czwartek, 15 października 2009

Leniwy tygodnia środek

Wylazłem wczoraj z roboty pchany wizją czekającego dżima - chyba się przy tym całym bieganiu wydzielają jakieś środki chemiczne (byle nie owadobójcze, bo mi pająki wyzdychają) podnoszące nastrój. Zdecydowanie zaczynam się uzależniać. W czasie postpracowego procesu zawijania kity wypadło mi ze łba coby sprawdzić dzisiejszą listę - więc rano, pełen dziwnych przeczuć, wlazłem do poczekalni i ze skrywaną radochą odkryłem że mam tylko dwa razy ogólne do ząbków - i tyle. W dodatku z samego rana jeden, a o dziesiątej drugi. QL.

Pierwszy się znieczulił książkowo i polazł do domu, drugi zadzwonił że żona rodziła całą noc i on teraz nie ma siły przyjechać. Nie wiem czemu wszystkich to bardzo ubawiło. Podrapałem się po łbie  zapytałem czy on - ten tatuś - to aby nie Polak. A czego pytam? Bo polski tatuś to ma bardzo ważne obowiązki w czasie porodu, nie to co Angielski. Taak? - zdumieli się tubylcy. A czymżesz się różni tatusiostwo polskie od wyspiarskiego? Podrapałem się jeszcze raz i wytłumaczyłem że tatuś w kraju nad Wisłą po porodzie musi pić trzy dni wódkę na umór bo mu inaczej odbierają prawo do becikowego. A jak chce dostać specjalny dyplom to musi pić pięć. Tu się tubylcy zasromali i popatrzyli spod oka. Zaraza z nimi - ze mnie łacha drą przy każdej okazji, niech i ja mam swoje pięć minut. Zwolniony z zajęć anestezjologicznych zająłem się wbijaniem igieł. Znaczy, zazwyczaj dochtory sami sobie venfloniki zakładają - chyba że trudności jakieś są - ale jak nic do roboty nie mam to w czasie pomiędzy kolejnymi działkami kofeiny dźgam ludzi po żyłach.

Po połedniu dopadłem manago, co jest jeszcze milsza niż zwykle - cholera, mam dziwne przeczucia. Będą tą budę zamykać?? Ta wyciąga list pochwalny od jakowejś pacjentki - bo tu bardzo popularne jest pisanie laurek. Jak pacjent jest zadowolono to kupuje taka wielgachna kartkę z kwiatkami, albo w serduszka i pisze pochwały. Co jest ciekawe, jak jest niezadowolony to też pisze, ale wtedy dowiadujemy się pośrednio, przez wydział skarg i zażaleń NHS. Tak mi chodzi po głowie, czy wtedy kupują kartki z piorunami czy w trupie czaszki... Wracając do wątku - babka napisała że cały zespół był niesamowicie kul, a polski dżentelmen, co niestety nazwiska nie pamięta, to był w ogóle kul do kwadratu, tak ja pocieszał że aż w chichoty wpadła. Zapytałem manago czy to podpada pod sexual harasment. Powiedziała że nie.

Pod wieczór zacząłem chodzić w kółko po tritmencentrze bo mnie regularnie dupa rozbolała od siedzenia. Ciekawe czy hemoroidy podpadają pod chorobę zawodową. Znaczy - jeszcze nie mam, ale na wszelki wypadek lepiej wiedzieć zawczasu. W końcu ogary poszły w las a abnegaty do domu. Miałem silne postanowienie wydzielenia sobie endorfin metodą zajeżdżenia się na śmierć, ale małażonka wybiła mi to ze łba jak tylko przekroczyłem próg - w powietrzu rozszedł się niebiański zapach takich kluseczek z boczkiem, szpinakiem i czym tam jeszcze. Wszystkie moje postanowienia diabli wzięli, dietę zresztą też.

W takim stylu to ja schudnę za jakieś 40 lat.

Jak mnie robaki obgryzą.

środa, 14 października 2009

Szaman Galicyjski

Człowiek się do wszystkiego przyzwyczaja. Co prawda nie w tym samym tempie - bo do dobrego natychmiast, a do dobrego inaczej z pewnymi oporami, ale jednakowoż jednostkę ludzka można nagiąć prawie do wszystkiego.

Takoż i anestezjologa. Proces naginania zaczął się w połowie stażu od 15 dyżurów miesięcznie na zaprzyjaźnionym pogotowiu i zakończył się przedziwną praca na 4 różnych kontraktach które pokrywały 608 godzin roboczych każdego miesiąca (w 30 dniowym miesiącu...).

Gdyby ktoś myślał że jest to niemożliwe: poniedziałki i środy - 8 godzin wolnego od 7 rano do 15 plus jeden pełny weekend. Reszta w pracy. Poniekąd tłumaczy to dlaczego człowiek w trakcie pełnienia obowiązków wygląda i zachowuje się jak wkurwiony troll.

W końcu do stłumionego brakiem snu i nadmiarem świeżego powietrza mózgu zaczyna docierać że po domu chodzą jakieś takie osobniki, które co prawda mówią do mnie tata, ale jakoś takie duże...? Cież pierona... I światełko w tunelu - jest, jest kraj gdzie dochtor nie musi pracować non-stop, przynależy do elity finansowej i co więcej - nie wolno mu pracować więcej niż 48 godzin.

Większość twierdziła że to nie jest możliwe - że to tylko w filmach pokazują. Ale tak to nie.

Nieśmiało zacząłem się przygotowywać już gdzieś koło 2004 roku. Najważniejsze - język. Lekcje grupowe, potem 1:1, w końcu pierwsze nieśmiałe próby nawiązania kontaktu z ziemia obiecaną. Do dziś pamiętam mój pierwszy telefon do pracodawcy za wodą - odebrała sekretarka i pyta się kto zacz. No to mówię, że ja dochtor i z Polski dzwonie. A ta wyjeżdża z pytaniem że kto?
No to mówie: I am anaesthetist.

W moim zestresowanym mózgu zatarła się reguła używania przedimka nieokreślonego: moja rozmówczyni z podziwu nie mogła wyjść że w szpitalu chce pracować an aesthetic. Z drugiej strony czemu nie - zawszeć to dobrze mieć kogoś kto ładnie kwiatki w wazonie ułoży.

Następnie przyszły pierwsze konkursy piękności szumnie zwane interviev. Najpierw z polskimi pośrednikami, potem z ich angielskimi odpowiednikami. W końcu przyszła informacja - został pan zakwalifikowany (co w tubylczym nazywa się shortlisted, do tej pory mnie to słowo zdumiewa...) na interview, które odbędzie się w bardzo szpanerskim hotelu w Warszawie. Warszawa... Matko jedyna - a nie zabłądzę?? Na wszelki wypadek wziąłem taksówkę. Co prawda kierowca strasznie jęczał i jechać nie chciał że go wyjmuję z takiej sakramenckiej kolejki do kursu za 4,20 - alem się zaparł że nie wyjdę. I pojechał.

Co się bedzie z chłopem - studziesięciokilowym i w dodatku ze wsi - wadził...

Z tym spotkaniem wiąże się jeszcze jedna sprawa - mianowicie wróciłem wtedy z Egiptu i miałem na głowie takie dziwne coś w kolorze biało-żółtym z pięciocentymetrowymi odrostami. Ostatecznie kto powiedział że tylko kobietom może odbić całkiem na punkcie koloru włosów? Miałem się obciąć po drodze, ale w Krakowie golibroda był nieczynny, a w Warszawie czasu nie było, bom zdążył na ekspres ino nie ten com chciał.

- Tata, nie mówi się ino!
- Ino jak?
- Ino tylko!


Summa summarum wkroczyłem na przegląd spóźniony o 15 minut z pszenną sieczką na głowie. Moim rozmówcom nawet powieka nie drgnęła - i rzecz jasna powiedzieli że zadzwonią później. Co najśmieszniejsze, rzeczywiście zadzwonili - z informacja że niestety, byłem dobry ale byli lepsi. Jak się tak patrzę na moje zdjęcie z tamtego czasu to jakoś mnie to nie dziwi.

Na następny przegląd piękności przyszło czekać kolejne pół roku. Tym razem - w Krakowie. Pamiętam jak dziś, Hotel Campanile, Prawie Że Rynek Krakowski. Zajechałem z fasonem swoim Mercedesem marki Ford do podziemnego garażu, wygładziłem garnitur, sprawdziłem fryz - ani jedno włosie nie wystawało w nieswoją stronę - po czym zwarłem zwieracze i pojechałem na górę. Dobrze że windę mieli bo mi stres generował wtedy tachykardie na poziomie częstoskurczu komorowego.

Spotkałem się z moim middleman’em, wymieniliśmy grzeczności i bęc - proszę bardzo, doktorze, zapraszamy. W pokoju dwóch dżentelmenów wyglądających zarówno przyjaźnie jak i dystyngowanie zaprosiło mnie do zajęcia miejsca - i zaczęła się rozmowa. Po pierwszych stresach zacząłem gadać do rzeczy, w końcu usłyszałem ostatnie pytanie - jak znieczulał by Pan „Varicose veins”.

Zastanawiałem się nad tym wielokrotnie i za jasnego skurczybyka nie mam pojęcia dlaczego wydało mi się że jestem pytany o znieczulenie do torakotomii.

Ze swadą opowiedziałem więc jak to zapakuję rurkę oskrzelową, rozseparuję płuca i w stosownej chwili wstrzymam wentylację płuca operowanego pozostawiając go na PEEPie 5 cmH2O czyyste...go...

...tlenu...

W końcu dotarło do mnie że dżentelmen z lewej ma wytrzeszcz, a prawy się nieco krztusi ze śmiechu. Widząc mój wyraz twarzy rzucił po polsku: żylaki... jak pan znieczuli żylaki...

Nie wytrzymałem i też się splułem. Wymieniliśmy poglądy na temat wyższości Świąt Bożego Narodzenia nad podpajęczynówką, dżentelmen z lewej nieco się zdziwił że nasi chirurdzy są w stanie zoperować żylaki w dwie godziny - mi spadła szczęka że tamci robią to dłużej - i w końcu nasze spotkanie dobiegło końca.

Dżentelmen z prawej wyszedł razem ze mną na korytarz żeby udzielić mi nieco mniej formalnych informacji na temat pracy i życia w Północnej Irlandii. O co można zapytać jak się ma 5 minut? W zasadzie całość zawarła się w prostym „Jak tam jest” i „Czy można tam żyć”.

Pod wieczór poczułem że spada mi napięcie - za długo to trwa, nic z tego nie będzie. Czas zacząć organizować bilety na kolejny konkurs, tym razem w Pradze. I tu niespodzianka - telefon od polskiego pośrednika, że zostałem zakwalifikowany.

Euforia - stres - radość - i takie dziwne uczucie że życie które znam właśnie się kończy. Przedziwne.

Po przyjeździe do Północnej Irlandii poznałem bliżej mojego polskiego rozmówcę z interview. Cud człowiek - do dzisiaj jesteśmy przyjaciółmi. I choć nie pracujemy już w tym szpitalu i mieszkamy dość daleko od siebie, dalej spotykamy się przy różnych okazjach.

Szanowni Państwo, Blogowiczki i Blogowicze: mam dzisiaj zaszczyt i przyjemność przedstawić blog mojego przyjaciela, Szamana Galicyjskiego .

wtorek, 13 października 2009

Zmiany w Konstytucji RP

Przeczytałem sobie post u Ratmed’a (link w linkowni) na temat opłat pobieranych od pijaków leczonych w Szpitalu w Grudziądzu. Hurrraa!!! W końcu jest bat na moczymordy!!! Nie będzie więcej się taki darł, ni dzieci nam germanił!!! Jak pijany - zrobi to, i owszem, ale my mu za to wystawimy rachunek. Który przy okazji zadziała jako remedium na zatwardzenie.


Po 10 latach śmigania do różnych dżentelmenów będących pod wpływem, moje serce zalała fala mściwego triumfalizmu.


Konstytucja Rzeczpospolitej Polskiej, wyjątki zupełnie dowolnie wybrane.
Art. 1.
Rzeczpospolita Polska jest dobrem wspólnym wszystkich obywateli.
Art. 2.
Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej.
Art. 8.
1. Konstytucja jest najwyższym prawem Rzeczypospolitej Polskiej.
Art. 60.
Obywatele polscy korzystający z pełni praw publicznych mają prawo dostępu do służby publicznej na jednakowych zasadach.

Wyjątki z ustawy o zakładach opieki zdrowotnej z 1991 r., z późn. zmianami.
Dział II
PUBLICZNE ZAKŁADY OPIEKI ZDROWOTNEJ
Rozdział 1
Przepisy ogólne
Art. 33.
2. Za świadczenia zdrowotne udzielone osobie znajdującej się w stanie nietrzeźwości publiczny zakład opieki zdrowotnej pobiera opłatę niezależnie od uprawnień do bezpłatnych świadczeń zdrowotnych, jeżeli jedyną i bezpośrednią przyczyną udzielonego świadczenia było zdarzenie spowodowane stanem nietrzeźwości tej osoby.

Z TEGO BY MI WYNIKAŁO - TAK NA MÓJ PROSTACKI, ANESTEZJOLOGICZNY ŁEB - ŻE WYPICIE DWÓCH PIW W KNAJPIE AUTOMATYCZNIE POZBAWIA MNIE PEŁNI PRAW PUBLICZNYCH.


Polska to smieszna kraj.

Państwo reguluje bardzo dokładnie kto, komu, gdzie i za ile można sprzedać alkohol. Mieszczę się dokładnie we wszystkich limitach - skończyłem 18 lat, alkohol kupuję nie będąc pod wpływem i ogólnie stosuje się do zakazów i nakazów Ustawy o wychowaniu w trzeźwości.
Koło domu mam bardzo przyjemna restaurację. Zdarza się że spotykamy się tam z przyjaciółmi. Zazwyczaj w trakcie wieczoru wypijam sobie 3-4 piwa.
A potem leze do chałupy.
Niech mi ktoś wytłumaczy, dlaczegóż to mam zapłacić za leczenie szpitalne, jeżeli w trakcie powrotu do domu złamie sobie nogę?


