środa, 9 grudnia 2009

Ankietka

Cholera jasna - wszyscy którzy uważali ze Janosikowa powinna siedzieć, mieli racje. Teraz każdy będzie se po uważaniu wyrzucał w błoto nasze sto baniek...

Skopiowane bezczelnie z Gazeta.pl:

"Tydzień temu siedemnaścioro chorych na raka dzieci z objawami świńskiej i sezonowej grypy przetransportowano z Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego w Gdańsku do szpitala dziecięcego przy ulicy Polanki. Za dziećmi poszły leki onkologiczne i leki przeciwwirusowe. NFZ za to nie zapłaci, bo leczenie nie odbyło się w macierzystym szpitalu.

Decyzję o przeniesieniu dzieci do innej lecznicy podjęto szybko, by ratować życie zarażonych grypą i nie narażać pozostałych chorych onkologicznie dzieci.

- Trójka z nich w bardzo ciężkim stanie. Umarłyby, gdyby nie podjęto zdecydowanych działań ze strony kliniki onkologii i dyrekcji szpitala - mówi lekarz wojewódzki Jerzy Karpiński.

Koszt całej akcji wyniósł 100 tysięcy złotych.

- To koszt leczenia, czyli leków wspomagających terapię onkologiczną i leków przeciwwirusowych, transportu, dodatkowych dyżurów - wylicza naczelny lekarz kliniki uniwersyteckiej Andrzej Basiński. - Niestety zapisy prawne nie przewidują takiej sytuacji i nikt nie potrafi tego przeskoczyć. Jest problem formalno-prawny i pytanie: jak zrobić, by uzyskać za to pieniądze?

Szpital i wojewoda pomorski chcą by na to pytanie odpowiedziało Ministerstwo Zdrowia. Chcą także namówić sejmową komisję ds. zdrowia do zmian w zapisach dotyczących finansowania przez NFZ podobnych sytuacji. Przedstawiciele Narodowego Funduszu Zdrowia odmówili komentarza."


No to ja proponuje następującą ankietę:

a./ Złodzieje i bandyci - znowu doktory bezprawnie wydały nasza kasę - niech płacą sami. Podnosimy prawą rączkę.
b./ Słusznie zrobili - dać im wódki. Łapy precz od doktorów. Podnosimy lewą rączkę.
c./ Dobrze zrobili, dac im wodki. Ale zlamali prawo - wiec niech zapłacą sobie za to sami. Wystawiamy środkowy palec.

Straszniem ciekaw...

wtorek, 8 grudnia 2009

TomTom Live

Się mi kiedyś spieszyło i w pędzie nabyłem sobie urządzonko co to nie dość że wie gdzie człowiek się znajduje to jeszcze potrafi go poprowadzić przez drogi i dróżki do celu. Jako bonus zaktywowali mi wtedy usługę LIVE - rzecz dobra, monitorująca korki, wypadki i roboty drogowe na bieżąco. Już po miesiącu dostałem ostrzeżenie - twoja usługa wygaśnie. Kup subskrypcję.
Ale nie chcę.
Ale to baardzo dobre jest?
Nie. Do pola. Jak będę gdzieś jechał to się zastanowię.
Potem dostałem jeszcze kilka coraz bardziej dramatycznych ostrzeżeń że mi subskrypcja zdechnie - i szczęśliwie to nastąpiło. Od tej pory emile w skrzynce oraz komunikaty w moim urządzonku zmieniły się z groźnych na przymilne. A może subskrypcyjka? Niedrogo, jak dla łaskawego pana to nawet zniżka będzie bo jako valuable customer to nawet włazić do dupy będziemy bylebyś płacił? Nie, dziękuję.
Ale discouncik damy?
Won.

No i przyszła kryska na Matyska.
Trza było znów jechać w ostępy dzikie wiec podłączyłem magiczną skrzynkę do kompa, zalogowałem się na stronie producenta i zakupiłem roczną subskrypcje Najlepszego Na Świecie Servisu TomTom LIVE. Z diskoncikiem, bo przy rocznej opłacie z góry dawali 20%.

Minął miesiąc - magiczny cóś pokazuje ceny benzyny i hotele na trasie - ale najważniejszy serwis pokazujący ruch drogowy zdechł. A raczej sie nie zreanimował. No, to do boju. Napisałem grzecznie emila, że zapłaciłem i otrzymałem, owszem - ale nie wszystko. Wiec czy oni by mogli coś jednak zaktywować?

Odpisała Victoria B. Cholera jasna - czy ja się podpisuje pod korespondencją Abnegat L.??? Ale to na marginesie. Victoria zadała mi drobne zadanko. Potezny, wielopunktowo - podpunktowy emil co mam włączyć, wyłączyć, skasować, zreplejsować, nastawić, wysłać i ustawić. Przysięgam - za młodu dorabiałem składaniem komputerów, potrafię postawić ostatniego paścia na nogi, nawet zdechłe dyski odzyskam - choć to zależy jakie - ale przy step-by-step Victorii niecom sie spocił. Żeby łatwo nie było, dżipies w domu sygnału nie łapie, wiec część roboty wykonałem w samochodzie - a lało wtedy jak by się kto powiesił w okolicy.

I dzonk. A-ni-du-du.

Pogodę mogę sobie sprawdzić - a ten cholerny traffic jak nie działał, tak nie działa.

Napisałem więc powtórnie list do Victorii - alem go na szczęście nie wysłał. Zobaczyłem go rano, podrapałem się po łbie, usunąłem wszystkie inwektywy, opisy mordu, groźby karalne, propozycje nieprzyzwoite oraz inne - i wysłałem. Przy okazji list zdecydowanie stracił na objętości a zyskał na klarowności, Ale to akurat zrozumiałe. Jak piana cieknie po mózgu - szczególnie czerwona - to lepiej telewizor włączyć i się piwa napić.

Victoria definitywnie się nudzi - odpowiedź przyszła na drugi dzień. Dwa razy dłuższa niż poprzednia. Tym razem z załącznikami. Ale żebym nie miał za łatwo, pliki - dwa - przysłała w postaci skompresowanej rar'em. Co mnie powaliło na kolana - pierwszy plik miał 877 KB ale za to drugi - 31 bajtów. A skompresowane - 331 KB.

Przysyła mi czterogodzinną pracę domowa, zmusza do ściągnięcia kompresora rarów - ale za to oszczędza mi ćwierć sekundy w transferze plików.

Jebana ludzka rasa.

Mój TomTom dzielnie przeszedł wszystkie punkty programu, zalogował się do sieci - i zgłosił gotowość do pracy. Razem z Traffic Live. Ważnym do sierpnia... A kupiłem na rok - to gdzie do cholery jest pozostałe trzy miesiące?

Biedna Victoria. Znowu dostanie list w poliszinglisz...

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Przychodnia na kółkach

Zima. Zimno. Jak jest zima to musi być zimno - takie są odwieczne prawa natury. Co prawda a stacji ciepło, choinka mruga, 20 litrów bigosiku czeka aż litościwie ktoś go zeżre ale niestety, wszystko na nic. Od rana same kataklizmy. Połamane nogi na wyciągach narciarskich i na miejskich chodnikach, duszności, boleści w klatkach, jeden wypadek zaopatrzony w przelocie. Jeszcze chwila i wrosnę w siedzenie karetki.

W końcu pod wieczór zjechałem na podstacje z nocna zmianą i - cisza. Podgrzałem kapuchę, rozpakowałem graty w pokoju, podpiąłem satelitarną, telewizor - działa. Gucio. Z pełnym przekonaniem że zasłużyłem sobie na chwile spokoju włączyłem HBO i wbiłem widelec w kapustę. Drrrrrryń.

Jakaś szansa istnieje że to baza dzwoni czy u nas wszystko w porządku.
- Doktor, wyjaazad!
Ale nieduża. Przyspieszyłem machanie widelcem. Jeżeli trend się utrzyma, następnym razem zobaczę mój bigosik o piątej rano.
- A gdzie jedziemy?
- DW "Stonka mała"
- O. A co się stało?
- Gorączka, kaszle.
Ha. Człowieka niby szlag powinien trafić. Ale jak się do tego podejdzie sensownie to lepiej pojechać w ciepełko recepty na kaszelek pisać niż obsługiwać wypadek masowy.

Kółka zabuksowały po raz trzeci.
- Nie ma siły - pokiwał głową Sprawny. -Póki twardo pod spodem, to jeszcze jakoś trzyma, ale jak wchodzi na miękkie...
- A daleko jeszcze?
- Z kilometr. Może niecały.
W mordę jeża. Przy takich warunkach i pod taka górę będziemy się tarasić z półgodziny. Podprogram "leń" włączył dodatkowe obwody.
- A jak oni tam dostarczają żarcie? Muszą coś mieć - 4x4 albo co... Stacja dla W! - posłałem dziarsko w eter.
- Zgłasza się stacja.
- Nie dojedziemy. Jak pójdę to znikniemy na dobrą godzinę jak nie dłużej. Proszę ich zapytać czy mogą nas dowieźć?

Piętnaście minut później usłyszeliśmy ryk dwusuwowego motoru i zza zakrętu wyjechał skuter śnieżny. Ha, to atrakcje będą. Wsiadłem pierwszy i pognaliśmy w górę. Znaczy, pognaliśmy to jest taki eufemizm próbujący opisać próbę przekroczenia bariery dźwięku pojazdem na gąsienicach, pod górę, na krętawej górskiej dróżce.
- To tutaj - dobroczyńca wskazał drogę do ośrodka. -Wejście jest po lewej. A ja jadę po ratownika.
Silnik wydał z siebie dźwięk tłumiący czynność mózgu i skuter zniknął w chmurze śniegu.
- Dobry wieczór doktorze - ucieszył się na mój widok starszy jegomość. Jak że jeszcze nie wyszedłem z ciężkiego szoku, kiwnąłem głową i polazłem gdzie mnie prowadził.

W pokoju leży sobie dziewczynka może dwunastoletnia. W gardle trzęsienie ziemi, poza tym nic. Napisałem grzecznie receptę, wytłumaczyłem co i jak po czy zbieram się do wyjścia.
- Teraz tedy - zapodał starszy pan. Nie kumam - to wychodzi się z drugiej strony? Pan zaprowadził mnie do następnego nieszczęśnika. Podrapałem się po łbie. Ośrodek zdrowia im potrzebny a nie pogotowie. Kolejne zapalenie gardał, recepty, zalecenia i - wychodzimy.
- Teraz tutaj.
- Szanowny pan dużo ma chorych dzieci na składzie?
- Jeszcze sześciu.
Taak. Przepisy sanepidu jednoznacznie mówią kiedy kolonia ma mieć pielęgniarkę na wyposażeniu, a przy jakiej liczbie musi mieć swojego doktora. Czy oni tu przypadkiem nie powariowali zdeczka? Wyraziłem swoje zaniepokojenie nieco lekceważącym podejściem do przepisów. Tu pan starszy niestety nie wykazał się zrozumieniem tematu. Dowiedziałem się od czego jest pogotowie (jak pragnę rodzić, Wypastowany musiał tu jakieś biuro informacyjne dla pacjentów otworzyć bo mi co i rusz przypominają o moich obowiązkach) i że dzieci są ubezpieczone to im się należy.

Podrapałem się po łbie po raz drugi. Najpierw obowiązki.
- Proszę dać mi jeden pokój i przyprowadzić po kolei wszystkie chore dzieci. - jakoś życie trzeba sobie ułatwiać.
Gardziołek, słuchawki, zakaszle, nie kaszle, czy boli, temperatura jaka, recepta, instrukcja, next please. Łącznie 8 dzieci.
Teraz przyjemności. Poprosiłem starszego pana o dane organizatora i zadzwoniłem do Sanepidu. Zzieleniał. Było z Wypastowanym się nie zadawać i miłym być - jam jest poczciwy i do rany przyłóż, póki mi się po łbie nie skacze w bucikach z obcasem. Bo wtedy to nie.

W powrotną drogę zrezygnowałem z usługi wytrząsania kamieni nerkowych za pomocą sprzętu gąsienicowego. Zakurzyłem papierocha i oddałem miejsce w kolejce ratownikowi. Który przypiął walichę do bagażnika i został ze mną.
- Daj doktor zakurzyć. Tez się przejdę.

niedziela, 6 grudnia 2009

Mikołajki

Skąd się wziął zwyczaj dawania bliskim prezentów i obarczania winą za ruinę finansową domowego budżetu puciatego gościa z czerwoną czapka - opisał Szaman. Historia jest piękna i chwytająca za serce. Co prawda złośliwi twierdzą że protoplasta Mikołaja zanim obdarował dzieweczki, trochę je napoczął, no ale. Live is brutal and full of zasadzkas.

Wszystko to jednak jest fikcją.

Bo prawdziwy Mikołaj to postać groźna i tajemnicza...



sobota, 5 grudnia 2009

Koncepcja czasu

Lista była nierealna od samego poczatku. Pomijam fakt pięciu zabiegów od 1 do 5 po południu - ale zmieścić w tym 3 pełne deszrotyzacje zakrawało na żart ponury. Z listami tego typu ubaw jest po pachy: nikomu sie robic do północy nie chce - bo patrząc na wyczyny mojego kolegi zębodoła* z poprzedniego razu północ była dość oczywista - ale nikt oficjalnie nie zaprotestuje bo to jest przeciwko naszej polityce co to Wspiera Pozytywne Podejście Do Pracy, Ceni Zaangażowanie i Szanuje Diversity. To ostatnie chyba przpisali ze szkolenia antyrasistowskiego jaki każdy jest tu zobowiązany przejść raz na dwa lata.

Po czym zaczynają się podchody - a może byś Abnegaciku Puszysty zwalił pacjenta? Przecież nie zdążymy? Tym razem się nie dałem. Chcecie se zwalać - to na własny rachunek. Ja za czarna owcę robić nie będę - żeby mnie potem miała moja manago z wyrzutem w oczach pytać czegoż ja zwaliłem pacjenta o ósmej? Że to wbrew policy jest? No, wbrew - ale przecież pacjent był na liście? Ale lista była nierealna. To musisz pracować szybciej. Szybciej się nie da. Jak to nie da - a gdzie pozytywne podejście do pracy? I tak dalej.

Święty by zatlukl krzyżem zdjetym z własnych ramion.

Jako że święty nie jestem, w dupie mam rachatłukum. Mordowac sie prosze bez mojego udziału.

