofobii więc wharatałem jej wenflona w czasie 3,72 sekundy coby się nie zhiperwentylowała za bardzo. W sumie zdążyła wziąć trzy głębokie wdechy, więc nie kłamała za bardzo z tą nerwicą. Dodatkowym czynnikiem stresogennym (ale dla anestezjologa, nie dla pacjenta) była informacja że panienka ma uczulenie na diclofenac. No, to akurat nie rzadkość, zdarzyć się może jak nie sraczka to zatwardzenie - jednak moja pacjentka stwierdziła że ona ma panick attack po Voltarolku, niezależnie czy w tabletce czy w zaszczyku (wym.oryg.m.,K.). A to ci kapocik... A aspirynkę brała w życiu? No, brała. I co, palma nie bije? Nie. A po ibuprofeniku? Też nie. Skrzyżowałem palce i dałem jej Dynastat. W najgorszym razie powrzeszczy w wybudzalni. Ponieważ wszystkie te jej historie wskazywały na osobowość miłą, wesołą i całkowicie na ból nieodporną, na koniec zabiegu dałem jej jeszcze tramadol. Ot, stóweczka, żeby nie zapeszyć - a i tak musiałem potem na ratunek z morfiną latać. Ludziska wrażliwe są na ból i krzywdę ludzką, zwłaszcza na własną.
Kolejny nie przyszedł. Miluśki jaki. Nalałem sobiekawy czarnego płynu z dozownika i zapadłem w przydum. I to tak głęboki, że dopiero po kolejnym siorbnięciu dotarł do mnie smak tego czegoś w kubku. Matko jedyna, zalatywało jakimś ksylocypkowym wiatropędem. Brr.
W końcu przyszła moja ostatnia pacjentka. Miła kobieta, nadciśnienie, astma z epizodami karetkowo-szpitalnymi. I depresja. A kto ją to do cholery przepuścił przez preassessment?? Szlag mnie tu zaraz trafi. Przyłożyłem się bardzo solidnie, ale mimo chęci najszczerszych nie było rzetelnego powodu coby babe z zabiegu zwalić. Ostrzegłem ją lojalnie o wszystkich za i przeciw, opisałem straszliwe skutki uwolnienia histaminy przez anestetyki, z wdziękiem i polotem nakreśliłem łamanie zębów przy intubacji a żeber przy reanimacji - nic to nie dało. Babka zrezygnowała z podpajęczynówki, powiedziała że lokalne dziubanie w nogę w ogóle nie wchodzi w grę i że jedyne na co się godzi to ogólne. Takom i napisał w karcie - mimo że ostrzeżona, dalej chce iść na zatracenie.
W sumie nie było najgorzej. Trochę się obsunęła z ciśnieniem - strasznych dawek trzeba żeby dobić depresanta na amitryptylinie - ale potem cacek się zachowywała. Na wszelaki słuciaj przełączyłem po indukcji wszystko na gazy i nieco oszołomioną wywiozłem coby ja rekowerować. Howg.
W międzyczasie obermenadżerka zaczęła przysposabiać pokój intymny dla pacjentów prywatnych. Bo do tej pory czy prywatny czy państwowy - siedział na kozetce i czytał te same czasopisma. Ale teraz idzie nowe - prywatnego się wprowadzi do super-hiper-extra-pompka poczekalni. Którą za cholere nie wiem czemu pomalowali na bordową śliwkę... Ja cież nie patroszę - toż każdy po piętnastu minutach dostanie tu wściku macicy...
Wieczorem jednak poleze na tego cholernego dżima. Trochę truchtu, może wiosełko jakie a na koniec zawody łowieckie, czyli łapanie grzyba w basenie. Wakacje blisko. Trzeba sobie przypomnieć jak się w masce pływa.
Może skończę wcześniej to pobiegam na dżimie.
Najważniejsze to znaleźć dobry sposób autooszukiwawczy i autousprawiedliwiawczy.
O poranku przyszedł dzielny dżentelmen zafundować sobie artroskopię. Zabieg buknięty na 8.30, pan niezrażony popił sobie wody o 7.15. Kolejny Jożin z Bażin... A ulotkę czytał? No czytał. To czego pił? Bo mało było tej wody a w ogóle to może to było przed siódmą? A na respiratorku chce przeleżeć 2 najbliższe tygodnie? Nie? To kiedy pił? Jednak 7.15? Wziąłem buklecik i czytam: nie pić dwie godziny przed zabiegiem. I tu mnie olśniło - to nie jest problem z czytaniem tylko z obsługą zegarka! Trzeba napisać jasno: jak krótka wskazóweczka pokaże cyferkę na samym dole - a duża te dwie dziwne cósie na górze - od tej pory picie jest zabronione. No pasaram. Jeżeli masz elektroniczny zegarek to zawinięta w kółeczko żmijka która wygląda tak: 6 - z następującymi dwoma kółeczkami które być może zauważyłeś w pobliskiej toalecie, a które wyglądają tak: 00 - oznacza to samo. (Dla ułatwienia, zanim żmijka się zwinie to jest rozwinięta i wygląda tak: 5). Odczekałem spokojnie do dziewiątej i zapuściłem Jożina. (Wiadomo, najlepszy jest proszek z letadlo). Chirurg wyrwał mu z kolana jakieś strzępy łękotki, zapodałem painkilery i wysłałem go w cholere do wybudzalni. Niech się z nim rekowerowa morduje dalej.
Następnie przyszła dziewczynka lat dwajścia (wymowa oryginalna, małopolska, Kraków) dwa coby sobie naprawić buniona. Co to bunion?
Najlepiej wcale).
Kto chodzi w szpilkach to się niedługo dowie - a kto nie to mu ta wiedza na psią budę jest. Zapodała tekst o igłofobii więc wharatałem jej wenflona w czasie 3,72 sekundy coby się nie zhiperwentylowała za bardzo. W sumie zdążyła wziąć trzy głębokie wdechy, więc nie kłamała za bardzo z tą nerwicą. Dodatkowym czynnikiem stresogennym (ale dla anestezjologa, nie dla pacjenta) była informacja że panienka ma uczulenie na diclofenac. No, to akurat nie rzadkość, zdarzyć się może jak nie sraczka to zatwardzenie - jednak moja pacjentka stwierdziła że ona ma panick attack po Voltarolku, niezależnie czy w tabletce czy w zaszczyku (wym.oryg.m.,K.). A to ci kapocik... A aspirynkę brała w życiu? No, brała. I co, palma nie bije? Nie. A po ibuprofeniku? Też nie. Skrzyżowałem palce i dałem jej Dynastat. W najgorszym razie powrzeszczy w wybudzalni. Ponieważ wszystkie te jej historie wskazywały na osobowość miłą, wesołą i całkowicie na ból nieodporną, na koniec zabiegu dałem jej jeszcze tramadol. Ot, stóweczka, żeby nie zapeszyć - a i tak musiałem potem na ratunek z morfiną latać. Ludziska wrażliwe są na ból i krzywdę ludzką, zwłaszcza na własną.
Kolejny nie przyszedł. Miluśki jaki. Nalałem sobie
W końcu przyszła moja ostatnia pacjentka. Miła kobieta, nadciśnienie, astma z epizodami karetkowo-szpitalnymi. I depresja. A kto ją to do cholery przepuścił przez preassessment?? Szlag mnie tu zaraz trafi. Przyłożyłem się bardzo solidnie, ale mimo chęci najszczerszych nie było rzetelnego powodu coby babe z zabiegu zwalić. Ostrzegłem ją lojalnie o wszystkich za i przeciw, opisałem straszliwe skutki uwolnienia histaminy przez anestetyki, z wdziękiem i polotem nakreśliłem łamanie zębów przy intubacji a żeber przy reanimacji - nic to nie dało. Babka zrezygnowała z podpajęczynówki, powiedziała że lokalne dziubanie w nogę w ogóle nie wchodzi w grę i że jedyne na co się godzi to ogólne. Takom i napisał w karcie - mimo że ostrzeżona, dalej chce iść na zatracenie.
W sumie nie było najgorzej. Trochę się obsunęła z ciśnieniem - strasznych dawek trzeba żeby dobić depresanta na amitryptylinie - ale potem cacek się zachowywała. Na wszelaki słuciaj przełączyłem po indukcji wszystko na gazy i nieco oszołomioną wywiozłem coby ja rekowerować. Howg.
W międzyczasie obermenadżerka zaczęła przysposabiać pokój intymny dla pacjentów prywatnych. Bo do tej pory czy prywatny czy państwowy - siedział na kozetce i czytał te same czasopisma. Ale teraz idzie nowe - prywatnego się wprowadzi do super-hiper-extra-pompka poczekalni. Którą za cholere nie wiem czemu pomalowali na bordową śliwkę... Ja cież nie patroszę - toż każdy po piętnastu minutach dostanie tu wściku macicy...
Wieczorem jednak poleze na tego cholernego dżima. Trochę truchtu, może wiosełko jakie a na koniec zawody łowieckie, czyli łapanie grzyba w basenie. Wakacje blisko. Trzeba sobie przypomnieć jak się w masce pływa.
wtorek, 4 sierpnia 2009
Platon, grr...
Wiadomo - siedział gdzieś nad cynowym kubkiem pełnym wina i z nudów wymyślał niestworzone rzeczy*. Że - na ten przykład - cokolwiek nie zrobisz, będziesz żałował. Wielkim myślicielem nie trzeba być, mam takie przemyślenia po każdej grubszej popijawie. Szczególnie mnie wtedy męczy marność świata tego, rozważania na temat upośledzonego mechanizmu decyzyjnego jednostek męskich w obliczu flaszki i kiszonych ogórków oraz tumiwisizm pospolity.
Dopóki mamy decydować o sobie, sprawa jest klarowna. Sam sobie sterem, żeglarzem, rafą i Rowem Mariańskim. Nie ma na kogo kląć jeżeli coś się spierniczyło. Jednak decydowanie o losie innego człowieka - zarazza jest to pospolita.
Przyszła babcinka, milutka, sympatyczniutka, co to niewydolność krążenia ma, sądząc po obrzękach do kolan i poduszkach kilku na których śpi - i która na nieszczęście wyhodowała sobie coś chodzącego do tyłu w układzie moczowym. Bądź teraz człowieku mądry i pisz wiersze. Z jednej strony trzeba zdiagnozować tak wcześnie jak się da - bo może ma coś operacyjnego? Z drugiej strony głupio zemrzeć w trakcie zabiegu diagnostycznego. Ostatecznie nasze czasy wyraźnie wskazują że można człowieka zabadać na śmierć.
Znieczulić - i narazić na zatłuczenie czy nie znieczulić - i narazić na przewleczenie diagnostyki do stanu nieoperacyjnego? Cóż, mamy odpowiedni kwantyfikator stanów prawdopodobnych który jednoznacznie nam odpowiada na tak postawione pytanie.
Orzeł - robimy. Reszka - nie robimy.
Wypadł kant. Babcię zrobił sobie chirurg w miejscowym, a ja stałem w gotowości coby ją ewentualnie otruć trucizna odwracalną, krótko działająca, którą w szafce trzymam dla pacjentów kardiologicznych. Co prawda pokazały się kiedyś doniesienia że to wszystko pic i propaganda, ale jakoś tak w umysłach anestezjologów na stałe zakorzeniło się przekonanie o wyższości hypnomidatu nad innymi usypiaczami.
Dzień cały chodziły mi po głowie kreweteczki w szpinaku z czosneczkiem. Takie - novuum abnegatum. Jakoś umknął mi fakt iż nawiedza nas dawno nie widziany stomatolog - zabukował sobie czas do 19. A skończył o dwudziestej. Ożężwmordęjeża...
Adios, pomidorry
Adios, utrracone
Słoneczka zachodzące...
W sumie to mi bardziej tych krewetek było żal niż pomidorków, ale nie znam żadnej pieśni ponurej o ogonkach krewetkowych. No to wyłem co umiem.
Na szczęście moja opoka rozumiejąc ciężki los abnegatów na uwięzi, zniosła post przedwakacyjny i zrobiła ryż. Ot, to właśnie chodziło mi po głowie...
--------------------
*Wskazuje na to sam fakt wymyślania. Człowiek trzeźwy, który ma co robić - nie wymyśla niestworzonych rzeczy bo na to nie ma czasu. Jak z tego wynika jasno - filozof to nierób i pijaczyna. QED.
Dopóki mamy decydować o sobie, sprawa jest klarowna. Sam sobie sterem, żeglarzem, rafą i Rowem Mariańskim. Nie ma na kogo kląć jeżeli coś się spierniczyło. Jednak decydowanie o losie innego człowieka - zarazza jest to pospolita.
Przyszła babcinka, milutka, sympatyczniutka, co to niewydolność krążenia ma, sądząc po obrzękach do kolan i poduszkach kilku na których śpi - i która na nieszczęście wyhodowała sobie coś chodzącego do tyłu w układzie moczowym. Bądź teraz człowieku mądry i pisz wiersze. Z jednej strony trzeba zdiagnozować tak wcześnie jak się da - bo może ma coś operacyjnego? Z drugiej strony głupio zemrzeć w trakcie zabiegu diagnostycznego. Ostatecznie nasze czasy wyraźnie wskazują że można człowieka zabadać na śmierć.
Znieczulić - i narazić na zatłuczenie czy nie znieczulić - i narazić na przewleczenie diagnostyki do stanu nieoperacyjnego? Cóż, mamy odpowiedni kwantyfikator stanów prawdopodobnych który jednoznacznie nam odpowiada na tak postawione pytanie.
Wypadł kant. Babcię zrobił sobie chirurg w miejscowym, a ja stałem w gotowości coby ją ewentualnie otruć trucizna odwracalną, krótko działająca, którą w szafce trzymam dla pacjentów kardiologicznych. Co prawda pokazały się kiedyś doniesienia że to wszystko pic i propaganda, ale jakoś tak w umysłach anestezjologów na stałe zakorzeniło się przekonanie o wyższości hypnomidatu nad innymi usypiaczami.
