Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Przemyslenia dziadzia Henia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Przemyslenia dziadzia Henia. Pokaż wszystkie posty

środa, 1 grudnia 2010

Srodurlopowo

Teatrzyk AspAT & AlAT maja zaszczyt przedstawic sztuke w jednym akcie.

Wystepuja:
AspAT
AlAT

Miejsce: przytulny materacyk na poddaszu.

AlAT wstaje z lozka, jeczy bohatersko i lapie sie za co tylko moze.
AspAT(nie unoszac wzroku znad ksiazki): -Co jest?
AlAT: -Myslalem, ze od uprawiania sportu czlowiek powinien czuc sie lepiej...
AspAR (nadal czyta): A co ci jest?
AlAT (czolga sie w kierunku lazienki, wydajac dzwieki podkreslajace meznosc, dzielnosc i ogolna samozapartosc): -A wszytko mnie censored...
AspAT (nadal czyta): -A, to w porzadku...

Kurtyna

czwartek, 25 listopada 2010

Zima!


Koniec swiata - snieg w listopadzie. Na wyspie. Zgroza...

Tubylcy dzielnie brna na autostradzie po 1 cm sniegu z predkoscia 20 mil/h. Nieco zszokowani pytaja, jak dajemy rade w Polsce. Mowie, ze trudno jest, ale my sa twardziele.

Massakra.

--------
Update:
Zgodnie z intelem ASP, Pociech Mlodszy wrocil ze szkoly. Zamkneli z powodu szalejacego, jedno centymetroweho zywiolu. Co ciekawe - w szkole bylo za zimno na lekcje, ale na powrot do domu juz nie. I nikt dzieciskom nie podstawil autobusow. Dzieki czemu Mlody ma 5 mil w nogach.
W Jukeju jednak tez trza twardym byc.

środa, 24 listopada 2010

Aktualizacja

Dzień był dramatyczny jak finały X-Factor’a. Najpierw przyszedł mój współtowarzysz niedoli, chirurg, co to od szabli i od szklanki* i pogadaliśmy sobie dla jaj po rosyjsku. Ot, parę słów, a zawsze wrażenie na angolach pozostawia niezatarte. Jakie te dochtory wschodnie to mądre są i języki znają. Przy okazji dowiedziałem się, że armia węgierska ma 10 tys. ludzi (w co mi się wierzyć nie chce), że prawicowy rząd zaczał janosikować, chcąc kasę z funduszy emerytalnych zabrać i dac sobie (bo są biedni) i inne tego typu pierdoły. Odwdzięczyłem się paktem Ribentrow-Mołotow i trójstronną umowa z Wielką Brytanią i Francją przed IIWŚ - to w ramach twierdzenia Węgra, że nas NATO od złego obroni. Nawet mi się śmiać nie chciało.

Po południu przyszedł zębodół. Trzech pacjentów do znieczulenia. A niech mu tam. Uspić - wetknać rurkę - obudzić - wyjąć rurkę. Jest w tym jakaś symetria. Trzeci przyszedł klasyczny nołoman-nokraj. Dredy na głowie, akcent z Jamajki. Rozumiałem go mniej więcej tak jak i on mnie - w końcu pośmialiśmy się z akcentów własnych i na tym się skończyło. Miedzy nami, bo nołoman-nokraj wział był i opieprzył Zuzię, że on angielski rozumie. Choć ona przecie po angielsku do niego gadała, nie po jamajsku. Nic nie rozumiem.

Jako, że dzisiaj mamy w planie łapanie much, a sesja zaczyna się o 19:30, jedna właśnie rzyga a nołoman rozrabia. Szlag człowieka trafić może.

------------
*Wydaje mi się że w tym dwuwierszu jest błąd.
Powinno być: i od chablis, i od szklanki.

wtorek, 23 listopada 2010

Celebrititis acuta

Przeczytało mi się ostatnio, chyba na WP, o bezsenności. Jak to Eminem, biedactwo zahukane, spać nie mógł i żarł Vicodin, Valium, czy co tam jeszcze innego miał, garściami. Garśc rano - garść pięć minut później. Co pośrednio dowodzi kilku rzeczy. Na ten przykład niesamowitej odporności wątroby na głupote ludzka. Albo wyjątkowej wrążliwości mózguna przyrost kasy. W tym ostatnim przypadku zależnośc jest odwrotnie proporcjonalna.