Opowiedziałem tą historię tubylcom. Początkowo myśleli że coś poknociłem w tłumaczeniach - fachowo nazywa się to
lost in translation - ale gdy opisałem dokładnie działanie polskiego systemu prawnego, zapytali czy nasze ustawodawstwo jest wzorowane na starych komunistycznych przepisach.
 

Mieliśmy już jednego takiego pożal się Boże ministra co to wprowadził opłaty za nieuzasadnione wezwania PR. Nie chcę komentować - człowiek jednak powinien zachować choć odrobinę stylu.

Poszedł bym w tym ograniczaniu leczenia - co to równe jest dla wszystkich bez wyjątku - nieco dalej.

Zanim jednak to nastąpi, powiedzmy to jeszcze raz: legalnie zakupiony i spożyty środek spożywczy pozbawia nas pełni praw publicznych. A dlaczego TYLKO alkohol?  

Dlaczego palacz ma być leczony za darmo w przypadku przewlekłej obturacyjnej choroby płuc, zawału mięśnia sercowego, raka oskrzeli czy udaru mózgu? MOWY NIE MA. Pali - niech się leczy sam. Guzik mnie obchodzi że te papierosy sprzedała mu w świetle prawa Rzeczpospolita Polska.

Dlaczego tłuścioch który obżarstwem doprowadził się do rozwinięcia pełnego zespołu metabolicznego - czyli nadciśnienie, choroba niedokrwienna serca, cukrzyca i w następstwie niewydolność nerek oraz inne powikłania naczyniowe - ma być leczony za nasze pieniądze?? KAZAŁ MU KTOŚ WPIERDALAĆ TE WSZYSTKIE KILOTONY ŻARCIA???

A sportowcy? Dlaczegóż to za państwowe pieniądze leczone są uszkodzone łękotki, złamane kostki, łokcie tenisistów czy dziury w plecach oszczepników??? W domu siedzieć, grządki pielić! HIV? - trzeba było grzecznym być i gruche marszczyć przed telewizorem a nie szlajać się nie wiadomo gdzie!!! Rowerzyści będą leczeni tylko z urazów których nie nabawili się w czasie jazdy na rowerze - kazał im kto? Chyba że spadli ze schodów - to też nie bo mogli jechać windą.



TAK JEST!!!
ŻEBY NFZ RÓSŁ W SIŁĘ DO OSTATNIEJ KROPLI KRWI, MÓGŁ SOBIE KUPOWAĆ PAŁACE I JEŹDZIĆ LIMUZYNAMI - NALEŻY NATYCHMIAST PRZESTAĆ LECZYĆ CHORYCH.



Proponuję uaktualnić nieco zapis:

Art. 60.
Obywatele polscy korzystający z pełni praw publicznych mają prawo dostępu do służby publicznej na jednakowych zasadach chyba że piją, palą, są otyli, trenują sporty ekstremalne, oglądają telewizję dłużej niż 45 minut dziennie lub w jakikolwiek inny sposób narażają się na utratę zdrowia (np. chodzenie po schodach, jazda samochodem, oglądanie sprawozdań z Sejmu, czytanie gazet codziennych o kolejnych przekrętach ekipy rządzącej oraz opozycji, etc). W tym przypadku Minister Zdrowia ureguluje odpłatność za leczenie w drodze ustawy.


A Konstytucja? Kto w tym kraju się nią przejmuje... Jak to powiedział mi kiedyś jeden prawnik: jeżeli w sądzie słyszysz że ktoś opiera swoją obronę na Konstytucji - to znaczy że sprawa jest beznadziejna.

poniedziałek, 12 października 2009

Jak anestezjolog z komputerem

W zasadzie każdy cywilizowany człowiek potrafi się obchodzić z komputerem. Easy money. Instrukcja obsługi radzenia sobie w sytuacjach trudnych nie zmieniła się od wieków, każdy w swoim jestestwie czuje że spokój i opanowanie podstawą sukcesu jest.

Maryna, Maryna gotuj pierogi.
Ło mój Jasiu drogi!
Kiedy ja ni umjam!
A Jasik do kija i Maryna łobija.


Laptopik jest staruszkiem więc nikt go kijem obijał nie będzie. Od jakiegoś czasu zaczęły go nękać problemy starcze - popadał w kilkuminutowe zwisy, uruchamiał sto lat, wyłączał kolejne dwieście, pomiędzy komendą "uruchom program" a skorzystaniem z niego można było spokojnie pojechać do KFC na kurczaki. W końcu odmówił jakiejkolwiek współpracy. Podejrzewam działalność sił innych - głównie w postaci latorośla starszego - który pod krzyżowym ogniem pytań (wiem, wiem, jest to trudne w wykonaniu jednoosobowym; trick polega na szybkim przemieszczaniu się po pokoju) przyznał się że w trakcie (nad)używania tatusinego kompa skasował parę razy ostrzeżenia Kasperskiego o trojanach i keyloggerach.

Proces uświadamiający był nieco bolesny - dzidzia z szeroko otwartymi oczami słuchała jak to się traci wszystkie pieniążki z konta, bo jakowyś matoł pozwolił ukraść sobie hasła dostępu internetowego. Ciekawe że zawsze (i nie jest to retoryka rozmiękłego dojrzewaniem mózgu) słyszę potem, cytuję z pamięci: "Aaaaa, to ja nie wiedziaaaaałeem...", koniec cytatu. W zasadzie nie jest ważne że tatuś (w swoim rodzaju jedyny) mówił jak do kogo dobrego coby jego kompa nie używać - dopóki się palca w tym wieku nie przytrzaśnie drzwiami, nie wierzy się że wpychanie palców we framugę jest niebezpieczne. Głównie dla słuchu sąsiadów.

Tak na marginesie, jak się patrzę na zdolności techniczne mojego pociecha to nie mam żadnej wątpliwości po kim ma geny - pradziadek do obsługi telewizora używał wtyczki do kontaktu. Wsadzone - włączone. Wyciągnięte - wyłączone. Każde naciśnięcie w jakikolwiek guziczek (nie mówiąc o kręceniu gałką) przyjmował jako zagrożenie dla swojego nabytego w sklepie plastikowego bobasa i reagował ze stosownym oburzeniem.

Muszę przyznać że bardziej upierdliwego procesu jak stawianie systemu nie znam. Pomijam fakt posiadania dedykowanej wersji recoverowej dla mojego Asusika, co z polskiego na nasze przekłada się na tysiąc pięćset darmowych przeszkadzajek, ale późniejszy update... Łomatko. SP3 dla iXPeka waży prawie 70 MB i instaluje się mw. jak kran w bidecie (ten z wężykami pod spodem), następnie system sprawdza updaty do SP3 i ściąga ich - zgaduj zgadula?

Pięćdziesiąt.

Dzizaz.

Jakim cudem ten system w ogóle był w stanie działać pięć lat temu??

Oglądnąłem posłusznie samochwalcze teksty Microsoftu, ze wzruszeniem w oczach przeczytałem że będę teraz miał komputer jeszcze szybszy, jeszcze sprawniejszy i w ogóle superhiperzespółzgranytrompkapompkaiorgany, po czym pikło (piknęło?) mi w mózgu że w Staplesie ostatnio mieli promocję na pamięci do laptopów. Porzuciłem wpatrywanie się w migoczące "37 minut do końca instalacji" i pognałem oddać się przyjemnościom retail therapy.

"Osiołkowi w żłobie dano
W jednym - owies, w drugi - siano(...)
Oślina wśród jadła
Z głodu
Padła."


DDR, DDR2, DDR3, 266 i 533, 800 i 1600, PC 4200 i jacieżwmordenieprzepraszam.

A nie można by to nazwać dajmy na to pamdolap 1, 2, 3?? Za łatwe?? Pewnikiem.

W końcu wróciłem do doma i w desperacji przeszukałem net. A, jest. DDR2, 533, PC 4200, max 2x1 GB. Uzbrojony w stickera z danymi jak Spartanin w dzide ruszyłem ponownie na zakupy.

Wszystko się zgadza, ale pamięć jest 800 MHz, a compatible z DDR2, 533, PC4300. Oż w morde - no to jest to to samo czy nie? Polazłem do działu pomocy technicznej. Miły Hindus po 10 minutach tłumaczenia doszedł do wniosku że powinno działać ale gwarancji żadnej nie ma, w dodatku PCWorld Computer (bom w miedzy czasie znalazł kości o 2 dychy tańsze) ma politykę nieprzyjmowania zwrotów. Chyba że przyniosę kość w opakowaniu.

Spokojnie zdławiłem warkot i zapytałem się jak się wkłada pamięci do laptopa bez wyciągania ich z pudełka. Hindus nie zrozumiał. Skrzyżowałem palce i kupiłem. W najgorszym razie sprzedam na E-Bay'u, a dalsza rozmowa z milusińskim przyprawi mnie niechybnie o zajady.

System postawiony, sterowniki wgrane, co niepotrzebne to wywalone. Gut. Wymieniłem pamięć. Rachen - ciachen i proszę wszystko działa. Ale jaja... Sprawdziłem parametry - dwie kosteczki w trybie SLI dały łącznie 2GB pracujące z prędkością 1,7 GHz. Matko jedyna.

Wyłączyłem skręciłem, włączyłem - pip, błąd krytyczny... Zaczęły się przestawiania kości w slotach, w końcu doszedłem że na jednej kości chodzi - a na dwóch nie. Wlazłem na stronę z supportem. Ha - problem jest znany, maja nowego BIOSa który sprawę rozwiąże. No to do dzieła. Flash-BIOS zainstalowany, nowy BIOS ściagnięty, ENTER... - jest dobrze. Programik potwierdził zgodność instalowanego oprogramowania, ponownie ENTER - tu trochę mi zadrżała ręka - i .. zaufałem sobie. Nawet dwa razy. UFF-UFF. Operacja zakończona sukcesem. Należy zrestartować komputer. Press ENTER. Presnąłem posłusznie - po czym system się zamknął, kompik wyłączył, zamarł na chwilę i włączył wiatraczek.

Po pięciu minutach zbrzydło mi wpatrywanie się w czarny ekran.

Jasna cholera - zabiłem komputer. Był taki młody, cała przyszłość przed nim... No, przynajmniej z rok mógł jeszcze pochodzić. Musze teraz znaleźć programator EPROMU i kogoś zdolnego wylutować BIOS z płyty. Przypomniał mi się mój doradca z PC World'a i z przerażenia zatrzęsło mi brzuszyskiem. Łomatko...

Jak wiadomo, tonący brzydko się chwyta - wymontowałem nową pamięć, wsadziłem starą, wywaliłem napięcie, baterię, skrzyżowałem wszystko co mam do skrzyżowania, wsadziłem baterię i dziubłem ponownie POWER.

Wiatraczek.

Wiatraczek...

HA! - Idzie twardziel! Cosik jednak bedzie!

I było. Komputerek spokojnie postawił system, zgłosił mała ilość RAM-u - czekaj, synek, zaraz ci się kosteczki zmieni - odpaliłem raz jeszcze... Działa. Stabilnie. Chodzi z cichym świstem ciupagi, otwierając Mozillę w 2 sekundy i wykonując praktycznie wszystko w czasie bieżącym.

Następnego razu nie będzie. Żadnego flaszowania biosów czy wkładania pamięci (bo większych się po prostu nie da). Jednak prawdą jest że lepsze wrogiem dobrego...

niedziela, 11 października 2009

Przerwa techniczna


Kaplica.
Zdechł mi system - w związku z powyższym mam przerwe.
Techniczną.

sobota, 10 października 2009

Świtezianka


 Mój pacjencie miły - zanuci cicho dziewica anestezjolożyca
Po co wokoło Świteziu wody błądzisz przy świetle księżyca??!?"
(...)
Daj się namówić czułym wyrazem, porzuc wzdychania i żale
Do mnie tu, do mnie, tu bedziem razem po wodnym pląsać krysztale...


piątek, 9 października 2009

Jako te dzikie węże



...ożżeżżż w mored jeża...
...co oni z tego gościa zrobili...







Gwoli wyjaśnienia - czuję się jak te nóżki.
Pozdrowienia wszystkim oczekującym na piatkowe grande finale tygodnia roboczego.

czwartek, 8 października 2009

Księga Rodzaju

Szybko, szybciej, coraz szybciej. Jak są opóźnienia to kto winien? Wiadomo, anestezjolog. W ogóle mam wrażenie że anestezjolog został wymyślony po to żeby było chirurgowi na kogo zwalić własne kalectwo.

Zabukował sobie procedurkę na pół godzinki? Zabukował. Pier.olił się z zabiegiem godzine? A i owszem. Kto jest winien na koniec dnia? Anestezjolog. Bo zmiany robił za wolno. Chwała Bogu żem jest ze wsi - a jak wiadomo wieśniak aserywności nie ma bo to sie u nas nazywa chamstwo stosowane. Więc mi już nikt ciemnoty nie wciska. Wrrr...

Jako że widziałem po planie co sie święci, zacząłem stosować technikę stresowania chirurga - wyłacza się leki o dwie minutki wcześniej niż zwykle a nastepnie zaczyna gościa poganiać coby sie nie kitwasił tylko rączkami ruszał bo mu pacjent zaraz wstanie. I po całym dniu budzenia pacjenta równo z końcem zabiegu usłyszałem od naszej obercapoditutticapi że jutro musze byc szybszy, bo na liście jest 137 zabiegów. Powiedziałem że na pewno będę jeszcze szybszy albowiem ponieważ z prędkością 120 mil na godzinę będę zasuwał sobie do Londynu. A z upierdliwością chirurgiczną zmagać sie będzie mój cover.

Chyba muszę na słoneczko. Bo kogoś zagryze.