Dzień cały chodziły mi po głowie kreweteczki w szpinaku z czosneczkiem. Takie - novuum abnegatum. Jakoś umknął mi fakt iż nawiedza nas dawno nie widziany stomatolog - zabukował sobie czas do 19. A skończył o dwudziestej. Ożężwmordęjeża...
Adios, pomidorry
Adios, utrracone
Słoneczka zachodzące...
W sumie to mi bardziej tych krewetek było żal niż pomidorków, ale nie znam żadnej pieśni ponurej o ogonkach krewetkowych. No to wyłem co umiem.
Na szczęście moja opoka rozumiejąc ciężki los abnegatów na uwięzi, zniosła post przedwakacyjny i zrobiła ryż. Ot, to właśnie chodziło mi po głowie...
--------------------
*Wskazuje na to sam fakt wymyślania. Człowiek trzeźwy, który ma co robić - nie wymyśla niestworzonych rzeczy bo na to nie ma czasu. Jak z tego wynika jasno - filozof to nierób i pijaczyna. QED.
poniedziałek, 3 sierpnia 2009
Łomatko
No właśnie. Tak to jest jak się pociecha z domu wypuści. Pociech wpadł na kul pomysł wyjazdu do Giżycka. Bo cała - excuses moi - śmietanka hip-hop'owa zbiera się w tymże mieście i gra koncerty przez dwa dni.
Ciekawe jak się światopogląd zmienia w trakcie wapnienia mózgu. Dwadzieścia lat temu taki wyjazd to był sam mjut i ultramaryna a rodzice byli bandą niereformowalnych staruchów, którzy swoim skostniałym postrzeganiem świata rujnowali dzieciom szczęśliwą młodość.
Obecnie młodzież jest nieodpowiedzialna, lekkomyślna i naraża się na niebezpieczeństwo w imię jakiejś tam durnej muzyki, która polega na jołjołowaniu i wsadzaniu kiszonych ogórków pomiędzy palce w trakcie spania.
Łomatko.
A nie można by tak iść na Krawczyka? Albo Kombi?
Ciekawe jak się światopogląd zmienia w trakcie wapnienia mózgu. Dwadzieścia lat temu taki wyjazd to był sam mjut i ultramaryna a rodzice byli bandą niereformowalnych staruchów, którzy swoim skostniałym postrzeganiem świata rujnowali dzieciom szczęśliwą młodość.
Obecnie młodzież jest nieodpowiedzialna, lekkomyślna i naraża się na niebezpieczeństwo w imię jakiejś tam durnej muzyki, która polega na jołjołowaniu i wsadzaniu kiszonych ogórków pomiędzy palce w trakcie spania.
Łomatko.
A nie można by tak iść na Krawczyka? Albo Kombi?
niedziela, 2 sierpnia 2009
Agregat, obesi te salutant!
Nadeszła wieczorowa pora, a ta, jak wiadomo, niesie ze sobą pokusy oraz inne żądze...
Tym razem precz poszły wszelkie chodzenia na łatwiznę. Popadłem w przydum głęboki i z zakamarków zwapniałego mózgu wydłubałem przepis Agregata... Zlecenie do agentki Ptyś zostało przekazane. Pomidorki, świeża bazylia, czosneczek - i kreweteczki oczywiście. W wersji abnegackiej krewetki lądują na patelni zamrożone i ostatnie - daje to mnóstwo czasu na rozgotowanie się wszystkiego, dodatkowo smaczek się robi krewetkowy z rozmrożonych robaków.
Potem trzeba dołożyć masełeczka, i jak sie wszystko ładnie podsmaży i odparuje, biała bułeczka i białe wino. Optowałem za Rislingiem ale zwyciężyła myśl kobieca i Pinocik słuszny wylądował na stole.
Łomatko.
Ani pięć kilometrów mnie nie uratuje.
--------------------------
Tak całkiem nie na temat: może ktoś litościwie poprawi moją zgrozowatą łacinę :[] Jak do cholery jest "grubi"??!?
Tym razem precz poszły wszelkie chodzenia na łatwiznę. Popadłem w przydum głęboki i z zakamarków zwapniałego mózgu wydłubałem przepis Agregata... Zlecenie do agentki Ptyś zostało przekazane. Pomidorki, świeża bazylia, czosneczek - i kreweteczki oczywiście. W wersji abnegackiej krewetki lądują na patelni zamrożone i ostatnie - daje to mnóstwo czasu na rozgotowanie się wszystkiego, dodatkowo smaczek się robi krewetkowy z rozmrożonych robaków.
Potem trzeba dołożyć masełeczka, i jak sie wszystko ładnie podsmaży i odparuje, biała bułeczka i białe wino. Optowałem za Rislingiem ale zwyciężyła myśl kobieca i Pinocik słuszny wylądował na stole.
Łomatko.
Ani pięć kilometrów mnie nie uratuje.
--------------------------
Tak całkiem nie na temat: może ktoś litościwie poprawi moją zgrozowatą łacinę :[] Jak do cholery jest "grubi"??!?
sobota, 1 sierpnia 2009
Koniec świata
Wyłażąc z roboty sprawdzam czy przypadkiem ktoś się nie zabukował na jakoweś godziny poranne. Wiadomo, chirurg zwierze znerwicowane jest, więc wstaje o bądź-której i dręczy personel żeby robił razem z nim od świtu. Ha - 8 rano będziem robić liposuction. Koniec świata. Znowu jakaś miłośniczka pączków miast zatkać dupę kołkiem będzie sobie urodę poprawiać. A koleżankom powie że to ćwiczenia z Jane Fondą ja taką śliczną i wysmukłą zrobiły.
Przejęty do żywego obrazem atakujących nas zewsząd kalorii polazłem na umówione spotkanie do czajniza. Czajniz jest gut. Co prawda nie wiem skąd się bierzez w tej nacji miłość do glutaminianu sodu oraz innych glutkowatych wyrobów, ale sęk w znalezieniu takiej knajpy co na glutaminianie oszczędza. Ta akurat była - wg. czajnizowej klasyfikacji - glutaminian free. ZerrGutt. Czekając na naszych znajomych, zamówiłem Risling’a. Do wszelakich kurczakopodobnych krewetek jak znalazł.
Czajniz był z gatunku bufee - czyli płaci się dyche i żre do bólu. Cholera jasna, zjadłem dwa talerzyki i włączyła mi się tabliczka z napisem liposuction. Ból mi targał wątpia, ale nie dałem się. Grzecznie wyżarłem mojej lepszej połowie winogronka z talerzyka, porozmawialiśmy troszkę o kuchni, zwyczajach, szkole, podróżach itepe po czym wróciliśmy do domu.
Rano jakoś nie zmusiłem się do biegania. Ostatecznie małom nie umarł wczoraj truptając swoje 5 kilo. Całe to umieranie wzięło mi się z nadmiaru środków - mianowicie po pierwszych dwóch kilometrach, przebiegniętych w całkiem miłym tempie, przemknęło mi przez głowę że może te 30 minut padnie dzisiaj? No i przyspieszyłem nieznacznie - za co przyszło zapłacić półtora kilometra dalej. Rzęziłem tak okrutnie że aż jeden z rowerzystów zapytał czy mi nie pomóc. Tak na marginesie, ciekawym jak on zamierzał to zrobić - wziąć mnie na koło?
Wyspany do bólu - szczególnie w plecach coś mnie dźga boleśnie, potrzebuję jakiejś masażystki z gołymi stopami - polazłem do roboty. Pączkolubna tłuścioszka okazała się pięćdziesięcioletnim facetem, aktywnie uprawiającym sport, który na starość postanowił wyglądać jak Apollin. Żeby on jeszcze miał jakiś wielki ten bandzioch - ale nie. W zasadzie w skali Abnegatowej - gdzie 0 to brak brzucha a jeden Abi to ja - facet miał jakieś 0,6... Pogieło chłopa na maksa...
Zamiast spać na maszynce w czasie zabiegu, słuchając kojącego nerwy pik-pik-pik, podglądnąłem na czym to całe liposukszyn polega. Otóż najpierw za pomocą takiejzaje wielkiej, tępej, ni to rurki - ni to igły, podaję sie litr specjalnej mieszanki w tłuszczyk. Coby go do sukszyn przygotować. Następnie zakłada się na koniec tejże igły taka wielką strzykawę, wytwarza podciśnienie i borując pod skórą tłuszczyk w prawo i w lewo usuwa się go w cholere.
Widząc moje zainteresowanie, chirurg opowiedział mi miła historię jak to ostatnio, całkiem niedaleko od nas, jeden z byłych chirurgów plastyków, borując tłuszczyk przebił tą pierońską igła poprzecznicę, wątrobę i pęcherzyk żółciowy jakieś 40 razy. Musi zaparty był. A potem posłał pacjentkę do domu. Co prawda niewiele później wróciła z objawami ostrego brzucha, a miesiąc później zmarła, ale za to jak ładnie wyglądała...
Chyba jednak się nie zdecyduję.
Po zabiegu skóra na brzuchu mojego pacjenta wyglądała jak po - wypisz-wymaluj - ciosie zadanym kopytem przez wkurwionego muła. Podrapałem się po resztakach włosów na głowie i dałem mu dodatkowego painkillera. Po co ma mi tu ryczeć jako ten ranny łoś...
Zdecydowanie idzie nowe. Do tej pory to głównie kobiety starały się poprawić swój wizerunek. A teraz proszę - pięćdziesięciolatek zamarzył sobie płaski brzuch.
Nie wiadomo tylko czy to signa temporum czy climate change. Czy jaka inna wścieklizna starcza.
Przejęty do żywego obrazem atakujących nas zewsząd kalorii polazłem na umówione spotkanie do czajniza. Czajniz jest gut. Co prawda nie wiem skąd się bierzez w tej nacji miłość do glutaminianu sodu oraz innych glutkowatych wyrobów, ale sęk w znalezieniu takiej knajpy co na glutaminianie oszczędza. Ta akurat była - wg. czajnizowej klasyfikacji - glutaminian free. ZerrGutt. Czekając na naszych znajomych, zamówiłem Risling’a. Do wszelakich kurczakopodobnych krewetek jak znalazł.
Czajniz był z gatunku bufee - czyli płaci się dyche i żre do bólu. Cholera jasna, zjadłem dwa talerzyki i włączyła mi się tabliczka z napisem liposuction. Ból mi targał wątpia, ale nie dałem się. Grzecznie wyżarłem mojej lepszej połowie winogronka z talerzyka, porozmawialiśmy troszkę o kuchni, zwyczajach, szkole, podróżach itepe po czym wróciliśmy do domu.
Rano jakoś nie zmusiłem się do biegania. Ostatecznie małom nie umarł wczoraj truptając swoje 5 kilo. Całe to umieranie wzięło mi się z nadmiaru środków - mianowicie po pierwszych dwóch kilometrach, przebiegniętych w całkiem miłym tempie, przemknęło mi przez głowę że może te 30 minut padnie dzisiaj? No i przyspieszyłem nieznacznie - za co przyszło zapłacić półtora kilometra dalej. Rzęziłem tak okrutnie że aż jeden z rowerzystów zapytał czy mi nie pomóc. Tak na marginesie, ciekawym jak on zamierzał to zrobić - wziąć mnie na koło?
Wyspany do bólu - szczególnie w plecach coś mnie dźga boleśnie, potrzebuję jakiejś masażystki z gołymi stopami - polazłem do roboty. Pączkolubna tłuścioszka okazała się pięćdziesięcioletnim facetem, aktywnie uprawiającym sport, który na starość postanowił wyglądać jak Apollin. Żeby on jeszcze miał jakiś wielki ten bandzioch - ale nie. W zasadzie w skali Abnegatowej - gdzie 0 to brak brzucha a jeden Abi to ja - facet miał jakieś 0,6... Pogieło chłopa na maksa...
Zamiast spać na maszynce w czasie zabiegu, słuchając kojącego nerwy pik-pik-pik, podglądnąłem na czym to całe liposukszyn polega. Otóż najpierw za pomocą takiej
Widząc moje zainteresowanie, chirurg opowiedział mi miła historię jak to ostatnio, całkiem niedaleko od nas, jeden z byłych chirurgów plastyków, borując tłuszczyk przebił tą pierońską igła poprzecznicę, wątrobę i pęcherzyk żółciowy jakieś 40 razy. Musi zaparty był. A potem posłał pacjentkę do domu. Co prawda niewiele później wróciła z objawami ostrego brzucha, a miesiąc później zmarła, ale za to jak ładnie wyglądała...
Chyba jednak się nie zdecyduję.
Po zabiegu skóra na brzuchu mojego pacjenta wyglądała jak po - wypisz-wymaluj - ciosie zadanym kopytem przez wkurwionego muła. Podrapałem się po resztakach włosów na głowie i dałem mu dodatkowego painkillera. Po co ma mi tu ryczeć jako ten ranny łoś...
Zdecydowanie idzie nowe. Do tej pory to głównie kobiety starały się poprawić swój wizerunek. A teraz proszę - pięćdziesięciolatek zamarzył sobie płaski brzuch.
Nie wiadomo tylko czy to signa temporum czy climate change. Czy jaka inna wścieklizna starcza.
piątek, 31 lipca 2009
Dom wariatów
Stanął w ogniu nasz wielki dom
Dom dla psychicznie i nerwowo chorych
Wieszcz miał rację - rasa ludzka nie jest normalna. Nadszedł czas na mój apraisal, tym razem zawodowy. Popełniłem coś co go przypomina dwa tygodnie temu i wysłałem do mojego apraismena coby się z tematem zapoznał.