Myslałem że skończy sie na narzekaniu, ale nie. Jedna z najbardziej operatywnych i sensownych pielęgniarek jakie tu widziałem policzyła na palcach czas, zobaczyła rzeczona północ, i gdy tylko pacjent pokazał się w drzwiach, przeprosiła grzecznie i wysałała go do domu.

Tu mi sie przypomina bajka o 10 reniferkach co to ich jest coraz mniej - tytułu nie pomnę bo po Niemiecku.

Polazłem w czasie wolnym sprawdzić przedostatnią na liście - a tu dzonk. Litem leczona. Z tym ścierwem jest trochę kłopotu. Indeks terapeutyczny jest szerszy niz margines bezpieczeństwa, nawet płynoterapia jest w stanie zaburzyć poziom litu w surowicy, modyfikuje - lub sam jest modyfikowany - przez połowę leków w jadłospisie... I ja to mam znieczulać w DCU o 5 wieczór? No ja sie grzecznie pytam czy kogos pojebało do reszty?? W dodatku kobiełka wpiernicza diclofenac, co zdecydowanie zaburza metabolizm litu podnosząc jego poziom. W tym przypadku mój pacjent powinien być nieco splątany - do śpiączki i zgonu włącznie - ale jak ja to mam odróżnić od przeżarcia się morfiną, którą sobie ciumka na bóle w krzyżach?

I kto to jej wszystko tak pieknie ustawił?

Ogladnąłe, zakwalifikowałem, siedzę na sali i czuję że chyba mi sie coś w mózgu obluzowało. Wróciłem, grzecznie wyjaśniłem o co się rozchodzi, napisałem list do dżipa i wysłałem kobiełke do domu.

To z pięciu reniferków zostały trzy.

Które zębodół robił do wpół do szóstej.

Na studiach powinni wprowadzić obowiązkowe zajęcia w randze egzaminu dla przyszłych chirurgów pt „Koncepcja czasu”.
Proponowałbym zawrzeć nastepujące tematy:
„Zegarek. Ile minut ma godzina. Teoria i ćwiczenia praktyczne.”
„Układ dzisiętny jako podstawa układu SI. Tuzin, mendel, kopa - jednostki obce, częściowo nieznane. Dlaczego godzina NIE ma 100 minut.”
„Dlaczego zabieg nie trwa tyle ile trwa zabieg.”
„Co sie dzieje na sali operacyjnej zanim zacznę wywijać nożem.”
„Jak wkurwić anestezjologa - przykłady i ćwiczenia praktyczne. Studenci bez kasków i ochraniaczy na narządy rozrodcze nie zostana wpuszczeni na zajęcia.”
„Co się dzieje na sali operacyjnej gdy przestane wywijać nożem.”
„Dlaczego pacjenta nie można wyrzucić z bloku po założeniu ostatniego szwu.”
„Siniaki i podbiegnięcia krwawe - zaopatrz się sam. Praktyczny poradnik postepowania w nagłych wypadkach.”
„Co to jest oddychanie i dlaczego człowiek musi to robić - ćwiczenia w podgrupach. Studenci z chorobami układu oddechowego nadal sa zobowiązani do uczestnictwa. Katedra Anestezjologii zapewni niezbędny sprzęt i środki do zabezpieczenia ćwiczeń.”
„Słowa są jak kule. Opis przypadków uszkodzeń ciała powyżej siedmiu dni kulami ortopedycznymi.”
„Układanie listy operacyjnej - co to znaczy "margines bledu".”
„Dlaczego pacjent jeszcze nie spi? i inne inteligentne pytania - czyli jak nie zrobić z siebie kompletnego debila w obecności swoich współpracowników. Dyskusja panelowa.”

--------------
*To niestety nie jest mój ulubiony zębodół tylko zupełnie nieulubiony.

piątek, 4 grudnia 2009

Zapowiedź

Czyli w lenguidżu "Knowing". Co jakoś nieszczególnie sobie odpowiada, ale niech tam. Jak mówił młody Stuhr, "Ty też terefere".

Film jest kapitalnie, bezbłędnie, wręcz bosko nakręconą kupą bzdur.

Po prostu ręce opadają. Teoria o masowym odbiorcy w USA jednak coś w sobie ma.

Prześledźmy akcję. W latach piećdziesiątych jedna ze szkół podstawowych organizuje "event" pt. kapsuła czasu. Dzieci rysują swoje wyobrażenie przyszłości, ich prace zostają włożone do kapsuły i ukryte pod pamiątkową tablicę na głównym placu. Jedna z dziewczynek - pomysłodawca pomysłu - do kapsuły wkłada list z ciągiem cyfr. Zaczyna się Opowieść Z Dreszczykiem.

Tu do akcji wkracza Nicolas "Ale Jestem Zajebisty" Cage. Ogólnie facet mnie śmieszy swoja nadęta gębą, ale odkąd zobaczyłem go w "8 mm" muszę przyznać że na jego widok rzygać mi się chce. No, ale. Dajmy wyznawcy Wartości Amerykańskich szanse rehabilitacji.

Pięćdziesiąt lat później syn Nicolasa dostanie w trakcie odkopywania kapsuły list z cyferkami. Cage natychmiast rzuci się do rozszyfrowania zagadki jak pies na podroby. I z ciągu - zgadnijmy - 800 cyfr natychmiast wypatrzy te które wskazują na datę i liczbę ofiar. Potem jeszcze się okaże że lista zawiera także lokację. Przerażające poszukiwania Cage'a w necie potwierdzają trafność rozpoznania.

Ale to nie wszystko. Na liście są jeszcze 3 katastrofy, z których ostatnia zakończona jest znaczkiem odwróconego EE. Będzie to data Ostatecznej Katastrofy bo w domu nieszczęśliwie zmarłej dzidzi Cage znajdzie wydrapane na spodzie łóżka tajemnicze Everybody Else. Żeby się naszemu inteligentowi nie ominęło przesłanie, dzidzia wydrapała to na bide ze trzydzieści razy. Chałupa stoi niezamieszkana w środku lasu - to po to żeby się Amerykanin nie zastanawiał nad logika przesłania tylko srał ze strachu.

Teraz uwaga - ostatnia lokacja nie jest miejscem katastrofy - lecz zbawienia. Bo tam właśnie kosmici czekają na jego syna i przypisana mu samicę rodzaju ludzkiego coby ich przewieźć do Edenu. A Cage dostanie od kosmitów środkowy palec, możliwość zagrania prawdziwej rozpaczy oraz pokazania że Wartości Amerykańskich Chrześcijan są nadal żywe.

Kto do kurwy nędzy pisze scenariusze do tych produkcji? Tego się nie da wytłumaczyć niczym - ani post-traumatycznym uszkodzeniem mózgu ani bolesnym zatwardzeniem.

Zwróćmy uwagę na następujące fakty:
1. Obcy chcą uratować ludzi, ale tylko niektórych. Jako zaczyn nowej cywilizacji.
2. Informują o tym dziewczynkę, włażąc jej telepatycznie do głowy i każąc w amoku pisać tajemniczy ciąg cyfr który wskazuje na katastrofy, jakie wydarzą się na Ziemi w ciągu nadchodzącego pół wieku, włącznie z wybuchem flary na Słońcu która ostatecznie wymaże życie na naszej planecie.
3. Następnie ten list zostaje wsadzony do pojemnika żeby nikt za cholerę się o nim nie dowiedział - czy po co, bo tu się w logice jedenastoletnich Amerykanów nieco gubię.

Dalej jest jeszcze ciekawiej.

4. Pomijam bzdurę na kółkach wynikającą z rozszyfrowania zagadki - bo z niej nie wynika kompletnie, zupełnie i absolutnie NIC.
5. W jednej z ostatnich scen widać że z Ziemi odlatuje w mrok kosmosu kilkadziesiąt - kilkaset - statków Obcych.

Podsumujmy.

6. O katastrofie wiedzieli co najmniej 50 lat temu.
7. Ludzi uratować nie chcieli - bo jak by chcieli, to by w ciągu tych lat mogli przetransportować caly ziemski inwentarz zywy, z bakteriami włącznie.
8. Zostawili więc list (ale PO CO??!?) - który zdał się psu na budę bo dzieci mogli sobie zabrać w dowolny sposób.
9. Cała intryga odebrała mi mowę. Gdy zobaczyłem że Nicolas nie chce iść do jaskiń, lecz podążać szlakiem proroctwa sprzed kilkudziesięciu lat - olśnienie zmroziło mi mózg. Jaki debil mógł spierniczyć taki film???

Nie wiem jak to podsumować.

Koszmarek zawiera kapitalna scenę zniszczenia miasta przez wiatr słoneczny, podkreślający to co kiedyś napisał Szaman - że jesteśmy jak pchła na końskim zadzie. I za to należy się pół ogryzka.

Gdy zobaczyłem Nikosia na okładce, dreszcz zwątpienia przeszył me serce.

Ale debilizm w środku przeszedł moje najśmielsze oczekiwania.

czwartek, 3 grudnia 2009

Nie ma tego złego

Ile można dyżurować? W zasadzie dużo. Jedna moja znajoma doktorka przyszła kiedyś do Pogotowia i dowiedziała się że współwoźnica nie przyszedł i szukają zastępstwa - ale póki co musi jeździć do wszystkiego co się trafi. Szukali tego zastępstwa szesnaście godzin, dyżur si skończył i tu wyszedł dzonk. Mianowicie znajoma zażądała podwójnej stawki za dyżur. Było Wash&Go? Było. I dyrekcja zapłaciła.

I nie było by w tym nic dziwnego, ale pani doktor pod koniec miesiąca dostała wypłatę za trzydzieści jeden dyżurów. A był to wrzesień. Na szczęście nie było wtedy eNeFZetów, druków L4 na trzydziestu kopiach i innych przeszkadzajek w uczciwym zarabianiu pieniędzy.

W zasadzie nie wiem jak ona to przeżyła. Bo odwalić trzydziestodniówkę da się, ale jak to zrobić żeby człowieka własna karetka nie odwiozła do czubków - nie mam pojęcia.

Zazwyczaj zaczynało bić mi w dekiel gdzieś pod koniec trzeciej doby. Książek już się czytać nie dało, telewizja wnerwiała, wszystkie div-ex'y oglądnięte.. Łomatko. Toż chciało by się na ulicę wyjść. Do kina. Albo do opery - naaaaa... Don Giovanni'ego. A przynajmniej do Staszka Nad Sekwaną zaglądnąć i piwo żłopnąć.

Zacząłem rozwiązywać problem, kucharząc cudeńka różne. Szczerze powiedziawszy to większość nie nadawała się do jedzenia, ale niech mi nikt nie mówi że można żreć papugę* przez cztery dni i nie dostać czkawki. Lepiej się pochorować po swoim żarciu. Przynajmniej nie ma kogo winić.

Wziąłem radio, odmeldowałem się i polazłem do sklepu. Patrzę się po półkach i jakoś weny nie czuję. Parówki? Wczoraj żarłem. Kiszeczka? Też wczoraj tylko wcześniej. Jajecznica? Przedwczoraj. Umrę od tego cholesterolu.

- Doktorze, może wołowinkę pan chce? - zauważyła moje cierpienie sprzedawczyni. -Swieżutka, palce lizać.
- Wołowina? A co to się z tym robi?
- No, upiec można. Albo gulasz jaki zrobić... - rzuciła mi badawcze spojrzenie.
- A jak?
Udzieliła mi instrukcji - i tu mi się przypomniało żem kiedyś małejżonce pomagał mięsko kroić i jak przez mgłę pamiętam że potem faktycznie w mąke to szło a potem na patelnię... Hm. Rydzyk - fizyk.
- Pani da kilo.
- Całe?
- No, całe... - nie bardzo zrozumiałem pytanie, dopiero w kasie mi się zauważyło że wołowina była w cenie Polędwicy Sułtańskiej z Białego Delfina z Jangcy. Jak się powiedziało "a" - trzeba potem powiedzieć mee...

Uzgodniłem koordynaty oraz front natarcia z małążonka przez telefon i rozpocząłem rzeź najdroższego mięsa Małopolski. Wszystko pięknie przysmażone na patelni zaczęło skwierczeć, następnie wrzuciłem do gara, zalałem wodą zagotowałem... Rzut oka na zegarek - za jakąś godzinkę, no góra dwie - zgodnie z recepturą domową - mięsko będzie miękkie i pyszne.

- Doktooor! - doleciało z pokoju moich współpracowników.
- Czego?
- Zostaw te gary, wyjazd mamy. - No tom się nagotował. Klnąc monotonnie wyłączyłem cudeńko przepysznie pachnące i z bólem serca zostawiłem do wystygnięcia na kuchence. Szlag by to trafi, takie odgrzewane będzie niedobre.

Po wejściu do karetki na widok karty udzieliłem błogosławieństwa wszystkim wokoło, ogólnie oraz szczegółowo, po czym z uczuciem skrzywdzonej dzidzi zapadłem się w swoja kurtałę. Toż ja z tego wyjazdu ani za godzinę nie wrócę.
- Szybki, a gdzie to jest tak jakby dokładniej?
- Co, nie byleś tam nigdy? Trzeba od tyłu pojechać, za Wredną Górkę.
- To tam tez nasz teren? Myślałem że to inne województwo... - opadła mi szczęka. Z godziny zrobiło się dwie z okładem. Wołowinkę przepyszną psy zjedzą - biały delfin Um zdechł nadaremnie. W karetce zrobiło się ciepło więc oddałem się podstawowej czynności doktora na dyżurze który akurat życia ludzkiego nie ratuje - czyli uderzyłem w kimono.

- Jesteśmy - trącił mnie Szybki.
- Tutaj? - rozglądnąłem się po szczycie. Ani chałupy ani psiej budy. -Gdzie niby ta babcia nieboszczka?
- A gdzie tam - machnął ręka Szybki. -Tutaj dało radę dojechać. Stąd trza w dół, i trochę po lewo.