I ujrzał Pan chirurga, i zapłakał nad swoim dziełem(...)
Księga Rodzaju, Przypowieść o Synu Upierdliwym

środa, 7 października 2009

Znieczulenie porodu

Jak to kiedyś powiedział S.Lem, seksualność człowieka jest podobna do historii zjedzonej czekoladki po której człowiek ma dziewięciomiesięczna sraczkę.

Rodzina już się oswoiła z myślą o potomku, pokoik przygotowany - a przynajmniej łóżeczko - ciuchy kupione wg. USG...

Otworze kiedyś sklep z ciuchami dla dzieci które będą żółte. Ciuchy, nie dzieci. Na szyldzie wywalę taki sakramencki napis: "Pożałowałeś dwóch stówek na ginekologa? Nie wiesz czy dzidzia ma dzwonek?? Zaglądnij tutaj! Wszystkie ciuchy w uniseksowym kolorku!!! No pink, no blue - yellow only."

W końcu nadchodzi czas na najpiękniejsze spotkanie...

Całą ta heca dowodzi niezbicie że hormony robią z nami co chcą, bo poród w najlepszym razie można porównać do defekacji po spożyciu kokosowego orzeszka rodem z Czarnobyla. Gdyby jednak nie ta hormonalna sztuczka, ród ludzki skończył by bezpotomnie na naszych prekursorach, bo Ewunia prędzej by sobie wydłubała oko niżby spojrzała po raz drugi na drzewo dobrego i złego.

Co zawsze nasuwa mi pytanie: w co wyposażony był Adam??!?

Nadchodzi wreszcie godzina zero. Przyjeżdżamy sobie do delivery ward, kładziemy się na łóżeczku i - z niejakim niepokojem pytamy o opcje. W Królestwie mamy ich kilka, jedne lepsze, drugie jeszcze lepsze.

1. Technologia number łan: psychoterapia stosowana czyli hipnoza made in położna.
Ryzyko powikłań: zero.
Skuteczność: zero.
Opis metody: położna co jakiś czas powtarza You are doin' very well"

2. Technologia number tó: iniekcja domięśniowa Dolarganu (w Jukeju nie znaja tej nazwy, trza prosic o pethidine).
Ryzyko powikłań: o ile położna nie pomyli dawki i miejsca podania (na ten przykład w oko), pod uwagę brać należy jedynie francowate nudności i upierdliwe wymioty. Można zobaczyć co jedliśmy przedwczoraj na podwieczorek. Podany za późno powodować może depresje oddechową płodu co przekłada się na dzidzie nieco naćpaną po porodzie, ale położne pilnują dawek i odstępów jak gorylica swoich młodych.
Skuteczność: tak sobie. Wystarcza na 1 i ew. początek 2 fazy.

3. Podtlenek azotu czyli number tri. Znany również jako gaz rozweselający. Podawany jako gotowa mieszanka 50/50 z tlenem.
Ryzyko powikłań: kac jak po wódzie, rzyganko jak po Dolarganie.
Skuteczność: żadna.
Informacje dodatkowe: może i to działa rozweselająco, ale na pewno nie przy porodzie. Znosi jakiekolwiek hamulce, kobiety drą się w niebogłosy i zachowują jak trzyletnie niedorozwoje. Tragiczny pomysł, odradzam ab-so-lut-nie.

4. ZOP. Czyli epidural. Technologia czwarta.
Ryzyko powikłań:
- spadek ciśnienia. W zasadzie tak częste że należy mówić o niekorzystnym działaniu ubocznym. Niesie ryzyko niewydolności krążenia macicznopłodowego ( i w krańcowym przypadku uszkodzenia płodu) - dlatego przed ZOPem zakłada się wkłucie dożylne, mierz\y cisnienie, podaje płyny a w razie poważniejszego spadku leczy lekami obkurczającymi łożysko naczyniowe - nie mylić z łożyskiem w macicy... Poważne następstwa obniżenia ciśnienia są bardzo rzadkie.
- wysoki blok zewnątrzoponowy. Rzadkie powikłanie, związane bądź ze zbyt dużą dawką anestetyku bądź ze złym ułożeniem rodzącej po wykonaniu bloku. W krańcowym przypadku - który występuje bardzo rzadko - wymaga wdrożenia znieczulenia ogólnego i intubacji/wentylacji pacjentki.
- działanie toksyczne środka miejscowo znieczulającego. Może się zdarzyć przy nierozpoznanym założeniu cewnika do jednej z żył w przestrzeni zewnątrzoponowej lub przy przekroczeniu dawki maksymalnej. W Jukeju to drugie jest praktycznie wyeliminowane poprzez gotowe zestawy do ZOPów, pompy podające znieczulenie w sposób ciągły oraz przejście na chirocainę (lewobupiwakaina), która mimo że toksyczna, to jednak mniej niż bupiwakaina. Żeby wyeliminować ryzyko pierwsze, stosuje się odpowiednie techniki (aspiracja cewnika, dawka testowa z minimalną dawką adrenaliny).
- całkowite znieczulenie podpajęczynówkowe - to powikłanie zdarza się przy nierozpoznanym założeniu cewnika do przestrzeni podpajęczynówkowej. Dość rzadkie powikłanie, jednak ze względu na swoją dramatyczność wyjątkowo pilnowane przez brać w wierze. Dawka testowa (mała ilość środka która powoduje blok tylko w przypadku źle założonego cewnika) wyeliminowała ryzyko groźniejszych powikłań.
- przypadkowe przebicie opony twardej. Igła która powinna zostać wsunięta do przestrzeni zewnątrzoponowej, z niewiadomych przyczyn wsuwa się troszkę głębiej i przebija oponę twardą. Powoduje to zazwyczaj upierdliwe bóle głowy, światłowstręt, zawroty głowy i wymioty. Czasami wymaga założenia tzw. łaty z krwi.
- krwiak w przestrzeni zewnątrzoponowej. Rzadkie powikłanie - trzeba trafić w naczynie krwionośne, a krwawienie musi być na tyle duże by samo nie stanąć. W zasadzie jedynie u pacjentów leczonych środkami p.zakrzepowymi. Dlatego koniecznie należy powiadomić anestezjologa o warfarynie, zastrzykach z heparyny oraz heparyn drobnocząsteczkowych, lekach przeciwpłytkowych (clopidogrel) i aspirynie. Najlepiej mieć wszystkie leki na kartce spisane i wręczyć to łapiduchowi zanim przystąpi do działania.
- infekcja. Z tego powodu anestezjolog pieprzy się z ta igłą tydzień. Musi się umyć, ubrać, pacjenta odkazić jak do zabiegu operacyjnego...
- nieskuteczność bloku (oceniana na 5% - czyli jednak sporo). Cewnik może być w złym miejscu, przestrzeń zewnątrzoponowa może być - nazwijmy to - dziwna. Zdarzyło mi się raz że pacjentka była pięknie znieczulona praktycznie cała w wymaganym zakresie za wyjątkiem placka wielkości ludzkiej dłoni w prawej pachwinie. I to miejsce nap.ło ja przez cały czas porodu.

Skuteczność: duża. Pominąwszy horrory, które statystycznie są zjawiskiem rzadkim, porównywalnym do cegły w kościele spadającej na głowę ( a już na pewno rzadszych od ryzyka umarnięcia w samochodzie podczas niedzielnej wycieczki), około 95% bloków jest skutecznych i niepowikłanych. Większość powikłań jest niegroźna dla życia, niektóre, jak przebicie opony twardej, wymagają leczenia, zazwyczaj płynoterapia i pozostanie w łóżku na 1-3 dni, rzadko łata z krwi (nie musiałem zakładać mimo wykonania kilkuset procedur, i - niestety - kilku przedziurawionych opon).

Zupełnie poważnie kończąc: to nie jest jakaś próba wystraszenia rodzących. Jednak powikłania się zdarzają i to zainteresowana musi podjąć decyzje czy chce czy nie chce być znieczulana w ten sposób.

Jeżeli mogę coś poradzić - nie decydujcie się na ZOPa pod wpływem bólu w ostatniej fazie porodu. Dla rodzącej pozostać bez ruchu przez kilka minut jest wyjątkowo trudne, a jakikolwiek ruch zdecydowanie podnosi ryzyko uszkodzenia czegokolwiek igłą.

Jeżeli chcecie mieć takie znieczulenie, porozmawiajcie z anestezjologiem zanim zacznie się akcja porodowa. Zapytajcie o powikłania. Zapytajcie o doświadczenie i ilość wykonanych procedur. Toż ta usługa jest ponadstandardowa i w rzeczy samej do odbycia porodu nie jest niezbędna.

Osobiście polecam. Ale każdy musi to rozważyć sam.
________________
Są jeszcze inne cuda - jak na ten przykład małe stężenia Remifentanylu podawane dożylnie. Nie mam żadnego doświadczenia, nie słyszałem żeby ktokolwiek stosował ww. technikę w szerszym zakresie.

wtorek, 6 października 2009

Heathrow Fat Injection Syndrom

Przeczytałem sobie artykuł w Wysokich Obcasach i popadłem w przydum. Prawda jest że po przyjeździe tutaj człowiek z niejakim zdziwieniem obserwuje grube monstra płci pięknej spacerujące po ulicy. Taki - rubensowski raj wokoło. Aż dech zapiera.

Uprzedzając jakiekolwiek podejrzenia o osiągnięcie stanu MSP - monstra męskie też łażą ale jakoś mnie to tak bardzo nie szokuje. Ostatecznie w Polsce grubych, zapuszczonych chłopów jest na kopy.

Szok kulturowy przeżyłem po raz pierwszy w Irlandii Północnej - na ulicy, przed pubem, stała sobie piękna, młoda, 140 kilowa dziewczyna w miniówie bardzo obcisłej, spod której wylewały się dwa balerony. Chyba ta miniówa była jednak zbyt ciasna, bo balerony były sine. Do tego nózia wbita w szpileczkę na wysokim obcasie... In-cre-dib-le. Jak bym tego nie widział - to bym nie uwierzył.

Potem okazało się że 80% Irlandek z północy jest grubokoścista (wg. definicji Cartman'a z South Park'u) i po przekroczeniu 20 roku życia - a szczególnie po zajściu w ciąże - zamienia się w baryłowatego trolla. Szczególnie uroczo wygląda to na ulicy gdy małżonek - ca. 60 kg - czule obejmuje swoją lepszą połowę. O ile obejmowaniem można nazwać uchwyt za plecy co nie dochodzi nawet do kręgosłupa. Żeby nieco przybliżyć uczucie wzruszenia, które człowieka ogarnia na ten widok, prosiłbym o przywołanie widoku walenia płynącego majestatycznie w wodach Atlantyku ze swoim młodym.

Tu ciekawostka - grubokoścista dziewoja po zapyleniu zazwyczaj podwaja wagę. Ot, z 70 kg robi się 140. Jak to każda Irlandka, jest bardzo dzielna aż do samego końca ciąży, kiedy to bóle porodowe okazują się być jednak prawdziwym wyzwaniem (to jest kolejny temat do rozważań - rozumiem że dobry Pan Bóg chciał by żadna z pań nie przespała najpiękniejszego momentu w swoim życiu). Po czym dochodzi do wniosku że jednak nie ma igłofobii i żąda epidurala, zwanego w Polsce znieczuleniem zewnątrzoponowym czyli ZOPem. Nie wiadomo gdzie kręgosłup, gdzie miednica, gdzie cokolwiek - baba wyje, dup plecami kręci na prawo i lewo a biedna polska anestezjolożyna próbuje na zupełnego czuja założyć cewnik. Taak. Po tej szkole życia chudzielcom (czyli kobiełkom poniżej stówy) zakładam ZOPa w 30 sekund.

Na dużej wyspie miałem w początkowym okresie wrażenie że strasznie chudzi ludzie tu mieszkają - dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie że się myliłem. Grubasów jest tu jednak sporo, ale przeważają przeciętni a dodatkowo nikt tutaj przy masie 140 kilo(gramów) nie lata w miniówie i szpileczkach. Przynajmniej nikt normalny. Ekspozycja jakby mniejsza - to i zjawisko nieco mniej nachalnie się rzuca w oczy.

Musi istnieć technologia produkcji niełamliwej stali, zdolnej wytrzymać takie naprężenia. Bo żelbetonowe szpileczki jednak nie będą takie zgrabne.

Ostatnio idę sobie przez Middlesbrough, środek dnia, piękna pogoda, kobiełki roznegliżowane - co na warunki tutejsze oznacza odkryte ramiona - i nagle widzę horror przeszłości. Ulica toczą się dwie Irlandki, jedna z wózeczkiem i śliczna dzidzią, druga z ładnie zaokrąglonym brzuszkiem. Obie ponad stukilowe. Z uciechy aż się zatrząsłem - z uciechy że nie mam nic do czynienia z położnictwem, i że to nie ja będę się pocił nad cewniczkiem.

Minąłem je gdy przystanęły przy wystawie. Zza pleców dobiegło: "Jadziu,to może jeszcze do T-Kmax'a wstąpimy?"

poniedziałek, 5 października 2009

Vicki Christina Barcelona

Film nieco dziwny. Primo, rzadko zdarza się obecnie by film miał narratora który nie jest jedną z postaci. Secundo, jakoś coraz mniej takich obrazów. Może "Love Actually" czy "He's just not that into you" wpisują się w ten sam trend, ale ogólnie mało jest filmów które bardziej opowiadają niż epatują czy wciskają. Można by jeszcze dodać tertio w postaci muzyki - ale to już raczej nie dziwność a urok.

Chyba że mowa o epatowaniu wdziękami Scarlett Johansson, ten rodzaj toleruję w każdej postaci.