Apraisal tego typu z punktu widzenia Polaka jest stratą czasu. Jednak miejscowi są bardzo poważni na ten temat. Porozmawialiśmy sobie więc o moich pacjentach, technikach i planach na przyszłość, podpisali wszystkie papiery i umówili na przyszły rok. W sumie pozytyw wyszedł mi z tegorocznego spotkania, albowiem zostałem doinformowany że mam sobie zaplanować jeszcze jeden kursik na jesień. I bardzo dobrze. Jeden już zaplanowałem wcześniej, jadę na koniec września na kongres AAGBI do Liverpool’a, a potem nuda... Coś sie w takim razie zaplanuje na listopad. Zygnąłem już moją ubermenager coby nie myślała że będzie łatwo. Może jakiś mieżdunarodnyj kursik z intensywnej? Albo regionalnej... Czasu trochę jest żeby podjąć decyzję. Co prawda łazi mi po głowie NYSORA , ale to przyszły rok. Poza tym Polacy muszą mieć wizę by wjechać do Emiratów. Nie wiem czy mi się chce to wszystko załatwiać. Poza tym jak ja ją przekonam żeby wybuliła kasę na lot, hotel i kurs w Dubaju, to mi kościany ludek zatańczy. Albo kaktus zakwitnie w miejscu wiadomym.
Najważniejszą zmianą w brytyjskiej służbie zdrowia będzie wprowadzenie licencji. Od tej jesieni każdy doktor, by wykonywać praktykę lekarza - czy to prywatnie, czy w NHS - będzie musiał się relicensing’ować co pięć lat. Póki co każdemu licencję dadzą kto ma rejestrację w GMC, a nastepnie, gdzies koło 2014 trzeba będzie sie wykazać - no właśnie. Tu jest cały pies pogrzebany, z ogonem włącznie.
Póki co literalnie nikt nie wie na czym niby ten cały relicensing miałby polegać. GMC co prawda wywiesiła na swojej stronie opis całego procesu , ale bardziej przypomina to produkt finalny uzyskany z płatków mydlanych w pralce marki Frania niż konkretną informację. Mam zbierać punkty CPD (Continuing Professional Development), apraisalować się co roku i zbierać feedback od pacjentów. Szczególnie to ostatnie smieszy mnie do łez - znaczy że co, mam się prosić grzecznie coby mi laurki pisali? Dżizzzazzz...
Muszę przyznać że mnie trochę mój apraisalowiec uspokoił. Wedle jego zaleceń należy robić swoje, na kursach się kursić, jakiegoś audita popełnić w roku i będzie. Co prawda audyt w przypadku mojej roboty będzie nieco trudny do zmontowania, ale zawsze sobie mogę machnąć prackę jak wbijanie wenflonów wygląda statystycznie albo ilu ludzi po TIVA porzyguje sobie w wybudzalni.
Oczywiście z racji niesamowitej ilości pracy którą trzeba będzie obrobić w trakcie tego strasznego procesu, składka roczna w GMC natychmiastowo wzrosła do 410 funtów co jest rozbojem na prostej drodze w biały dzień. Grrr...
Póki co należy zastosować starą, dobrą szkołę Lema:
Nic to. - pomyślał Elektrycerz -Będzie dobrze. Byle nie myśleć.
Dom dla psychicznie i nerwowo chorych
Wieszcz miał rację - rasa ludzka nie jest normalna. Nadszedł czas na mój apraisal, tym razem zawodowy. Popełniłem coś co go przypomina dwa tygodnie temu i wysłałem do mojego apraismena coby się z tematem zapoznał.
Apraisal tego typu z punktu widzenia Polaka jest stratą czasu. Jednak miejscowi są bardzo poważni na ten temat. Porozmawialiśmy sobie więc o moich pacjentach, technikach i planach na przyszłość, podpisali wszystkie papiery i umówili na przyszły rok. W sumie pozytyw wyszedł mi z tegorocznego spotkania, albowiem zostałem doinformowany że mam sobie zaplanować jeszcze jeden kursik na jesień. I bardzo dobrze. Jeden już zaplanowałem wcześniej, jadę na koniec września na kongres AAGBI do Liverpool’a, a potem nuda... Coś sie w takim razie zaplanuje na listopad. Zygnąłem już moją ubermenager coby nie myślała że będzie łatwo. Może jakiś mieżdunarodnyj kursik z intensywnej? Albo regionalnej... Czasu trochę jest żeby podjąć decyzję. Co prawda łazi mi po głowie NYSORA , ale to przyszły rok. Poza tym Polacy muszą mieć wizę by wjechać do Emiratów. Nie wiem czy mi się chce to wszystko załatwiać. Poza tym jak ja ją przekonam żeby wybuliła kasę na lot, hotel i kurs w Dubaju, to mi kościany ludek zatańczy. Albo kaktus zakwitnie w miejscu wiadomym.
Najważniejszą zmianą w brytyjskiej służbie zdrowia będzie wprowadzenie licencji. Od tej jesieni każdy doktor, by wykonywać praktykę lekarza - czy to prywatnie, czy w NHS - będzie musiał się relicensing’ować co pięć lat. Póki co każdemu licencję dadzą kto ma rejestrację w GMC, a nastepnie, gdzies koło 2014 trzeba będzie sie wykazać - no właśnie. Tu jest cały pies pogrzebany, z ogonem włącznie.
Póki co literalnie nikt nie wie na czym niby ten cały relicensing miałby polegać. GMC co prawda wywiesiła na swojej stronie opis całego procesu , ale bardziej przypomina to produkt finalny uzyskany z płatków mydlanych w pralce marki Frania niż konkretną informację. Mam zbierać punkty CPD (Continuing Professional Development), apraisalować się co roku i zbierać feedback od pacjentów. Szczególnie to ostatnie smieszy mnie do łez - znaczy że co, mam się prosić grzecznie coby mi laurki pisali? Dżizzzazzz...
Muszę przyznać że mnie trochę mój apraisalowiec uspokoił. Wedle jego zaleceń należy robić swoje, na kursach się kursić, jakiegoś audita popełnić w roku i będzie. Co prawda audyt w przypadku mojej roboty będzie nieco trudny do zmontowania, ale zawsze sobie mogę machnąć prackę jak wbijanie wenflonów wygląda statystycznie albo ilu ludzi po TIVA porzyguje sobie w wybudzalni.
Oczywiście z racji niesamowitej ilości pracy którą trzeba będzie obrobić w trakcie tego strasznego procesu, składka roczna w GMC natychmiastowo wzrosła do 410 funtów co jest rozbojem na prostej drodze w biały dzień. Grrr...
Póki co należy zastosować starą, dobrą szkołę Lema:
Nic to. - pomyślał Elektrycerz -Będzie dobrze. Byle nie myśleć.
czwartek, 30 lipca 2009
Raport K-L-M/1/26-27.07
Raport z misji specjalnej K-L-M/1/26-27.07
Cel misji: eksmisja.
Użyte zasoby: agent specjalny Ptyś (ASP) oraz agent limitowany Abnegat (ALA)
Misja poboczna: rozpoznanie i roztrwonienie.
ASP wraz z ALA używając podstępu znanego jako manewr Twix + Cola oraz urządzeń przymusu bezporedniego (pasy bezpieczeństwa) dostarczyli przesyłkę KD(DH) na lotnisko. Tu rozdzielili sie zgodnie z planem. ASP ruszył wraz z przesyłką, ALA zabezpieczył środki transportu naziemnego, odprowadzając go do bazy.
Akcja przebiegła bez zakłóceń. KD, oszołomione nadchodzącymi wydarzeniami dały się rozlokować bezproblemowo w samolocie i zapadły w trzygodzinny stan PWNF. ASP przekazał KD(DH) agentom KD2, wypełniając podstawowy cel misji, a sam udał się do tymczasowej bazy gdzie SIS udzielili mu wszystkich istotnych informacji nt. organizacji.
Dzień następny to przerzut agentów do L celem rozpoznania terenu. Kontakt - Victoria Station. ASP uzył do tego BA K-L + GE. ALA wykorzystał NE M-L. Spotkanie nastąpiło 1400 hours sharp. Do rozpoznania terenu wykorzystano BSZODiP(CNZ) oraz LE(CzGPGSBND).
...Malkovich...??
Wszystko by było cacek, gdyby nie choroba lokomocyjna nękająca ALA który skończył misje zielono-szary. Melduję jednak że ptak, mimo szczerych chęci wyrwania się na wolność, pozostał w niewoli.
Następnie agenci udali się do Tajnej Kryjówki PIR, gdzie dla zmyły wszelkich służb śledczych i dorszowatych zjedli eskalopki raz, pizzę dwa i zapili to buteleczką Pinot Grigio mniam.
Powrót nastapił zgodnie z planem, NE L-M wywiązał się z zadania perfekcyjnie.
Akcję zamknięto 0100 hours sharp.
Straty własne: nil.
Attachement: biling RCC do zatwierdzenia.
----------------
Jak łatwo się domyslić:
L - London
K - Kraków
M - Middlesbrough
KD(DH) - Kochane Dzieci aka Dzika Horda
PWNF - Permanentne Wiercenie Na Fotelu
KD2 - Kochane Dziadki
SIS - Szwagier ze Szwagierką
BA K-L + LE - British Airways Kraków Londyn + Gatwick Express
NE M-L - National Express Middlesbrough - Londyn
BSZODiP(CNZ) oraz LE(CzGPGSBND) - Bus Specjalny Z Odkrytym Dachem i Przewodnikiem (Coby Nie Zabłądzić) oraz London Eye (Coby z Góry Podziwiać Gdzie Się Było Na Dole)
PIR - Pizza Italiano Restauranto
RCC - Ruined Credit Card
Cel misji: eksmisja.
Użyte zasoby: agent specjalny Ptyś (ASP) oraz agent limitowany Abnegat (ALA)
Misja poboczna: rozpoznanie i roztrwonienie.
ASP wraz z ALA używając podstępu znanego jako manewr Twix + Cola oraz urządzeń przymusu bezporedniego (pasy bezpieczeństwa) dostarczyli przesyłkę KD(DH) na lotnisko. Tu rozdzielili sie zgodnie z planem. ASP ruszył wraz z przesyłką, ALA zabezpieczył środki transportu naziemnego, odprowadzając go do bazy.
Akcja przebiegła bez zakłóceń. KD, oszołomione nadchodzącymi wydarzeniami dały się rozlokować bezproblemowo w samolocie i zapadły w trzygodzinny stan PWNF. ASP przekazał KD(DH) agentom KD2, wypełniając podstawowy cel misji, a sam udał się do tymczasowej bazy gdzie SIS udzielili mu wszystkich istotnych informacji nt. organizacji.
Dzień następny to przerzut agentów do L celem rozpoznania terenu. Kontakt - Victoria Station. ASP uzył do tego BA K-L + GE. ALA wykorzystał NE M-L. Spotkanie nastąpiło 1400 hours sharp. Do rozpoznania terenu wykorzystano BSZODiP(CNZ) oraz LE(CzGPGSBND).
Wszystko by było cacek, gdyby nie choroba lokomocyjna nękająca ALA który skończył misje zielono-szary. Melduję jednak że ptak, mimo szczerych chęci wyrwania się na wolność, pozostał w niewoli.
Następnie agenci udali się do Tajnej Kryjówki PIR, gdzie dla zmyły wszelkich służb śledczych i dorszowatych zjedli eskalopki raz, pizzę dwa i zapili to buteleczką Pinot Grigio mniam.
Powrót nastapił zgodnie z planem, NE L-M wywiązał się z zadania perfekcyjnie.
Akcję zamknięto 0100 hours sharp.
Straty własne: nil.
Attachement: biling RCC do zatwierdzenia.
----------------
Jak łatwo się domyslić:
L - London
K - Kraków
M - Middlesbrough
KD(DH) - Kochane Dzieci aka Dzika Horda
PWNF - Permanentne Wiercenie Na Fotelu
KD2 - Kochane Dziadki
SIS - Szwagier ze Szwagierką
BA K-L + LE - British Airways Kraków Londyn + Gatwick Express
NE M-L - National Express Middlesbrough - Londyn
BSZODiP(CNZ) oraz LE(CzGPGSBND) - Bus Specjalny Z Odkrytym Dachem i Przewodnikiem (Coby Nie Zabłądzić) oraz London Eye (Coby z Góry Podziwiać Gdzie Się Było Na Dole)
PIR - Pizza Italiano Restauranto
RCC - Ruined Credit Card
środa, 29 lipca 2009
Uszczelka a sprawa narodowa
Miejsce akcji: UK
Kapie. Z kranu kapie. Najpierw to bylo kappp - kappp a teraz jest kapkapkapkap. Szlag człowieka trafić może. Próba znalezienia zaworu spaliła na panewce. Musi to być gdzieś koło zbiornika na poddaszu - ale gdzie, jeden plumber wie. Kranu rozebrać się nie da, a przynajmniej nie jest to proste - plastikowe obudowy na zatrzaski jakoś mnie onieśmielają. Toż jak złamię, nic mnie nie uratuje od płacenia za naprawę. Landlord na moją delikatną prośbę załatwienia problemu przyjechał do domu i pokazał jak należy prysznic położyć żeby nie kapało. Uświadomiłem go że tak właśnie robię od jakiegoś miesiąca, ale mi zbrzydło po ostatnim rachunku. Dawid się przejął. Cos pośturał, pomruczał i stwierdził że co mógł - to zrobił. Jak się nie poprawi, mam dzwonić. No, to dziesięć minut później zadzwoniłem. I tak wykazałem się odpornością i kulturą. Dobrze, powiedział mój landlord. W takim razie się nic nie denerwuj, załatwię hydraulika. Łatwo mu mówić. To nie on płaci 120 funtów za wodę.