"Trochę" okazało się piętnastominutowym marszem po twardej śniegowej skorupie. Dzięki ci Panie że roztopów nie ma, bo byśmy tu nędznie zginęli. Wlazłem w końcu do domku babci staruszki. Zalekowaliśmy nadciśnienie, babci się poprawiło nieco i zapytała czy do szpitala jechać musi. No nie, nie musi - musi się umrzeć i płacić podatki, reszta nie jest obligatoryjna. Ale jednak radziłbym jechać. Babcia się po głowie poskrobała, z dziadkiem sprawę przedyskutowali i w końcu kiwnęła głową. Jedzie. Spakowaliśmy graty - i tu wyszedł zgrzyt. Mianowicie zespół chciał Strażaków prosić o pomoc w transporcie, a mnie wołowina wołała... Powiedziałem że pomogę, nieść będziemy na zmianę i jakoś babcie dotarasimy do karetki. Popatrzyli się po sobie i poszliśmy. Tak ze trzydzieści metrów. Po czym bez ostrzeżenia, pod ciężarem babci i krzesełka zapadliśmy się równiutko w śnieg po pas. Okazało się że pokrywa była twarda jak na wagę chłopa, ale bez krzesełka. Grr... Zaczęło się radosne oczekiwanie na strażaków. Szlag mnie trafi. Wołowinka urosła mi we łbie do ambrozji boskiej, co to smak ma niezrównany, w brzuchu zaczęło burczeć. Szlag mnie tu trafi.

Strażaki w końcu przyjechali, wytrzeszczyli się na nas że do pierdół ich wzywamy, po czym pomaszerowali w górę i - pac. Też się zapadli. Godzinę później byliśmy w karetce. Gdyby nam płacili za przekleństwa, można by jechać do Acapulco.

W końcu wróciliśmy na stacje. Z mojego wstępnego szacunku jednej godzinki zrobiło się prawie cztery. Boziu, co ja teraz mam zrobić? Dziubnąłem na chybił-trafił w garczek i wydłubałem kawałek mięska. Spróbowałem bez przekonania - i szczęka mi opadła do pasa. Mięsko było pyszne, mięciuto-sprężyste, poezja...

Trzeba było babci z przełomem nadciśnieniowym na końcu świata żebym się dowiedział że wołowinę obrabia się krótko. Bo potem człowiek żre mięsko co go trudno porąbać toporem i narzeka że polska wołowina nadaje się jedynie dla psa.

---------------
*Papuga - zwyczajowe żarcie obiadowe pogotowiarza. Czyli udko kurczęcie z piekarnika.

środa, 2 grudnia 2009

Certyfikat przynależności

Łomatko.

Dzień się wlókł jak Syrena Bosto na Plac Imbramowski. Same pierdoły, w dodatku po poniedziałku człowiek nabiera ochoty na wolny wtorek. Szczególnie gdy wschód słońca następuje pół godziny po tym jak budzik wydrze mordę.

Pracowałem dzisiaj z zębodołem. Panie, spraw coby wszyscy chirurdzy byli tacy jak on. Szybki, kulturalny, profesjonalizm w każdym calu. W czasie poprzedniego naszego spotkania zaczęliśmy gadać o Świętach, zwyczajach i nie wiedzieć kiedy wylądowaliśmy w bardzo nośnym temacie charity. Musze przyznać że ideologia protestancko-anglikańska bardzo mi się podoba. Mianowicie człowiek bogaty ma obowiązek moralny wspierać biednych. Czyli - nie po to się zarabia żeby wszystko wpakować w swoja tłustą dupę. Zapytałem go z cichapęk-u co u nich jest najbardziej popularne - wymienił listę ze dwudziestu organizacji które wspiera. Pingwiny, Bohaterowie Wojenni, Costal Guard, Panda w Chinach, Ubogi Murzynek w Kinszasie, lokalna parafia i Bóg jeden wie co jeszcze.

I rzecz jasna odbił piłeczkę. Jak to u nas wygląda? Opowiedziałem mu o Owsiaku i innych różnych organizacjach. A czy działam na rzecz takowych? Nie, nie działam. Jestem zaangażowany w pomoc celowana. Znaczy, wspieram konkretną osobę? No tak. Tworzymy grupę ludzi która pomaga Dark Zone Black Warrior . O, to ciekawe. A skąd taki pomysł? No to nakreśliłem wszystko od Annasza i Kajfasza - jak działa nasza służba zdrowia, jak wyglądają publiczne finanse. Pokiwał ze zrozumieniem głową - kurewstwo jest wszędzie. Dla poparcia słów przypomniał ostatnią aferę eMPów, którzy wyłudzali na służbowe mieszkania i służbowe podróże niebotyczna kasę od podatnika.

Historii wysłuchał, filmiki ze strony oglądnął i poprosił o namiary. Wysłałem.
Dzisiaj zapytał o techniczne szczegóły. A jak się wysyła funty do Polski? A czy złotówki można? Lepiej przeliczyć tu czy tam?

Mimo wszystko mnie zatkało.

Widząc moja minę powiedział: "O naszej klasie nie świadczy inteligencja czy bogactwo ale zdolność pomocy potrzebującym".

I jeszcze:"Real core of human beeing is ability for compassion".

Kochani, Święta, Mikołaj i czas cudów.

Zapraszam do współtworzenia jednego z nich.

Miłe uczucie.

wtorek, 1 grudnia 2009

Sci-Fi

Wiem, wiem. Że historii z  pogotowia nie ma. No, kkurcze - nie zawsze się coś przypomina. Zresztą mam wrażenie że po chałupie chodzi mi Niemiec co mi wszystko chowa.

Jako że w  ten poniedziałek byłem off, zakupiłem sobie w HMV "Moon". Płytka zawierała opis pasujący nieco do lemowskich klimatów - gdyby miał jakaś spójną teorię filozoficzna pewnie bym był Jego wyznawcą -  wiec jako wielbiciel sci-fi nie mogłem jej pozostawić takie samotnej na półce.

Tu taka mała dygresyjeczka. Mianowicie kino sci-fi cierpi na jakiś cholerny niedorozwój. Z produkcji wychodzą albo obrazy totalnie odmóżdżające - jak Starłorsy - albo "Zesraj się ze strachu na widok Obcego, ósmego pasażera Nostromo". Nie mówiąc już o  "Solaris" z którego wyszły pośladki Clooney'a. Mając takie cuda jak Asimova z Fundacją, Lema z Pirxem czy choćby Dicka - robi się jakieś potworki.

Fakt, pokazały się takie perełeczki jak "Minority report", nieco spaprany nadętą gębą Cruise'a czy deczko infantylny - ale w swej istocie kapitalny "Robot" ze Smith'em, lecz wiekszość niestety albo idzie w strone "3 planety od Słońca" albo "Teksańskiej Masakry".

Film zaczyna się klimatycznie - stacja na ciemnej stronie księżyca kontrolująca wydobycie He3 (mnie cosik w tym nie pasi - toż do zimnej syntezy potrzebny jest Tryt raczej - no ale; nie czepiajmy się szczegółów), i jej jedyny mieszkaniec Sam Bell (w tej roli Sam Rockwell). Znaczy - jedyny homo sapiens, bo na stacji mieszka również Gerty, robot, pomocnik i przyjaciel w jednym.

Sam kończy właśnie trzyletni pobyt na stacji i pomału zaczyna się zbierać do domu. Ostatnie dni umila sobie kończąc makietę miasteczka i odsłuchując wiadomości przesyłane mu via Jupiter - jako że satelita komunikacyjny księżyca zdechł w trakcie burzy słonecznej.

Kapitalne, twarde science - fiction. W zasadzie jeden aktor. I fiesta dla maniaków.

Zdecydowanie.

poniedziałek, 30 listopada 2009

Uczucia zmieszane

Przy niedzieli się nie jeździ. Przy niedzieli się filmy ogląda. Więc będzie o filmach. Na pierwszy rzut poszedł "Anioły i Demony", część druga opowieści o profesorze Langdonie co to patrząc na igłę nie widzi narzędzia do szycia lecz 144 Anioły, uszeregowane alfabetycznie.

Żeby nie było żem nie ostrzegł - może się kilka faktów ujawnić wiec jeżeli ktoś nie oglądał, może lepiej nie czytać. Ciężko bowiem o filmie pisać - nie pisząc o nim.

W Rzymie aktywuje się stara - stareńka sekta zwana Illuminati, co to chce wykończyć Kościół Katolicki przy użyciu metod naukowych, a zrobi to w zemście za zatłuczonych swoich czterech braci.Fakt zaszłości czterystuletniej może sie wydawać kompletna bzdurą dopóki sobie nie uzmyslowimy że ostatnie trupy w Ulsterze są spowodowane konfliktem trwającym co najmniej tyle samo.

Tak na marginesie - z Illuminati dosć skutecznie walczyła Lara Croft w pierwszej części swoich kronik - sądząc z jej działań po nieszczęsnej organizacji nie powinien zostać nawet napis na nagrobku. Jak widać hydra łbów ma wiele a zatłuc ją ciężko.

Jednak by kara była karą nie wystarczy wysłać oponenta w zaświaty. Musi on wiedzieć że to nastąpi, musi wiedzieć za co go to spotyka a na sam koniec musi cierpieć srodze. Filozofia zaszczepiona nam przez myślicieli filmu pomału staje się nowym prawem moralnym. Pamiętacie Orwellowskie '84? Tam też - najpierw grzesznik miał być złapany, psychicznie zniszczony, na nową wiarę nawrócony - i dopiero gdy wiedział co traci - skazany. Ludzie są bardzo - empatycznymi, to dobre słowo - empatycznymi stworzeniami.

Hanksa kocham - platonicznie - za kilka ról. Forest był zabójczy. Cast Away - re-we-lac-ja. Monodram zrobiony wręcz perfecto. Private Ryan - trudno sobie wyobrazić kogoś lepszego do tej roli. Znaczy, pewnie że Clint Eastwood byłby lepszy, z cygarem w zębach, magnum 44 i jego "are you lucky, punk?" - ale też i film stałby się kolejna opowieścią o twardzielu co to sam by wygrał wojnę tylko mu się nie chciało.

Natomiast postać Lungdona jest dla mnie nieco - zaraza - niefilmowa. To ktoś kto przemocą się brzydzi, bo jest naukowcem, jego siła w umyśle i błyskotliwych zestawieniach historycznych faktów. I taki ktoś niestety do współczesnego kina opanowanego przez efekty specjalne i akcję pasuje jako ta ilija do kabury. Co prawda scenarzysta obciął kilka co dziwniejszych pomysłów książki i wygładził nieco profesorską osobowość ale... czy to filmowi wyszło na dobre, sam nie wiem.

Obsada jest rewelacyjna. Hanksowi partneruje nieznana mi bliżej Ayelet Zurer, jedyny film w którym ją widziałem to "Munich". I tu się należa brawa reżyserowi - bo w roli pani doktor biofizyki, nadzorującej jeden z kluczowych eksperymentów w CERN nie wystawia się 24 letniej cycatej blondynki - Panie Broń żeby mi ktoś zarzucił że coś mam przeciwko cycatym blondynkom - ale żeby dojść do tego poziomu wiedzy trzeba mieć skończone studia, doktorat i lata naukowej pracy - a to by oznaczało wiek bliżej czterdziestki niż dwudziestki. Do tego Obi Wan Kenobi który miast świetlnym mieczem wymachuje wiarą i przekonaniami - czyli Evan MacGregor oraz Boostrap czyli Stellan Skarskgard (można go wypatrzyć w "Czerwonym Październiku" jako kapitana łodzi podwodnej).

Hanks będzie podążał od jednej zagadki do drugiej, zbliżając się nieuchronnie do zabójcy - i tu trochę razi brak konsekwencji akcji, bo jak się wysyła za profesjonalnym killerem książkowego mola ściągniętego zza oceanu, to się go pilnuje w osób sto i lata za nim jak pies z wywieszonym ozorem. No, ale. Problem oszczędzenia Hanksa i pętającej się za nim pięknej Pani Doktor zostanie rozwiązany tyleż dziwnie co śmiesznie.

Muszę przyznać że mimo pewnych nieścisłości, których w zasadzie czepiam się dla zasady, film da się obejrzeć. Szczególnie finałowe salto-mortadele może się spodobać. Natomiast niestety - mam kilka "ale". Miło by było gdyby wyeliminować drobniutkie nonsensy psujące film. Usprawnić akcję przenosząc ją na płaszczyznę zmagań mózgów a nie muskułów - w tym drugim złoty medal należy się Czarnemu Jajarzowi (kryptonim: Schwarzenegger) i nie pobije go nikt. Ani w muskułach - ani w napinaniu czterech szarych komórek (reszta jest zajęta obsługa kończyn dolnych oraz górnych i kierowaniu lufy w dobrą stronę). I wreszcie - z bólem serca - muszę powiedzieć że Hanks mi do tej roli pasuje średnio. Gdybym miał kogoś w niej obsadzić - to właśnie Ala Pacino. No, ale to tylko mój prywatny typ.

Tak na Post Scriptum - spodobało mi sie nienachalne przedstawienie możliwości koegzystencji ludzi wierzących z agnostykami czy wręcz z ateistami. Co w świetle filozofii Radia Grzybiarzy jest wręcz nieprawdopodobne.

Szczególnie gdy ateista jest cyklistą.

Momentami krzepiące.

niedziela, 29 listopada 2009

Agregat, pingues te salutant...

Próbowałem kilkukrotnie.
Były lepsze i gorsze.
W końcu osiągnąłem ideał.
Niniejszym podaje przepis na "Krewetki modo Agregat, w wariacji abnegatowej".

Składniki dla czterech osób z których dwie to żarłoki a dwie są wielbicielami krewetek:
- ok. 1 kg. pomidorków małych, im słodsze i bardziej pomidorkowe tym lepiej;
- pięć paczek krewetek tygrysich (albo king size) - łącznie kilogram;
- bazylia świeża - dwie małe doniczki (po poszatkowaniu powinno z tego wyjść mw. oburęczna garść);
- bazylia suszona;
- dwie małe ostre papryczki;
- lemonka;
- sól;
- dwie butelki wina Hardys Merlot (czy co kto lubi; zdecydowanie wole czerwone choć to wbrew wszystkiemu).

Patelnie zalać oliwą z oliwek, wrzucić pomidory w całości, posolić do smaku. Gdy się rozpadną wrzucić krewetki (obrane, wstępnie gotowane, co najłatwiej poznać po braku odnóży i kolorze różowym; kolor szary wskazuje na krewetki surowe). Dorzucić papryczki (w całości! - łatwiej potem wyrzucić), łyżeczkę suszonej bazylii oraz startą skórkę lemonki (dodane: bierze się lemonke i obdziera ze skórki na drobnej tarce nad patelnią).