Dwie psiapsiółki, amerykanki - co według reżysera oznacza głupotę, IQ na poziomie neandertalskim, brak jakichkolwiek zainteresowań oraz wrażliwość otwieracza do konserw - przylatują do Barcelony. Vicky (Rebecca Hall, nie kojarzę z żadna inną rolą, myślę że jeszcze ją zobaczymy), twardo stąpająca po ziemi, oraz bujająca w chmurach Cristina (oklaski: heartbreaker z dużym nosem czyli wspomniana wyżej Scarlett). Pierwsze - nazwijmy to - skrzypce męskie gra Juan Antonio Gonzalo, jako Javier Bardem, zabójczo wręcz przystojny hiszpański malarz, pogromca amerykańskich pięknotek. Do tego trio dołącza nieco później (oklaski!) Penelope Cruz, jako w gruncie rzeczy "jedyna prawdziwa" kobieta, bo nie amerykanka. Trochę to grubymi nićmi szyte, ale ponieważ sam uważam amerykanów za ćwierćinteligentów, kupuję historię.

Film jest próbą odpowiedzi na pytanie czym jest miłość - a raczej czym nie jest. Nasze przyjaciółki przekonają się że zarówno zimna logika i sterowanie uczuciami jak i miękkie podążanie za głosem serca nie gwarantuje niczego. Gdyż tak naprawdę miłość jako fizjologiczna choroba psychiczna nie poddaje się żadnej kwalifikacji poza jedną: jej celem jest spłodzenie potomstwa z podświadomie - co wcale nie znaczy że ślepo - wybranym partnerem, a każde odstępstwo od planu jest karane bólem potępieńczym młodego Wertera.

Na miły wieczór z lampką* wina.


---------
**35 - 50 cl per glass, 150 cl per capita...

niedziela, 4 października 2009

...nuda...

Gdzieś w środku tygodnia przyszedł był zęby rwać dochtor inny niż zwykle. Kiedyś już się spotkaliśmy, pytał mnie wtedy czy wyjeżdżając z kraju podpisywałem papiery tajnego agenta. Powiedziałem mu że oczywiście, nikt z kraju przecież bez przeszkolenia nie wyjedzie. Od tej pory jest bardzo miły i unika jakichkolwiek tematów skomplikowanych bardziej niż prognoza pogody.

Najpierw padł pomysł żebym mu sedował pacjentów. No fajnie. Jak będę robił zabiegi na drugiej sali to mu pewnie krasnoludek sedacje zrobi. Wyłgałem się z uśmiechem i powiedziałem że gdyby miał jakiekolwiek wątpliwości to niech mnie natychmiast woła. Zapewniwszy sobie święty spokój sprawdziłem co się na świecie dzieje. Ha - dziwy i cuda...

Po południu miałem znieczulić 4 pacjentów. 3 z pojedynczą ósemką i jedna deszrotyzacja. Hm. Ósemki robię ze swoim zaprzyjaźnionym stomatologiem bez intubacji, LMA jedynie. Co prawda zabezpieczenie dróg oddechowych nie jest tak dobre jak przy rurze, ale z drugiej strony unika się ryzyka związanego ze zwiotczeniem i intubacją. Jak zwykle - coś za coś. Ale teraz... Rura dla wszystkich - zaordynowałem dziarsko, pamiętając o ostatnim naszym spotkaniu gdzie krew sikała gęsto a ząb się rwał partiami bez jakiegokolwiek pośpiechu.

Ostatecznie nawet wszystko gładko poszło. Drobny problemik sprawiła jedynie pani po deszrocie, bo nałykała się krwi cieknącej z 27 dziur i w końcu uwolniła pięknego krwistego pawia na wolność - coby nie męczyć zwierzęcia. Co prawda tempo pracy przypomina raczej państwową służbę zdrowia, ale przed pozostaniem na noc w pracy uratowała nas pani która nie doczytała że pić nie należy 2 godziny przed zabiegiem. Jako że przedtem mieliśmy problem z mlekiem - to mamy to wyboldowane - i kapitalikami. A woda jedynie na czarno, z małej litery - więc przeciętny tubylec nie zawraca sobie pierdołami głowy.

Patrząc na ilość spamu wpadającego przez dziurę na listy dziwię się że tu ktokolwiek cokolwiek czyta. Po 2 tygodniach wakacji ciężko drzwi otworzyć.

Może i nudno. Ale za to spokój, cisza i zęby nie bolą. Z dwojga złego wole chyba to.

sobota, 3 października 2009

Próg bólu

Operujemy sobie z Lorencem. Rachen-ciachen, przepuklinka za przepuklinką, dzionek miło zbliża się ku weekendowi... Naraz mój krajczy zaskakuje mnie pytaniem czy zwróciłem uwagę że Polacy i Anglicy mają różny próg bólu. No, zdecydowanie, kiwnąłem głową, pomny ryków nieziemskich tutejszych tubylców ( w odróżnieniu o od tamtejszych).

Na co ten mi zasuwa strzał że też go dziwi jak Polacy są mało odporni. Opadła mi szczęka. Nie wiem jak jest na Kaszubach, ale rdzenny tubylec podhalański prędzej się pod ziemię zapadnie niżby miał odstawiać cyrk na kółkach przy wbijaniu wenflonu. No, czasem się zdarzy egzaltowana pańcia co to mdleć będzie piski malownicze z siebie wydając ale to akurat łatwe do opanowania jest. Drobne Pater Noster zakończone surowym Benedicat i po sprawie. Natomiast tutaj...

Tu sprawa jest gorsza. Na pacjenta głosu podnieść nie można bo to jest offence. Powiedzieć mu że się zachowuje jak ząbkujący dwulatek - niedopuszczalne chamstwo, ruja i prostactwo. Pielęgniarka biedaka trzymać za rączkę musi, rączka wcześniej musi być posmarowana kremikiem przeciwko zastrzykowi (nie ważne że przez dorosłą skórę to przełazi trzy dni, ważne że na wbicie igły jest ważne) a ja muszę powtarzać jak mantrę że sobie świetnie radzi choć w zasadzie człowiekowi po kłach ciekną instynkta pierwotne.

Zagotowała mi się krew - toż my z kłonicą na kawalerię ruszym, a ten mi tu bedzie??!? Niedoczekanie. Huknęła mi adrenalina o czaszkę i niewiele się zastanawiając odparłem że tak lichawych ludzi, na ból nieopornych, jak tutaj, to nawet wśród Polaków nie znajdzie. Mój interlokutor, jako że zimnokrwisty, emocje powstrzymał i naprędce skonstruowana teorią miotnął że to być może spowodowane jest odległością od domu.

Siur. Znakiem tego rozmawiam z Betelgeuseńczykiem.

Dzionek płyną sobie leniwie dalej, napięcie mi spadło, na palcach wzrosło, w końcu zabraliśmy się za ostatnią pacjentkę. Maluśka przepuklinka kresy białej, kilka centymetrów powyżej pępka. Skończyliśmy, pożegnaliśmy się - i zaczął się cyrk. Kobieta dostała standardowy zestaw leków - czyli paracetamol, diclofenac i tramadol po czym zaczęła wyć. Wmorrdeżżjeża. Jako że moje zapewnienia że trzeba troszkę poczekać to działać wszystko zacznie zdały się psu na budę - zażądałem działa. Czyli morfiny. Wypaliłem 10 w żyłę i spokojnie zacząłem przeglądać zaprzyjaźnione blogi. Baba popadła w szloch. Czego? Pani sobie życzy?? Bo boli coraz bardziej.

Long story short: zanim doszedłem że wszystko na nic, dałem jej dwie ampułki morfinki (można po tym zjeść własną nogę, bez musztardy i użycia noża, samymi zębcyma), i pchany ku szaleństwu widmem transferu, paracoxib. Co jest bzdurą na kółkach, bo mieszanie NLPZetów głupotą jest i basta.

Nie pomogło. Baba zgłosiła że ma ból 9/10 i zaczęła wyć. Poskrobałem się po łbie i wiedziony boskim natchnieniem przyłożyłem jej miligram midazolamu. Czyli - dawka niby dla kota, ale jak się weźmie pod uwagę te 20 mg morfiny to jednak koktajl Mołotowa z tego wyszedł. Jak łatwo przewidzieć kobiecina popadła w przydum głęboki - co było miłe - z niejakim bezdechem - co niespecjalnie człowieka dziwi, ale nieco upierdliwe jest bo przez kilka minut trzeba jak do blondynki zasuwać - wdech! - wydech! Po trzech minutach nałapała dwutlenku wystarczająco żeby sobie przypomnieć że oddychanie jest dla życia niezbędne, więc korzystając z chwili przerwy polazłem załatwiać transfer.

Tu ciekawostka: jeżeli na ból działają uspokajacze, to jak się to ma do bólu? Ból ze strachem są blisko sprzęgnięte, jeden napędza drugi - wyłączenie strachu zmniejszyło jej odczucia bólowe z 9 do 5/10.

Z uczuciem niejakiej złośliwej satysfakcji zadzwoniłem do sprawcy całego zamieszania i poinformowałem go że będę bardzo wdzięczny jak załatwi mi miejsce na oddziale chirurgicznym. Z podziwu wyjść nie mógł. Że aż tak boli? Dziurka malutka przecież?
Mała, mała. Tylko kobiecina ma próg bólu zupełnie płaski.

Było głupio przy stole gadać, się pytam?

Zespół tak się zestresował widmem pozostania do 9 w piątek wieczór, że wszyscy rzucili się do telefonów. Jedna na pogotowie, druga do koordynatora transportów, ja do nadzorcy łóżek w zaprzyjaźnionym szpitalu, nawet moja współanestezjologiczna pielęgniarka czynnie sprawdzała mi angielską gramatykę.

Speed był taki, że karetka przyjechała 5 minut po wezwaniu, papiery kserowaliśmy w biegu, a pacjentka nie zdążyła się pozbyć ciężaru istnienia w kontrolowanych warunkach i w końcu po wszystkich zadanych jej truciznach strzeliła malowniczego pawia w windzie. Mimo zofranu, dexametazonu i cyclizyny.

Łomaterdei.

To się nazywa paranoja. A raczej polipragmazja. Następnym razem jak mi coś zacznie wyć po pierwszej ampułce eMeFki to - za pierze i na powietrze świeże.

Nie wiem skąd się wzięło przeświadczenie że przyjście do DCU na zabieg przepukliny to jest wyjście na kawę i pączka. Jeżeli ma się dziurę w brzuchu - to musi napi boleć. Nie ma cudów.

Chwała Panu że w poniedziałek nie idę do roboty - zaczynam cykliczne wolne poniedziałki.

QL.

piątek, 2 października 2009

TIVA TCI part 2

Post ten jest w rzeczy samej odpowiedzią na pytanie Katarzyny, które zadała mi 20 lipca. Culpa mea maxima est. Wstyd mi i w piersi się bije - jedyne co mnie usprawiedliwia to roboty kupa (z przewagą kupy) oraz własna niemoc przerobowa. Zazwyczaj sprawdzam kilka dni wstecz, ale po pewnym czasie przestaję zaglądać do przeszłych notatek.
Gorąca prośba do wszystkich moich Czytelników - jeżeli macie pytanie do notek starszych niż kilkudniowe, ponówcie proszę pytanie pod bieżącym postem.


„Mam dwa pytania:
a) do jakiej wartości obniżasz Cp pod koniec zabiegu?
b) Czy pompa w jakiś sposób wylicza / prorokuje czas przewidywanego obudzenia się pacjenta? Móglbyś dokładnie opisac wychodzenie ze znieczulenia?
c) do jakiego typu zabiegów uzywasz najczęściej TCI?

W polskiej części internetu dotkliwie brak opisów technologii TCI. Ciekawa dyskusja dot. TCI wywiązała sie po Twoim artykule na Forum Dyskusyjnym Polanestu, polecam!

Pozdrawiam!

Katarzyna
20 lipiec 2009 22:58


Jak widać opóźnienie mam konkretne, ale, jak to powiedział Icek do swojej Salci, gdy zobaczyli odjeżdżający pociąg: „Lepiej późno niż wcale”.

Ad rem.

Przeczytałem raz jeszcze swój post i trochę był on - chaotyczny. Postaram się wziąć to w karby.

Indukcja.

Pacjent jest monitorowany, venflon założony.
W strzykawkach:
- 1% Propofol 50 ml (500 mg)
- Remifentanyl 1mg w 20 ml (50 mcg/ml)

Pompy które uzywam to Alaris PK
Modele:
- Marsh model dla Propofolu
- Minto model dla Remifentanylu.

Oba modele wymagają wprowadzenia danych wyjściowych:
- Marsh model: wiek i waga
- Minto model: wiek, wzrost, płeć i waga

Wprowadzamy żądane stężenie leku w surowicy Cpk. Do indukcji używam
- Propofol Cpk 8 mcg/ml
- Remifentanyl Cpk 4 ng/ml

Obie pompy pokazują dwa interesujące nas stężenia:
Cp - wyliczone stężenie w surowicy
Ce - wyliczone stężenie w mózgu

Zaczynam od Remifentanylu i czekam z Propofolem aż Ce Remifentanylu osiągnie 2 ng/ml. Cp i Ce Remifentanylu rośnie bardzo szybko (i szybko maleje w trakcie pobudki), w momencie gdy Propofol uspi nam pacjenta, a co zazwyczaj dzieje się w przedziale Ce 1,5 - 2,0 mcg/ml, najczęściej jest to 1,7 - 1,8 , poziom Remifentanylu osiąga zadane Ce 4,0 ng/ml.

W trakcie indukcji natleniam pacjenta techniką cztery glębokie wdechy - minuta spokojnego oddychania - kolejne cztery wdechy. Zaczynam równo z Remifentanylem, zazwyczaj ostatni wdech drugiej serii pacjent bierze w momencie zapadnięcia w sen.

Po zasnięciu pacjenta redukuję Propofol do Cpk 4,0 mcg/ml, Remifentanyl pozostawiam bez zmian.

Rzadko jest możliwa natychmiastowa wentylacja pacjenta - bezdech spowodowany zamknięciem strun głosowych trwa ok. 30-60 sekund. Następnie wentyluję pacjenta za pomoca maski, czekając aż poziom Propofolu osiągnie Ce 2,0 - 2,5 mcg/ml.

Do zabezpieczenia dróg oddechowych używam LMA I-gel.
Jeżeli intubuję, równo z zamknięciem oczu pacjenta podaję 0,2 mg/kg Mivacronu, dobre warunki do intubacji osiągam równo z Ce Propofolu 3,0 mcg/ml.