Drugim słynnym celebrytą bezsennym był biedny - w przenośni, bo dosłownie to była ruina - Michaś od Dżeksonów. Żeby sobie zasnąć, musiał dostać strzał anestetyków. Czego nie pojmuje, bo ponoć mu to jakis doktor dawał - potomek Mengele? W zasadzie szkoda nawet pisać „a nie mówiłem”

Ponieważ celebryty tak maja, że w nocy nie spią - dotknęło i mnie. Jednak setka stałych wielbicieli, czytających moje wypociny, to nie w kij dmuchał. I tu mnie dopadł stres prawdziwy. Zaczęło sie od niewinnego przewalania z boku na bok - a skończy się wiadomo jak. Sprzątaniem w szafie, procesem z mkochana mamusią, kapielami w Perierze, co to mi go będzie woził prywatny jet i ,ostatecznie, toną dragów zażywanych w celu palnięcia sobie popołudniowej drzemki.

Jedno co mi nie grozi to kamizelka wysadzana diamentami - do tego nie wystarczy być celebrytem, tu trzeba mieć odziedziczony zespół permanentnych prostych istoty szarej.

Przejąłem się. Pół nocy mnie męczyło - być tym celebrytem czy nie być? Bo sen to akurat pies mordę lizał - mogę sobie ostatecznie pooglądać arcyciekawą planszę na płatnej Cyfrze+ „Przerwa do 7:00”. A jak mi się znudzi, mam jeszcze Cyfrę+ Film z przerwą do 7:30 i Ale Kino do 8:00. Ale jak nie daj Panie to się rzuci na naprawdę poważną dysfunkcje? Toż mężczyzna może nie mieć rąk i nóg, byle by nie był kaleką.

A psychoanalityk drogi i w dodatku posługuje się lengłidżem.

Problem rozwiązał ASP który wział mnie na kort i zagonił na śmierć. Co prawda pierwszego seta wygrałem, ale potem ASP przyspieszył - a o wiele łatwiej jest latać po korcie, jak sie waży 40% tego co ja - i dostałem regularnie w dupę. Dzieki czemu zziajani przyjechaliśmy do domu kole północy i poszli spać, co zaowocowało kamiennym snem, brakiem koszmarów spowodowanych przeżarciem wieczornym i uczuciem świeżości porannej.

Jak by taki Michael „No, you are ignorant” Jackson, miast robić Pijama Party, przebiegł się trochę, może by go nie trzeba było usypiać?

piątek, 19 listopada 2010

O wrażeniu pierwszym

Napisał był kiedyś Maltesse Falcon (aka Szczur z Loch Ness, ukłony) u się na blogu o pewnej zasadzie, niezaprzeczalnej właściwości wszechświata. Mianowicie, posłużmy sie cytatem: "pierwsze wrażenie robi sie tylko raz”. Jako żem wtedy ciężko pracował nad odpowiedzią, moja miła Safari pokazała mi środkowy palec i na tym się skończyło. Mając do wyboru zrezygnować albo zmienić aJfona w podstawkę pod piwo, odpuściłem walkę z materią. Ale dzisiaj jakoś tak - męczy mnie pewien problem artystycznie. I w zasadzie jest to odpowiedź na tamten post. A może bardziej wypociny własne inspirowane owym.

Jak zmienia się nasze pierwsze wrażenie.

Jeżeli chodzi o muzykę, tu mam chyba najgorzej. Bo nigdy nie wiem co mnie kopnie. Był czas, gdym Mozarta nie mógł przestać słuchać. Mój biedny współspacz studencki katowany był Dies Irrae i Voca me cum benedictis z rana i wieczora. Ale żeby niebyło, żem okrytny: Ciemną Stronę też pierwszy raz wtedy usłyszał. I sie zakochał. Ostatnio kupiłem sobie rzeczone Requiem i odkryłem go nieco - płaskim... Z pierwszego zauroczenia pozostał sentyment zaledwie. W chwili obecnej nie moge sie oderwać od Beethovena. I tu też ciekawostka. Kiedyś facet dla mnie był cymbalistą głośnym - bo głuchym - a teraz jakoś nie. Przychodzą smaczki na Rachmaninowa (już mi pierwsz gorączka opadła) czy Brahmsa (tu mnie jeszcze trzyma, podejrzewam że to przez Zimmermanna i Berliner Philharmoniker). I w tym wszystkim wrażenie pierwsze się ma nijak do odbioru. W zasadzie, gdyby sie kierować onym, słuchał bym dzisiaj dalej Africa Simone’a.

Ze sztuką w ogóle jest dziwnie. Malarstwo - kiedyś z obowiązku wyumiany Hołd Pruski i Bociany, teraz jakoś tak impresjoniści dziwnie zaczęli się podobać. W moneta moge sie wślipiać kwadransami, im dalej tym lepiej. Zresztą, odbiorcą jestem doskonałym bo kompletnie nie zniszczonym rozprawami na ten temat. Nie wiem absolutnie nic, jedynym kryterium podobania sie jest - podobanie się.