Mw. po piętnastu-dwudziestu minutach woda odparuje, a sos stanie się gęstawy. Poszatkować świeżą bazylię, wrzucić, zamieszać - i po około jednej minucie (dodane: bazylia ma się zrobić kłapciato-miękka; nie dłużej bo traci potem smak) podać razem z białym pieczywem.

Wino należy spożyć w dowolnym sprzyjającym momencie. Zazwyczaj wypijam swoje w trakcie kucharzenia.

Poezja.

Pękam.

sobota, 28 listopada 2009

Pogotowiarskie expose

Pogotowie Ratunkowe.

Zacząłem jeździć w 1995 roku na wiosnę. Mon Dieu, to był rocznik. Pogotowie posiadało trzy doskonałej jakości duże Fiaty 125 combi, kredensami zwane. Znaczy, jeden nie był już taki doskonały bo przebiegu miał ponad 450 tysięcy, ale silnik po trzecim remoncie jakoś dawał radę. Kiedy zaczynałem pracę, karetek było trzy a doktorów dwóch. I jeździło się "first in-last out basis". Czyli doktor wsiadał sobie do tej karetki która akurat była na kolejce.

Potem nadeszły czasy dziwne. Najpierw z rozdzielnika dostaliśmy dwa nowiutkie polonezy. Full wypas - nawet grzane siedzenia miały. Sam co prawda nie korzystałem bo mnie natychmiast nerki napierniczają od takich ekstrawagancyj, ale kierowcy sobie chwalili. Do pierwszej zimy - potem wszyscy dostali "korzonków" i ktoś w końcu urwał łeb hydrze.

Następnie cwane doktory opanowały Polonezy - w końcu człowiek był przypisany do jednego zespołu od początku do końca pracy. Potem nieśmiało wkroczył podział na karetki Wypadkowe i Pierdółkowe aż w końcu dostaliśmy prawdziwy Wielki Wóz Do Ratowania Życia. Jak do niego wsiadłem - szczęka mi opadła. Jakimś cudem weszliśmy w posiadanie Mercedesa Rządowego, który został przez nich porzucony. Mało dziwne nie jest - miał chyb a z 15 lat. Najśmieszniejszy był silnik. Zgodnie ze specyfikacja pod maska powinien być potwór 3,2 litra, ale to tylko do pierwszego poważniejszego przeglądu - potem się okazało że ktoś zrobił podmianę i w naszej budzie mamy 2 litry. Góry jeszcze nie było widać a nasz nowy nabytek zwalniał.

To się tak wszystko spokojnie mieliło aż do 2006 roku, kiedy skończyłem pracę w PR - w tym czasie wymieniliśmy wszystkie stare strupy na nowe, w karetkach pokazały się defibrylatory, potem przenośne respiratory... Gdyby ktoś mi w '95 powiedział co będę miał do dyspozycji 10 lat później to bym go wyśmiał.

Mój pierwszy reanimowany pacjent został zdefibrylowany na podwórku szpitala a masowaliśmy go całą drogę w karetce. Paranoja nie do wyobrażenia w dzisiejszych czasach.

Moja opowieść będzie - jak to mówi Szaman - młodszym ku nauce (historii) a starszym ku przestrodze. Wrócimy się bowiem do samych początków mojej kariery woźnicy, lata AD 1995.

- Doktorze, wyjazd!!! - wezwała mnie urządzeniem przywoławczym (czyli ręką zwiniętą w trabkę) dyspozytorka. -Jedziecie do Zapyzia Górnego, zasłabł w polu.
Porwałem kartę i wypadłem do karetki. Siedzę, czekam - w końcu mi zbrzydło.
- Gdzie zespół? - wróciłem na dyspozytornię.
- A, chyba jedzą. Franeeeek!!! - zestaw przywoławczy poszedł w ruch. -Rusz się, doktor gotowy!!!
Z kuchni doszły jakoweś mormolenia - modlitwa do Świętego Krzysztofa ani chybi - i za chwilę wyszedł stary, doświadczony kierowca. Z jeszcze starszym i bardziej doświadczonym sanitariuszem.
- Jak ma żyć to żyć będzie - powiedział kierowca filozoficznie i poszliśmy do karetki.
Jedziemy przez Miasto i Wieś, błoto bryzga spod kół, sygnały wyją, zespół w gotowości sprężony...
...wróóóóóććććć....
...jedziemy 60 na godzinę, syreny ryczą, nic z tego nie wynika, kierowiec co górka to auto na luz i toczymy się do 40. Jacieżwmordejeża...
- A nie dało by się szybciej troszkę? - zapytałem nieśmiało. -Toż tam człowiek umiera?
- Jak ma żyć - to żyć będzie, doktoooorze! - powiedział, przeciągając samogłoski Doświadczony Kierowca. I wrzucił na luz, jako że osiągnął pierwsza kosmiczną.
- To może sygnały wyłączymy? Za chwilę nas traktor wyprzedzi... - z tyłu nadciągał bezlitośnie pojazd rolniczy marki Ursus.
- Jak to - obruszył się kierowiec, po czym wymienili zdumione spojrzenia z sanitariuszem - toż na pilne jedziemy.
Wmordęjeża wmordęjeża wmordęjeża - zamantrowałem w myślach "Modlitwę Na Ukojenie Nerwów" i zapaliłem papierosa. A by go rudy byk. Przecież go nie pobiję.

Zajechaliśmy z fasonem na podwórko, kierowca nie dając mi wysiąść wykonał manewr przód-tył-prawo-lewo i w końcu stanął. Wypadłem z karetki.
- Gdzie pacjent?
- Tam, za stodołą.
Przyłożyłem z buta i pognałem we wskazanym kierunku. O cholera, niedobrze to wygląda. Za stodołą kawał pola, pod koniec leży sobie jegomość, rodzina wokoło...
- ...iiii dzieńdobry iiii ii abnegat iii cosięstało iiii - jak nie rzucę tego cholernego palenia to się gdzie wykończę.
- Ratujciegoratujciegoratujciegooooooo... - udzieliła mi szczegółowych informacji starsza kobieta.
Wyjąłem spod głowy gumofilca, sprawdziłem ABC - ani dycha, ani krążenia - no to do boju. Zacząłem masować i mówię do sanitariusza-
-mówię do sanitariusza-
A gdzie on d k.nędzy jest sanitariusz?
Statecznym krokiem mój współpracownik idzie sobie razem z kierowca w nasza stronę. Zacząłem pana starszego masować, w końcu doczekałem się na AMBU. Dmuchnąłem dwa razy i poprosiłem o wenflon.
- Ve-co? - spróbował uściślić polecenie sanitariusz.
- Venflon.
- A jak to się inaczej nazywa?
Szybki rzut oka do walizki - i wtedy do mnie dotarło że jestem w szczerym polu, bez sprzętu, bez pomocy - a jedyne co mogę pacjentowi podać to trójca. Czyli Pyralgina, Papaveryna i Atropina w jednym. Która co prawda dobrze robi na ból brzucha z komponentą spastyczną ale się ma nijak do dziadka co nie dycha.
- Nie żyje, niestety. Nic nie możemy zrobić. - podniosłem się z ziemi. Chyba jeszcze nigdy nie byłem tak pewny wygłoszonego zdania. A szczególnie jego drugiej części.

W karetce zapaliłem sobie papierocha i zapatrzyłem się w mijane pola.
- A nie mówiłem? - zapytał nieświadomy niczego kierowca. -Jak ma nie żyć to nie żyje. Chyba wtedy po raz pierwszy wyszła ze mnie moja misiowa natura. Expose było krótkie.
- (Censorrrred) mać.

piątek, 27 listopada 2009

Instruktaż dla zboczeńców

Al Pacino. Jeden z gigantów filmu. Człowiek - marka. Lubię go oglądać. Zblazowany nieco, charakterystyczna chrypka w głosie. Trochę sie z nim człowiek utożsamia - a trochę by mu chciał piwo postawić. Gdy zobaczyłem na półce „88 minut” ze znajoma twarzą na okładce, nie wahałem się ani chwili.

Napisy początkowe, akcja... i dzonk. W pierwszej scenie jesteśmy świadkami brutalnego morderstwa na tle seksualnym. Z deczka mnie zatkało. Nie dlatego żem trupa zobaczył pierwszy raz na oczy, ale scena ma silne, brutalne zabarwienie sado-macho, a reżyser wręcz epatuje kapiąca krwią i jękami ni to bólu ni czego tam.

Ja rozumiem - konwencja. Nie można bezkarnie szwarc-charaktera zatłuc klapą od sracza w ostatniej scenie, jak się nie pokaże za co go to spotyka. Ale żeby mój idol grał w czymś takim? Znaczy - nie grał jeszcze, bo on - ten idol - będzie zaraz występnego gada próbował przyszpilić do krzesła elektrycznego, ale jednak firmuje takie badziewie swoim nazwiskiem? No nic - skoro ktoś pokazał tak straszną zbrodnię, widać katharsis będzie jako ta Niagara spłukująca z duszy gówna wszelakie.

Film zaczął się rozkręcać, dowiadujemy się że Pacino jest psychiatrą sądowym i z racji swojego zawodu wysyła psycholi do lepszego świata przy użyciu środków szkodliwych. Po czym zaczyna się miernie sklecona akcja polegająca głównie na tym że nasz bohater mówi do wszystkich "g.uzik się na tym znacie, ja wiem lepiej" - i oczywiście tak jest. By jednak dowieść swego musi przebrnąć przez sceny w których reżyser uśmierca kolejne Bogu ducha winne kobity, krew się leje, sado-macho kwitnie a film zaczyna nieco odpadać od realiów. W końcu Straszna Intryga zostaje rozwikłana, główna pomocniczka oddaje ducha Panu pozostawiając spadnięte zwłoki na placu boju, a główny Zbrodzień ląduje na krześle.

Niestety, film pozostawia taki mały, maluśki niedosyt. Mianowicie po zaprezentowanych - Bóg jeden wie po ką k.ichę - okropieństwach, Al Pacino rozwala komórkę prze która wcześniej wygłosił złoczyńcy swoje expose .

Jako odbiorca wsiowy oczekiwałem raczej że go najpierw usmaży, posoli, następnie zmieli na żywca maszynka do mięsa i wreszcie zje. Cóż, może dlatego nie jestem reżyserem.

Na sam koniec Pacino odwraca się i wymaszerowywuje w dal siną.

Przynajmniej nie poszedł do łóżka ze swoja partnerką.

Dobre i choć co.

A Niagara okazała się spłuczką do sracza.

czwartek, 26 listopada 2009

Abnegat do Szamana

Myślałem że sobie dyskusja sczeźnie sromotnie po moim wczorajszym łzawym poście a tu proszę. Sprawa jak widać budzi emocje zdrowe oraz niezdrowe z odruchem wymiotnym włącznie.

Jak słusznie zauważył Szaman , nasz system zdrowotny to dupa szkłem podcierana. Jako człowiek stateczny nie poszedł dalej, więc prawem abnegata - i młodzieńca! - powiem że dupa jest obsrana a szkło mielone. Niestety, zaszłość ta ciąży nad służbą zdrowia od tak dawna, że nikt już się nie zastanawia ile nasza praca jest warta. Lekarz ma pracować i głupich pytań nie zadawać.

Ludzkie sumienie jest jak guma ze Stomilu w charakterystycznym kształcie balonika z dziubkiem na końcu. Ale portfel niestety nie. I tu ci, którym sumienie nie pozwala powiedzieć do pacjenta „won”, maja pewien dyskomfort psychiczny. Mianowicie można pomóc menelowi kupić leki. Można pomóc dwóm. Ale jeżeli ma się ich 30 - trzeba się nauczyć mówić słowo „do pola”. Albo zostać Janosikiem - czy jak kto woli, Złodziejem Publicznych Pieniędzy. Dychotomy of good and evil...

Alternatywa straszna - zdeptać ideały swe czyste, Hipokratesa moczem olać ciepłym, albo też zeszmacić się starannie, cudze pieniądze kradnąc. Jednak, jak słusznie zauważył wczoraj Szaman, jest droga świetlista, wiodąca do krainy szczęśliwości gdzie każda złotówka zostanie rozliczona, a żul uratowany. Wystarczy jeno zacząć katrupić żuli (bo w sumie katrupionemu wszystko jedno jest czy umiera z powodu katrupienia czy z zaniechania leczenia) w takiej ilości by zaczęło to wzbudzać niezdrową sensację. Wtedy też dziennikarze wkroczą do akcji, rozpoczną dziennikarskie śledztwo, rozlicza dokładnie każdego co brał w tym udział i prawda wyjdzie na jaw.

Ja rozumiem, że Szanowny Kolega znieczulał kapanką, ale to było dawno i nie może służyć za jakiekolwiek usprawiedliwienie.

Pomińmy nieco wątpliwej jakości moralny aspekt zagadnienia i skupmy się na dziennikarskim śledztwie. Które doktora zaniechującego najnormalniej w świecie ukrzyżuje na widoku publicznym, w świetle reflektorów przy ryku żądnej krwi tłuszczy. I nie znajdzie się - literalnie - nikt, kto powie dobre słowo za praworządnym obywatelem. Katrupiarzy się nie lubi, nawet jeżeli robią to w szczytnym celu.

Tak na marginesie ciekawym który z posłów poparł by tak przeprowadzoną inicjatywę społeczną.

Tak jest zorganizowana służba zdrowia w naszym kraju. Płacą wszyscy, choć zupełnie nierówno - za to dostęp do świadczeń jest taki sam dla wszystkich. W tym mieści się również Meneliusz z Bomisiów.

Tak na drugim marginesie - czy nie jest to jakaś schizofrenia społeczna? Dopóki płacisz - choćby dwie stówki w KRUSie - należy Ci się wszystko. Z przeszczepem serca włącznie. Ale jak nie płacisz nic - w tym momencie nie należy Ci się nic. Ciekawostka.

Ja mam umysł prosty, wiejski, miastowym powietrzem nieskażony. I sobie myślę że Pani Janosikowa wybrała jedyną skuteczną i moralnie pewną drogę zwrócenia światu uwagi na problem leczenia bezdomnych. Dużo lepszą niż katrupienie delikwentów do skutku.

Jeżeli nie zgadzamy się leczyć nieubezpieczonych - to do końca. W szpitalu też nie. Przyjeżdża pogotowie, sprawdzamy papierek - nie ma? Kop w dupę i zdychaj. Było rybki hodować i KRUS płacić.