Płyny w czasie indukcji:
- Perfalgan 1g/100 ml
- Voltarol 75 mg/100 ml 0,9% NaCl
- Hartman lub 0,9% NaCl 1000 ml.

Wszystko (Propofol, Remifentanyl i plyny w sekwencji jak powyzej) idzie równoczesnie przez trójnik.

Jak nie trudno zauważyć, leki podane w indukcji wpływaja na ciśnienie - spadek jest rzeczą absolutnie normalną, a Ephedryna 3mg/ml jest przygotowana przed rozpoczęciem procedury.

Zabieg.

Po przyjeździe na salę operacyjną (bo indukcję robię w pokoju anestezjologicznym) zmniejszam przepływy do 3,0 obu leków. Przed nacięciem skóry podnoszę stężenie do 4,0 a następnie w zależności od odpowiedzi pacjenta reguluję poziom. Zwykle przedział 3-4 jest odpowiedni dla obu leków, przy czym Remifentanylu nie zmniejszam poniżej 3,0 ng/ml natomiast Propofol, szczególnie u ludzi starszych obniżam do 2,5 a nawet niżej.

Dobrą zasadą jest ustalenie dolnej granicy Cp/Ce Propofolu na wyskoci steżenia przy którym nastąpila utrata kontaktu z pacjentem plus jeden. Czyli: LOC 1,7 - poziom w czasie zabiegu nie powinien być niższy od 2,7.

Pobudka

To jest trochę sztuka (mięs) i na początku proponuję poczekać do momentu założenia ostatniego szwu. Pozwoli to ocenić ile czasu potrzebujemy żeby obudzić pacjenta.

Nie zmniejszam stężenia w ostatniej fazie zabiegu. Wylaczam wszystko mw. 3-5 minut przed koncem zabiegu. Jeżeli pacjent wymagal dawek wyższych niz 4 ng(mcg)/ml to wyłączam leki nieco wcześniej. Szczególnie warto zwrócić uwage na Propfol. Stężenie Remifentanylu maleje bardzo szybko, dużo szybciej niż Propofolu.

Od końca infuzji do otwarcia oczu mija zazwyczaj 2-7 minut, srednio 5. Punktem charakterystycznym splycenia znieczulenia jest niewielka bradykardia - zazwyczaj od tego momentu mamy minutę do otwarcia oczu.

Warto zapamiętać Ce Propofolu przy którym pacjent przestał reagować na polecenia. Zazwyczaj przy tym poziomie zacznie się budzić.

Pacjent nie podejmuje oddychania aż do momentu pobudki - to jest zdecydowana różnica z Sevo czy Des.

Ponieważ równo z otwrciem oczu - maksymalnie kilka minut później - Remifentanyl kończy działanie, należy włączyć leczenie p.bólowe uzupełniające Perfalgan i NLPZ podany na początku zabiegu (moi koledzy używaja Paracoxib’u zamiast diclofenac'u, nie zauważyłem różnicy). Zwykle jeszcze przed pobudką, w momencie wyłącenia Remifentanylu podaję Tramadol lub Morfinę.

Pompy na których pracuję nie podają przewidywanego momentu pobudki - każdy pacjent reaguje inaczej.

Palacze, szczególnie zawodowi, ludzie bez premedykacji którzy są zdenerwowani, nadużywający alkoholu, ludzie biorący leki antydepresyjne (szczególnie SSRI) oraz - to w szczególności - ludzie uzależnieni od opiatów wymagają dawek wyższych. Czasem muszę przełączyć Propofol na gaz - używam wtedy Desfluranu.

Pracuję w DCU (Day Case Center) - stąd przekrój chirurgii mam ograniczony.
Zabiegi chirurgiczne które robimy to przepukliny, żylaki, hydrocele, circumcisio, małe zabiegi ortopedyczne: stopy, kolana, dłonie, zabiegi stomatologiczne (te intubuje zwykle przez nos; pojedyncze ekstrakcje czasem robie w LMA - zalezy to od preferencji chirurga). Większa operatywa jest ograniczona koniecznością wypisania pacjenta do domu najpóźniej o 8 wieczór.

W trakcie pracy wykonywałem zastepstwa w klinice gdzie robią stawy biodrowe i kolanowe - bez żadnych problemów zaprezentowana technika działała w tych przypadkach (pacjenci nie wyrazili zgody na pp). Jedyna różnica to użycie 2%Propofolu.

Znieczulam tą techniką póltora roku, lącznie ok. 1200 znieczulen. Zadnych problemow prócz hypotensji - stosunkowo latwej do korekcji plynami i efedryną - nie mialem.

Mam nadzieję że jest to wystarczająco dokładne, w razie jakichkolwiek wątpliwości proszę pytać. Gdyby pytanie padło długo po czasie publikacji, proszę o umieszcze informacji o nim pod bieżącym postem.

Katarzyna, raz jeszcze sorry za brak odpowiedzi.

abnegat

Ps już jest nieaktualne...

czwartek, 1 października 2009

A po nocy przychodzi dzień.

Cugowski, w czasach kiedy jeszcze dało się go słuchać, wył coś w tym stylu. Całkiem przekonywująco zresztą. Albo „Cień wielkiej góry”. To były prawdziwe hiciory.

Obecnie te jego produkcje: stal-żal, kurz-już - na litość boską, nie mają kasy żeby zapłacić za jakiś normalny tekst?

Takoż i w tritmentcentrze się poprawia czasem - i po dzionku że idzie ręce urwać można trafić na luzacki przebieg. Ot, wenflonika się wsadzi w żyłkę coby proces przyspieszyć, poczte sie sprawdzi i czas leniwie mija. Byle do piątej.

Ponieważ los nie lubi anestezjologów nierobów (nikt ich nie lubi) - więc zsyła im różne pasztety. Na ten przykłąd dzisiaj przyszła sobie na duposkopię pani w wieku balzakowskim, przeurocza, leczona z powodu nadciśnienia dość sakramencką dawką werapamilu. Znaczy dwa razy dziennie po 160 mg. W Polsce się takie rzeczy widywało, mieliśmy nawet postać 240SR, ale tutaj? Cóż za tytan dał jej leczenie coby ciśnienie w ryzach trzymać - nie mam pojęcia.

Standardowe leczenie w jukeju obejmuje zazwyczaj bendroflumethiazyd (kto do cholery wymyśla takie nazwy??!?) 2,5 mg - czyli daweczka dla zabiedzonego koteczka - a agresywni dokładają lisinopril 5 mg raz dziennie. Wyjechac w takich warunkach z 320 mg verapamilu na dobę jest aktem heroizmu.

Procedurka się zaczęła, pani dostała midazolam w małej daweczce, coby jej wsadzanie 6 metrów szlaucha w wiadomoco uczynić znośnym i bęc - ciśnienie wylądowało na podłodze.

Tu ciekawostka - pacjent ma 170/90 przed rozpoczęciem zabiegu po czym w ciągu minuty leci mu to na pysk do 90/40. Czyli w zasadzie należało by oczekiwać pacjenta raczej nieprzytomnego. A przynajmniej spoconego. Lub - dla przyzwoitości - ciutek zzieleniałego. A nasza pacjentka zniosła eksperymenta medyczne bardzo dzielnie i z uśmiechem na ustach twierdziła że czuje się świetnie. Coraz bardziej mnie ta nacja zadziwia.

Mam prywatną teorię. Mianowicie pani sobie zjadła leki w dawce słusznej zaraz z samego rana. A od trzech dni robi bowel preparation - czyli żre środki różne które zamieniają człowieka w biologiczny odpowiednik rakiety nośnej Saturn. Jak dodamy A do B - wychodzi na to że ona ciśnienie montuje sobie ciężkim stresem wywołanym świadomością czekającej na nią kilkumetrowej rury, która zgodnie z logiką już po zapakowaniu do połowy długości powinna wyleźć pomiędzy migdałkami. W tym momencie wkracza Dobry Samarytanin ze swoim midazolamem, który uspokaja pacjenta. Adrenalinka przestaje się wydzielać z nadnerczy i trachchchch - otrzymujemy usmiechniętego pacjenta z ciśnieniem odwrotnie proporcjonalnym do ilości rzadkiego stolczyka walącego śmiało Tees River w objęcia Morza Północnego.

W dodatku, jak by się tak zastanowić dogłębnie nad całym procesem, toż pacjent odwodniony z definicji ma tej wody w środku jakby mniej. Więc wrzucenie tej samej ilości leku co zwykle spowoduje jakby większą jego koncentrację. Dzięki czemu otrzymamy śliczną bradykardię i hypotensję.

QED.

Efekt potwierdzony klinicznie: 41 bpm i 90/40 mmHg.

Muszę powiedzieć w preassessmencie żeby jednak dawały znać jak pacjent jest na lekach kardiologicznych. Szczególnie że duże dawki calcium-blokerów lub betablokerów straszą asystolią.

Oporną na leczenie.

środa, 30 września 2009

Niespodzianka

Dzień zapowiadał się leniwie. Już dnia poprzedniego dotarła do nas wiadomość że pierwszy pacjent zrezygnował z usługi - czyli zaczniemy o 8.45 Miło. Można wypić jakiegoś pobudzacza albo oddać się przyjemnościom I-techniki. Dodatkowo popołudnie mam leniwe - wszystko idzie w lokalnym więc sobie notke zrobię, zaległości pocztowo-papierowe nadrobię.

Szczęście nie trwało długo - pokazał się jeden z artroskopistów. Pięciu pacjentów - pięć znieczuleń ogólnych. Szybko, bezstresowo. Muszę z nim wyjątkowo przebierać rękami żeby nadążyć. Kolejny smaczek dnia - pracuję dzisiaj z gościem którego widzę pierwszy raz na oczy. Taakk.. Nie miał facet pojęcia gdzie co leży więc zacząłem montować sprzęt i strzykawki razem z nim. Toż trza skończyć o jakiejś normalnej godzinie.

Kończąc kolana dotarła do mnie dziwna informacja - że jednak mam po południu jakoweś ogólne. A jakim to cudem? Na liscie nic nie było, Steven idzie do chałupy o 1.30... Sam będę tych ludzi usypiał? Rzuciłem okiem - łomatko. Pieć ogólnych dla stomatologa. W dodatku trzy deszrotyzacje i dwóch pacjentów do ósemek - co z chirurgicznego na anestezjologiczny tłumaczy się na zabiegi z intubacją. Przez nos, żeby chirurg miał gdzie pracować i nic mu w dziobie nie przeszkadzało - co wydłuża procedurę zdecydowanie o kilkanaście minut. Przeliczyłem szybko - godzina opóźnienia na starcie plus pięć z rurą w nosie to będzie razem... Dzizzazzz. Nie wyjdę stąd do dziewiątej.

Mało brakło a by się udało. Zespół recoverowy też wyraźnie miał ochotę iść do chałupy przed północą więc rachen-ciachen wypisywał ludzi. Tyle że ostatni po wyrwaniu wszystkich zębów dostał śliczna protezę i onaż - miast gazików - miała powstrzymać krwawienie. Opadła mi szczęka. Technika zupełnie z księżyca. Na wszelki wypadek poprosiłem chirurga coby luknął na to co zrobił bo się tam spod tej szczęki lało równo, alem otrzymał zapewnienie że to za chwile stanie.

Nie stanęło.

Ani za chwile, ani wcale.

O ósmej sytuacja wyglądała jak następuje - gość jak podciekał tak podciekał, chirurg nie odbierał komórki, a jedyny cunning plan pielęgniarek zawierał kolejne telefony. Taak. W końcu wysłały gościa do domu i krzyżując palce stwierdziły że mu to wszystko sie pomalutku unormuje. Żadnych telefonów w nocy nie miałem, wniosek z tego że nie kłamały...

Przerwa techniczna

Dzisiaj mam poślizg.

Nie mówię dzisiaj, bo jestem chory. Mama zwolnienie.

"Łubudubu łubudubu niech żyjenam kierowniknaszegoklubu

Niech zyje nam. To byłem ja - Jarzabek Wacław"

wtorek, 29 września 2009

Nowe idzie

Ha- nie dosc ze mialem 5 dniowy weekend to jeszcze moj podiatra (taki chirurg od nog wylacznie) dostal sraczki i nie przyszedl do pracy. Kul. Co prawda Marlence sie zabylo zadzwonic i przejechalem sie z rana do robot- ale za to polazlem na dzima i rozpoczalem swoj makiaweliczny plan doglebnego pozbycia sie wszelkich naddatkow. Dysze do tej pory. Po poludniu moj ulubiony kanalarz zastrugal marchewke - szt. jedna - i spenetrowal dwie kanalizacje. I juz mozna bylo lezc do domu. A raczej mozna by gdyby nie marlenkowy styl pracy ktory zapewnil mi godziwa rozrywke do 6.

Manago przyslala mi poczta do do domu wiadomosc o naszych ustaleniach poniedzialkowych i przy okazji zapewnila mnie ze jestem bardzo valued pracownik. No cos podobnego. Wietrze w tym inwencje tworcza sekretarki. Albo cos sie dzieje...

poniedziałek, 28 września 2009

Automotywacja

W sumie wiadomo jest wszem i wobec że ciągły trening rozwija trenowane zdolności. I to jest prawda ogólnie akceptowana, z drobnym wyjątkiem jednakże. Nikt w poprawę własnej formy wierzyć nie chce. W środku siedzi leń, w dodatku nieufny i dożarty. Najpierw cały czas jęczy w czasie ćwiczeń że się nie uda a jak w końcu mu uwierzymy to ze złośliwą satysfakcją klepie później to swoje "a nie mówiłem".

Mam plan chytry. Do kolejnych wakacji chce przebiec 10 kilometrów w czasie poniżej jednej godziny. Jak to usłyszał mój leń wewnętrzny , od razu zaczął piętrzyć trudności. Szczególnie po minięciu 5 km zaczyna okrutnie drzeć morde kurwadziad jeden.