Czego jeszcze nie łapie, to balet. Póki co w dalszym ciągu zalega mi pierwsze wrażenie mieszanki pedofilsko-gejowskiej. Chyba te pończoszki... Z niepokojem czekam na ciąg dalszy wydarzeń.

Książki. Tu dopiero można się naciąć. Erich Maria Remarque - zchwycał, teraz jakiś taki smętny zdaje się być. Wharton - toż to nie mogłem przestać. Mam wszystko, włącznie z instrukcją, jakie gwoździe sa potrzebne przy przeróbce barki na willę. Próbowałem wrócić - nie przeszło. Flaki z olejem. Może jeszcze "Tato", czy "W Księżycową jasną noc". Marquez ze swoimi Aurelianami i Jose Arcadiami. Czytałem jak nudną powieść historyczną, skrzyżowanie naszego Nad Niemnem (drzewo genealogiczne mieli chyba jeszcze bardziej wyuzdane...) z Korzeniami. A ostatnio jakoś tak wpadła mi w ręce i ze zdziwieniem odkryłem, ze to jest komedia... Najprawdziwsza pod słońcem - ale żeby to dostrzec, musiałem się chyba trochę postarzeć.

I tak mi się pomyslało, że to święta prawda, co napisał MF, to o pierwszym wrażeniu. Pozwolił bym sobie tylko dodać maluśka erratę, że owo pierwsze wrażenie niekoniecznie musi się zdarzać tylko raz.

--------------------
Absolutnie prywatna wiadomość do FM: to nie jest broń Panie wywoływanie do tablicy czy insza polemika. Tak mnie jakoś ostatnio zdumiały powtórne odkrycia rzeczy znanych.

środa, 10 listopada 2010

Super killer

Że szpital szkodzi - a głównie na zdrowie - wiadomo od dawna. Chłopstwo nie na darmo paliło kierpce na widok służby zdrowia, uchodząc niebezpieczeństwu w lasy z okrzykiem „Ludzie, uciekajta, doktory jado!”.

Na pomoc jak zwykle przyszła statystyka. Okazuje się, że najbardziej niebezpiecznym miejscem dla naszego życia jest własne łóżko. To właśnie w nim najwięcej ludzi umiera.

Liczby są bezlitosne. Co roku ilość zarażonych MRSAmi, ESBLami i inną zarazą współczesną rośnie. Szpitale, ostoje brudu i nędzy, zarażaja pacjentów na wyprzódki, piłujac tym samym gałąź na której pasożytują. Czy jest na to jakaś rada? Ano, jest. Trzeba przestać leczyć pacjentów antybiotykami i za lat kilka znów doczekamy się szczepów wrażliwych na popularna ancypilinę... Niestety, to nie szpitale przegrywają wojnę z mikrobami - to mikroby wygrywają bez trudnu z nami. I co roku mamy wiecej i wiecej szczepów opornych na coraz większą grupę antybiotyków. Ktoś kiedyś powiedział, że walka z mikrobami jest z góry przegrana - nasz przeciwnik przetrwał miliony lat, może żyć z tlenem i bez niego, nie straszne mu ciśnienie ni temperatura, brak czy nadmiar wody, nawet meteoryt, co to zmiótł z powierzchni Ziemi dinozaury, nie uczynił mu wielkiej szkody.

Poszedłem sobie ja kiedyś na Izbe Przyjęć - litosciwie zmilczę w którym szpitalu to było - żeby pacjenta do zeszycia rany znieczulić. Rana była wielka, brudna jak nieszczęście, więc ogólne się nalezało. Pacjent zapadł w farmakologiczne objęcia Morfeusza, chirurg wziął się za szorowanie i cerowanie a mnie ogólny nieład - i co tu mówić, brud - jakoś tak szczególnie uderzył w oczy. No i mówię grzecznie, że w takich warunkach to nawet w przedwojennych czasach nie operowali. Na to chirurg mi z mańki zadał pytanie - jak często zmywamy OIOM. No to mówię, ze kilka razy dziennie. Wszystko wypucowane, czystością lśni, z podłogi można jeść. Nie to co tu - on rany zszywa, a koło niego przewala sie tłum chorych w gumofilcach. Na to on sie dalej grzecznie pyta - jaką najgorsza bakterię teraz mamy? Bo słyszał, ze ESBL’a się dochowalismy? No tak - rzekłem z pantałyku nieco zbity. Tu chirurg westchnał i rzekł - sam widzisz, do czego to wasze sprzątanie, mycie, środki masowej zagłady bakterii używane napodłogowo i naściennie oraz antybiotyki wyprodukowały. Już nawet leczyć tego nie ma czym. A ja - nawet jak coś się pacjentowi w ranie wylęgnie, to zabiję to zwykłą penicyliną...