Akcja "plumber" rozwijała się powoli. A to nie było rzeczonego fachowca, a to Daniel się źle umówił, a to znowu coś zazgrzytało w komunikacji... Łomatko. W międzyczasie metodą polską, używając aplikatora pasty do zębów Aquafresh, docisnąłem uszczelkę, blokując rzeczony aplikator o ścianę. Przestało kapać. No i dobrze. Jutro trzeba będzie pamiętać żeby usunąć antykapaczke jak fachowcy przyjadą.
Miejsce akcji: PL
Wyjazd do sklepu - 10 minut. Koszt uszczelki - 40 groszy.
Zakręcić wodę, odkręcić kurek, wymienić uszczelkę, wkręcić kurek, puścić wodę.
Tylko o czym ja bym pisał.
-------------------------
Updated: 10:10
Fachowiec przyszedł. Miło się przywita, nóżką szurnął, pod przysznic wlazł i zaklał szpetnie (f-word oraz s-word). Mianowicie to nie ten kran co myslał. Przyjdzie w przyszłym tygodniu. Póki co 1:0 dla Aquafresha.
Kapie. Z kranu kapie. Najpierw to bylo kappp - kappp a teraz jest kapkapkapkap. Szlag człowieka trafić może. Próba znalezienia zaworu spaliła na panewce. Musi to być gdzieś koło zbiornika na poddaszu - ale gdzie, jeden plumber wie. Kranu rozebrać się nie da, a przynajmniej nie jest to proste - plastikowe obudowy na zatrzaski jakoś mnie onieśmielają. Toż jak złamię, nic mnie nie uratuje od płacenia za naprawę. Landlord na moją delikatną prośbę załatwienia problemu przyjechał do domu i pokazał jak należy prysznic położyć żeby nie kapało. Uświadomiłem go że tak właśnie robię od jakiegoś miesiąca, ale mi zbrzydło po ostatnim rachunku. Dawid się przejął. Cos pośturał, pomruczał i stwierdził że co mógł - to zrobił. Jak się nie poprawi, mam dzwonić. No, to dziesięć minut później zadzwoniłem. I tak wykazałem się odpornością i kulturą. Dobrze, powiedział mój landlord. W takim razie się nic nie denerwuj, załatwię hydraulika. Łatwo mu mówić. To nie on płaci 120 funtów za wodę.
Akcja "plumber" rozwijała się powoli. A to nie było rzeczonego fachowca, a to Daniel się źle umówił, a to znowu coś zazgrzytało w komunikacji... Łomatko. W międzyczasie metodą polską, używając aplikatora pasty do zębów Aquafresh, docisnąłem uszczelkę, blokując rzeczony aplikator o ścianę. Przestało kapać. No i dobrze. Jutro trzeba będzie pamiętać żeby usunąć antykapaczke jak fachowcy przyjadą.
Miejsce akcji: PL
Wyjazd do sklepu - 10 minut. Koszt uszczelki - 40 groszy.
Zakręcić wodę, odkręcić kurek, wymienić uszczelkę, wkręcić kurek, puścić wodę.
Tylko o czym ja bym pisał.
-------------------------
Updated: 10:10
Fachowiec przyszedł. Miło się przywita, nóżką szurnął, pod przysznic wlazł i zaklał szpetnie (f-word oraz s-word). Mianowicie to nie ten kran co myslał. Przyjdzie w przyszłym tygodniu. Póki co 1:0 dla Aquafresha.
wtorek, 28 lipca 2009
Bamburgh Castle
"Na lewo most, na prawo most..."
To w Warszawie. W Jukeju co ćwierć mili - zamek. Albo inny heritadż. Jakoś zupełnie bez przekonania skręciłem na Bamburgh Castle. Kilka mil krętej dróżki z A1 - i odebrało mi mowę. O cież w mordę, może to i nie Wawel, ale trza szybko do Ciotki dzwonić czy aby na pewno wszystko stoi jak stało...
Na wzgórzu ponad miasteczkiem majestatycznie, bez dwóch zdań, góruje impertynencko wręcz piękny zamek. Gdyby ktos chciał zgłębić historię, polecam oficjalną stronę zamku. Kolejny, którego historia sięga 6 wieku.
Od razu widać że była to twierdza obronna - dwie bramy, pomiędzy którymi droga biegła pod szańcem obrońców - stamtąd agresorzy otrzymywali powitalne prezenty. W środku prócz doskonale zachowanych pomieszczeń dla jegomościów oraz służby, znajdowały się spichlerze i pomieszczenia dla zwierząt. Nawet oblężony ma prawo do pieczystego.
Muszę przyznać że dawno nie widziałem czegoś równie wspaniałego.
poniedziałek, 27 lipca 2009
Lindisfarne Island
Zwana również "Holy Island". Nazwę Lindisfarne nadali pierwsi Saxoni i nikt się nie łapie, co to niby ma znaczyć. Przydomek "Holy" wyspa zdobyła nieco później, historycy wskazują na założony na wyspie w 635 roku przez świętego Aidana pierwszy monaster, który następnie został zrównany z ziemia przez Wikingów w 793. Jako że to dzicy wyrżnęli w pień Chrześcijan, nazywamy ten akt barbarzyństwem a dla uczczenia porąbanych nazywamy wyspę Świętą.
Kolejne wieki były dla zakonu bardziej lub mniej łaskawe aż w końcu nadział się on na Jurnego Henrego. Dzięki czemu monastyr znikł był a na wyspie pojawiło się sporo nadmiarowego budulca. Co skłoniło Henrego do zbudowania, w 1550 roku, zamku ku obronie Korony przeciwko Szkotom, Hiszpanom i innej hołocie mającej chrapkę na Śliczne bagna wyspiarzy.
Samo słowo "zamek" jest pewnego rodzaju nadużyciem w stosunku do budowli dumnie tkwiącej na szczycie powulkanicznej skały na wschodnim brzegu wyspy. Tak Bogiem a Prawdą, bardziej jest to luksusowe M-10 niż zamek. Żeby przybliżyć problem - jest to najmarniejszy z zamków - i najokazalsza z willi.
Wyspa ma jeszcze jedną ciekawostkę turystyczną. Wiedzie na nią droga, która znika pod wodą w czasie przypływu. Co prawda z obu stron znajdują się tablice przypominające o czasie przypływu i odpływu w danym dniu, ale jak widać moje podejrzenia co do piśmiennych inaczej mają pewne uzasadnienia...
W zasadzie ładne miejsce - ale pozostawia wrażenie niedosytu. Niby ruiny są - ale w sumie Whitby czy Fountain Abby ładniejsze. Zamek jest - ale to raczej zameczek. Droga przez wodę zalewana jest - ale też nikt takich atrakcji nie szuka...
Po mojemu - przereklamowane.
Któryś z wielkich podróżników tak opisał Giant's Couseway w Północnej Irlandii: "Warto zobaczyć ale nie warto jechać".
niedziela, 26 lipca 2009
Tupot białych mew
Latorośl zarządziła wyjście z kolegami do kina - zebrali się do kupy i kazali zawieźć na Harrego. Co robić - zdarza mi się pójść dwa razy na to samo, ale bez przesady znowu. Jeździć w te i wewte też mi się nie chce. Popatrzyłem po tytułach - ha, "Hangover". Filmu nie znam, coś się tam obiło o uszy że komedia... ryzyk-fidzyk. Z delikatnym uczuciem niepokoju zasiedliśmy w fotelach.
Pan młody zwany grumem jedzie sobie na stag party. Czyli ostatnią imprezkęprzedkagańcową przedmałżeńską. Wszystko wygląda cacek: jego przyjaciele, nauczyciel i stomatolog oraz brat panny młodej wsiadają do odstrzelonego Mercedesa, hojnie podarowanego przez przyszłego teścia, po czym przestrzegając przepisy drogowe, jadą sobie do Las Vegas.
Po przyjeździe pakują się do apartamentu za 42 setki papierów, biorą prysznic i - jadą na dach. Gdzie w poczuciu braterstwa i ogólnego niezrozumienia wychylają pierwszy tego wieczoru toast, używając Jegermajstra. Różne są zboczenia na tym świecie.
Kurtyna.
Poranek jest - nieco dziwny. Po apartamencie chodzi sobie biały kurczak, w łazience śpi - a raczej spał, bo teraz ryczy - głodny tygrys, w szafce w rogu pokoju drze dziób kilkumiesięczna dzidzia, a po panu młodym nie pozostał najmniejszy ślad.
I wszystko by było cacek, tylko że nikt nic nie pamięta. Bo jeden z uczestników toastu, chcąc nadać imprezie konkretnego speedu, dosypał do jegermajstra extasy.
A przynajmniej tak myślał - bo w rzeczywistości nieco nieprzytomny dealer pomylił tabletki - i panowie padli ofiarą wymazywacza wspomnień zwanego potocznie tabletką gwałtu...
Teraz dzielni groomsmeni mają dobę by w Los Angeles odnaleźć a następnie odwieźć swojego przyjaciela jego ukochanej.
Massakra.
Pan młody zwany grumem jedzie sobie na stag party. Czyli ostatnią imprezkę
Po przyjeździe pakują się do apartamentu za 42 setki papierów, biorą prysznic i - jadą na dach. Gdzie w poczuciu braterstwa i ogólnego niezrozumienia wychylają pierwszy tego wieczoru toast, używając Jegermajstra. Różne są zboczenia na tym świecie.
Kurtyna.
Poranek jest - nieco dziwny. Po apartamencie chodzi sobie biały kurczak, w łazience śpi - a raczej spał, bo teraz ryczy - głodny tygrys, w szafce w rogu pokoju drze dziób kilkumiesięczna dzidzia, a po panu młodym nie pozostał najmniejszy ślad.
I wszystko by było cacek, tylko że nikt nic nie pamięta. Bo jeden z uczestników toastu, chcąc nadać imprezie konkretnego speedu, dosypał do jegermajstra extasy.
A przynajmniej tak myślał - bo w rzeczywistości nieco nieprzytomny dealer pomylił tabletki - i panowie padli ofiarą wymazywacza wspomnień zwanego potocznie tabletką gwałtu...
Teraz dzielni groomsmeni mają dobę by w Los Angeles odnaleźć a następnie odwieźć swojego przyjaciela jego ukochanej.
Massakra.
sobota, 25 lipca 2009
Na chłopski rozum
Jak mawiał mój ś.p. dziadzio: „Od nadmiaru roboty to i koń zdechnie”. I mimo że żadnych naukowych podstaw ku temu by tak twierdzić nie miał - to twierdził. Najwyraźniej musiał się mu w życiu przytrafić naoczny przypadek potwierdzający szkodliwość nadmiaru pracy dla konia. A może dowiedział się tego od swojego dziadzia. Kto wie.
Przymuszony koniecznością, zacząłem grzebać wczoraj po necie, szukając informacji na temat treningu wytrzymałościowego. Z uwzględnieniem biegaczy w szczególności. Wydawać by się mogło że bieganie jest proste. Należy włożyć buty (choć można też i bez, ale to trochę upierdliwe jest w dobie narastającej ilości czworonogów w miastach i nasilającej się ofensywy zielonych, dążących do wyeliminowania plastikowych torebek z życia codziennego) - i przebierając naprzemiennie odnóżami dolnymi osiągnąć prędkość pozwalającą oderwać obie nogi od podłoża naraz. Zaczynamy wolno i krótko - a kończymy maratonem w 2h20’.
Nic bardziej błędnego.
Trzeba mierzyć tętno i oddech, obliczać EPOC i zakwaszenie, poziom mleczanów i jonów wodorowych, dostarczanie tlenu i MET. Na podstawie tej wprowadzamy interwały długie i krótkie - przeplatane średnimi - tworzymy cykle, metacykle i mikrocykle, o bicyklach nie wspominając.
Rzecz jasna można to robić na piechotę - trzeba tylko mieć zegarek i odpowiedni odcinek do przebiegnięcia - a następnie pomierzyć wszystko co się da i na tej podstawie obliczyć niezbędne parametry. Jeżeli trening nie zdoła zabić to wysiłek umysłowy, konieczny do zrozumienia co w zasadzie stało się z naszym organizmem, zrobi to niechybnie.
Ale - jest światełko w tunelu.
Należy kupić sobie super-hiper-extra-zgrany-trompka-pompka-i-organy kąpiuter - dla zmyły wpakowany w opakowanie po zegarku (i niech mi ktoś powie że kosmitów nie ma). Zegarek ten na podstawie modułu do odczytu tętna i oddechu policzy tętno i oddech a z modułu DżiPiEs obliczy naszą prędkość, położenie i zawartość tlenu w powietrzu (to na podstawie wysokości n.p.m.). Następnie wykona wszystkie śmiercionośne obliczenia w miga-tryg - i wyświetli na tarczy. W postaci słupeczków wskazujących ile i kiedy należy biegać żeby zostać Najlepszym Biegaczem. Kompletne jaja.
Ponieważ chłopa od dziecka odróżnić trudno, w sumie wzrost i waga mogą być w obecnych czasach mylące, więc najlepszym wskazaniem jest cena zabawek. Ta jest ździebko droga. Z discountem i promocyjną superokazją 350 sterlingów. Bez GPS-poda (+90) i modułu PC (+120, ale - uwaga! uwaga!! - oprogramowanie gratis).
A mi się wydawało że buty za trzy dychy to jest ekstrawagancja.
To może człowieka wpędzić w ciężką depresję. Z jednej strony chce się biegać i mieć efekty - a z drugiej producent jasno napisał: „Nawet z naszym super-hiper-pompka (etc) komputerem możesz nie osiągnąć maksymalnego efektu, jeżeli nie będziesz przeprowadzał systematycznych sesji kalibracyjnych!” Jakim cudem ja się jeszcze nie zabiłem bez HR-monitora i komputera mleczanowego?? Nic nie rozumiem. Najwyraźniej nieświadoma głupota chroni mimowolnie przed niebezpieczeństwem życia w rozbuchanej cywilizacji. Trzecia strona monety, zwyczajowo zwana kantem, to pięć stówek które trzeba wywalić na kolejną zabawkę.