Spróbowałem dzisiaj przedłużyć swój standardowy rozmiar. Jako że chodziło o wydłużenie czasu, tempomat ustawiłem na rączy chód - bądź wolny trucht - czyli 8 km/h. I po 45 minutach przeleciałem 6 kilometrów. Hm. Jak na mnie - masakryczny wyczyn. Szczególnie jak się pamięta że półtora roku temu nie byłem w stanie truchtać dłużej niż 3 minuty.

I to mnie trzyma.

Toż rok temu przebiegnięcie 6 kilometrów było w tym samym zakresie co latanie lub gra na wiolonczeli...

niedziela, 27 września 2009

Przygotowania

Jako że na horyzoncie majaczy już upał Dahabu i smażone frutti di mare, wziąłem się za przeglądki i porządki. Płetwy - o, jakie śliczne. Twin-jet'y co mi łońskiego roku przyniósł Mikołaj. Musi grzeczny byłem. Techniczni co prawda twierdzą że są za miękkie i kopa nie mają, ale nie zamienię na żadne inne. Przy pływaniu w Egiptowie nie znam lepszych. A jak silne prądy przyjdą to i super-hiper tech jety nie pomogą.

Pianka - kkurcze, tu się nie wymigam. Podczas ostatniego nurkowania w Zakrzówku miałem wrażenie że się ubieram w drewnianą kamizelkę. Polazłem do sklepa i z bólem serca kupiłem 5 mm semi-dry Cressi. Pikna jest kieby cud. I ma taki zamek suchy jak w sucharze... I w ogóle - spałbym z nią ale małażonka się nie zgodziła. Teraz nie wiem - złamać się czy iść spać do garażu.

Automat - cholera, od ostatniego przeglądu prawie trzy lata . Zawiozłem dwa tygodnie temu, z pewnym niepokojem wysłuchując że normalnie to będzie tydzień i 60 funtów, ale może być drożej. Ostatecznie zrobił za 34. No to po co było straszyć?

Maska, buty, i inne szpeja spakowane... o czym to ja jeszcze...? A, komputerek. Bateryjka ostatnio zgłosiła zapaść. Hm. Rozebrać Suunto Viper'a łatwo nie jest, ale jak to na Podhalu mówią: "Nie ma takiej sprawy na świecie co sie jej nie da załatwić za pomocą brutalnej siły". Podważywszy tu i ówdzie wymieniłem bateryjke i oring - o, nawet sie logbook nie skasował. Miło.

Torba spakowana, co ja to jeszcze... - o cieżżeszszsz. Toż skrzydło jeszcze muszę upchać. Hm. Zdecydowanie ta torba jest za mała. Skrzydełko poskręcałem - ostatnie nury robiłem na pożyczonych jacket'ach, a moje skrzydło od technicznych nurów leżało sobie w kawałkach. Zacina się spust... Trochę oliwy z oliwek rozwiązało sprawę.

No - teraz wszystko.

Torba ślicznie spakowana leży w garażu, pianka poszła do podręcznego, jakoś dolecę. Co prawda LOT wymyślił że jak się leci nurkować do Egiptu to człowiek nie musi się ani myć ani przebierać - bo gdzie wepchnę zapasowe gacie przy limicie 18 kg dla bagażu głównego i 5 dla podręcznego to pojęcia nie mam.

Nibym gotów - a cały czas coś mi pod czaszką pika... DAN trza zapłacić. Ostatni zdechł w lutym.

Tym razem wszystko jest na swoim miejscu. Ciekawe jak ja wytrzymam do 24 października...

sobota, 26 września 2009

Jak wzywać pogotowie



Jest to krótki tekst instruktażowy jak wzywać pogotowie do chorego członka rodziny. Polecam wszystkim niezorientowanym w procedurach Pogotowia Ratunkowego.

piątek, 25 września 2009

Ale wszystko co dobre...

Ranna sesja byla na temat straszliwego horroru anestezjologicznego ktory sprowadza sie do pacjenta co nie dycha. Od tego momentu mamy kilka minut na desaturacje, potem kilka kolejnych na umarniecie klienta, a nastepnie jakies 3 do 6 miesiecy do procesu. I 10 lat do wyjscia z pudla.

Nie jest wiec dziwne ze temat budzi starch, groze i przerazenie.

Zdanie na ten temat mam wyrobione od dawien dawna - jak kto nie umie pacjenta wentylowac, nie powinien zostac z nim sam na sam. Kropka. Jakos za bardzo tu przykladaja wage do roznych przyrzadow i przyrzadzikow zamiast skupic sie na zwyklej masce i worku ambu.

Jako ze nie lubie byc przerazany - polazlem na przeglad prasy.
Pierwszy prelegent ostrzegl o straszliwym problemie zwiazanym ze znieczuleniem ogolnym (general anaetshesia, GA) - mianowicie pacjenci znieczuleni do wyciecia melanoma znaczniej czeciej umierali pozniej z powodu przerzutow niz ci co mieli jedynie miejscowe.

Tu zza pnia straszy pulapka statystyki - mozna wykazac ze ci co kupuja zapalniczki w kiosku, umieraja na raka pluc dziesieciokrotnie czesciej niz ci co tego nie robia. Ale to nie znaczy ze istnieje jakikolwiek zwiazek pomiedzy jednym a drugim.

Tutaj moze byc podobnie - ci ktorzy byli znieczulani, mieli po prostu za duza zmiane do zoperowania w miejscowym, a melanoma, jak wiadomo, im wieksza tym ryzyko przerzutow odleglych wieksze. Ot i tyle na temat korelacji.

Nastepny prelegent opowiadal ze swada o sterydach we wstrasie septycznym. To sa kompletne jaja. Patrzac na historie medycyny, pala sie przegina miarowo od dawania megadawek do niedawania sterydow w ogole. Terozki momy trynd coby dawac malusko. Co prawda outcometego nie potwierdza, ale jakowes tam pozytywy sa. Za pare lat sie to zmieni diametralnie - ciekawym jak. Stawiam na powrot do megadawek.

Mi to przypomina przykrecanie kolek w samochodzie co zapiernicza z takiej zajeb-gory w przepasc. Czynnosc ta moze nieco pomoc - ale statystycznie rzecz biorac i tak po drode czeha pulapek wiele - a co poniektorzy moze by i przezyli gdyby im te kolka odpadly? Temat pewnie bedzie sie tlukl jeszcze przez lata. Po mojemu jak by to mialo pomoc to by pomoglo.

Ostatnia pani opowiadala o problemie jatrogennie (czyli spowodowanych przez sluzbe zdrowia) produkowanych narkomanow. Czyli Morfinka, Codeinka i inne Dolarganiki ktore czynia swiat uzaleznionego piekniejszym. Szczegolnie jak sobie palnie dziale z rana w SORze.

Tutaj mi szczeka spadla bo dragi moze pisac sobie po uwazaniu dzip, a wystarcza do tego poldniowe szkolenie. Wg. ostatnich badan to wlasnie szkolenie zacheca dzipa do wypisywania dragow na prawo i lewo - jak popadnie. Ostatnio mialem taka pania co na lupanie w stawach zarla 200 mg Morfiny dziennie. Narkomanka made by General Practitioner.

Po odwaleniu obowiazkow udalismy sie na wyprawe lupiezcza - gdyz nic tak rep'a nie cieszy jak obdarowywanie dokorow. Niestety, ma to swoja dark side - zbieraja dane, w szczegolnosci emile, i potem sie czlowiek musi oganiac od nich rekami i nogami, ale ogolnie wszedlem w posiadanie roznych dlugopisikow, oloweczkow, pierdoleczkow, podkladek pod myszki oraz kilku pamieci USB. W tej dziedzinie nastapil niesamowity postep - w zeszlym roku dawali 256 MB a tu prosze - wypasione 2 GB for free.

Komorka naladowana, autopilot zaprogramowany - jeszcze tylko papierek o odbyciu kursu i w droge. Wycwanili sie okrutnie wtym roku - beda dawac dopiero po pierwszej w poludnie. Zarazzza...
__________________
Tak na marginesie odbycia kursu sie mi przypomnialo.
Kolega moj w dawnych czasach napisal podanie do swojego szefa: "Uprzejmie prosze o wyrazenie zgody na odbycie przeze mnie kursu...".
Szef odpisal niezwlocznie: "Nie zwyklem wyrazac zgody na odbycie".

czwartek, 24 września 2009

Transmisja specjalna

No i tak. Łokrutnie sie wszystko zjechało i zaczęło wygłaszac nauki rozmaite. Kkurcze. Jeżeli spojrzymy na problem od strony tego czego wiejski anestezjolog oczekuje po takim zjeździe, to raczej będzie mu zależało na najnowszych zdobyczach nauki, szczególnie tych do obrotu publicznego dopuszczonych. Bo na kiszkulec mi sa koncepcje wydumane. Ot, pokazali by w końcu od początku do końca jak się z USG bloki zakłada albo co nowego w lekach wprowadzili w ostatnim roku. Bo na wieś nie wszystko dociera.

Może doświadczony i stary anestezjolog, co to już nie pamięta jak cielęciem był, zyski uzyska z przypomnienia rzeczy podstawowych. Z mojego punktu widzenia szkoda kasy na pierdoły.

Pięknie podsumował to dzisiaj mój przyjaciel: "Miałem iśc na wykład nt. prowadzenia pacjenta w cukrzycą ale boję się że mi każą mierzyc poziom glikemii..."

No i właśnie.

Ranna sesja była nt. stabilizacji stanu dzieci przeznaczonych do transportu medycznego. Wysłuchałem z przyjemnością jako że karetką dawno już nie jeździłem. Ogólnie - wszystko zdroworozsądkowo podane, tyle że nihil novi sub sole. (Nika, to chyba bedzie poprawnie? :[] )

Później było o technikach znieczuleń lokalnych u dzieci. No, to już zupełnie nawiedzony facet prowadził - nie wiem jak on tym dzieciom igły wbija, bo standardowe dziecko rozwija spoksik 120 dB na sam widok ostrego narzędzia, szyby sie rysują, mamusia mdleje, ot, takie tam pandemonium drobniutkie. Jedno co mnie w Prokocimiu lata temu uczyli, to że dzidzie usypiamy a nastepnie stosujemy techniki miejscowe. Może ten tutejszy to hipnotyzer jaki? Boo moowiiill taak jaakooosss dziiiwnieee. Sligtly spooky...

Potem wystapił neurochirurg i opowiadał nam o grzebaniu w głowie biednym dzieciaczkom - massakra. Jak Pan Bóg zobaczył chirurga przy pracy, stworzył anestezjologa.

Przeżywszy pedofili, poleźliśmy na sesje do wojskowych. No, to juz są komplente jaja. Otóż medycyna brytyjska za pomocą obywateli własnych, katrupionych w wojnie Ameryki o ropę bliskiego wschodu, odkryła zupełnie niespodzianie, że pacjent skrwawiony rozwija nie tylko hipotermię i kwasicę ale również koagulopatię. I że lanie w niego wody, czy nawet krwinek, jest zupełnie niewystarczające, nieskuteczne i z zupełnie niepojętych przyczyn zmierza do status kitatus.

Ze sie tak wyrażę - w czasie gdym był anestezjologiem młodym (i pięknym, ale tego nie trzeba specjalnie podkreślac), obowiązywała zasada: od czwartego wora krwinek dajemy jedno FFP, a kolejne co trzy wory. Plus obowiązkowa kontrola płytek - które sie zamawiało gdy poziom spadł poniżej 40 tys. (żeby się nikt nie dziwił - droga była daleka, zanim płytki przyjechały to pacjent miał zazwyczaj 10 tys. i był w potrzebie ostrej).

Pomyślałem sobie że za chwilę się dowiem że tlen jest dla pacjenta we wstrząsie dobry i że podanie maski zwiększa przeżycie pacjenta. Ojacieżwmordejeża. Żeby gołosłownym nie byc - wykazali czarno na białym - ze statystyką, procentami, medianami i progiem ufności - czy jak się to cholerstwo zwie - że podanie wora płynów pacjentowi we wstrzasie przed zabiegiem podnosi ciśnienie i zmniejsza ryzyko zgonu z 30 do 7%. Najwyraźniej oni tutaj do szkolenia młodych anestezjologów nie używaja drewnianch trepów. A powinni.

Polazłem grecznie na papu, co smiesznie wygląda jak się próbuje nakarmic 400 delegatów a stolików jest 10, miejsca tylko na stojąco... Taak. Chyba otworze szkołę Meeting Survival Training. Nikt tak nie potrafi wtranżalac na stojąco podwójnego obiadu jak polski anestezjolog.

Po południu sesja specjalna, za dodatkową opłatą, na którą trzeba się było zapisac pół roku temu - pokazali nam jak się oglada serce w USG i co z tego wynika - czyli szkolenie echo serca for complete idiots. Chyba sie tego naumiem. Technika sympatyczna, w dodatku całkiem pomocna w diagnostyce stanów ostrych.

Teraz gaworzą o rewalidacji. Doszedłem do wniosku że zdrowie ważniejsze - o rewalidacji nikt w tym kraju nic nie wie, nawet pomysłodawcy, a piana jak wiadomo szkodzi. Głównie na wątrobę.

Idę na drina.

Muszę się psychicznie przygotowac do dnia ostatniego. W planie trudna intubacja - czego za Boga chińskiego nie moge zrozumiec, toz sie anestezjologa nie wyświęca jak ma problem z podstawową czynnością w zawodzie. To tak jak by dac papiery szewca gościowi co robi lewe buty... Potem bedzie o patient safety - to jakiś z ameryki bedzie gadał - może odkryli że należy przy pacjencie w czasie zabiegu siedziec i od czasu do czasu oderwac się od sudoku? Ciort ich znajet. A na samym końcu bedzie o anestezjologicznych horrorach ginekologiczno-położniczych - bo nikt tak ciśnienia anestezjologowi nie podnosi jak cipolog... Znaczy, bez uogólnień - znam cipiarzy dobrych, doskonałych i takich sobie - jak wszędzie. A że będę życ przez nich z 10 lat krócej to się moge na nich powydrzeźniac.