Gdy przyjechałem do Jukeja, pomyslałem sobie, że tutejsze doktory to jakoweś morony są jednakowoż. Wszystkie infekcje leczy się Amoxycyliną 250 mg 3x dziennie. Lub Augmentinem - 375 mg 3x dziennie. To ostatnie dla bardzo chorych. Dla kogoś wzrastającego w przekonaniu, ze antybiotyki należy stosować z konkretnym overkillem, było to zdumiewające. Do tej pory zreszta nie potrafię wypuścić pacjenta do domu na takiej dawce i do Augmentinu dopisuję amoxycylinę 3x500... A oni tu jakoś żyja - i wcale nadmiernie nie umierają.

Jak się kiedyś Dżipa zapytałem o Klacid, Rulid, Zinacef to tylko gałki wybałuszył i zapytał - a po co to komu.

I tak sobie myślę, czy aby nie mają racji. Bo pomału zaczynaja nam się kończyć antybiotyki. Sam pamiętam, gdy do leczenia ostrej trzustki zaczęliśmy stosować Meronem. Efekt przechodził wszelkie oczekiwania - przeżywalność była niesamowita. Co prawd mówiło sie o terapii deeskalacyjnej - czyli najpierw zrzucamy bombę atomową a następnie dobijamy tych co przeżyli za pomoca motyk - ale kto by sie odważył odstawić antybiotyk, co stawiał na nogi 30 letniego pacjenta produkującego 40 pkt w skali TISS-28?

A teraz oporność na karbapenemy przekroczyła 30%.

I stad wyłania się kolejne dobre pytanie: czy lecząc teraz wszytko wszytkim, nie pozwalając umrzeć nikomu, utrzymując miesiącami przy życiu najciężej chorych nie produkujemy aby zagłady naszej rasy? Bo w końcu się doczekamy.

I znowu bedzie na doktorów.

poniedziałek, 8 listopada 2010

środa, 3 listopada 2010

Technika dojenia

Polski system zdrowia uroczy nie jest. Najsmieszniejszym z przekrętów obecnych czasów są tzw. kolejki czyli limitacja świadczeń. Która to sprowadza się do nieleczenia ubezpieczonych pacjentów - i wywierania presji, by pacjent ów dodatkowo za swoje leczeni zapłacił. Dodajmy, że limitacja nie wynika z niewydolnosci służby zdrowia tylko z niewydolności finansowej państwa.

Najlepszy przykład miałem ostatnio. Jako że trapło mi nerw, chciałem sobie zobaczyć w kręgosłup, czy mi tam co nie wykwitło. Wszedłem do pracowni, szurnąłem nóżką, skłon, wyszczerz-ząb i zapytałem grzecznie, kiedy mógłbym sobie zrobić rzeczone badanie. Pani zza lady popatrzyła na mnie z pewnym zrezygnowaniem i miło wytłumaczyła, że limity na ten rok są juz wyczerpane, a na nowy moge sie zapisać gdzies pod koniec listopada. A sierpień to był. Tum sie wyszczerzył jeszcze szerzej i wyjaśniłem, że ja prywatnie. A jak prywatnie, to może być jutro.

Ciekawostką jest fakt, że złodziejstwo to odbywa się na naszych oczach i nikt nie protestuje. Powtórzmy to jeszcze raz: Państwowy Ubezpieczyciel zabiera nam - excuses moi „nam” - zwrot nieco retoryczny jest, bo mi to już nie bardzo - pieniądze na ubezpieczenie, po czym nas nie leczy.

Gdyby sytuację porównać do świadczenia innych usług: opłacana z naszych podatków Straż Pożarna powinna gasić pożary do końca października.
- Panie, pali sie!
- W tym roku wykorzystaliśmy limity, proszę zadzwonić pod koniec roku, spróbujemy Pana zapisać na początek stycznia.

Zawsze zdumieniem napawa mnie fakt, że literalnie nikt tego do sądu jeszcze nie podał. Ot, kogoś zaczyna boleć głowa. Początkowo problem jest marginalny, potem jest gorzej, zaczynamy miec inne dziwne objawy, neurolog na cito pisze nam skierowanie na MRI - a pracownia zapisuje nas na badanie za trzy (!) miesiące. Informując przy okazji, że możemy zrobić badanie odpłatnie - i wtedy może być jutro. Toż należy badanie wykonać, zapłacić, wyniki odebrać i leczeniu się poddać - a jak już wydobrzejemy, zwrócić sie do NFZ o zwrot należnych nam pieniędzy. Jeżeli trzeba, z pomocą sądu.