środa, 25 listopada 2009

Abnegat i sprawa pewnej odpowiedzi

To się za chwilę zrobi z tego Makłowicz do Bikonta...

Szaman Galicyjski na swoim blogu umieścił bardzo ciekawą odpowiedź dotyczącą wczorajszego wpisu nt. Pani Doktor Janosik. Wpis przemyślany, dogłębny - i praworządny. Z którego tezami się zdecydowanie zgadzam.

Tak, prawo powinno być przestrzegane. Zło i Występek maja ponieść karę. Szczególnie że zostały zaimplementowane przez Ruskich którzy jak wiadomo są złem chodzącym na Ziemi. I nie wiedzieć czemu - i jak - doszli do perfekcji we wkurwianiu Polaków mimochodem. Ale ten post nie o tym.

Pozwolę sobie przytoczyć kilka dziecinnych przykładów które wykażą że Pani Doktor co prawda popełniła a’priori przestępstwo, które jednak a’posteriori broni się Wyższą Racją Społeczną.

Pierwszy przykład z brzegu: legislacja przyznaje prawo rodzicom do decydowania o losie dziecka. Szczególnie jeżeli chodzi o wykonywanie - czy raczej niewykonywanie - pewnych procedur w stosunku do Świadków Jehowy. Wyobraźmy sobie pewnego anestezjologa który - mimo iż rodzice (i prawo) wyraźnie mu tego zabraniają - w stanie zagrożenia dziecka decyduje się podać krew. I wyobraźmy sobie że dzięki tej interwencji dziecko przeżyło. Ciekawe, czy kierując się dobrem wyższym - i olewając dogłębnie prawo - miał rację? Jak wiemy, sąd mu ją przyznał.*

No to jedźmy dalej: pali się dom. W domu słychać krzyki dzieci. Niestety, nie możemy dostać się do środka, wszędzie kraty i wzmocnione drzwi. Nagle widzimy że sąsiad zajeżdża nowiutkim - spod igły - BMW. X6. I nie zważając na nasze rozpaczliwe wrzaski znika w domu. Widzimy że zostawił kluczyki w stacyjce. Nie zastanawiając się zbytnio kradniemy mu samochód i rozwalamy drzwi palącego się budynku. Niestety, dzieci giną mimo naszych działań. Mieliśmy prawo kraść? W dodatku gdy strażacy oskarżą nas że wzmogliśmy pożar zwiększonym dostępem tlenu przez wybitą dziurę?

Wyobraźmy sobie lekarza chirurga w trakcie zabiegu. Ten lekarz robi człowiekowi nożem dziurę w brzuchu. Kto uszkadza (...) na okres powyżej siedmiu dni podlega karze itd . Tą czynność prawo usprawiedliwia zgodą pacjenta na zabieg chirurgiczny i domniemaniu że po zabiegu pacjent odniesie korzyść**. Zwróćmy uwagę na sekwencję pierwotnie popełnionego czyny zakazanego i wtórnego usprawiedliwienia tego czynu.

Wyobraźmy sobie lekarkę. Ta lekarka wypisuje ludziom recepty, rozkradając w ten sposób publiczne pieniądze. Kto przywłaszcza (...) podlega karze itd . Ale w ten sposób właściciel pieniędzy odniósł korzyść, bo zaoszczędził na niewspółmiernie większych kosztach leczenia szpitalnego.

Czy lekarze w ostatnich dwóch przykładach różnią się aż tak drastycznie?

Uprzejmie chciałbym podkreślić że we wczorajszym poście nigdzie nie odniosłem się do moich uczuć żywionych względem pacjentów. Moje uczucia z prawem nie mają nic wspólnego. Wskazałem jedynie na głupotę urzędników ZUSu którzy zabierając chorym ludziom rentę narażają Skarb Państwa - czyli jakby nas - na niewspółmiernie większe koszty.


Napiszę jeszcze raz: Pani Doktor swoimi działaniami uchroniła pieniądze podatnika. W pierwszej instancji ukradła, jednak dzięki temu je uchroniła. I za to należy się jej dyplom z tekturki - i procenty. Niezależnie od pobudek jakie nią kierowały.

Szaman, pytałeś wczoraj czy możesz kraść. Pozwól że Ci odpowiem na Twoje pytanie w sposób następujący: jeżeli zobaczysz że pali się mój dom i chcąc mnie ratować pobijesz jakiegoś pijaka, łamiąc mu przy okazji nos, a następnie ukradniesz mu komórkę z której zadzwonisz po Straż Pożarną, to tak - możesz go nie tylko okraść ale też i pobić***. I jeżeli nie trafisz na sędziego który jest znajomkiem owego pijaka - albo nie daj Boże był to poseł wracający ze spotkania z wyborcami którzy wywierali na niego naciski inicjatywą obywatelską - to każdy sąd Cię uniewinni. A prasa nazwie Doktorem Robin Hood’em.

Co prawda potem pokaże się parę wypowiedzi mówiących kategoryczne nie przemocy, robinhoodowaniu, pytania jakim prawem pozbawiłeś obywatela jego własności i prostego nosa, ludzie będą trząść głowami ze zdumienia że sad umorzył sprawę zamiast skazać w zawieszeniu, ale co robić... Tak działa wolny kraj - i wolność wypowiedzi.

-----------------------
*Te formularze dalej się daje rodzicom do podpisania. W świetle wyroku sądu nie bardzo widzę po co się to robi.

**To jest bardzo istotny punkt - domniemanie korzyści. Prawo mianowicie nie pozwala wykonywać lekarzowi jakiegokolwiek zabiegu, mimo zgody pacjenta czy nawet zgodnie z jego żądaniem, jeżeli wiadomo że on tej korzyści nie odniesie albo poniesie uszczerbek na zdrowiu. Dlatego właśnie każda ingerencja naruszająca człowieka jest a’priori przestępstwem (nie wiem jak się do tego mają tipsy).

***Oczywiście opis jest skrótem myślowym - zakładam że wykorzystałeś wszystkie możliwe metody skłonienia współobywatela do zakończenia rozmowy z sexlinią i zadzwonienie po Straż Pożarną.

wtorek, 24 listopada 2009

Casus Rosiek-Konieczna

Chodzi mi po głowie informacja którą wyczytałem u Larsona. Mianowicie że sprawa Pani Doktor Rosiek-Konieczna, zwanej polskim Janosikiem, została umorzona przez sąd. Co w tej sprawie jest dziwnego? Mianowicie sąd umorzył postępowanie w sprawie o wyłudzenie z NFZetu ponad 100 tysięcy złotych polskich. I stwierdził że czyni to ze względu na małą szkodliwość społeczna czynu.

I tu pada skąd inąd słuszne pytanie - jakim cudem 100 baniek jest mało szkodliwe społecznie skoro onegdaj babcia staruszka dostała łomot w supermarkecie za zeżartego batonika wartego 70 groszy, a gdzieś w zeszłym roku Urząd Skarbowy ukarał sprzedawczynię która nie wydała kwitu VAT za usługę wykonania kserokopii za groszy 20. Od czego skarb Państwa Polskiego poniósł uszczerbek wynoszący groszy jeden i cztery dziesiąte. Co, jak dla mnie, jest totalnym kurwiozuum i najwyższą nominacją do Złotej Nagrody Urzędniczej Zakutej Pały. Tusz którym wydrukowano postanowienie kosztował więcej.

Teraz będzie dygresja osobista, prywatna i okrutnie łzawa.

Jeżdżąc pogotowiem zacząłem obsługiwać na każdym dyżurze panieneczkę młodą, lat około dwadzieścia, której to burza elektryczna szalała w mózgu. Czyli, mówiąc po polskiemu, tłukła łbem w trakcie napadu padaczki zwanego grand mal. Za każdym razem przyjeżdżaliśmy, lekowaliśmy nieboraczkę, wypisywałem recepty i jechałem w siną dal. Dziewczę było z gatunku wdzięcznych i płochliwych, receptę brało, ładnie dziękowało i na tym się kończyło.

Jakoś tak po miesiącu czasu dotarło do mojego przymulonego nadmiarem roboty mózgu że ja tę panieneczkę coś za często oglądam. Polazłem więc do mojej zaprzyjaźnionej sekretarki i poprosiłem ja o karty wyjazdowe zespołów R i W z ostatniego miesiąca. Szybki przegląd ujawnił ciekawą informację - mianowicie byliśmy u niej codziennie.

Zajechałem sobie byłem do panieneczki po raz kolejny - bo cuda na tym świecie zdarzają się tylko po wodzie z Lurd - i po doprowadzeniu ją do jakotakiego stanu poddałem podstępnej inwigilacji. Cegój leków nie bierze? Bo nie ma. A cegój nie ma? Toż recepty napisane? Bo recept zjeść się nie da, a na leki nie ma pieniędzy. Jak to nie ma? Toż 2 grupę ma? Miała. Dwa miesiące temu Pan Doktor z Zajebistego Urzędu Społecznego skasował jej rentę.

To ja się teraz pytam wszystkich: jeżeli wypiszę tej panience fałszywą receptę na leki używając do tego danych Inwalidy Wojennego to Skarb Państwa na tym straci czy zyska?

Oficjalnie chciałbym napisać co następuje: pacjenci którzy są nieleczeni ze względów socjalnych, kosztują skarb państwa 5 razy tyle. Na bide.

Cukrzyca. Typ drugi. Ile kosztuje paczka metforminy? 7,69 za 30 tabletek. Pacjent niestety nie może dostać od Państwa Polskiego, Kraju Wszystkich Polaków, Państwa Prawa i Sprawiedliwości Społecznej dwóch paczek za piętnaście zeta. Ale za to jak już sie mu cukrzyca rozjedzie całkiem - wtedy pogotowie, izba przyjęć, szpital, intensywna, potem wewnętrzny, dwa tygodnie leczenia, badania, hujemuje i dzikie węże. Koszt, który pokrył by 10 lat leczenia najnowszymi preparatami.

Pisać dalej? Nadciśnienie i przełomy nadciśnieniowe. Leczenie powikłań. Udarów, zawałów i czego tam jeszcze.

Astma - zamiast dwóch inhalatorków miesięcznie - trzy przyjęcia do szpitala, w tym jedno na OIOM, wentylacja, walka o życie.

Że co, że dramatiche? No, zdecydowanie tak. Jak mnie co wkurwi to se tak plote trzy po trzy.

Śmieszy mnie stawianie problemu na głowie. Pani Doktor oszczędziła Skarbowi Państwa miliony - defraudując setki. Powtórzę jeszcze raz: adwokat to była jakaś dupa wołowa. Kobiecie należy się dyplom w ramce z tekturki i odsetki od zaoszczędzonych pieniędzy.

I - tak jeszcze zupełnie na marginesie - gdzie jest j*. Rzecznik Praw Pacjenta, j. Rzecznik Praw Obywatelskich, j. Rzecznik Ubezpieczonych i cała ta hołota biorąca państwowe pieniądze? Może by tak pojechać na wieś przyglądnąć się sobiepaństwu i skurwysyństwu? Pogrzebać w papierach pacjentów którym Zakład Usługujący Sobie odebrał świadczenia? A może nie wolno? Zabraniają jechać? Czy się dupy ruszyć nie chce? Że co - że nie dali znać? A jak to k.mać mieli zrobić jak im ten (...) zakład odebrał wszystkie pieniądze? Co, że mogą iść do pracy? A kto takiej sierocie co wali łbem o podłogę codziennie podbije książeczkę zdrowia?

PS. Uprzejmie informuje że doskonale wiem iż po raz kolejny robię z siebie histerycznego przygłupa.

I huj.

___________________________
*j - nie, nie - to nie to co myślicie. To skrót od „jegowysokość”.

poniedziałek, 23 listopada 2009

Coraz blizej święta

Wśród różnic - a raczej nie tyle różnic ile odmian - tradycji bożonarodzeniowej dość ciekawą sprawą jest podejście Wyspiarzy do okresu Adwentu. W Polsce - wiadomo. Starotradycyjni ani się nie bawią, ani nie huczą, a Czas Oczekiwania w ich wykonaniu mógłby sugerować nie tyle nadejście Zbawiciela ile rok 2012. W kinie. Dopiero pierwsza gwiazdka na wigilijnym niebie pozwala zapalić choinkę, usiąść do Wigilii a następnie po postnym obżarstwie zabrać się za rozpakowywanie prezentów.

U Brytów wszystko jest na opak. Drzewka kupują i oświetlają końcem listopada - a dead line'em jest początek grudnia - wszystkie chałupy są obwieszone sprzętem odstraszającym padaczkowców, szczególnie tych wrażliwych na stroboskopy, a w telewizji i prasie Święta są praktycznie przez cały czas.

W zeszłym roku nasz sąsiad ni z gruchy ni z pietruchy wypalił że ponoć wszyscy Polacy to katolicy są? No, niby tak. A czemu pyta? A bo jak my jesteśmy katolicy to czego nie obchodzimy Christmas? Obchodzimy, ale to jeszcze jest kilka dni - tu opadła mi nieco żuchwa. No to jak obchodzimy Święta to czemu nie mamy choinki i lampek i łosia z czerwonym nosem w ogródku? O Mikołaju nie wspominając?

Łomaterdei....

Mikołaj do Polskich dzieci przyjeżdża 6 grudnia. Choinkę zapalmy w Christmas Eve. Najbardziej uroczystym momentem jest Wigilijna Wieczerza. Prezenty rozpakowujemy wieczorem. I nie jemy indyka - chyba że kto z Ameryki właśnie wrócił.

Sąsiada wybałuszyło. Nie jecie indyka? W powietrzu zawisło niewypowiedziane słowo barbarius. Po czym popadł w przydum i z przerażeniem nagle skonstatował: "Kupujecie dzieciom prezenty dwa razy??!?"

Ano. Co robić.

Tradycja ojców ponad wszystko.

niedziela, 22 listopada 2009

Time after time



Coś w sobie ma...

Miłej niedzieli.

A tu - dla porównania - Cindy


PS.

Tak spiewała Cindy Lauper...


...a tak Phil Collins.


Mozna głosować ;)
...trudny wybór...

sobota, 21 listopada 2009

2012

Hu hu ha
Idzie zima zła.