Łomatko.
Co robić.
Valetudo bonum optimum.
Przymuszony koniecznością, zacząłem grzebać wczoraj po necie, szukając informacji na temat treningu wytrzymałościowego. Z uwzględnieniem biegaczy w szczególności. Wydawać by się mogło że bieganie jest proste. Należy włożyć buty (choć można też i bez, ale to trochę upierdliwe jest w dobie narastającej ilości czworonogów w miastach i nasilającej się ofensywy zielonych, dążących do wyeliminowania plastikowych torebek z życia codziennego) - i przebierając naprzemiennie odnóżami dolnymi osiągnąć prędkość pozwalającą oderwać obie nogi od podłoża naraz. Zaczynamy wolno i krótko - a kończymy maratonem w 2h20’.
Nic bardziej błędnego.
Trzeba mierzyć tętno i oddech, obliczać EPOC i zakwaszenie, poziom mleczanów i jonów wodorowych, dostarczanie tlenu i MET. Na podstawie tej wprowadzamy interwały długie i krótkie - przeplatane średnimi - tworzymy cykle, metacykle i mikrocykle, o bicyklach nie wspominając.
Rzecz jasna można to robić na piechotę - trzeba tylko mieć zegarek i odpowiedni odcinek do przebiegnięcia - a następnie pomierzyć wszystko co się da i na tej podstawie obliczyć niezbędne parametry. Jeżeli trening nie zdoła zabić to wysiłek umysłowy, konieczny do zrozumienia co w zasadzie stało się z naszym organizmem, zrobi to niechybnie.
Ale - jest światełko w tunelu.
Należy kupić sobie super-hiper-extra-zgrany-trompka-pompka-i-organy kąpiuter - dla zmyły wpakowany w opakowanie po zegarku (i niech mi ktoś powie że kosmitów nie ma). Zegarek ten na podstawie modułu do odczytu tętna i oddechu policzy tętno i oddech a z modułu DżiPiEs obliczy naszą prędkość, położenie i zawartość tlenu w powietrzu (to na podstawie wysokości n.p.m.). Następnie wykona wszystkie śmiercionośne obliczenia w miga-tryg - i wyświetli na tarczy. W postaci słupeczków wskazujących ile i kiedy należy biegać żeby zostać Najlepszym Biegaczem. Kompletne jaja.
Ponieważ chłopa od dziecka odróżnić trudno, w sumie wzrost i waga mogą być w obecnych czasach mylące, więc najlepszym wskazaniem jest cena zabawek. Ta jest ździebko droga. Z discountem i promocyjną superokazją 350 sterlingów. Bez GPS-poda (+90) i modułu PC (+120, ale - uwaga! uwaga!! - oprogramowanie gratis).
A mi się wydawało że buty za trzy dychy to jest ekstrawagancja.
To może człowieka wpędzić w ciężką depresję. Z jednej strony chce się biegać i mieć efekty - a z drugiej producent jasno napisał: „Nawet z naszym super-hiper-pompka (etc) komputerem możesz nie osiągnąć maksymalnego efektu, jeżeli nie będziesz przeprowadzał systematycznych sesji kalibracyjnych!” Jakim cudem ja się jeszcze nie zabiłem bez HR-monitora i komputera mleczanowego?? Nic nie rozumiem. Najwyraźniej nieświadoma głupota chroni mimowolnie przed niebezpieczeństwem życia w rozbuchanej cywilizacji. Trzecia strona monety, zwyczajowo zwana kantem, to pięć stówek które trzeba wywalić na kolejną zabawkę.
Łomatko.
Co robić.
Valetudo bonum optimum.
piątek, 24 lipca 2009
Panika
Mam niejasne przeczucie że sprawa bio-met’u jest wyjątkowo niedoceniana. Jak przyjdzie dzień na anestezjo-opornych, wiadra mało żeby kogokolwiek uśpić. Nawet niunie malutkie co to bardziej do kurczaczka podobne, walczą z chemią dziko i radośnie, wymuszając dawki dla ptaszydeł zdecydowanie większych. Jak choćby pterodaktyli albo innych koczkodanów. Jak przyjdzie dzień na niskie ciśnienia - choćbym zdechł, każdy po indukcji ma ciśnienie na podłodze. Na nic redukcja dawek i sprytne podtruwanie mikrośladami - pacjent jeszcze gada z nami a już na monitorze ma 80/50. Szlag by to trafił. Jak przyjdzie dzień na skurcze krtani, lepiej udać że się ma sraczkę i iść na piwo. Korzyść z tego jest co najmniej na kilku osiach, szkoda nawet wymieniać oszczędności na lekach, połamanych zębach przy reintubacjach, kasy na ubezpieczenia i prawników o zwykłych nerwach nie wspominając.
Ale jak przyjdzie dzień na panikę - idzie cholery jasnej dostać.
Poranek nie zwiastował jakowychś dramatycznych wydarzeń, pan z astmą po urazie głowy i wycięciu mózgu (częściowym) znieczulił się miło, co prawda zareagował przesadnie na - i tak solidnie zredukowaną - indukcję, ale po podaniu leków wyprostnych natentychmiast się naprostował. Jako że chirurg robił wycięcie jakiejś pierońskiej cysty w okolicy nadgarstka, więc poprosiłem coby znieczulił lokalnie i konkretnie po czym przewiozłem gościa jedynie na wściekłym mleku. Obudził się w trakcie zakładania opatrunku, uśmiechnął od ucha do ucha... To rozumiem. Żadnych fochów, miło i ze zrozumieniem dla ciężkiej doli służb medycznych.
Po południu przyszedł mój ulubiony stomatolog - a raczej chirurg szczękowy - co to wyrywa zęby jak marchewki a robi to z gracją oraz w tempie ekspresowym. Poszedłem zobaczyć pierwszą dziewczynkę. Lat niewiele, do wyrwania wszystkie ósemki i wszystkie czwórki. No żesz w mordę. Może jej nikt nie powiedział że zasadniczo człowiek ma tylko dwa garnitury zębów w swoim życiu, a ona właśnie ma zamiar wyharatać sobie 8 z dostępnych 32. Czyli jakby ¼ tego co ma na stanie. Zanuciłem ponuro znany hymn protetyków* i zacząłem zbierać wywiad. Nic. No to przeszedłem do części drugiej programu rozrywkowego pt. „Anestezjolog Twoim najlepszym przyjacielem jest” i opowiedziałem jej o przypadłościach czekających w najbliższej przyszłości. Poszło jakoś tak:
- Kiedy zaśniesz, i nic, kompletnie i całkowicie, nie będziesz wiedzieć co się będzie działo, zabezpieczę twoje drogi oddechowe wsuwając przez nos specja(...)
- W ŻYCIU! - powiedziało z mocą dziewczę. Gdzie ona „Misia” widziała??? -Prędzej umrę niż ktoś mi to wsadzi na żywca. - Najwyraźniej umknęła jej cała część pierwsza, z antraktem włącznie.
- Ale będziesz spać i o bożym świecie nie wiedzieć. - Chyba dotarło tym razem. Postraszyłem ją wyjątkowo słabo, opuściwszy parę horrorowatych powikłań i polazłem przygotowywać maszynki w anestezjologicznym. W końcu mój nurs przyprowadził ją na rzeź gotową - i tu zaczął się cyrk na kółkach. Bo ona ma igłofobię i nie da się ukłuć w rączkę. Co prawda zupełnie jej igły nie przeszkadzały jak jej dziergali piękne motylki na wewnętrznej stronie nadgarstka ani dziurawili jej uszy - przynajmniej z pięć razy - ale wenflonika nie przeżyje. Oż w mordę. W końcu podstępem - „O tam, leci samolot!” - wharatałem igłe i odpaliłem torpedy. Dzidzia zamruczała coś przed zapadnięciem w sen że chyba musi to przemyśleć i tyle jej było.
Po zabiegu otworzyła oczy przy zupełnie nieprawdopodobnym poziomie leków, w zasadzie powinna jeszcze spać dobre pięć minut, po czym powiedział całkiem przytomnie że ona to jeszcze może przemyśli i czy nie moglibyśmy poczekać. Ale na co? No, bo ona się trochę boi. Ale czego się boi - toż zęby wyrwane, dziury zaszyte, a teraz można iść do ortodonty i poprawiać uśmiech.
Tu dziewczę się wybałuszyło z lekka i chciało mi w podzięce dać buzi. Dawno już tego nie miałem, bałem się że cała akcja „odchudzanie” rzuciła się na mój urok osobisty oraz zabójczy wdzięk - ale widać nie. Z uczuciem ulgi oddałem ją do wybudzalni i polazłem znieczulać następną.
Tak na marginesie - zawsze nieco dziwne mi się wydawało że wyrywa się zdrową i będącą na swoim miejscu czwórkę a pokrzywioną trójkę nadstawia się drutami. Nic nie rozumiem.
Dzieckiem będąc straciłem mlecznego zęba za wcześnie, chyba 4 to była. No i potem szóstka stała jak mi rosła to przystawiła miejsce piątce, a ta wyrosła pod językiem. Zamiast wyrwać tą cholerną piątkę, jakiś q. docencina wyrwał zdrową czwórkę, a piątkę zaczął nadstawiać. Którą szlag trafił po bodajże dwóch latach i od tej pory mam piękną dziurę w miejscu gdzie zawodowcy zastanawiali się co zrobić z dwoma zębami.
Kolejna pacjentka w zasadzie nic nie mówiła, ale jak poczuła kopa przed zaśnięciem, tak zaczęła coś opowiadać. Te historie określane są mianem „and we’ll never know” - bo pacjent zaczyna coś mówić ale narastające stężenie w mózgu zwalnia go po kilku sekundach aż do całkowitego papapa - i tyle. W ten sposób ostatnio straciłem dowcip o Jackson’ie i Presley’u. Do tej pory się zastanawiam o co mogło biegać.
Wreszcie ostatnia, która w zasadzie dzielna była, bo się zdecydowała na miejscowe w sedacji - ale tylko do czasu. Jak jej wytłumaczyli na czym miejscowe polega, tak zzieleniał i zapodała że w życiu sobie igłu do dzioba wsadzić nie da. W trakcie kaniulacji sapała jak parowóz na trasie Chabówka - Nowy Sącz, na szczęście midazolam był na podorędziu więc się obeszło bez plastikowej reklamówki.
A jutro Lorenzo zaczyna o ósmej - dziewięć zabiegów. Dostanę dyplom przodownika pracy.
---------------------
*Wybijemy naszej babci złote zęby, złote zęby, złote zęby
I zrobimy naszej babci d.e z gęby (...)
Ale jak przyjdzie dzień na panikę - idzie cholery jasnej dostać.
Poranek nie zwiastował jakowychś dramatycznych wydarzeń, pan z astmą po urazie głowy i wycięciu mózgu (częściowym) znieczulił się miło, co prawda zareagował przesadnie na - i tak solidnie zredukowaną - indukcję, ale po podaniu leków wyprostnych natentychmiast się naprostował. Jako że chirurg robił wycięcie jakiejś pierońskiej cysty w okolicy nadgarstka, więc poprosiłem coby znieczulił lokalnie i konkretnie po czym przewiozłem gościa jedynie na wściekłym mleku. Obudził się w trakcie zakładania opatrunku, uśmiechnął od ucha do ucha... To rozumiem. Żadnych fochów, miło i ze zrozumieniem dla ciężkiej doli służb medycznych.
Po południu przyszedł mój ulubiony stomatolog - a raczej chirurg szczękowy - co to wyrywa zęby jak marchewki a robi to z gracją oraz w tempie ekspresowym. Poszedłem zobaczyć pierwszą dziewczynkę. Lat niewiele, do wyrwania wszystkie ósemki i wszystkie czwórki. No żesz w mordę. Może jej nikt nie powiedział że zasadniczo człowiek ma tylko dwa garnitury zębów w swoim życiu, a ona właśnie ma zamiar wyharatać sobie 8 z dostępnych 32. Czyli jakby ¼ tego co ma na stanie. Zanuciłem ponuro znany hymn protetyków* i zacząłem zbierać wywiad. Nic. No to przeszedłem do części drugiej programu rozrywkowego pt. „Anestezjolog Twoim najlepszym przyjacielem jest” i opowiedziałem jej o przypadłościach czekających w najbliższej przyszłości. Poszło jakoś tak:
- Kiedy zaśniesz, i nic, kompletnie i całkowicie, nie będziesz wiedzieć co się będzie działo, zabezpieczę twoje drogi oddechowe wsuwając przez nos specja(...)
- W ŻYCIU! - powiedziało z mocą dziewczę. Gdzie ona „Misia” widziała??? -Prędzej umrę niż ktoś mi to wsadzi na żywca. - Najwyraźniej umknęła jej cała część pierwsza, z antraktem włącznie.
- Ale będziesz spać i o bożym świecie nie wiedzieć. - Chyba dotarło tym razem. Postraszyłem ją wyjątkowo słabo, opuściwszy parę horrorowatych powikłań i polazłem przygotowywać maszynki w anestezjologicznym. W końcu mój nurs przyprowadził ją na rzeź gotową - i tu zaczął się cyrk na kółkach. Bo ona ma igłofobię i nie da się ukłuć w rączkę. Co prawda zupełnie jej igły nie przeszkadzały jak jej dziergali piękne motylki na wewnętrznej stronie nadgarstka ani dziurawili jej uszy - przynajmniej z pięć razy - ale wenflonika nie przeżyje. Oż w mordę. W końcu podstępem - „O tam, leci samolot!” - wharatałem igłe i odpaliłem torpedy. Dzidzia zamruczała coś przed zapadnięciem w sen że chyba musi to przemyśleć i tyle jej było.