Nie powiem, ze w Jukeju jest lepiej, bo nie jest. Kolejki do zoperowania przepukliny wynosiły dwa lata a na endoprotezę stawu biodrowego czekało się lat pięć.

Czyli trzeba było działać jak jedna moja znajoma, co to ostatnio się dowiedziała, że z jej nózią nie wszystko jest oki i że będzie za kilka lat wymagać operacji. Poprosiła, coby ją natychmiast zapisać na zabieg. Na widok zdziwionej miny dochtora wyjaśniła, że zanim jej kolejka przyjdzie, akuratnie staw będzie do wymiany.

Zwiększono nakłady i problem zaczał sie powoli rozwiązywać. Jednak z powodu ostatnich cięć PCT - odpowiednik naszego NFZ - zablokował operacje żylaków. Ot, do niedawna można sobie było zylaki wyrywac na wyprzódki, mniejsze, większe - jak kto woli. Teraz pacjent musi z nich krwawić - albo mieć zmiany troficzne skóry. Ale to są przykłady działań medycznych, które bez większego ryzyka dla życia pacjenta moga być odroczone w czasie. Skąd natomiast wział sie polski zwyczaj opóźniania leczenia, które powinno być wdrożone natychmiast - jakoś mi się w tym moim anestezjologicznym łbie nie mieści.

poniedziałek, 1 listopada 2010

Niezimowe hu hu ha

Lulajże, Jezuniu, dzieci przebrane za aniołki, diabełki - a niektóre za osiołka, kolędy. Muszę przyznać, że niespecjalnie tęsknię do okrutnie fałszujących chórów konstruowanych ad hoc. Ale jednak czegoś Swiętom brakuje bez grup zorganizowanych w celu łupienia sąsiadów bliższych i dalszych. I żal mi nieco było dzieci tutejszych, że sobie po domoach pochodzić nie mogą.

Okazało się, że natura próżni nie znosi. I skoro w Święta nikt nie łazi - dzieciska przebrane za wampiry, duchy, złoczyńców i inne obrzydliwstwa - choć wpadły też dwa śliczne podlotki, lat około 16, przebrane za uczennice...

...o czym to ja...

...a. No właśnie. Od wczesnych godzin wieczornych tabuny młodych i jeszcze młodszych przewalają się pomiędzy domami, szczerząc zęby i sępiąc słodycze. Których skąpić nie należy - gdyż zwyczaj obwarowany jest regułą treat or trick. Co w wolnym tłumaczeniu przekłada się na cukierki albo życie!.

Na szczęście po doświadczeniach lat ubiegłych, ASP przygotował wielka michę cukierków, coby złe duchy obłaskawić. Po czym oddelegowała mnie do obsługi drzwi. I tu popełniła błąd niejaki, gdyż nie dostawszy instrukcji, rozdawałem dobra garściami. Efekt był dwojaki. Po pierwsze, cukierków zaczęło brakować juz po pierwszej godzinie. Po drugie - dziatwa, zwiedziawszy się o nawiedzonym kliencie, co to dziwnym akcentem szprechając wpycha wszystkim ile tylko może, ustawiła sie w kolejce.

Małpa nie głupia i sobie poradzi - gdzie wrzątek ciecze, tam palec wsadzi.

Wsiadłem do samochodu i na gwałt pognałem do sklepu - co okazało się zadaniem trudnym, jako że niedziela wieczorem porą bezzakupową jest. Na szczęscie na stacji benzynowej udało się zakupić dwa pudła przekupywanek i z ulga wróciłem do domu.

Obsługa duszków zajął się ASP. Dzięki temu jakoś przetrwaliśmy...

piątek, 29 października 2010

Yo ho ho

Wszystko na świecie ma swoje miejsce. Jak myslimy o Pałacu Kultury, widzimy Warszawę. Statua wolności? - wiadomo, Nowy York. Słoń - Indie. Żyrafa - Afryka. Pingwin - zoo. Politycy - Madagaskar. Z alkoholem jest tak samo. Każdy jeden ma swoje szkło przypisane i uswięcony sposób degustacji.

Nasza polska wódka, absolutnie najlepszy z wynalazków, wymaga solidnej zamrażarki i akuratnych kieliszeczków. W oprawie obowiązkowo kiszony ogóreczek, rydzyk może straszyć swą rudą główką z salaterki, boczek wędzony też się nada.