***END OF TRANSMISSION***END OF TRANSMISSION***END OF TRANSMISSION***

80

Tlukli dzisial poltorej godziny o tym zeby przed indukcja stabilizowac pacjenta.

Jaciezwmordenieprzepraszam.

Mogadisz. Lata trzedzieste.

______________
Nieco wiecej po powrocie. Poki co jestem w szoku shocku. Miazga i massakra.

środa, 23 września 2009

Siła postępu

Praca ważna jest. Wiadomo. Dlatego trzeba się uczyć żeby potem w robocie głupot nie robić. Nie mówiąc o bzdurach pisanych na blogu. Dlatego też jadę sobie na Annual Meeting AAGBI do Liverpool’a. Miasto Beatles’ów w którym luzik rządzi. A przy okazji zobaczę sławy krajowe i światowe, które uchylać będą rąbka a czasami odkrywać po całości... Problem w tym że muszę tam być o 9 rano. A z Middlesbrougha droga daleka... Chciało by sie też powiedzieć że kręta, ale akurat ani M1 ani też M62 specjalnie kręte nie są.

Wymyśliło mi się że pojadę dzień wcześniej. Listę się wykończy, cosik się zje i w drogę. Znajomi w Manchesterze przenocują a rano bez problemu te kilkanaście mil sie zrobi. Sprawdziłem plan - oż w morde. Lista do 7 wieczór. Co prawda mam tylko 5 znieczuleń ogólnych, ale jakchirurg bukuje - to bukuje. A jak mówi że zdąży - to mówi. Szlag by to.

Wszystko się ciągnęło jak Bubble Gum. Najpierw trzy zabiegi szczękowo-chirurgiczne (czyli rwanie ząbków hurtem w znieczuleniu ogólnym) co zwane jest dental-mental list. następnie ortopeda zaczał rewizje jakiegoś starego carpal tunnel co sie mu wybitnie przeciągło. I w końcu zakończyłem swoja robotę dwie godziny po czasie. Ponieważ lista jest do 7 to nie trzeba być prof. Hawking'iem żeby przewidzieć że wyleze koło dziewiątej. A jeszcze do doma wpaść, spakować gratki, coś zjeść... Mowy nie ma. Tym bardziej że dzisiaj Leeds próbuje skopać część zadnią Liverpoolowi - znaczy, o pilce noznej mowa - wiec w nocy M62 będzie wyglądała jak Powązki 1 listopada.

W zasadzie ciąg niefortunnych zdażeń który nękał dzisiejszą listę potwierdza jedynie zaawansowanie ortopedów we wdrażaniu systemu decymalnego. Jak mówi taki że zabieg zajmie godzinę, to wykonać należy szybką transformacje - nazwijmy ją Transormacją Anest-Abi - przeliczając godzine na sto minut. Czyli po naszemu godzina czterdzieści. I - BINGO! Zgadza się co do minuty. Jak z tego łatwo wywnioskować semiproteza na półtorej godziny w rzeczywistości zajmie 2,5 a carpal tunnel planowany na pół godziny skończy się po pięćdziesięciu minutach. Przeliczyłem dotychczasową listę - zgadza się co do minutki.

Wyśpie się spokojnie i wystartuje z rana. Tyle lepiej, że się w domu na własnym łóżku prześpię.

--------------
Przeliczylem pozostałe zabiegi zgodnie z konwersją A-A. Wyszło mi że jednak nie będę spał w domu. Pojadę sobie prosto z pracy.

wtorek, 22 września 2009

Etymologia wyniku

Kheirourgos "working or done by hand," from kheir "hand" + ergon "work"

Patrzę ja się na listę a tu mój urolog - pieszczotliwie zwany kanalarzem - na popołudnie buknał sobie cztery zabiegi, wszystkie w miejscowym. Zasadniczo nie oglądam historii chorób wcześniej - jak się ma dziesięć ogólnych to w najlepszym razie nic z tego nie wynika, w najgorszym można pomieszać istotne informacje. Lub kompletnie o nich zapomnieć. Dlatego zasadę mam żelazną - jeżeli preassessment przepuścił i umówił pacjenta do zabiegu, oglądam go i zbieram wywiad bezpośrednio przed znieczuleniem. Tym razem jednak polazłem zobaczyć cóż to za wynalazki będą rezane w miejscowym. Może sama diagnostyka dzisiaj?

Taak.

Pierwszy pacjent był do orchidectomii. Dla mugoli nie znających zaklęć tajemnych (Rok I, kurs "Lingua Latina pro idiotum totalum") uprzejmie wyjaśniam że to jest jajotomia. Taki zabieg w miejscowym? A kiz ta pieron... Można co prawda ładnie znieczulić sobie okolicę, blok taki sam jak do przepukliny, ale przy odcinaniu jaja trzeba zyznąć po powrózku - a ten jest unerwiony tak że ręce opadają*. Najczęściej pacjent w trakcie manewrów powrózkiem ma uczucie nieokreślonego bólu trzewnego, połączonego z mdłościami.

W miejscowym??

Dalsze studium casus'a ujawniło ciekawe informacje: lat 85, CHF, nadciśnienie. Mjut. Szlag mnie tu zaraz... Mimo że pacjent nie mój, oglądnąłem go od góry do dołu - obrzęki podudzi do połowy uda, zmiany troficzne skóry wskazujące na zdecydowanie przewlekły charakter obrzęków, zmiany osłuchowe nad płucami. Polazłem do mojego kanalarza i tłumacze jak krowie na miedzy żeby go wysłał w cholerę - toż dziadzio jest skompensowany mniej więcej na słowo honoru, z naciskiem na mniej. Chirurg grzecznie wysłuchał i zaordynował przewiezienie na salę. Ha. Nie bede tu z siebie żadnego Rejtana robił. I tak wyjdzie na moje. Wbiłem wenflon w żyłę - po co mam szukać dostępu u pacjenta we wstrząsie - i umyłem ręce. Czyli polazłem na kawę.

Po drugim łyku wpadła zdyszana pielęgniarka - że chirurg mnie potrzebuje. Nie-moż-li-we - załmał się??!? Toż ni mioł prawa... Pierwszy pomiar ciśnienia dał 75/40 mmHg. Przy tętnie 36/min to nawet całkiem niezłe osiągnięcie. Jako że dziadzio powinien być kompletnie nieprzytomny po zjeździe z 170/90, palnąłem guziczek od ciśnienia coby zmierzył raz jeszcze, zaordynowałem pełny monitoring i zaczałem nabierać presory. Zaczęliśmy już operację? - zapytałem niewinnie. Nie? To nie zaczynamy. Drugi pomiar 110/70. Zdecydowanie dziadzio jakby się zebrał w sobie. Musiał go gdzieś w nerw wrażliwy udziobać igłą, bo się mu tak jakoś wazowagalnie zjechało. Dałem ciutek atropinki, ot coby zachęcić serduszko do pracy a nie zawał wywołać, poczekałem aż przyspieszy i dziubnałem magiczny guziczek raz jeszcze. Dziadzio przy 64 tętna wygenerował 180/120 ciśnienia... Ożesztywmordekopany... Co tu się wyrabia? Podziękowawszy Najwyższemu żem nie zdążył dziadkowi dać efedryny, podniosłem go do pozycji siedzącej, zaordynowałem kontrolę raz jeszcze za trzy minuty i wywołałem chirurga za drzwiczki. Po czym palnąłem wykładzik z patofizjologii chirurgicznej (trzeba używać dużo słów takich jak medicolegal, court, judge, witness, sue, medical cover, condemn, doomed i jail) po którym nastąpił dramatyczny zwrot akcji - pacjent został poinformowany że ni cholery operowany nie będzie i ciupasem pojechał do przedwyjeżdżalni (czyli rekowera nr 2). Teraz będę pisał odpowiedzi na skargi. Jakbym to ja go zakwalifikował, znieczulił i doprowadził do wstrząsu.

...ciaaaaaaaammmmmmaaaaaaawrukkkkk...!...

Uff.

W sumie nic dziwnego - w definicji tego szlachetnego fachu są konotacje do pracy rękami. O innych narządach a-ni-du-du.

---------------
*Za "Przegladem Urologicznym":
"Doznania bólowe powstające w jądrze przenoszone są przez aferentne włókna somatyczne i autonomiczne, które towarzyszą naczyniom jądrowym. Włókna te wchodzą w skład nerwu biodrowo-pachwinowego oraz gałęzi płciowej nerwu płciowo-udowego. Włókna somatyczne warstwy ściennej oraz trzewnej osłonki pochwowej jądra i mięśnia dźwigacza jądra biegną w gałęzi płciowej nerwu płciowo-udowego do segmentów L1-L2. Unerwienie autonomiczne jąder dochodzi do zwojów przedkrzyżowych T10-L2, a z najądrzy osobnymi włóknami do segmentów T10-L1. Ponadto, inne włókna somatyczne unerwiające osłonkę pochwową jądra oraz skórę moszny tworzą nerwy mosznowe tylne, biegnące do segmentów S2-S3 rdzenia.**"

**Tłumaczy to w jakiś sposób modną ostatnio wśród pań samotnych szkołę samoobronnego postępowania wobec napastnika rodzaju męskiego...

poniedziałek, 21 września 2009

Nocna straż

Nie, nie będzie o Pratchett'cie. Tym razem natknąłem się na produkcje zupełnie niesamowitą.

W zamierzchłych czasach doszło do wielkiej bitwy dobra ze złem. Dobrzy zaczęli tłuc złych, ci zaś mężnie stawali - więc spotkanie skończyło się obustronną rzezią. A w zasadzie skończyło by się gdyby nie Wielki Konstruktor, który zdeczka wnerwiony że jego dzieło wyrzyna się nie czekając na fajerwerki Armagedonu, kazał natentychmiast przestać.

Tu wkraczamy w świat rosyjskiej fantastyki, która niezależnie gdzie i przez kogo tworzona w końcu prędzej czy później oprze się o mieszankę braci Strugackich i Bułhakowa. Jak by to powiedzieć... Fantastykę mogę jeść łyżką. Kocham wszytko i bez wyjątku. No, może z paroma wyjątkami - kilku zboczeńców publikuje pod płaszczykiem SF, dając upust swoim obsesjom. Jednak większość mogę czytać po wielokroć. Ale fantastyka rosyjska ma taki rys siermiężności, nie do podrobienia w żaden sposób. Żeby tak pisać, trzeba się tam urodzić. Trzeba widzieć brud i dziadostwo tego systemu, na własnej dupie odczuć władzę pani woźnej czy konduktora w trolejbusie. Trzeba poznać wszelakie dobrodziejstwa państwa które myśli za obywatela. I trzeba być w stanie pić wódę szklankami.

Gdyby "Gwiezdne Wojny" były napisane w ZSSR, Palpatine by odbudować swoją Death Star musiałby przedstawić plany podpisane przez konserwatora zabytków, zdobyć przydział na stal wolframową i zgodę od straży pożarnej. Nie mówiąc o zaświadczeniu odbycia szkolenia BHP przez wszystkich storm-trooper'ów.

"Nocna straż" (i jego sequel, "Dzienna Straż") to opowieść o jednym z funkcjonariuszy Światła, pilnujących Mroku. O jego dylematach, problemach i życiu, które w zasadzie jest takie jak każdego w tym systemie - czyli nijakie i pijane. Film o miłości, priorytetach, zdradzie i win odkupieniu. Kapitalne. Polecam każdemu wielbicielowi SF - choć ma się to nijak do Batmana czy innych arcydzieł typu Fantastyczna Czwórka 17.

Tak zupełnie na marginesie - doświadczyłem pewnej schizofrenii oglądając film w języku rosyjskim z angielskimi napisami. Massakra. Bo jak oddać mieszankę sympatii, kpiny i lekceważenia w rosyjskim określeniu młodego wampira "wampirczyk" używając angielskiego?

Muszę kupić książkę - bo mi kilka motywów uciekło. To chyba jeden z tych filmów który traci, jeżeli się książki nie przeczytało przed obejrzeniem...

niedziela, 20 września 2009

Reklama

Wiadomo - dobry domokrążca sprzeda dziurawy garnek i maść na szczury. Nie mówiąc o niepotrzebnych nikomu świecidełkach. Stosunek konsumer - sprzedawca przypomina nieco tę ze świata bakterii. My wymyślamy antybiotyki, bakterie produkują nowe enzymy. I jakoś to się kręci. Reklamy są coraz bardziej nierealne, szczytem chyba są zdjęcia hamburgerów w Mac Donaldzie.

Pięknie oddał to Douglas w "Upadku": Co mu jest?? Zachorował??!?

Człowiek jakoś te swoje czułki wyciąga daleko, mając nadzieję że przewidzi każdy podstęp. O święta naiwności.

Jednak w przypadku londyńskiej National Gallery człowiek czuje się pewnie. Jak jest napisane że wejście jest za free to wejście jest za free. A jak jest napisane że pokazują impresjonistów z Monetem włącznie - to jest napisane.

Nie bacząc na koszty - a Nationale Express jest jedną z droższych metod poruszania się po tym uroczym kraju, samoloty są tańsze - zebraliśmy się na wycieczkę. I dzonk - z całej wystawy było może trzy salki, a samego Monet'a 3 prace. I dosyć. Chwała wszystkim łupieżcom i sponsorom NG że stała wystawa może powalić nawet największego miłośnika sztuki - poleźliśmy sobie spokojnie przez sale, dochodząc w końcu do impresjonistów.

Miodzio.

Do miłośnika sztuki malowanej mi daleko, wszystkie te Carravgie i inne Rubensy jakoś mnie nie biorą, ale kilka rzeczy mi się podoba - jak się popatrzę na ten pieroński mosteczek co wisiał w poprzek (a Monet go popełnił dobrych kilka razy) - no coś ślicznego. Przy okazji odkryłem ciekawy malunek Van Goga, który jakoś do tej pory kojarzył mi się z odciętym uchem, słonecznikami, zupełnie niezrozumiałym dla mnie szałem znawców spowodowanym malunkami 3 kategorii i życiem w nędzy.