Po zabiegu otworzyła oczy przy zupełnie nieprawdopodobnym poziomie leków, w zasadzie powinna jeszcze spać dobre pięć minut, po czym powiedział całkiem przytomnie że ona to jeszcze może przemyśli i czy nie moglibyśmy poczekać. Ale na co? No, bo ona się trochę boi. Ale czego się boi - toż zęby wyrwane, dziury zaszyte, a teraz można iść do ortodonty i poprawiać uśmiech.
Tu dziewczę się wybałuszyło z lekka i chciało mi w podzięce dać buzi. Dawno już tego nie miałem, bałem się że cała akcja „odchudzanie” rzuciła się na mój urok osobisty oraz zabójczy wdzięk - ale widać nie. Z uczuciem ulgi oddałem ją do wybudzalni i polazłem znieczulać następną.
Tak na marginesie - zawsze nieco dziwne mi się wydawało że wyrywa się zdrową i będącą na swoim miejscu czwórkę a pokrzywioną trójkę nadstawia się drutami. Nic nie rozumiem.
Dzieckiem będąc straciłem mlecznego zęba za wcześnie, chyba 4 to była. No i potem szóstka stała jak mi rosła to przystawiła miejsce piątce, a ta wyrosła pod językiem. Zamiast wyrwać tą cholerną piątkę, jakiś q. docencina wyrwał zdrową czwórkę, a piątkę zaczął nadstawiać. Którą szlag trafił po bodajże dwóch latach i od tej pory mam piękną dziurę w miejscu gdzie zawodowcy zastanawiali się co zrobić z dwoma zębami.
Kolejna pacjentka w zasadzie nic nie mówiła, ale jak poczuła kopa przed zaśnięciem, tak zaczęła coś opowiadać. Te historie określane są mianem „and we’ll never know” - bo pacjent zaczyna coś mówić ale narastające stężenie w mózgu zwalnia go po kilku sekundach aż do całkowitego papapa - i tyle. W ten sposób ostatnio straciłem dowcip o Jackson’ie i Presley’u. Do tej pory się zastanawiam o co mogło biegać.
Wreszcie ostatnia, która w zasadzie dzielna była, bo się zdecydowała na miejscowe w sedacji - ale tylko do czasu. Jak jej wytłumaczyli na czym miejscowe polega, tak zzieleniał i zapodała że w życiu sobie igłu do dzioba wsadzić nie da. W trakcie kaniulacji sapała jak parowóz na trasie Chabówka - Nowy Sącz, na szczęście midazolam był na podorędziu więc się obeszło bez plastikowej reklamówki.
A jutro Lorenzo zaczyna o ósmej - dziewięć zabiegów. Dostanę dyplom przodownika pracy.
---------------------
*Wybijemy naszej babci złote zęby, złote zęby, złote zęby
I zrobimy naszej babci d.e z gęby (...)
czwartek, 23 lipca 2009
Chłopu nie dogodzi
Natura ludzka dziwna jest. Jak ciepło - to wszystkim przeszkadza że ciepło. Jak zimno - też niedobrze. A najśmieszniej jest jak jest w sam raz - wtedy połowa twierdzi że mogło by byc cieplej a połowa że zimniej. Nie dogodzi za cholerę.
Wczoraj myślałem że sobie ręce połamię. Najpierw przyszedł arthroskopista coby ludziom w kolana zaglądać. Łącznie sześciu pacjentów zabukowanych na 3 godziny. Jak by się tak dobrze przyjrzeć to gościu dziwny jest. Popatrzmy z zegrkiem w ręku. Muszę do gościa pójść i go nastraszyć - 5 minut. Mój nurs potrzebuje 3 minut żeby potwierdzić straszenie, zbadać orientację w szczegółach istotnych, niezbędnych z punktu widzenia zdrowia psychicznego - jak się nazwywa, gdzie mieszka i jaki dzień dzisiaj mamy - sprawdzić uzębienie oraz przestrzeganie ścisłego postu i zawlec pacjenta do pokoju anestezjologicznego. Następnie wkłucie, kable i inne przyjemności - to zajmuje 2 minuty przyjmując że żyłę klemuję jak pacjent wchodzi do pokoju a wenflon wbijam w czasie jak się kładzie. Od włączenia pomp do skończenia wszystkich czynności przygotowawczych na sali - 7 minut. Wiem bo mi pompa wyświetla. Od tego momentu jeszcze ze trzy minuty na potwierdzenie tożsamości pacjenta, rodzaju zabiegu, strony zabiegu (strasznie są tu na tym punkcie wrażliwi odkąd okazało się że 2% pacjentów ma nadal po zabiegu amputacji chorą kończynę na stanie, natomiast po zdrowej został kikucik).
Po zabiegu potrzebuję jakieś 2-5 minut żeby obudzić pacjenta, i jeszcze ze trzy coby go do recovery (czyli odzyskiwalni, doskonała nazwa) zawieźć i do monitorów podłączyć. Czyli to będzie razemmm... 25-28 minut.
A na pacjenta chirurg zabukował sobie 30.
Czyli musi się zmieścić w 2 do 5 minut.
Jakoś do chirurga za kurwisyna ciężkiego nie dociera że to nie jest łapanie pcheł, śpieszyć się nie wolno a natury się nie oszuka. Co wiadomo wszem i wobec od czasów Seksmisji.
Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest że mimo dwóch obsuw - jeden pacjent się spóźnił nieco, drugi miał jakowyś misz-masz w papierach do wyjaśnienia - skończyliśmy o 12:30. Czary. Plus fakt że arthroskopista pracował jak natchniony. Albo może raczej jak potępiony w trakcie wykonywania kary.
Następnie przyszedł chirurg i zaczął wycinać ludziom różne mniej lub bardziej potrzebne części ciała - i w końcu nadszedł kooooooniec. Byłem tak dociorany pracą że, dodawszy moje ekscesy dżimowe dnia poprzedniego, miast walce z oponą oddałem się walce z pizza. A następnie z materacem. Próbowałem jeszcze ratować wieczór odrabiając lekcję z lądowania na księżycu za pomocą „Apollo 13”, ale do grande finale nie doczekałem. Po prawdzie to oni tam Trzynastką nie dolecieli, złośliwi twierdzą że w ogóle na księżycu byli, no ale. Dotrwałem dzielnie do wystrzelenia Toma Hanksa na orbitę (przy wtórze intense, heroic music) i padłem zupełnie nie heroicznie mordą w pierze.
Oko otwarło mi się jak zwykle o piątej rano. Ha. Czas na przebieżkę. Moja lepsza połowa przyjęła strategię zniechęcenia demoralizacyjnego - czyli zwinęła się w kłębek i rozkosznie udawała że śpi - ale nie z nami te brunery, Numer. Jak biegamy - to biegamy. Łomatko...
Myślałem że ducha wyzionę. Chyba jeszcze nie doszedłem do siebie po tym ostatnim 33’20’’ bo gdzieś w dwóch trzecich dystansu znikł mi kolor, a płuca postanowiły wyjść na spacer. Po straszliwych mękach psychofizycznych, używając mentalnego odpowiednika systemu bat-marchewka, doczłapałem w końcu do chałupy, ale zajęło to prawie 38 minut. Cholerstwo. Żeby lekko nie było, idę na dżima po południu. Trzeba będzie znowu zmodyfikować plan, wiosło i rowerek zamiast biegania na jakiś czas - i za dwa tygodnie kontrola co z tego wyszło. Ostatnia zmiana dała przyrost wydolności wręcz nieprawdopodobny, ale też i zajęła 3 miesiące.
Potrzebuję jakiegoś sytemu ćwiczeń żeby się doprowadzić do poziomu sensownego*. Problem w tym że wszystkie plany tworzone są dla dwudziestolatków którzy osiągnięciami sportowymi plasują się w 97 percentylu. Albo i powyżej. Natomiast dla czterdziestoletnich grubasów najbardziej zaawansowane treningi proponowane przez specjalistów to spacer z psem po lesie. Tylko niedługi, żeby nie zabił.
Znaczy, zabicie w sekwencji: zimne poty - świńska grypa - zgon.
W końcu dotarłem do pracy - i okazało się że jeno pilnuję dobytku. Chirurdzy dłubią sobie w miejscowym, co bardziej ambitni nawet sedują swoich nieszczęsnych pacjentów a ja siedzę na dupie i czekam na koniec tej nędzy. Udzielając na ten przykład dobrych rad w stylu: „Pacjent z ciśnieniem 200/120 nie powinien być operowany”. Albo „Lepsza jest kawa zmieszana z kakałkiem**”. Albo „Najlepsze kasztany są na placu Pigalle”.
Hemoroidy powinny być wpisane w listę chorób zawodowych anestezjologów.
Chłopu nie dogodzi. Dużo zabiegów - źle.
Mało zabiegów - źle.
W sam raz - znaczy że albo za mało albo za dużo.
Zaraza.
----------------------------
*Jeszcze trochę i sam zacznę publikować mój własny plan pt. jak spokojnie i nie nerwowo, z lekka tylko ocierając się o zawał, zacząć biegać po czterdziestce.
”Running for Couch Potatoes” na ten przykład.
**Ciekawe, w mowie potocznej nie drażni, a napisane kojarzy się z kupą w pampersie.
Wczoraj myślałem że sobie ręce połamię. Najpierw przyszedł arthroskopista coby ludziom w kolana zaglądać. Łącznie sześciu pacjentów zabukowanych na 3 godziny. Jak by się tak dobrze przyjrzeć to gościu dziwny jest. Popatrzmy z zegrkiem w ręku. Muszę do gościa pójść i go nastraszyć - 5 minut. Mój nurs potrzebuje 3 minut żeby potwierdzić straszenie, zbadać orientację w szczegółach istotnych, niezbędnych z punktu widzenia zdrowia psychicznego - jak się nazwywa, gdzie mieszka i jaki dzień dzisiaj mamy - sprawdzić uzębienie oraz przestrzeganie ścisłego postu i zawlec pacjenta do pokoju anestezjologicznego. Następnie wkłucie, kable i inne przyjemności - to zajmuje 2 minuty przyjmując że żyłę klemuję jak pacjent wchodzi do pokoju a wenflon wbijam w czasie jak się kładzie. Od włączenia pomp do skończenia wszystkich czynności przygotowawczych na sali - 7 minut. Wiem bo mi pompa wyświetla. Od tego momentu jeszcze ze trzy minuty na potwierdzenie tożsamości pacjenta, rodzaju zabiegu, strony zabiegu (strasznie są tu na tym punkcie wrażliwi odkąd okazało się że 2% pacjentów ma nadal po zabiegu amputacji chorą kończynę na stanie, natomiast po zdrowej został kikucik).
Po zabiegu potrzebuję jakieś 2-5 minut żeby obudzić pacjenta, i jeszcze ze trzy coby go do recovery (czyli odzyskiwalni, doskonała nazwa) zawieźć i do monitorów podłączyć. Czyli to będzie razemmm... 25-28 minut.
A na pacjenta chirurg zabukował sobie 30.
Czyli musi się zmieścić w 2 do 5 minut.
Jakoś do chirurga za kurwisyna ciężkiego nie dociera że to nie jest łapanie pcheł, śpieszyć się nie wolno a natury się nie oszuka. Co wiadomo wszem i wobec od czasów Seksmisji.
Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest że mimo dwóch obsuw - jeden pacjent się spóźnił nieco, drugi miał jakowyś misz-masz w papierach do wyjaśnienia - skończyliśmy o 12:30. Czary. Plus fakt że arthroskopista pracował jak natchniony. Albo może raczej jak potępiony w trakcie wykonywania kary.
Następnie przyszedł chirurg i zaczął wycinać ludziom różne mniej lub bardziej potrzebne części ciała - i w końcu nadszedł kooooooniec. Byłem tak dociorany pracą że, dodawszy moje ekscesy dżimowe dnia poprzedniego, miast walce z oponą oddałem się walce z pizza. A następnie z materacem. Próbowałem jeszcze ratować wieczór odrabiając lekcję z lądowania na księżycu za pomocą „Apollo 13”, ale do grande finale nie doczekałem. Po prawdzie to oni tam Trzynastką nie dolecieli, złośliwi twierdzą że w ogóle na księżycu byli, no ale. Dotrwałem dzielnie do wystrzelenia Toma Hanksa na orbitę (przy wtórze intense, heroic music) i padłem zupełnie nie heroicznie mordą w pierze.
Oko otwarło mi się jak zwykle o piątej rano. Ha. Czas na przebieżkę. Moja lepsza połowa przyjęła strategię zniechęcenia demoralizacyjnego - czyli zwinęła się w kłębek i rozkosznie udawała że śpi - ale nie z nami te brunery, Numer. Jak biegamy - to biegamy. Łomatko...
Myślałem że ducha wyzionę. Chyba jeszcze nie doszedłem do siebie po tym ostatnim 33’20’’ bo gdzieś w dwóch trzecich dystansu znikł mi kolor, a płuca postanowiły wyjść na spacer. Po straszliwych mękach psychofizycznych, używając mentalnego odpowiednika systemu bat-marchewka, doczłapałem w końcu do chałupy, ale zajęło to prawie 38 minut. Cholerstwo. Żeby lekko nie było, idę na dżima po południu. Trzeba będzie znowu zmodyfikować plan, wiosło i rowerek zamiast biegania na jakiś czas - i za dwa tygodnie kontrola co z tego wyszło. Ostatnia zmiana dała przyrost wydolności wręcz nieprawdopodobny, ale też i zajęła 3 miesiące.
Potrzebuję jakiegoś sytemu ćwiczeń żeby się doprowadzić do poziomu sensownego*. Problem w tym że wszystkie plany tworzone są dla dwudziestolatków którzy osiągnięciami sportowymi plasują się w 97 percentylu. Albo i powyżej. Natomiast dla czterdziestoletnich grubasów najbardziej zaawansowane treningi proponowane przez specjalistów to spacer z psem po lesie. Tylko niedługi, żeby nie zabił.