Gdy jednak spróbujemy przenieść nasze zwyczaje do Angli, okaże się szybko, że sposób, z dziada pradziada udoskonalany, nijak się ma do tutejszej trucizny na wodzie z torfowisk pędzonej. Pomijam fakt problematycznego dostepu do kiszonych ogóreczków, który to potrafi dać się we znaki, ale whisky pita pod sledzika? Brrr... Whisky wymaga szkła grubego, dużego, temperatury pokojowej, kropelki wody dodanej bezposrednio przed spożyciem, coby otworzyć smak i zapachów bukiet (tak, tak - Angole nie dlatego wody do whisky dolewają, żeby alkohol rozcieńczyć, jak to sie przyjeło uważać w kraju nadwiślańskim, ale by uwolnić walory smakowo-węchowe). Zamiast ogóreczka bardziej pasuje tu duże cygaro, zamiast kuchennego stołu - skórzany, głęboki fotel.

A co z innymi? Koniak, kałuża brązowa w wielkiej bańce rozlana, podgrzewana dłonią, wabiąca nas zapachem winogron. Metaksa, jako jedyna w tym towarzystwie, winna być zmrożona, jak wódka. Na ciepło jej smak jest zbyt agresywny, człowiekowi się wątroba telepie. Sake - wiadomo, z miseczki. Na ciepło w dodatku. Piwo - z kufla zimnego, z piana cieknącą po ściance.

Skąd mi się taki temat wynalazł? Ano, siedząc ostatnio z Larssonem w dłoni, popijałem sobie rum ze szklaneczki. Prawdziwy, kubański, z trzciny cukrowej robiony (albo ze starych opon - lepiej nie wnikać, należy uwierzyć reklamie). I tu, niestety, okazało sie, że nie tylko anestezjolog potrzebuje trzech rąk. W jednej trzymamy książkę, w drugiej szklaneczkę - a nalać jak? W końcu znudzony ciągłym odstaw-nalej-wypij-czytaj wyeliminowałem szklaneczkę. I doznałem oświecenia.

Tak jak każdy inny alkohol, rum ma swój rytuał. Został on zresztą bardzo dokładnie opisany w książkach, pokazany w filmach. Nawet w piosenkach. Rum pije się z bezpośrednio z butelki. To nie jest żadna kreacja filmowa. Gdyby rum lepiej smakował z kryształów, Johnny Depp pewnie miał by na swoim pirackim statku cały zestaw z Krosna. A jednak - mimo wielkiej ilości pieniędzy i dobrze prosperującego przedsiębiorstwa, nawet w towarzystwie dam raczył się tym delikatnym trunkiem prosto z gwinta! I zupełnie rozumiem dlaczego. Smak jest pełniejszy, bezpłciowy napar ze szklanki staje się słonecznym nektarem, w którym wiatr i morska bryza pieści podniebienie.

Gdyby jeszcze mogli dawać mniej kacogenu...

środa, 20 października 2010

Na serwetkach

Jak byc najpunktualniejszym? To bardzo proste. Należy wychodzić z domu o tym samym czasie co wszyscy - ale zakładać, że przybedziemy godzinę później. I potem wszem i wobec głosić: Jam to, jedyny, co przed czasem zdążył. Ciekawa sztuczka socjotechniczna, tyle że celowana w przygłupa. Ale może właśnie w tym jest metoda?

Na szczęście toalety pokładowe nadal są za darmo.

Pogoda w Polsce jakaś taka - wyspiarska? Mgły, zimno, szaro-buro... Temperatury też nie najprzyjemniejsze. W dodatku w hotelu padł termostat. Można było wybrac opcje sauna, jakieś +45C i krioterapia, czyli -3C. Dzięki temu zżerają mnie oswojone mikroby, które wnerwione naprzemiennymi extremami porzuciły pakt o nieagresji.

Wesele prawdziwe, z wędlinami z własnego uboju, serniczkiem, śledziem i kotletem. Palce lizać. Jednak najpiękniejszy moment wydarzył się w czasie kazania. I stworzył Pan Bóg człowieka, a potem kobietę, żeby mu pomagała. Obecności feministek nie odnotowano.

Napięty czas - spotkania z przyjaciółmi - i te planowane - i te niespodziewane - a wszystko w biegu, z uczuciem tymczasowości i jakiejś takiej - nierealności.
Powrót i wyspiarska pogoda. Trochę deszczu, trochę słońca, taka prawdziwa jesień. Bez mgieł, czarnych chmur i depresogennych nastrojów. Co ciekawe, zdziwiło mnie uczucie ulgi po powrocie - że z powrotem jesteśmy u siebie. Dziwne. Chyba pierwszy raz odwróciła mi się polaryzacja. Niedługo czas będzie zacząć pisać Tam u Was w kraju.

Obejrzałem sobie Szkło Kontaktowe - ot, przypadek. Ani kocham - ani unikam. I troche mnie zniesmaczył fakt, że pietnujący zachowanie polityków sami zachowali się jak ci, których piętnowali. Zapominając o tragedii rodziny.