Amerykanie to dziwny naród. Spakują graty, wezmą całą rodzinę, pojada na kemping - do tej pory wszystko leci tak jak na całym świcie - po czym rozpalają ognisko (dalej zgodnie ze zdrowym rozsądkiem) i zamiast zjeść kiełbaski i popić półlitrem - zaczynają się straszyć. Idą w ruch opowieści o duchach, wampirach i Texas Chainsaw Massacre.

Z kinem maja to samo. Zamiast iść na Wichrowe Wzgórza, ci będą oglądać trupy albo inne katastrofy.

Patrząc na asortyment który zaczyna się pojawiać w kinach, 9/11 zaciera się stopniowo Amerykanom w pamięci. Wkrótce Tragedia Narodowa przekształci sie w jakąś paradę z gołymi cyckami na wierzchu albo pokaz ogni sztucznych. Zrzucanych, rzecz jasna, z samolotu lecącego lotem koszącym nad strefą Zero, z charakterystycznym malunkiem w kształcie chusty w biało-czarną szachownicę. I przylepiona brodą. W ten trend wpisuje się ostatnia superprodukcja z Cussackiem i Ruskimi w tle - czyli 2012.

Osobiście nie mam większych wątpliwości że 2012 będzie rokiem katastrofy - szczególnie piłkarskiej. Albo nie zdążymy na czas i piłkarze będą musieli grać na boisku w Pcimiu (a nie wiadomo czy każdy ma tam ciotkę) albo zdążymy - i to dopiero będzie dramat. Jak nam wszyscy po kolei spuszczą łomot.

W zasadzie widać że scenopisarz odrobił lekcję - cały film przypominał mi - nie widzieć czemu - 4 część Scary Movie. Dzieci trza ratować, żona odeszła, katastrofa nadciąga. Tyle że zamiast śmiać się z głupoty amerykanów, pokazano Straszliwe Wydarzenia.

Pomysł zaczyna się od flary na słońcu, która powoduje wzrost promieniowania neutrin do tego stopnia że zaczynają one podgrzewać rdzeń Ziemi. Podgrzany rdzeń robi się rdzeniem niespokojnym i dochodzi do erupcji straszliwej co zmiata z powierzchni Ziemi dzieje świata. Oraz lud.

Huuu huuu haaa....

Czemu te neutrina - dla których materia jest mw. tak rzadka jak dla tabunu słoni poranna mgła - nie podgrzały czegokolwiek innego na swojej drodze - nie mam pojęcia. Jak choćby wody w oceanie. Gałek ocznych rozwielitek. Mózgu scenarzysty.

Z tym ostatnim nie jestem pewien.

Odkrywa to wszystko dzielny naukowiec z Indii i przekazuje natychmiast przerażającą informację swojemu koledze co to jest jednym z pomniejszych doradców prezydenta USA od katastrof wszelakich.

Znaczy, nie poszedł do nikogo innego - do Królowej Brytyjskiej, Papieża, Mułły, swojego przełożonego, prasy, księdza, kolegi z podwórka tylko z drugiego końca świata wezwał do podziemnego, tajnego laboratorium, kolegę ze Stanów Zjednoczonych. Gdyż wiadomo jest że jedynie USA da gwarancje szczęścia, pomyślności i demokracji - i tylko ono będzie w stanie przenieść kruchy kwiat Jedynego Słusznego Systemu Sprawiedliwości Ludzkiej przez Odmęty Katastrofy. Kropka.

USA wraz z kilkoma innymi krajami rozpoczyna budowę współczesnych ark. Tu pomału bzdura zaczyna się robić piramidalna.

1. USA olewa totalnie i całkowicie swoje piękne Apallachy czy inne Góry Skaliste i zaczyna budować swój statek-arkę na chińskim terytorium w Himalajach. Wraz z innymi państwami które tez swoje budują. Też w Himalajach.

2. W erze internetu, wolnej prasy i satelitów szpiegowskich siedem łódek wielkości Manhattanu buduje kilka milionów Chińczyków. Ja rozumiem że matoł w USA myśli że jak coś się dzieje w Chinach to nikt-się-nie-dowie-ani-mru-mru - ale ja bardzo proszę nie robić sobie jaj z pogrzebu.

3. Sam pomysł żeby czekać na katastrofę w miejscu gdzie jest najniebezpieczniej - bo szalejący żywioł ma wywrócić do góry nogami płaszcz Ziemi - musiał wziąć się z mózgu zniszczonego tłuszczem z hamburgerów.

4. Żeby sfinansować budowę łódek, miejsca są sprzedawane po miliardzie euro za sztukę. Tu pomału zacząłem dochodzić do wniosku że scenarzysta to w rzeczy samej zwycięzca konkursu „Piszę Siama Prawie Całkiem Bez Pomocy” z pobliskiego High Security Nursery For ADHD Children.

5. Sprawę śledzi z bliska szalony nadawca radiowy. Nikt go nie nęka - choć nadaje z ciężarówki którą trudno jest posądzać o licencję FCC. W samochodzie ma Tajemniczą Mapę Narysowaną Kredkami Woskowymi na której umieścił lokacje tajnej bazy w Himalajach. Scenarzysta nie wpadł na pomysł JAK ta informacja do niego dotarła - więc kwestię stosownie pominął milczeniem. Albo było to ogólnie dostępne na YouTube.

6. Zupełnie przez przypadek na szalonego radiowca i resztę informacji wpada Cussack - który dzięki temu wdraża w życie Plan Heroiczny Uratowania Dziecków i Żony - choć już go nie chcą bo maja Nowego Tatusia Który Jest Bardziej Cool (w nowomowie QL) Niż Stary. Plan zawiera: oszalałą jazdę limuzyną modo roller-coster przez walącą się Kalifornię, zrzucenie walizki na nogę Bardzo Pulchnego Choć Nieco Wkurwiającego Rosjanina oraz Wejście Na Pokład Ostatniego Samolotu Odlatującego Z Dużego Lotniska Do Chin. Samolot jest prywatny, posiada go rosyjski bokser ale nie ma drugiego pilota. Którym zostanie Drugi Tatuś.

Jeżeli ktoś tu czegoś nie rozumie, proszę się nie obawiać. Dalej będzie jeszcze gorzej.

7. Na łódkę dostali bilety ludzie którzy byli politykami - oraz ci którzy mieli kasę. Reszta na przemiał.

8. Zaraz po tym jak z Ziemi zniknęło cirka jebałt 6 miliardów ludzi, scenarzysta pokazuje radosną scenę w której uratował się piesek.

Hura.

9. W ostatecznej scenie zwycięży Sumienie które uratuje kilka tysięcy Chińczyków. Przy okazji jakoś tak ominięto problem pozostawienia na pastwę losu wyżej wymienionych 6 miliardów bez grama informacji nt. nadchodzącej apokalipsy.

10. Wróć - informacja się pokaże - bo prezydent okaże się Prawdziwym Człowiekiem - i Wartości Chrześcijańskie i Demokratyczne zwyciężą nad przyziemnym ratowaniem własnej dupy.

11. A teraz pytanie za dolca. W Chinach stoi sobie 7 potężnych statków, zdolnych uratować - pozwólmy sobie zgadnąć - siedem milionów osób. Budują go Chińczycy. I w momencie gdy wali się świat - nie robią nic żeby te statki przejąć? Mając do dyspozycji armię z czołgami, rakietami oraz ponad miliard fellowship citizens?

Nie mam zdrowia. Bzdura pogania bzdurę, ilość nonsensów w filmie zwala z nóg. Jestem pozytywnie nastawiony do twórczości ludzkiej, lubię filmy i nie przeszkadza mi zbytnio że scenariusz nieco odstaje od rzeczywistości. Ale to co pokazuje 2012 poraża w stopniu praktycznie uniemożliwiającym bawienie się filmem.

By dopełnić całości, komputeryzacja i efekty specjalne dokładają do tej jakże spójnej logicznie opowieści wartościowe i wzmagające realizm sytuacji tło.

Jeżeli ktoś jeszcze nie poszedł - unikać jak ostatniej zarazy. Tego się nie przeżyje nawet po wstępnej impregnacji litrem.

PS. Jeszcze jeden śliczny kwiatek - bo tego nie można przepuścić. Córcia prezydenta co to na statek weszła służbowo, pyta się z oburzeniem na widok szejka: „Któż to, ach któż, bilety rozdawał? Loterii nie było? Pieniądze jedynie graja rolę kto przetrwa a kto nie???

Matko jedyna. Trzeba stworzyć coś na wzór ZAIKSu - tyle że ta organizacja będzie dbać o prawa odbiorców. Bo póki co odbiorca ma tylko obowiązki - a praw żadnych.

Chcę dostać prawo zwrotu pieniędzy zapłaconych za bubel, oraz odszkodowanie za czas stracony i straty moralne. Czyli pospolite wkurwienie.

piątek, 20 listopada 2009

Get It Right i wyszło jak zwykle

Ostanio jakos nie zauważyłem że ortop wymyslił start o ósmej. Wjechałem z uśmiechem na gebie ósma pięć i nadziałem się na zespół pod parą. Usłyszałem miłe „good evening”, taki nasz prywatny żart dla spóźnialskich i poleciałem szukać wdzianka w rozmiarze double-miś. Z tym, nie wiedzieć czemu zawsze są jaja. Całe społeczeństwo wygląda jak udany wynik krzyżówki hipopotamów z waleniami a ci przysyłaja z pralni 80% ciuchów w rozmiarze S i M. Jeden Rodżer nie narzeka - ale też taka chudzina jest wyjątkiem nawert wśród wyjątków.

Poniewaz patologicznie nie znosze jak ktoś na mnie czeka więc tym razem budzik dziarsko nastawiłem na 6:45 i przywlokłem swoje zwłoki do roboty o 7:30. Rzecz jasna szarp na tyle, na ile można być szarp o tej porze. Patrze - ortop już jest, przebrany. Dziwny jakiś... Nie dość że zamówił sesję o świcie to jeszcze na nią przylazł. No nic - rzuciłem sie do worka wydzierać co większe szmaty, buty na łeb czapka na - na łeb czapka, buty na nogi i polazłem oglądnąć pacjenta. A, że nie ma? Jest, tylko jeszcze nie przyjęty. A gdzie nie przyjęty? No, na korytarzu. To czy on by mógł by być nieprzyjęty w środku? To ja go zobaczę a potem go sobie przyjmiecie.

Tak właśnie wygląda organizacja CWSJP (Coby Wszystko Szło Jak Z Płatka). Najpierw plany rozpisane co do minuty - a potem kij w szprychy i cały plan do d.niczego. Elastycznym trza być - a nie plany pisać. Plany to sie pisze dla uczniów w szkole, zaraza by to...

Facet zdrów jak ryba co Tamizy na oczy nie widziała - więc trzy minutki, pięć sekund, wywiadzik, Straszliwa Historia o Powikłaniach oraz Skutkach Ubocznych i oddałem gościa w ręce pielęgniarek o 7:40. Sprawdziłem graty, zaprogramowałem sprzęt, sprawdziłem graty po raz drugi, sprawdziłem programację - będzie tego. Idę gazetkę poczytać.

Przyjmowanko, papiereczki, cos jest a czegoś nie ma, tu podpisać, tu przeczytać, opaskę założyć - bo mamy teraz Policy Zapobiegającej Strasznym Powikłaniom i uzywamy Laser Band. Poza tym że na opasce nie ma napisane na co pacjent jest uczulony to w zasadzie niczym sie od starych nie różnią. No, może jeszcze tym że produkują je Chińczycy więc na standardowego Bryta taka opaska pasuje jak miś do wiewióry*. Stąd połowa pacjentów ma stazę śliczną i trzeba potem te opaski ciąć i przedłużać plasterkiem. W końcu pacjent wylądował na stole o 8:15.

To ja się pytam - czy by nie wystarczyło jak bym łaskawie zwlekł dupe na 8:00, niech już bedzie szarp? A tak musiałem trzy kawy wypić i mię hercklekoty chycły. Za małom tego magnezu pożarł ostatnio.

W połowie listy przyszła moja prawa ręka z informacją że do apteki nie dotarło nasze zamówienie na Ultive i dzisiaj nie będzie. No, mam w szafce kilka innych trucizn to se rade dam - ale toż o pryncypia chodzi. Czy my tu się zajmujemy medycyną czy lepieniem kulek z plasteliny? Trochem się nastroszył - co dobrze na senność poranna robi - i walnąłem do manago. Uzgodniliśmy pryncypia, wypracują lepsze metody komunikacji.

Barz ciekawym jakie

Po południu Rodżer paluchy prostował - szczęściem miał tylko jednego do ogólnego. Nieszczęście natomiast polega na tym że dostał już wszystko co mógł - a dalej dzielnie zęby zagryza i mi Rodżera straszy. Do tego stopnia żem mu musiał dać druga stówkę Tramadolu. Co prawda Zofran tu jest dostepny dla każdego, więc antyrzygotnika dostał w prewencji, ale źle mi to się widziało. Głównie dlatego żeśmy mieli skończyć do piatej - więc dżim mi się marzył... A to zawsze zwiastuje kłopoty...


__________________
*Miś po pijaku zaczął się przymilać do wiewiórki i nie baczac na nic wział ja i wyłonacył. Wraca do domu a tu Pani Misiowa drze się od progu: Stary, skąd żeś ty wziął włochatą prezerwatywe!!?!

czwartek, 19 listopada 2009

Chirurg

Chirurg. Z punktu widzenia anestezjologa to coś pośredniego pomiędzy Bogiem i Stwórcą - bo sam sobie uzurpuję tą pozycję - a Rozkapryszonym Dzieciakiem który zamiast robić co do niego należy, stroi fochy. Co w człowieku nieodmiennie budzi ochotę żeby przewinąć takiego przez kolanko i przylać parę klapsików. Chodakiem.

Chirurdzy pod względem stopnia wkurwliwości są różni. Jedni wkurwiają bardziej - a inni jeszcze bardziej. Ale gdy się w jednej osobie zejdą predyspozycje, skłonności nabyte oraz wdzięk osobisty - trepy same spadaja z nóg. Obcasem do przodu.