Znaczy, zabicie w sekwencji: zimne poty - świńska grypa - zgon.
W końcu dotarłem do pracy - i okazało się że jeno pilnuję dobytku. Chirurdzy dłubią sobie w miejscowym, co bardziej ambitni nawet sedują swoich nieszczęsnych pacjentów a ja siedzę na dupie i czekam na koniec tej nędzy. Udzielając na ten przykład dobrych rad w stylu: „Pacjent z ciśnieniem 200/120 nie powinien być operowany”. Albo „Lepsza jest kawa zmieszana z kakałkiem**”. Albo „Najlepsze kasztany są na placu Pigalle”.
Hemoroidy powinny być wpisane w listę chorób zawodowych anestezjologów.
Chłopu nie dogodzi. Dużo zabiegów - źle.
Mało zabiegów - źle.
W sam raz - znaczy że albo za mało albo za dużo.
Zaraza.
----------------------------
*Jeszcze trochę i sam zacznę publikować mój własny plan pt. jak spokojnie i nie nerwowo, z lekka tylko ocierając się o zawał, zacząć biegać po czterdziestce.
”Running for Couch Potatoes” na ten przykład.
**Ciekawe, w mowie potocznej nie drażni, a napisane kojarzy się z kupą w pampersie.
środa, 22 lipca 2009
Where your heart is
Ktoś kiedys napisał nieco dramatyczny - i w sposób zdecydowanie napuszony, gdyby użyć skali Winergreen’a - trywializm że emigrant nigdy nie zazna spokoju, bo gdziekolwiek by nie pojechał, będzie tęsknił za bardziej zieloną trawą w porzuconym ogródku.
Jako że wakacje nadchodziły, nadchodziły nadchodziły... i juz są, trzeba było podjąć decyzje kto, gdzie i kiedy rusza. I tu nastąpił ciekawy dzonk - o ile latorośl starszy zaoptował za natychmiastowym powrotem do kolegów w kraju, to młodszy wręcz odwrotnie - zaprosił swoich do siebie.
Podobna polaryzacja uwidacznia się w przyszłych planach - czy zostać, czy wrócić. Gdzie studiować, gdzie pracować. Ha, wybory ciężkie i zawsze zostanie ten mały maluśki margines - a co by było po drugiej stronie.
Życie codziennie wiedzie przez rozjazdy, przypomina to jazdę pociągiem po wielkiej stacji z ciągłymi rozjazdami - ale najczęściej sobie nie uświadamiamy jaki wpływ na nasze życie będzie miała taka czy inna decyzja.
Tu ją widać gołym okiem. Co zyskamy - co stracimy.
Zapytany kiedyś czy wrócę, czy zostane odpowiedziałem że się nawet chińskiego nauczę jeżeli będzie koniczny do zostania tutaj.Teraz nie jestem taki pewien. Ponoć nostalgia najsilniej uderza po trzecim roku, jeżeli tak to nie mam jakoś bardzo nasilonych objawów - spać mogę (czasem nawet do piątej), apetyt dopisuje, a to różowe bardzo dobre - pięć, a nawet sześć.
Ale od jakiegoś czasu czuję to samo co czułem w ostatnim roku przed wyjazdem z Polski - tymczasowość i jakiś taki niepokój wewnętrzny. Jak bym nie mógł usiedzieć na dupie w jednym miejscu za długo.
Mój przyjaciel, będąc w odwiedzinach, pozostawił na drzwiczkach od lodówki sticker z zaproszeniem do Australii. Stop dreaming, start packing.
A w środku ładujący się z wolna kondensator który powoli osiąga stan gotowości.
Sam nie wiem - bać się czy się nie bać.
Jako że wakacje nadchodziły, nadchodziły nadchodziły... i juz są, trzeba było podjąć decyzje kto, gdzie i kiedy rusza. I tu nastąpił ciekawy dzonk - o ile latorośl starszy zaoptował za natychmiastowym powrotem do kolegów w kraju, to młodszy wręcz odwrotnie - zaprosił swoich do siebie.
Podobna polaryzacja uwidacznia się w przyszłych planach - czy zostać, czy wrócić. Gdzie studiować, gdzie pracować. Ha, wybory ciężkie i zawsze zostanie ten mały maluśki margines - a co by było po drugiej stronie.
Życie codziennie wiedzie przez rozjazdy, przypomina to jazdę pociągiem po wielkiej stacji z ciągłymi rozjazdami - ale najczęściej sobie nie uświadamiamy jaki wpływ na nasze życie będzie miała taka czy inna decyzja.
Tu ją widać gołym okiem. Co zyskamy - co stracimy.
Zapytany kiedyś czy wrócę, czy zostane odpowiedziałem że się nawet chińskiego nauczę jeżeli będzie koniczny do zostania tutaj.Teraz nie jestem taki pewien. Ponoć nostalgia najsilniej uderza po trzecim roku, jeżeli tak to nie mam jakoś bardzo nasilonych objawów - spać mogę (czasem nawet do piątej), apetyt dopisuje, a to różowe bardzo dobre - pięć, a nawet sześć.
Ale od jakiegoś czasu czuję to samo co czułem w ostatnim roku przed wyjazdem z Polski - tymczasowość i jakiś taki niepokój wewnętrzny. Jak bym nie mógł usiedzieć na dupie w jednym miejscu za długo.
Mój przyjaciel, będąc w odwiedzinach, pozostawił na drzwiczkach od lodówki sticker z zaproszeniem do Australii. Stop dreaming, start packing.
A w środku ładujący się z wolna kondensator który powoli osiąga stan gotowości.
Sam nie wiem - bać się czy się nie bać.
wtorek, 21 lipca 2009
Dysertacyjka
W zasadzie pełny tytuł brzmieć powinien „Dysertacyjka o współistnieniu gatunków czyli jak przejść szybko i bez zbędnych tłumaczeń na żywienie w stołówce zakładowej” ale z braku miejsca niech zostanie tak jak jest. Poza tym nasz zakład stołówki nie posiada, a jedyną bułkę można kupić w samochodzie na parkingu który podjeżdża w porze lanczyku, a która to bułka w zasadzie nadaje się jedynie do zatykania mysich dziur.
Od dłuższego czasu prześladuje mnie wręcz natrętnie myśl, że płeć piękna jest gatunkiem zupełnie odrębnym, rządzącym się swoimi prawami, logiką z włączonym środkiem (z potężnym rozmyciem gaussowskim), a który to gatunek dla zachowania ciągłości musi się parzyć z przedstawicielami gatunku samców - ku obopólnej korzyści zresztą.
Samice widziane oczyma samca to gatunek nieziemski, ufo wręcz niebywałe, którego zachowania przewidzieć nie można w żaden sposób, a próba zrozumienia doprowadza nieodmiennie do powstania wynalazków na światową skalę - jak choćby silnika spalinowego (wpakowanego w samochód o uroczej nazwie Mercedes), korków do szampana czy innych narzędzi posuwisto-zwrotnych jak szuflady i młoty mimośrodowe.
Kobieta motorem postępu jest i basta. Myśl nie jest nowa, na tę cechę zwrócono uwagę już u starożytnych - toż wystarczy popatrzeć na motywy postępowania panów by zrozumieć że w zasadzie cała nasza historia, pisana ręką mężczyzn, była inspirowana przez przedstawicielki naszego kontr-gatunku. Żeby nie być gołosłownym przypomnieć można Troję (która po prawie 3 tysiącach lata została zmieciona z powierzchni ziemi; żadne trzęsienie czy tsunami nie wyrządziło mu większej szkody, a jednej baby starczyło by na kilka następnych tysięcy lat miasto to przeszło do legendy). Rzecz jasna niełatwo dowieść takiego związku, gdyż na papierze to w większości mężczyźni tworzyli naukę i sztukę (choć jak wiadomo, Kopernik była kobietą), ale czy na pewno? Toż za każdym nieudacznikiem i leniem, który najchętniej oddał by się przeżuwaniu liści eukaliptusa i drapaniem po wiadomo czym - stoi jakowaś misia której przydał by się bucik nowy na szpileczce czy szkiełko większe i droższe niż samicy z drzewa obok. Tak, tak, drogie panie - jesteście zbiorowym choć anonimowym twórcą potwora zwanego postępem. Gdyby nie wasze podstępne knowania, wisielibyśmy sobie spokojnie na drzewach w pozycji „tumiwisiipowiewa”, nie będąc narażeni na stres, zawały w średnim wieku i wyścig szczurów który jak wiadomo prowadzi do nikąd, napędzając jedynie szalone perpetuum mobile naszej cywilizacji.
Niektóre z pań doszły do wniosku że nie dość im rządzenia światem zza pleców znanym wszem i wobec sposobem „jeśli nie chcesz mojej zguby” - te wzięły za pysk całe towarzystwo i wprowadziły własne rządy. Do czego takie wykolejenie może doprowadzić widać na przykładzie Kleopatry (III, Pierwsza wyjątkowo spokojna była), czy Katarzyny II. Z tego jasny wniosek płynie - mężczyzna swoim lenistwem gwarantuje pohamowanie szalonych zapędów kobiet. Jest on niejako niezbędnym filtrem oddzielającym dzikie i rozpasane tyłomózgowie od ośrodków wykonawczych. Taki - społeczny neocortex.
Gatunek kobiet na samców nie zwraca większej uwagi do momentu osiągnięcia wieku rozpłodowego, gdyż w zasadzie na nic im walczące pomiędzy sobą obszarpane indywidua. Jednak gdy nadchodzi czas, każda samica upatruje sobie swojego samca po czym oznajmia: mój.
I kropka.
Wybrany samiec nie ma bladego pojęcia że został podstępnie zwabiony do 40 letniego kieratu z którego wyjdzie nogami do przodu w dębowym (jak się sprawdzi, bo jak nie to i sosnowego może być mało) ubranku. Zamiast tego wydaje mu się że Pana Boga za nogi złapał i przedsionek do raju ujrzał. Nie wie biedaczysko że samica uruchomiła swoja moc sekretną - której bezpośrednim wynikiem jest ciężkie uzależnienie enkefalinowo-endorfinowe. Z typowymi objawami abstynencyjnymi wybuchającymi z mocą przy braku obiektu westchnień: niezdolność do koncentracji, wykonywanie czynności kompulsywnych (co w pewien sposób zostało rozwiązane przez tanie pakiety SMSowe i serwis internetowy "Kwiaty dla..."), a w przypadku przedłużającej się nieobecności samicy (zwanej również katalizatorem psychofizycznym reakcji uzależniającej) możemy zaobserwować ciężką depresję, z próbami samobójczymi włącznie.
Rzecz jasna nic nie trwa wiecznie więc po latach kilku, gdy narkotyki działać przestają, samiec dochodzi do częściowego używania rozumu, ale jest już zdecydowanie po ptakach. Wokoło latają różne milusińskie z pierwszych miotów, na łbie wisi kredyt za mieszkanie i samochód a z powodu uczestniczenia w wyścigu szczurów - oraz podstępnych knowań samiczych mających na celu utrzymanie ogłupiałego samca przy sobie - jego sylwetka z klasy „kaloryfer” zamienia się w klasę „grucha”. Czasem jest to „pulpet”, ale o patologii społecznej nie warto mówić.
Tak to właśnie naturalne dla każdego samca uczucie swobody i niczym nie skrępowanej wolności dzięki biologicznemu trikowi endorfinowemu zostało zamienione na stan ciężkiej frustracji i niedowartościowania. Rzecz jasna część samców próbuje przywrócić naturalny stan rzeczy, jednak matriarchalne prawa rządzące naszym społeczeństwem czynią z niego patologicznego brutala, skończonego pastucha i obślizgłego padalca. Co w zasadzie ciekawym jest, gdyż biologia przywiązuje samca do samicy na czas osiągnięcia przez młode dojrzałego wieku, co następuje u obojga gatunków około 10-12 roku życia. W tym momencie rola samca jako reproduktora się kończy, a prawa kryptomatriarchatu niewolą samce jedynie gwoli zaspokojenia potrzeb życiowych samicy. Ergo, nie jest to potrzeba biologiczna - czyli przeżyciu gatunku niezbędna - a potrzeba psychofizyczna kobiet. Na tym to przykładzie widać wyraźnie czyje knowania góra i kto tu tak na prawdę rządzi.
Jako że każde zwierzę trzymane w niewoli marnieje a następnie zdycha, gatunek samic wymyślił kilka mechanizmów mających utrzymać uwagę samców z dala od problemu wyrwania się na wolność i przekazywania swoich genów innym samicom. Zadziwiająca jest tutaj - można by nazwać - rywalizująca współpraca kobiet (podejrzewam że istnieje jakaś kobieco-logiczna nazwa dla tego zjawiska; próba jego klasyfikacji dostępnymi męskimi mechanizmami jednoznacznie wiedzie w bezsens). Z jednej strony przywiązują samców na stałe, z drugiej strony pozbawiają się możliwości usidlenia innego samca. Jako że zasady entropii obowiązują we wszystkich procesach znanego nam wszechświata, można by wysnuć tezę że utrzymanie samca przy sobie jest mnie energochłonne niż usidlenie nowego.
Do głównych mechanizmów tych należy zaliczyć piłkę nożną, piwo Żubr, wędkarstwo i telewizję. Ta ostatnia nie cieszyła się pierwotnie dużym wzięciem, gdyż zmiana kanałów wiązała się z wezwaniem młodych którzy marudzili że chcą bajkę, a najczęściej ulegali wpływowi (niedoinformowanej co do celu istnienia telewizora) samicy która przełączała kanał na „M jak miłość”. Jednak od czasów wynalezienia pilota sytuacja poprawiła się diametralnie i telewizja stała się jednym z podstawowych dystraktorów. Samice posunęły się do tego że pokazują na ekranie telewizora inne gołe samice - jest to proces bezpieczny, gdyż jak wiadomo nikt jeszcze telewizorowi dziecka nie zrobił. Widać na tym przykładzie wyraźnie że nie chodzi tu o zasadę wyłączności okazywania względów a jedynie o zasadę wyłącznego dostępu do dóbr.