Praca - z powrotem jestem na swoim miejscu.
Dobre uczucie.

piątek, 15 października 2010

Od szasudoszaaasuuu...

I to juz jest kooooooniec. Darł się tak kiedyś w 60 minut na godzine niejaki Fronczewski - Rosssss - A co to tak syczy?!? Koniec dnia, dodajmy, w dodatku z przytupem. Towarzystwo uśpione, obudzone (to akurat najważniejsze, bo bez budzenia nie chca płacić) i wypisane do domu. Znaczy, siedzi jeszcze jedna miła osobniczka rodzaju pierwszego, ale za chwilę sobie pójdzie.

Bilety wydrukowane, paszporty w gotowości, samochód ready - jutro rano 6:30 takeoff. Z firmą „Rajan Duś Klienta Ile Wlezie, W DUpie Mając Go Air”. Przekleństwo jakieś. Gdyby to czytał przedstawiciel innych lini lotniczych, to ja z chęcia zapłacę więcej, byle by mieć jakakolwiek alternatywę. Co prawda nie wiem, czy wprowadzili swój pomysł pobierania funta za sikanie na pokładzie, ale na wszelki wypadek zrobię siku na lotnisku.

A po południu - wesele. Ostatnie w rzędzie trzech. Co w zasadzie powinna regulować jakowaś Konwencja Genewska czy inne Prawa Człowieka. Toż wyskoczyć z trzech prezentów raz za razem na przestrzeni 6 tygodni trochę niewygodnie jest. Powinni wprowadzić zapis, żeby wpuszczać tylko z krawatami.

Pozdrawiam ciepło wszystkich - jeżeli nie pokaże się jakieś zdjęcie dziwne w nocy, następny tekst pewnie pojawi się we wtorek. Ech, urlop. Miła rzecz.

wtorek, 12 października 2010

Po co w sekretariacie sekretarka

Człowiek to się do dobrego przyzwyczaja w tempie wręcz niesłychanym. Dajmy na to - internet. W zaprzeszłych czasach, gdym był jeszcze piękny i młody, nikt o takim cudzie nie słyszał. Pomijamy fanów SF. Ale pomaluśku, niespostrzeżenie, okazało się, że teraz bez internetu nic się załatwić nie da. Chcesz się zapisać na kursik AAGBI? Prosze bardzo. Trzy kliknięcia myszka, numer karty kredytowej - i fiiuuuut. poleciało. Potwierdzenie pojawia się na e-milu po 30 sekundach i można pakować walichy. Chcesz się zapisać doESA (a dla Polaków to nawet zniżkę dają...)? Też nic prostszego. Odpowiadasz na kilka podchwytliwych pytań - imię, nazwisko, adres - po czym numer karty kredutowej i fiuuuut.

A może sympozjum intensywnej terapii w Polsce?

Tu mała dygresja. Z racji pewnego niezrozumienia potrzeb współczesnego anestezjologa, zaraza zwana Web Marshal za cholere nie chce pozwolić wejść na pewne strony ani też ściągnąć pewnych plików. O ile rozumiem jeszcze blokady założone na sado-maso czy inne zoofilie (choć ich nie popieram) o tyle blokowanie mi możliwości ściągnięcia pliku Worda, w którym to mój appraisalowiec (bo on jest appraisalowiec, a ja jestem appraisee...) podsumował moje zeszłoroczne dokonania, jest nieco niezrozumiałe. Dzięki czemu appraisal zrobił się w sierpniu, a wykończyłem go dzisiaj.

Z niejakim zdziwieniem zauważyłem, że mój nadzorca nie żartował i faktycznie w zadania na rok przyszły, poza półrocznym (...a żeby mu kiła nogi powykręcała...) audytem tiva vs. desflurane i kilkoma innymi propozycjami, wpisał mi kursik intensywnej terapii oraz kurs w Polsce. Zapomniał jeszcze napisać, skąd na to mam kasę wziąć - bo plan trudno będzie domknąć w 3kŁ. A moja manago pokrywa do 1,25... Pomyślałem - trza się bronić. Toż mogę połączyć dwa w jedno i tą intensywną zrobić w Polsce.


Sprawa jest prosta. Siadamy przy kompie, wpisujemy magiczne słowa-klucze i dostajemy komplet informacji.
Na stronie PTAiIT w zakładce kalendarz spotkań możemy znaleźć informacje bardzo istotne. Na ten przykład, że 14.05.2009 odbyła się konferencja nt. "Postępy w IT". Ale żeby choć jedna, mała, maluśka notka na temat co będzie w przyszłości - mowy nie ma. Ostatni wpis w kalendarzu, to 24.09.2010. Potem - cisza.