Przylazł był jeden z przeuroczych - to osobiście - i kompletnie wkurwiających - to zawodowo - współpracowników. Ja rozumiem. Można się (...). Szczególnie jak jest miło. Ale wersja mojego współpracownika pobiła nawet stosunek po przekątnej.*

Pierwszy pacjent przylazł do deszrotyzacji. 9 ząbków do usunięcia. Całość zajęła godzinę dziesięć plus indukcja i budzonko kwadransik. Jak by się kto dziwił że tyle schodzi to uprzejmie informuję że ja w tych piętnastu minutach pacjenta oglądam, wywiad zbieram, rure w nonio wsadzam - a potem jeszcze budzę. Więc niech mi chirurg nie grymasi że to długo schodzi, jak sam się (...) z zębem pół dnia.

Potem dziewczę przylazło do ósemek dwóch.

Godzina.

Następna - kolejne dwie ósemki.

Wyrwał jedną, zrobiła się piąta. Delikatnie zasugerowałem że kolejną zwalam - nie mam czasu żeby wybudzić pacjenta po ludzku, a żadnych transportów uskuteczniać mi się nie chce. Przyjdzie o ósmej Rodney w czapce i nas wszystkich wystawi z budynku. Razem z pacjentem.

Na moje dictum acerbum zęborwij skończył zabieg - tu opadła mi szczęka do pasa, bo się (...) równą godzinę a wykonał tylko 50% planu - czyli jedną ósemkę, druga pozostawiając w paszczy dziewczęcia nieszczęsnego - i nuż mnie przekonywać że on tą ostatnią pacjentkę to rach-ciarach w pięć minut zaopatrzy.

Zlazło pół godziny.

Chirurgicznej procedury.

O 18 wywiozłem pacjenta do recovera.

A jutro ortopedał chce zacząć o ósmej rżnąć. Czyli muszę zapuścić pacjenta piętnaście minut wcześniej.

Jak ja się nazywam...

Jak to mówiła kiedyś moja szefowa: „Za pierze - i na powietrze świerze”.
______________________
*Jak (...) anestezjologa po przekątnej? Chirurg kładzie się na ziemi, anestezjolog zaczyna biec z jednego rogu sali operacyjnej do drugiego - po przekątnej - a chirurg podkłada mu nogę. I spokojnie czeka aż się biedak sam(...).

środa, 18 listopada 2009

Kolor Forda

Anestezjolog jest trochę jak taksówkarz. Trzeba klienta zabrać spod domu i zawieźć pod wskazane miejsce - ale którędy, jak szybko i za ile to juz zależy od kierowcy. Czasem klient sie uprze i trzeba się pchać alejami w korku bo nie wyraził zgody na jazdę obwodnicą. Czasem są roboty na drodze. Czerwone światła. Otwarte studzienki. Rozkopy. Głebokie rowy. Lądujące samoloty. Albo kosmici. Ale to rzadko.

Szkół jest kilka, dominują Falenicka i Otwocka.

Jako że człowiek w świecie jest bywały więc zaraz po przyjeździe zapytaem naszego oberanestezjologa - zwanego tu Clinical Director - jak też sobie życzy mieć znieczulanych pacjentów. Popatrzył na mnie zaskoczony - ależ możesz robić jak chcesz. Toż wszyscy macie SR (Specialist Registration), wiecie co robić, sprawdź sobie szafke, jak brakuje jakichkolwiek leków do których jesteś przyzwyczajony to daj znać Matronie*.

Odebrało mi mowę. Haeven! I’m in haevennnn!!

Sprawdziłem szafkę - opadła mi szczęka. Pomijam fakt znalezienia Nimbexu, Mivacronu czy pospolitego Triacrium ale Zofran? I to zaraz obok Kytrilu?? Kkurcze, cywilizacja...

Jako że Brytole stosuja starą zasadę „Kontrola najwyższą formą zaufania”, każdy po przyjeździe miał miesiąc adaptacyjny. Chodziło sie z konsultantem i potwierdzało swoje zdolności - że się rurkę wsadzić umie czy też leki zna. Ot, takie tam. Jak by do mojego szpitala przyjechał Chińczyk też bym sprawdził. I wreszcie nadszedł ten dzień. Stanąłem sobie spokojnie za sterem, zapuściłem pacjenta, wsadziłem rure, włączyłem autopilota i dałem znak chirurgowi coby zaczynał. Dołożyłem drugi Fentanyl na ciachnięcie skóry, podniosłem troszkę gazy i jazda.

Jakos tak dziesięć minut później pacjent zrobił się wrażliwy na bodźce, poprosiłem o trzeci fentanyl, nurs znikł był... i go nie ma.

A jeden jest nurs na ziemia co trzyma klucz od CD** Bo doktorowi nie wolno - wiadomo że doktory to typy są nieodpowiedzialne, głupie i w zasadzie tylko plątają sie po szpitalu i uczciwym nursom pracować nie dają - jak by taki dostał klucz to natychmiast by kogoś zabił. Albo sam się naćpał. Albo wywlókł leki na targ i sprzedał.

W końcu nurs przylazł - ale nie z Fentanylem lecz z Tomaszem. O co chodzi? No, Fentanyl potrzebuję. Tomasz luknał w kartę, podrapał się po łbie, popatrzył z bólem w sufit, pomasował się po wątrobie po czym westchnał raz jeszcze głęboko i dał tajemny znak nursowi który popatrzył z wyraźną dezaprobatą i z ociąganiem powlókł sie do szafki z dragami. Podałem pacjentowi trzeci fentanyl, zredukowałem gazy com je podniósł bo mi się w miedzyczasie klient zaczał wybudzać i poprosiłem nursa coby dała mi jeszcze dwie ampułki na zaś. Nurs zdrętwiał. Tomasz się zachwiał. Wział głeboki wdech i powiedział że oni sie tu boją kumulacji fentanylu i stosują go tylko do indukcji.

W dupe.

A co dajecie przeciwbólowego w czasie zabiegu?

Morfinę.

Tym razem mi spadła szczęka. Morfinę? A dużo?

10 miligramów.

Poczułem że robi mi się duszno. Cholera jasna, świat poszedł do przodu, mają tu jakieś techniki tajemne o których nie mam pojęcia, może trzeba jakieś mantry mormolić albo palce krzyżować? Toż k.mać - przecież się operacji w brzuchu na jednej Morfince zrobić nie da???

Czekaj, pokaże Ci jak znieczulamy - zapodał z mańki Tomasz. Dał rzeczoną Morfinę, podniósł Sevo do 2,5 Vol%, podpiał Perfalgan do żyły i zamówił Voltarol. Odebrało mi mowę. Gdybym cos takiego zrobił u siebie na oddziale to by mi szef wyrwał nerki. Niechcąco rzecz jasna - wywlekły by sie za moim urwanym łbem. Toż z wzoru wynika:
ampułeczka Fentanylu + ampułeczka Morfiny + Perfalgan + Voltarol = operowanie na żywca.

Okazało się że pacjent przeżył i się dobrz ma. No i trzeba się było przestawić. Nie było wyjścia, nurs przy prośbie o trzecią ampułkę Fentanylu patrzył groźnie spod oka i leciał na pogaduchy z konsultantem....

„Możesz znieczulać jak chcesz” - rzekł był przy introduction Tomasz. Zapomniał tylko dodać że pod spodem stoi jak wół - ale jednak małym druczkiem: „byle by to była nasza metoda”.

_____________

*Obernurs, każdy oddział ma taką. W zasadzie jest Bogiem, tyle że nie ma ograniczeń co do liczby potopów czy zamian ludzi w słupy soli.

**Controlled Drugs

wtorek, 17 listopada 2009

Statystyka

Jak wiadomo, człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi. W zasadzie odnosi się to do każdej działalności ludzkiej. Niestety, również do medycyny - jak wynika z prawa wielkich liczb, jeżeli coś powtarzamy dostatecznie długo to w końcu osiągniemy całe spektrum możliwych wyników.

Siedzę sobie spokojnie w dyżureczce zabijając czas internetem coby nie myśleć o spaniu w Domku Dyżurnego Anestezjologa, a tu Personalny Wkurwiacz zwany dla zmyły blipem podniósł mi ciśnienie. Intensywna. Z czternaściorga złego to chyba najlepsze. Co się stało? Centralne zdechło. Zaraza jasna, trzeba będzie gościa dźgać po żyłach w środku nocy. Grrrr...

Zlazłem sobie na dół, rozłożyłem gratki... Cholera. Do szyi dostęp żaden, z prawej strony stoją jakieś pieroństwa, toż mi tu pół nocy zlezie zanim poustawiam wszystko - ale za to dostęp do lewego podobojczyka jak ta lala. No to - w Imię Boże. Pomny ostatniego szkolenia o zakażeniach wewnątrzszpitalnych, bezpieczeństwie własnym oraz pacjenta założyłem fartuch, czapkę, maskę, rękawiczki przygotowałem gaśnicę umyłem, zasłoniłem co trzeba sterylnymi jednorazówkami i przystąpiłem radośnie do dźgania pacjenta.

Pssss.

...mać...

Ewidentnie coś psykło.

Igła była niedociśnięta czym go dziubnął w płuco?

By to rudy 8764 #$%^8 *&%^) ( )( *&%& $@##$&%....

No nic. Zamówiłem RTG coby potwierdzić - bądź wykluczyć, co daj Panie - pneumothorax i przystąpiłem do demolacji pomieszczenia. Po jakichś piętnastu minutach miałem gotowy dostęp do prawej szyi więc nie certoląc się zbytnio założyłem cewniczek. Działa? Działa. Gucio. Gdzie to RTG? Jeszcze kwadrans? A niech tam. Gość Wytrzymał 30 minut bez objawów czyli że to jednak nieszczelność między igła a strzykawką musiała być.

Rozebrałem się z drugiego setu wszelkiej maści ubiorków zabezpieczających i zacząłem pisać zlecenia na drugi dzień. Odrobię się teraz, to może się uda przedrzemać do rana?

Doctor? - uśmiechnął się do mnie nurs. Czyli że jednowyznaniowi jesteśmy. Wrażowyznaniowe się nie uśmiechają i traktują człowieka jak ostatniego matoła.
Yes? - odwzajemniłem uśmiech.
Bo on tu się tak jak by zatkał, chyba trzeba odessać.

...oż w morde jeża, tylko nie to co myślę...

Tętno 140, ciśnienie 60/0, ciśnienia w klatce daleko poza normą. Szlag trafił - jednak mu spuściłem to płuco. Zaraza. Puknąłem w lewą klatkę, popatrzyłem raz jeszcze na parametry - nie ma się co pierniczyć, toż facet zaraz stanie - i płynnym ruchem wharatałem wenflonik 14G w drugie międzyrzebrze. Jak w książkach piszą. Z gościa wyleciało sprężone powietrze, tętno mu natychmiast spadło, ciśnienie wzrosło, przestał się szarpać z respiratorem i wrócił do swojej podstawowej czynności czyli do spania. Łojezu.

Zadzwoniłem po chirurga, szczęściem polski miał dyżur więc odpadł mi stres wynikający z tłumaczenia się z własnego kalectwa, następnie po swojego konsulenta - którym, nie do wiary zupełnie, był SJ - poprosiłem RTG o szybszy przyjazd i popadłem w ponury nastrój. Pielęgniarki uszanowały chwilę zadumania polskiego doktora - nie wiedziały że mi nie dumanie było w głowie a wielopoziomowe bluzgi.

Przylazł SJ. A skąd pomysł że płuco spuszczone? Bo objawy miał. E tam - odrzekł SJ - płuco mu wenflonem spuściłeś, trzeba było najpierw zdjęcie zrobić. Znaczy miałem mu dać umrzeć, zrobić zdjęcie, zreanimować a potem się chyba powiesić. Całuj mnie w nos. Od wenflona w klatce nikt jeszcze nie umarł - a z powodu odmy prężnej co najmniej kilku się udało. W międzyczasie moich rozmyślań SJ równie płynnym ruchem co ja wyjął wenflonik i zalepił dziurę plasterkiem. Sterylnie.

Po czym zlecił RTG i zaczął się zabierać do domu.

No nie - tak nie będzie. Siądzie sobie tutaj i poczeka, zaraz płucko znowu spadnie, odma się napręży ładnie to wtedy może uwierzy?

Nnie - tyle nie będzie siedzieć, ale zdjęcie zrobimy.

No to róbmy.

Dwadzieścia minut później przyjechał rentgen - a pacjent nadal leży sobie stabilny jak kurs złotówki. Ile można złotych myśli wypowiedzieć po angielsku z północnym akcentem w 20 minut - w pale się nie mieści. Gadaj se zdrów - chciałbym żebyś miał rację ale ja mu to płuco spuściłem i tyle.

RTG się robi a tu - pacjent przyspieszył. Ciśnienie spadło. Ciśnienia w klatce wzrosły....

No i po co to dreny zakładać na wariata - nie można to było uwierzyć na słowo żem widział com widział?

SJ błyskiem się przywdział, skórę naciął i drena założył. Wybałuszylismy się z lekka z chirurgiem. Barz profesjonalnie to zrobił. W Polsce to jednak chirurdzy wpychają w ludzi ostre narzędzia. No, za wyjątkiem igieł, ale igła nie narzędzie.

Pacjent po trzech dniach pozbył się drenu z klatki, szczęściem dla niego bez dalszych powikłań. A ja? Niby statystyki mówią że 10% podobojczyków kończy się pneumotoraxem ale czy tej statystyki do ciężkiej cholery nie mógłby wyrabiać ktoś inny???.

poniedziałek, 16 listopada 2009

Wyżej nursa nie podskoczysz

Jeden z pierwszych dni w nowej pracy. W nowym kraju. W zasadzie - gdyby człowiek sie nie bał że popada w jakoweś egzaltacyje - mozna by rzec że w nowym zyciu. Wszystko takie ładne i usmiechnięte. Pielęgniarki miłe i pacjentowi przyjazne. Doktorowi nieba przychylą A nawet pokażą gdzie są schowane historie choroby.

Heven. I’m in heven.