Końcowy etap życia samca, zwanego zwykle w tym czasie zgryźliwym staruchem, przebiega dramatycznie. Brak stymulacji e-e połączony z permanentnym niedoborem seksu doprowadza do nadmiernego przerostu palców u rąk - spowodowanego ciągłym używaniem pilota - oraz mięśnia piwnego. To dlatego w trumnie samiec ma splecione palce i wystawione do przodu kciuki - pozycja ta zostaje utrwalona i nie zanika nawet po wyrwaniu pilota spomiędzy palców. Stąd też quasimodo brzuchowo-paluchowy, przemorfowany w kilkudziesięcioletnim, bezlitosnym procesie, nim szczeźnie marnie, miast słów miłych za swą wierną służbę słyszy zwykle:
„Wiesz, Kaziu, nie jesteś już tym Kaziem za którego wychodziłam za mąż”*
--------------------
*Często w postaci: „Gdzie ja k. oczy miałam jak za ciebie wychodziłam! Padalcu!!**
--------------------
**Padalec jest nieobowiązkowy.
Od dłuższego czasu prześladuje mnie wręcz natrętnie myśl, że płeć piękna jest gatunkiem zupełnie odrębnym, rządzącym się swoimi prawami, logiką z włączonym środkiem (z potężnym rozmyciem gaussowskim), a który to gatunek dla zachowania ciągłości musi się parzyć z przedstawicielami gatunku samców - ku obopólnej korzyści zresztą.
Samice widziane oczyma samca to gatunek nieziemski, ufo wręcz niebywałe, którego zachowania przewidzieć nie można w żaden sposób, a próba zrozumienia doprowadza nieodmiennie do powstania wynalazków na światową skalę - jak choćby silnika spalinowego (wpakowanego w samochód o uroczej nazwie Mercedes), korków do szampana czy innych narzędzi posuwisto-zwrotnych jak szuflady i młoty mimośrodowe.
Kobieta motorem postępu jest i basta. Myśl nie jest nowa, na tę cechę zwrócono uwagę już u starożytnych - toż wystarczy popatrzeć na motywy postępowania panów by zrozumieć że w zasadzie cała nasza historia, pisana ręką mężczyzn, była inspirowana przez przedstawicielki naszego kontr-gatunku. Żeby nie być gołosłownym przypomnieć można Troję (która po prawie 3 tysiącach lata została zmieciona z powierzchni ziemi; żadne trzęsienie czy tsunami nie wyrządziło mu większej szkody, a jednej baby starczyło by na kilka następnych tysięcy lat miasto to przeszło do legendy). Rzecz jasna niełatwo dowieść takiego związku, gdyż na papierze to w większości mężczyźni tworzyli naukę i sztukę (choć jak wiadomo, Kopernik była kobietą), ale czy na pewno? Toż za każdym nieudacznikiem i leniem, który najchętniej oddał by się przeżuwaniu liści eukaliptusa i drapaniem po wiadomo czym - stoi jakowaś misia której przydał by się bucik nowy na szpileczce czy szkiełko większe i droższe niż samicy z drzewa obok. Tak, tak, drogie panie - jesteście zbiorowym choć anonimowym twórcą potwora zwanego postępem. Gdyby nie wasze podstępne knowania, wisielibyśmy sobie spokojnie na drzewach w pozycji „tumiwisiipowiewa”, nie będąc narażeni na stres, zawały w średnim wieku i wyścig szczurów który jak wiadomo prowadzi do nikąd, napędzając jedynie szalone perpetuum mobile naszej cywilizacji.
Niektóre z pań doszły do wniosku że nie dość im rządzenia światem zza pleców znanym wszem i wobec sposobem „jeśli nie chcesz mojej zguby” - te wzięły za pysk całe towarzystwo i wprowadziły własne rządy. Do czego takie wykolejenie może doprowadzić widać na przykładzie Kleopatry (III, Pierwsza wyjątkowo spokojna była), czy Katarzyny II. Z tego jasny wniosek płynie - mężczyzna swoim lenistwem gwarantuje pohamowanie szalonych zapędów kobiet. Jest on niejako niezbędnym filtrem oddzielającym dzikie i rozpasane tyłomózgowie od ośrodków wykonawczych. Taki - społeczny neocortex.
Gatunek kobiet na samców nie zwraca większej uwagi do momentu osiągnięcia wieku rozpłodowego, gdyż w zasadzie na nic im walczące pomiędzy sobą obszarpane indywidua. Jednak gdy nadchodzi czas, każda samica upatruje sobie swojego samca po czym oznajmia: mój.
I kropka.
Wybrany samiec nie ma bladego pojęcia że został podstępnie zwabiony do 40 letniego kieratu z którego wyjdzie nogami do przodu w dębowym (jak się sprawdzi, bo jak nie to i sosnowego może być mało) ubranku. Zamiast tego wydaje mu się że Pana Boga za nogi złapał i przedsionek do raju ujrzał. Nie wie biedaczysko że samica uruchomiła swoja moc sekretną - której bezpośrednim wynikiem jest ciężkie uzależnienie enkefalinowo-endorfinowe. Z typowymi objawami abstynencyjnymi wybuchającymi z mocą przy braku obiektu westchnień: niezdolność do koncentracji, wykonywanie czynności kompulsywnych (co w pewien sposób zostało rozwiązane przez tanie pakiety SMSowe i serwis internetowy "Kwiaty dla..."), a w przypadku przedłużającej się nieobecności samicy (zwanej również katalizatorem psychofizycznym reakcji uzależniającej) możemy zaobserwować ciężką depresję, z próbami samobójczymi włącznie.
Rzecz jasna nic nie trwa wiecznie więc po latach kilku, gdy narkotyki działać przestają, samiec dochodzi do częściowego używania rozumu, ale jest już zdecydowanie po ptakach. Wokoło latają różne milusińskie z pierwszych miotów, na łbie wisi kredyt za mieszkanie i samochód a z powodu uczestniczenia w wyścigu szczurów - oraz podstępnych knowań samiczych mających na celu utrzymanie ogłupiałego samca przy sobie - jego sylwetka z klasy „kaloryfer” zamienia się w klasę „grucha”. Czasem jest to „pulpet”, ale o patologii społecznej nie warto mówić.
Tak to właśnie naturalne dla każdego samca uczucie swobody i niczym nie skrępowanej wolności dzięki biologicznemu trikowi endorfinowemu zostało zamienione na stan ciężkiej frustracji i niedowartościowania. Rzecz jasna część samców próbuje przywrócić naturalny stan rzeczy, jednak matriarchalne prawa rządzące naszym społeczeństwem czynią z niego patologicznego brutala, skończonego pastucha i obślizgłego padalca. Co w zasadzie ciekawym jest, gdyż biologia przywiązuje samca do samicy na czas osiągnięcia przez młode dojrzałego wieku, co następuje u obojga gatunków około 10-12 roku życia. W tym momencie rola samca jako reproduktora się kończy, a prawa kryptomatriarchatu niewolą samce jedynie gwoli zaspokojenia potrzeb życiowych samicy. Ergo, nie jest to potrzeba biologiczna - czyli przeżyciu gatunku niezbędna - a potrzeba psychofizyczna kobiet. Na tym to przykładzie widać wyraźnie czyje knowania góra i kto tu tak na prawdę rządzi.
Jako że każde zwierzę trzymane w niewoli marnieje a następnie zdycha, gatunek samic wymyślił kilka mechanizmów mających utrzymać uwagę samców z dala od problemu wyrwania się na wolność i przekazywania swoich genów innym samicom. Zadziwiająca jest tutaj - można by nazwać - rywalizująca współpraca kobiet (podejrzewam że istnieje jakaś kobieco-logiczna nazwa dla tego zjawiska; próba jego klasyfikacji dostępnymi męskimi mechanizmami jednoznacznie wiedzie w bezsens). Z jednej strony przywiązują samców na stałe, z drugiej strony pozbawiają się możliwości usidlenia innego samca. Jako że zasady entropii obowiązują we wszystkich procesach znanego nam wszechświata, można by wysnuć tezę że utrzymanie samca przy sobie jest mnie energochłonne niż usidlenie nowego.
Do głównych mechanizmów tych należy zaliczyć piłkę nożną, piwo Żubr, wędkarstwo i telewizję. Ta ostatnia nie cieszyła się pierwotnie dużym wzięciem, gdyż zmiana kanałów wiązała się z wezwaniem młodych którzy marudzili że chcą bajkę, a najczęściej ulegali wpływowi (niedoinformowanej co do celu istnienia telewizora) samicy która przełączała kanał na „M jak miłość”. Jednak od czasów wynalezienia pilota sytuacja poprawiła się diametralnie i telewizja stała się jednym z podstawowych dystraktorów. Samice posunęły się do tego że pokazują na ekranie telewizora inne gołe samice - jest to proces bezpieczny, gdyż jak wiadomo nikt jeszcze telewizorowi dziecka nie zrobił. Widać na tym przykładzie wyraźnie że nie chodzi tu o zasadę wyłączności okazywania względów a jedynie o zasadę wyłącznego dostępu do dóbr.
Końcowy etap życia samca, zwanego zwykle w tym czasie zgryźliwym staruchem, przebiega dramatycznie. Brak stymulacji e-e połączony z permanentnym niedoborem seksu doprowadza do nadmiernego przerostu palców u rąk - spowodowanego ciągłym używaniem pilota - oraz mięśnia piwnego. To dlatego w trumnie samiec ma splecione palce i wystawione do przodu kciuki - pozycja ta zostaje utrwalona i nie zanika nawet po wyrwaniu pilota spomiędzy palców. Stąd też quasimodo brzuchowo-paluchowy, przemorfowany w kilkudziesięcioletnim, bezlitosnym procesie, nim szczeźnie marnie, miast słów miłych za swą wierną służbę słyszy zwykle:
„Wiesz, Kaziu, nie jesteś już tym Kaziem za którego wychodziłam za mąż”*
--------------------
*Często w postaci: „Gdzie ja k. oczy miałam jak za ciebie wychodziłam! Padalcu!!**
--------------------
**Padalec jest nieobowiązkowy.
poniedziałek, 20 lipca 2009
Leniwa niedziela
...pani lekkich obyczajów
porzuciła wrota raju
wraca sobie prosto z Essen
swoim pierwszym mercedesem
puder ścieka jej po twarzy
i przeszkadza w jeździe marzyć
jak tu łóżko wymościć
by się oddać z miłości...
Na drogach polska odmiana akcji "lizak". Czy innego znicza. Po motorwayach śmigają żółto-niebieskie szachownice, siejąc zgrozę i przerażenie. Co kilka mil kolejny nieszczęśnik stoi na poboczu, za nim dyskoteka, wszyscy nagle zwalniają... Dzizzazzz...
Ogólnie Królestwo pod tym względem jest dziwne. Maksymalna prędkość na drodze wynosi 60, na dwupasmówce - bez znaczenia czy to autostrada czy nie - 70 mil/h. W Polsce ograniczenie 130/h oznacza m.w. "stawka wyjściowa - place your bid". Biedni dają koło 160, normalni 190, bogaci powyżej. Czytałem w Gazecie że ostatnio jakiś natchniony jechał Porszakiem 270 (?)... Tłumaczył się że nie myślał że może być złapany - więc jechał jak potępieniec. W zasadzie, sądząc po faktach, gość w ogóle nie myślał. W tej historii jest jeszcze jedno ciekawe dno: wzrusza jego postawa obywatelska która w dupie ma przepisy i współobywateli a jedyne czego się obawia to złapania.
W Juekeju dziwnie to wygląda. Autostrada trzypasmowa, wszystko się toczy leniwie w zakresie 70+, jako że tu też są biedni - to ci co jadą 70, dziarscy gnają szaleńczo 75 a szaleńcy dziarsko nawet i 78. Mil na godzine rzecz jasna. I nagle ni z gruchy, ni z pietruchy prawym pasem (czyli tym najszybszym jakby) zap.iernicza młodzian strupem ze szrotu z prędkością zdrowo ponad 100 mil. Ani chybi imigrant. Jeszcze nie wie że szachownice są tu nieprzekupne, pogadać z nimi ciężko a za takie przekroczenie ląduje się w sądzie i można dostać nawet rok. Bez zawiasów. O stracie prawa jazdy i mandacie za 300 sterlingów nie mówiąc*. Dodatkowo wyrok ten ląduje w naszym policyjnym kajeciku, co boleśnie wychodzi podczas starania się o pracę wymagającą CRB (Criminal Record Bureau) Check.
Kiedyś byłem świadkiem jak świeżutki imigrant z Polski chwalił się jak to on nie jeździ. I nie od razu do niego dotarło że miejscowi patrzą na tego typu wykroczenia jak na kradzież w sklepie. Albo publiczny onanizm. Coś co w zasadzie należy ukrywać - a nie chwalić się publicznie.
Dziwny kraj.
Nie mówiąc o cudnym widoku Audi R8 V12 sunącym sobie autostradą z przepisową prędkością 112 km/h.
Ciekawe czy wrzucił dwójkę...
---------------
Znajoma wylądowała w sądzie za 42 mile/h (67 km/h) w obszarze 30 mil/h (czyli 48 km/h). Kosztowało ją to 60 funtów. Ponoć dla innostrańców co to pierwszy raz, a nie przekroczyli masakrycznie, stosuja taryfę - nieco - ulgową...
Subskrybuj:
Posty (Atom)