Że nie wspomnę o straszeniu prostytutek. W dodatku uszami.

A tu proszę - las, z polana w tle, klękajcie narody...

Muszę przyznać że nie doceniliśmy przeciwnika. Żeby zobaczyć wszystkie ekspozycje, potrzeba całego dnia, a i to z założeniem abnegatowego podejścia do tematu. Czyli podoba się - to się ogląda, a nie podoba się to się idzie dalej. Wielbicielom wszelkiej maści malarzy i tapeciarzy polecam wyjazd na kilka dni. Na szczęście to co najbardziej mi się podoba, zdążyłem zobaczyć i się ponapawać.

Trzeba będzie zwykonać jeszcze jeden wyjazd. Tylko tym razem bez promocji i wystaw specjalnych.

sobota, 19 września 2009

No pain - no gain

Czyli po polskiemu "Bez pracy nie ma kołaczy".

W zasadzie ten rym jest beznadziejny. Albo bez praczy nie ma kołaczy - ale po co komu praczka do kołaczka - albo bez pracy nie ma kolacy - ale kto to na Boga jest kolac??!?

Ponieważ w połowie lat 90 kołacz był okrutnie trudny do ukręcenia potrzeba było mnóstwo czasu coby zrobić chociaż taki mały - maluśki. No i w zasadzie od pierwszego miesiąca mojej poważnej roboty - a stało się to w piątym miesiącu stażu - zacząłem stachanować po 20 dyżurów w miesiącu, zwiększając stopniowo dawkę w zależności od wzrastającego zapotrzebowania. Pracy było od cholery, pieniędzy raczej wcale... Kul.

Potem przyszły kontrakty, braki urlopów, podatki, brak ZUS-u - co miało ten plus że się zarabiało więcej, a minus taki że jak się zachorowało to to na rękę przychodziło z pensji kilka stówek. Ponieważ prywatny przedsiębiorca musi mieć co odpisywać od podatku - poszedł zakup samochodów w leasingu i tego typu hece. Co rzecz jasna generowało koszty, więc żeby zarobić należało zwiększyć ilość pracy.

Taak.

Ostatnie dwa lata w Polsce praktycznie nie wychodziłem z roboty. 25-28 dyżurów miesiącu. Trasy z jednego szpitala do drugiego opanowane co do jednej dziury. Do tego kilka stacji pogotowia. Żyć i nie umierać. Bo rodzina długi odziedziczy...

Jeżeli ktoś jadąc przez Podhale nagle został wyprzedzony przez szalejącego Focusa, to istnieje duże prawdopodobieństwo że spotkał anestezjologa zmieniającego dyżurki. Gwoli ścisłości - jeżeli ktoś wyprzedził taki pojazd, to na pewno nie byłem ja.

W końcu przyszła informacja - został pan zakwalifikowany przez pracodawcę. Jedzie pan. Łomatko... Radocha, stres też - ale w największym stopniu ulga. Że ten cały jebkierat się kończy.

Minęły trzy lata. Po drodze zmiana pracy, przeprowadzka na dużą wyspę. I rozmowa z moją manago kilka tygodni temu. Że overtime overtajmem, ale 50 godzin tygodniowo obniża moją sprawność, wpływa na stosunek do pacjentów, o zwiększeniu ryzyka popełnienia błędu nie wspominając. Efekt?

Od przyszłego miesiąca co drugi poniedziałek mam wolny. Żeby odpocząć.

Ale jaja.

Czterodniowy tydzień pracy...

piątek, 18 września 2009

Horror



I feel so unsure,
As I cut you up,
I wonder what's that nerve for.

What does this bit do?
I get so confused.
I'm very sorry Mr Smith,
I've got some dreadful news.

You're never gonna walk again,
I just cut your spinal column.
Now you need a ventilator,
Just so you can breathe.

I fucked up your operation,
But try not to be too solemn.
Now you do a great impression
Of Christopher Reeve.

Time can never mend
A careless surgeon's fuck ups, my friend.
Not much we can do,
I hope that they don't sue.
I'd better grab a telephone
And call the MDU*.

Everyday's the same.
'cos I try to cure,
But I just kill and maim.

All these body parts,
Kidneys look like hearts.
It's hardly that surprising though,
Because I trained at Barts.

And you're never gonna speak again,
Have to just make do with thinking.
I'd be stupid to pretend
We'll ever hear you talking.

Trapped inside your wheelchair,
Communicating just by blinking.
Like that famous cripple,
Professor Stephen Hawking.


-------------

MDU- Medical Defence Union

czwartek, 17 września 2009

Gajdlans według Ochódzkiego

Zaczynam mieć tego słowa powyżej dziurek w nosie. Co to jest gajdlans? Tajemniczy dokument, pełen nazw skomplikowanych, który bratu w wierze udziela odpowiedzi na trudne pytania. Przewodnik przez meandry wiedzy, latarnia w mroku gdzie pułapki ukryte.

A po co on jest? W zasadzie można by sądzić że jest po to by dochtorom życie ułatwić.

Nic bardziej błędnego.

Jeżeli pracodawcy po drodze z guideline'sem to będzie nim w oczy kłuł i pod nos podstawiał, paluchem groźnie wyprostowanym akapita złowieszczo wskazując. A jak mu nie po drodze? To pod dywan zamiecie. I głupa rżnąc będzie że nie widział, nie wie, nie ma...

W jukejowym piśmie stoi jak byk: jak anestezjolog się podejmuje - to od początku do końca. Żadnego warunkowego gdyby/jeżeli. Jedyne odstępstwo od tej zasady to samotny anestezjolog co go w czasie zabiegu wołają do reanimacji. Musi rozpatrzyć za i przeciw - czy może pacjenta opuścić, operacja musi być wstrzymana, a anestezjolog może się oddalić jeno na czas najkrótszy z możliwych.

No i tu dochodzimy do meritum programu.

Mianowicie duposkopię wykonuje u nas pielęgniarka specjalistyczna. I ta pielęgniarka, świetnie wyszkolona będąc w krajach zupełnie z Królestwem nie mających nic wspólnego, sama zapodaje sedację pacjentom. Ale nie może tego podpisać w kartach zleceń - to może zrobić za nią jedynie lekarz. Moje szefostwo twierdzi że to mam być ja - a ja twierdze że to ma być jej opiekun.

Taak.

Jeżeli się podpisuję, to znaczy że jestem involved - a jak jestem wplatany w proces, to zgodnie z zasadą AAGBI mam być przy pacjencie w trakcie zabiegu.

Idę sobie zjeść magnezu. Jutro mam rozmowę ze swoja manago, a niekoniecznie chcę ja zagryźć w pierwszych trzech minutach.

Zresztą, z tym pierońskim magnezem też kurwicy dostać można - za mało go, to oko lata, serducho hercklekoty wyprawia że o zwykłym wkurwieniu nie wspomną. A jak się go zeżre za dużo - sraczka murowana.

-Jedźmy, jedźmy na te grzyby. Winko kupimy, córeczka mi się urodziła to jest okazja.
-Znooowu???!???
-Nie, ta co cztery lata temu. Dziecko jest dziecko, wypić zawsze można.

środa, 16 września 2009

Dżip rulez

Pierwszy tydzień po urlopie jest inny. Człowiek dalej promieniuje wewnętrznym pięknem, jako ta smoczyca, a robota sobie lezie mimochodem. Dzisiaj poczułem wreszcie że wróciłem. Przylazł był chirurg ortopedowy, co to błyskawiczny jest nadspodziewanie. Nie wiem jaki on ma tak zwany output - bo co innego szybkość a zupełnie co innego dokładność - ale pacjentów obrabia z błyskiem ciupagi.

Wstyd przy takim babrać się z anestezją dłużej niż zabieg trwa - więc prócz rzemiechy zwykłej trzeba jeszcze dodać szczyptę szczęścia żeby budzić pacjentów równo z ostatnim szwem.

Udało się.

Pięć zabiegów - i wszystkie obudziłem zanim chirurg wylazł z sali operacyjnej po zabiegu. Ha. Jak się człowiek nie pochwali - nikt tego nie zrobi.

I jeszcze: samochwała w kącie stała.

W związku z przerobem wyszła zgaduj-zgadula. Pięciu pacjentów. Cztery kobiełki i jeden facet. Taki - męski barz, włos na żel postawiony, w dodatku służby policyjne. A po zabiegu czterech pacjentów się uśmiechało, a jeden wył z bólu. 15 miligramów morfiny potrafi potrafi znieść bóle porodowe. A ten z wycia przeszedł na jęczenie.

Zaraza z tą płcią.

Po południu przyszła pani co to miała przytarczyce usunięte. Jako że nie jest to częsta sprawa, więc chciałem ją zobaczyć zanim ja zoperujemy. Uśmiechnęliśmy się miło i rozpoczęli tête-à-tête.
Operacja kiedy była? Dziesięć lata temu? Aha. A wycieli wszystko? Nie tylko jeden gruczoł. Hm. Normalny człowiek ma od 4 do 6 - a czasem to i więcej. Czyli w sumie nic się dziać nie powinno... Kiedy dżip sprawdzał ostatnio poziom wapnia i fosforanów? Co to jest? No takie cósie co się sprawdza po operacji. A, to robili zaraz po zabiegu i było łokej. Kul. A nie takie skurcze mięśni to czasem nie łapią? A łapią - odrzekła zdziwiona kobiełka. A to z tego? No, może być z tego.

Ja tego systemu nie zrozumiem za chińskiego Boga. Usuneli babie przytarczyce, sprawdzili raz poziom parathormonu oraz wapnia i fosoru - po czym uznali za wyleczona. Ożeszty ożeszku...

Na wszelki wypadek pobrałem kobiełce krew - własnoręcznie, bo pielęgniarka tu tego nie potrafi - coby wszystko sprawdzić. Ostatecznie lepiej jest wyrównać wszystko przed zabiegiem niż potem obudzić sztywnego pacjenta. Z powodu tężyczki. Nie mówiąc o takich radościach jak zawał, TIA, czy inne paskudztwo...

wtorek, 15 września 2009

Porządki

Jakoś tak od zeszłego roku, dokładniej od października, nie miałem czasu przysiąść nad zdjęciami. Wycieczek moc, zdjęć cała kupa - z przewagą kupy - a w albumie cisza. Koniec końców zabrałem się za mój zbiorek.

Myślę że wiem co poczuł Herakles po wejściu do stajni.

Jednak za starych czasów było prościej. Dotarłem do fotek robionych jeszcze analogiem, choć później jedynie zrobiłem cyfrowe odbitki wprost z kliszy. No, nie będę się tu rozpływał "ach jakaż to super technologia była" - bo nie była. Ale rozmycie tła, ostrość w szczegółach i rozpiętość tonalna - excuses moi, to jest nie do uzyskania za pomocą mojego aparatu. Wtedy robiłem Canonem 300 i obiektywem kitowym, teraz używam 400D z super-hiper L-ką 17-40 i muszę przyznać że jednak to nie to...

To uczucie jest fatalne bo zwiastuje nadchodzący debet.

Efekt prac wisi w Galeryjce. Jak by kto miał ochotę, zapraszam (choć zdaje sobie sprawę że 134 zdjęcia palm z Dominikany może wywrócić flaki na lewą stronę - co ja poradzę że w Gorcach jeno jodły na gór szczycie...).

Biorę się za widły. Nie wiem jak się rzekami steruje.

poniedziałek, 14 września 2009

Twilight

Zaraza. Poczytałem sobie opisy w sieci i wyszło mi dokładnie że filmidło jest adaptacją "Trędowatej" w scenerii mrocznego gotyku. Czy innego rokokoko. W związku z powyższym zrozumiałe jest uczucie niejakiego obrzydzenia towarzyszące mi początkowi mydlanego romansidła z wampirem w tle.

Kkurcze.

Nigdy się nie siliłem żeby przypisywać sobie smak wysublimowany, od kina oczekuję miłej rozrywki i tyle. Jednakowoż mam takie jedno maluśkie mianowicie.

Mianowicie musi to się choć trochę trzymać kupy.

No i dzonk.

Z przerażeniem i niejakim zdziwieniem przyznaje bez bicia że mi się film podobał. Fakt, jest to romansidło. Jej się z podniecenia trzęsą nogi, on zastanawia się jak jej nie zeżreć i - wszyscy zadowoleni. Oczywiście ona mu zaufa, on jej uratuje życie and they lived happily ever after. W ostatniuśkiej scenie co prawda reżyser zręcznie wrzucił początek nowego filma - bo że doczekamy quasi-potterowego tasiemca to chyba nikt nie wątpi - ale ogólnie do łóżka można iść spokojnie, wiedząc że śnić będziemy o półwampirkach poczynanych w szale dzikim.

Kristen Stewart w roli dzidzi pierwszej do zjedzenia daje sobie świetnie radę, ma ten dziewczynkowaty rys MM który sprawia że chłopom robi się ciepło, głównie w okolicy serca, natomiast naczelny wampir, brutal i kochanek w jednym, Robert Pattison, niestety świnią jest i basta - miast powiedzieć biednemu Harremu że Voldemort go nie zaciukał w czwartej części, kręci sobie hołubce z dziewoją śliczną na drugiej półkuli.

Serii wieszczę wzięcie. Może nie będzie to druga potteromania bo jednakowoż z wybuchem takiej histerii jest jak z prawdziwą miłością - kocha się raz tylko. Ale z drugiej strony pisanie o dzieciach w pierwszej klasie szkoły magii jest pozbawione zasadniczego uroku powieści o mrocznej miłości - zero w niej seksu. Twilight co prawda scen seksu nie ma wcale, ale jednak - mógłby mieć. I oczyma wyobraźni niejedno dziewczę zobaczy co oni mogli - choć nie zrobili...

Druga część wchodzi do kin. Tym razem polezę zanim przeczytam jakoweś recenzje.