Blip. Numerek? O w mordeczkę, tego nie znam. W słuchawce miły głos z akcentem East India Trading Company rzekł był coś. Matko Jedyna - osochozi??? Wyłapawszy z potoku słów |”maternity” uderzyłem z buta na położnictwo. A tam szał. Ginekologiczna SHO cosik próbuje dłubać w macicy z której leje się jak z konewki, pielęgniarki jak stado os próbują zastosować wszystkie znane im guidelinesy, dziewczę leży sobie na łóżeczku z przerażeniem w oczach. Dżizaz. Capnałem najbliższego nursa za ramie, przedstawiłem się żem anestezjolog i zapytałem o parametry. Ciśnienie sie mierzy. Rzuciłem okiem na monitor - tętno 140. Czyli zgodnie z oczekiwaniami. Płyny idą? A, wkłucia nie ma? Dajcie wenflon. Nie, nie niebieski. Różowy też nie. Szary, biały, pomarańczowy? Nie ma? Zielony? Wbiłem, podpieliśmy płyny, zapytałem grzecznie o krew. Tu zjawił się nurs desktopowy: Apnidżat? You have a call, right there - pokazał palcem gdzie. Mateusz zapytał co sie dzieje i zarządził transport na HDU. Czyli High Dependendy Unit, co jest przedziwnym brytyjskim wynalazkiem. Coś pośredniego między oddziałem a OIOMem, przy czym pacjent dalej jest pod nadzorem specjalistów oddziału macierzystego, a anestezjolog pełni rolę doradczą.

Zajechaliśmy na HDU, ginpoły zabrały się za grzebanie w jedynym miejscu na którym sie znają, dziewczynka zrobiła sie biała... Cholera jasna. Krew idzie? Cztery wory w drodze. Osocze? A po co - odrzekł zdumiony nurs. To zamówić proszę dwa wory FFP (Fresh Frozen Plasma) i dwa wory płytek, na gwałt próbówka na FBC (Full Blood Count) oraz Coag Screen... Tu nursowi wytrzeszcz przeszedł w pełne oburzenia face expression i stwierdziła że ni cholery. W gajdlansie stoi że nie zamawiamy żadnej FFP ani płytek póki na papierze nie przyjdzie wynik że trzeba.

Odebrało mi mowę.

To kto tu do k.nędzy rządzi?

Rzuciłem okiem na wodę podbarwiona krwią lejącą się z położnicy po czym odwróciłem się do nursa...
...w tym momencie przylazł Tomasz.

Reszta historii to horror przepleciony bezbrzeżnym zdumieniem nad jednostką ludzką. Bo jednak człowieka nie jest łatwo zabić.

Na drugi dzień Tomasz opowiadła jak to musieli dać cztery wory plazmy i tyleż płytek - bo dziewczę osuneło się w koagulopatię.

Zupełnie nie rozumiem. No to człowiek skrwawiony ma tę koagulopatię w jukeju czy nie...

sobota, 14 listopada 2009

Dziedzictwo

Uwaga, post ten zawiera słowa obsceniczne i ogólnie uznawane za obraźliwe. Ich usuniecie jest niestety niemożliwe gdyż całkowicie zmienia wydźwięk historii. Osoby wrażliwe zapraszam na jutro.

Brytyjczycy stanęli przed ciekawym wyzwaniem. Mianowicie potrzebują w NHS rąk do pracy, szczególnie w w tych dziedzinach medycyny które miejscowi omijają szerokim łukiem. Na ten przykład ginekologia, obstawiona przez specjalistów z Delhi. Albo anestezjologia, która to niszę delikatnie wykorzystała eksportowa siła robocza z Polski. Jednak tu napotykamy na ciekawy problem. Z jednej strony matołów do roboty nikt nie chce - więc trza brać specjalistów. Z drugiej strony żaden szanujący się specjalista nie przyjdzie robić jako stażysta, więc trzeba mu dać jakoweś sensowne stanowisko. O pieniądzach nie wspominając. Z trzeciej strony tak od razu innostrańcowi dać pozycję konsultanta? Trochę strach.

Wyszedł z tego Staff Grade. Taki - wash and go. Przyjdzie, zrobi co trzeba, papiery napisze, kase skasuje - i tyle. Nie trza go brać poważnie - bo nie konsultant, a w robocie zostawić można - bo nie trainee. Tak to sobie cwaniaki Brytole wymyśliły.

Praca w układzie Konsultant - Staff jest bardzo prosta. W dzień każdy sobie robi co mu z roty wynika - przy czym rota nie ma nic w spólnego z walką z Niemcem co dzieci nam germanił, nie wiedzieć czemu tak miejscowi nazywają doktorski plan zajęć - a w nocy konsultant dyżurny idzie w ch...olere, a Staff idzie spać do dyżurki - albo zapiernicza, w zależności co mu los przygotował.

Początkowo robiłem wszystko jak popadnie, toż wstyd by było chyba żebym wołał do jakowyś pierdół człowieka poważnego z domu, ale mi to szybko Szaman wraz z pozostałymi doświadczonymi kolegami wytłukł ze łba. Tu nawet nie chodziło o uczucie niedosytu jakie przespana we własnym łóżku noc mogłaby zbudzić w nieszczęsnym konsultancie, ale o pytania zadawane na sali sądowej. Mianowicie konsultanta zazwyczaj się pytają w jaki sposób coś zrobił, a staffa raczej po coś sie capie za to brał. Zdecydowanie zmienia to kwalifikację czynu.

Naumiany - a Polak uczy się szybko, nawet w lenguidżu - ustaliłem z wszystkim konsulentami o czym też chcą wiedzieć a na co mam zielone światło. Co się mam z koniem wadzić.

Siedzę ja sobie w naszym Domku Dyżurnego Anestezjologa (można by ukuć jakiś DomDyżAn - ale chyba wszyscy na to po cichu mówili Jebana Nora), a tu blip zrobił... blip. Patrze - A&E zwane żargonowo ejen'i. Zaraza. Zaś jakiś tłumok wyrżnął w drzewo albo insza sierotka Marysia co to jej życie zbrzydło i się nażarła Paracetamolu.

To jest kolejny temat - co do k. nędzy Irole mają z tym Paracetamolem??? Otruć się idzie łatwiej choćby i wodą ze sracza - nawet wygodniej bo po nocy na stację benzynowa latać nie trzeba i w dodatku za darmo.

Lezę na na to cholerne ejeni, a tu dzonk. Mój przyjaciel chirurg - polski, dodajmy - pokazuje mi sympatycznego pana starszego, co to mu się taka mała, maluśka gulka pokazała w kresie białej, zaraz nad pępkiem. I go boli. W czym problem? No, odprowadzić się nie da więc trza rżnąć. Rzuciłem się na papiery i im dalej w las tym mi żuchwa dynda niżej i niżej. Cztery zawały. Stenty. By-pass'y. Bóle wieńcowe całkiem częste. Wiadro leków. I jedna czynna nerka - uwaga uwaga - po przeszczepie. Już żem się zaczął przymierzać do roboty gdy pojawił się przede mną Awatar Szamana z Galicyji co rzekł był szczerze i od serca: „Nie jedź tam, cny rycerzu, bo cię do reszty pojebie”. No właśnie. Za jakie grzechy mam się paprać z takim pasztetem jak konsultanta mam? I tenże konsultant kasę bierze straszną właśnie za nadstawianie dupy w sądzie?? Zadzwoniłem, mój nadzorca, niejaki SJ, powiedział że owszem, już jedzie - i tu zaczął się cyrk. Ja mówię że w takim razie idę spać, bo dzień ciężki był a ten mi mówi że nieeeee, ja będę znieczulał a on mi rada będzie służył. Sczerwieniałem na takie dictum szczerze na ryju i zapytałem go czy ja dobrze słyszę - że pacjent jest mój? A i owszem - odparł radośnie SJ. Odwróciłem się do pielęgniarki izbowej i kazałem wezwać transport oraz połączyć mnie ze specjalistycznym szpitalem w Belfaście. Tu SJ zamachał łapami i powiedział że mowy nie ma, sami go znieczulimy i zoperujemy.

Com wtedy powiedział, nie napiszę. Po polsku było to i tak nikt niczego nie zrozumiał. Polazłem do anestezjologicznego zrobić sobie siemia lnianego - wiadomo, na wściekliznę najlepsze - niestety wyszło więc skończyłem na herbatce. Wpada pielęgniarka i się pyta co ja chcę do zabiegu. Tu mi strzeliło coś w mózgu - a wiadomo że jak chłopu krew cieknie po zwojach to każdą głupotę zrobi - i przy całej sali wydarłem się do SJ czy on aby na pewno chce oddać pacjenta z ASA IV staffowi? Tak, chce. Zapytałem grzecznie czy wszyscy słyszeli. Słyszeli.

Jak się coś stanie i tak pójdę pod wodę, ale tego młota wyślę do Rowu Mariańskiego.

Popatrzmy jeszcze raz. Niewydolność wieńcowa. Nereczka odnerwiona, na szczątkowym działaniu. I cóś uwięzgnięte w kresie białej. Sądząc po wielkości może być sieć - może być jelito. Teraz popatrzmy na ryzyko. Spadnie ciśnienie - zawał tylko czeka. Piąty. Co się skończy zgonem na stole albo w ICU. Nereczka - spadnie ciśnienie, przestanie działać. Damy presory - szlag trafi diurezę. Wleje płyny - nie trzeba być wieszczem żeby zobaczyć obrzęk płuc. Szpilkę wbić? Toż jaja z ciśnieniem takie same, w dodatku Clopidogrel krwiakiem straszy...

Uśmiechnąłem się do Pana Starszego i wyjaśniłem mu że w zasadzie ma przesrane od początku do końca. I cokolwiek bym nie zrobił, to gwarancji nie ma żadnej że on z tego stołu zlezie żywy. I czy on na pewno chce być tu operowany? Uśmiechnął się promiennie, powiedział że latał w czasie wojny z Polakami i że to byli zawodowcy najwyższej klasy i że on w związku z tym ma do mnie pełne zaufanie.

Nożkurwawdupejebanamać.

Opisałem mu możliwe komplikacje po ogólnym, podpajęczym i zewnątrzoponowym. Uśmiechnął się jeszcze milej i powiedział że to ja jestem fachowiec i żebym wybrał. Skrzyżowałem palce i zaproponowałem ZOPa. W zasadzie ryzyko tylko jedno - jak trafię w naczynie to się mu krwiak zrobi...

Jest taki ciekawy moment kiedy nagle znika stres. Decyzja została podjęta, procedurę trzeba wykonać - i jakoś wtedy myśli się spokojniej, rusza sprawniej - ale człowiek nie ma już tej pieprzonej sraczki "czy - gdzie - jak - po co".

Mycie - znieczulenie skóry - igła w Th6 - po-ma-luś-ku-cew-ni-czek-tyci-tyci-coby-ino-wlazł - usunąć igłę, okleić - i czekamy.... Po minucie wpatrywania się w cewnik przyłożyłem strzykawkę i zassałem z lekka. Dalej nic. Czyli jakby najgorszy moment mam za sobą. Podałem kontrolę - dalej oki. Napięcie spadło, na palcach wzrosło. Co prawda wyciągnięcie cewnika niesie również ryzyko uszkodzenia naczynia, jednak nie jest to tak stresujący moment jak jego założenie.

Gdyby ktoś chciał poczuć presję pod która to się wszystko działo, to uprzejmie donoszę że córka miłego pana była konsultantem medycznym (czyli taki nasz ordynator chorób wewnętrznych) a jej mąż profesorem kardiochirurgii Zajewielkiej Kliniki w Londynie. I dali zoperować dziadka w Pierdziszewie Górnym dwóm polskim staffom. To się fizycznie nie mieści w pale w żaden dostępny w tym universum sposób.

Mój przyjaciel chirurg ciachnął dziadka, zresekował zmartwiałą sieć - a w zasadzie jej maluśki kawałek - zaglądnął do brzucha - tu pan starszy powiedział że ma przedziwne wrażenie że coś mu jeździ po żołądku, co było absolutnie prawdą - i zamknął wszystko na rachu ciachu. Bez bólów wieńcowych, zawałów, niewydolności nerek (gramatycznie to chyba „nerki” powinno być), zgonów i - Pan Bóg strzegł - krwawienia do przestrzeni zewnątrzoponowej. Inną rzeczą jest jak pan starszy przeżyłby ewentualną resekcję jelita...

Pod koniec zabiegu dostałem kolejnego blipa. Położnictwo. Grzecznie zadzwoniłem i dowiedziałem się że mają „very distress lady” - co się tłumaczy na koniec drugiej fazy porodu, ryki i rzucanie dupskiem - i że chcą jej założyć cewniczek. Zawołałem SJ i powiedziałem mu żeby polazł to zrobić - bo ja zostaje z moim pacjentem.

I polazł.

Choć tyle mojego.

piątek, 13 listopada 2009

Magnezu...

Poranek zaczął się ponuro. Ortopeda (zwany z niejasnych do końca przyczyn ortopedałem) przylazł na ósma. Wielkie mi mecyje - poczeka dziesięć minutek i pacjencik będzie gotowy. Dłubał w tej nodze i dłubał - ja cież nie przepraszam. Straszliwego buniona w końcu oberżnął, kosteczkę nanizał na drucik i wzięliśmy się za drugiego gościa. Wysportowany, szczupły piećdziesięciolatek który w stawie skokowym miał szrot. Zgroza - może jednak należy leżec sobie przed telewizorem i gnić?

Wiadomo, przez sport do kalectwa.

W końcu ortopedał sobie polazł przesyłając umyślnym informacje że za tydzień chce naciąć skórę o ósmej. Jebaniutki.

Zeżarłem bułeczkę i oddałem się ponurej matematyce. Doktor Kolanko wpadnie o pierwszej - jak się nie spóźni - i chce do 4.30 zrobić siedem artroskopii. Na wszelki wypadek wypiłem jedną kawę więcej niz zwykle, toż jakoś muszę popierdalać z przytupem. Inaczej z dżima nici.

Prawie się udało. Tym razem "prawie" nie czyniło wiosny - skończyliśmy o piątej. I tu - żeby mnie wkurwić doszczętnie - dowiedziałem się że mamy wieczorną listę. Sześciu pacjentów do cystoskopii w miejscowym. Mój ulubiony - każdy jest ulubiony - kanalarz przylezie o piątej i będzie dłubał przez dwie godziny.

Adios, pomidory...
...adios, u-tracone...
 
Przylazł o szóstej. Na wszelki wypadek zaszyłem się w komputerowni. Toż wziąć trepa i w czerepa...

Jutro Lorenzo wrzucił pięć zabiegów na cztery godziny. Dostane kurwicy jasnej. Najpierw się pierdoli jak Andzia w kwiatkach a potem opowiada że TIVA wolno działa, bo jemu to w NHSie szybciej znieczulają.

Techniką gumowego młotka chyba.

Idę żreć magnez.