Anestezjolog nie w ciemię bity. Znalazłem - w tym roku Konferencja nt. "Postepów w IT” odbyła sie Poznaniu. Kliknałem na link „więcej informacji na stronie cecim.pl" coby znaleźć info nt. roku przyszłego i dowiedziałem się, że mogę sobie odkupić witrynę. Bo nic na niej nie ma. Intrygujące.

Natarłem dalej - strona Katedry Anestezjologii i Intensywnej Terapii w Krakowie dumnie chwali się dokonaniami na polu kursów krajowych i zagranicznych. Na szczęście na dole strony jest link pt. Konferencje i kongresy przygotowywane przez jednostkę. Gdyby ktoś chciał zobaczyć, co tez mają do zaoferowania, proszę kliknąć ostatni odnośnik...

To jest właśnie typowy przykład przykrywania gówna sreberkiem.

Stron tego typu, mających być wizytówka Katedry, nie da się zrobić w domu i uaktualniać od przypadku do przypadku. Trzeba zapłacić komuś, kogo zadaniem będzie tylko i wyłącznie uaktualnianie strony, serwis techniczny, updatowanie zmian...


Będzie trudniej niż myślałem.

piątek, 8 października 2010

Gore

Jesień. Jakoś tak - depresyjnie wokoło. Słońca coraz mniej, w pracy świetlówki (wiadomo - zez i łysina), wiadomosci w necie zaczynaja mnie przerażać. Pomijam fakt nieużywania mydła przez premiera, co to mu się nie chce rąk umyć - to już chyba ponad pół roku? - i nieco przerażającą wizję Polski Na Haju - ale czemu dziennikarze raczą mnie opowieściami o ludziach, których nie znam, znać nie chcę - ani to autorytet naukowy, ani moralny - a którzy to nieszczęśnicy się zwodzą, rozwodzą, jakaś Jacyków wstrzykuje sobie botoks - na litośc boską, czy poziom zidiocenia narodu sięgnął takiego dna, że jeden z najbardziej znanych serwisów informacyjnych musi publikować to na pierwszej stronie?

Gdyby ktoś miał wątpliwości - nie, nie czytam. Tytuł wpadł mi w oko.

Przyznano Noble. Jakoś nie słychać rzeczowych opracowań na temat najnowszych badań i trendów w nauce czy sztuce. Bo po jasną cholere. Kogo obchodzi nauka? Toż bardziej zajmujące jest kto komu dał dupy a kto komu po pysku. Santa Madonna Clara.

Polityka. Świadomie unikam tego tematu jak ostatniej zarazy, ale to, co sie ostatnio wyprawia, przechodzi ludzkie pojęcie. Jakoś tak parę lat temu czekałem, aż spłuczka histori usunie ze sceny ludzi samobroniących się i inne narodowościowo hajlujące towarzystwo. I musze przyznac, że teraz mam to samo uczucie. Gdyby ktoś znał opiniotwórczych dziennikarzy, czy mógłby im przekazać, że codzienne czytanie o tym, co powiedział pan prezes, jak to powiedział, o kim powiedział - zaczyna przypominać historię przewodnika Phenianu: „A na tym kamieniu siedział w wieku lat siedmiu nasz wielki przywódca narodu i rozmyslał o rewolucji”.

Język. Skąd do cholery wzięła sie nowomowa, używająca słowa „jest” w każdym zdaniu? Toż moja polonistka za takie badziewie wyrzucała z klasy na zbity pysk, z kijkiem w dłoni, służącym do zbierania śmieci. Twierdziła, że to jedyna korzyść, jaką delikwent nie znający języka polskiego, może dostarczyć społeczeństwu. Spójrzmy:
- Jest porozumienie w sprawie gazu.
- Jest oświadczenie nt. dowolny.
- Jest wstepna diagnoza.
- Jest wznowienie produkcji.
- Jest ugoda.
- Jest wyrok.
Ja wiem, każdy orze jak może - ale do cholery, jeżeli ktoś chce poczytać grafomaństwo to sobie wejdzie na stronę www.abnegat.blogspot.com. Tak się zastanawiam, co podał w swoim CV matoł władający składnią czterolatka, że go zatrudnili w gazecie. Dodajmy, że czterolatek był dzieckiem z ADHD i nieco wcześniej wypadł mamusi z wózeczka, lądując twardo łbem na krawężniku.

Dopalacze. Matko jedyna. Jeżeli ktoś żre substancje, na których jest napisane: „Nie jeść - nie pić - trucizna - szkodliwe” czy co tam jeszcze, to znaczy że jest matołem. Do sześcianu. I nie pomoże mu nic. Żadna spec-ustawa - żaden zakaz. Jeżeli poczuje zew głupoty, zeżre cokolwiek. Choćby kreta. Idąc tym śladem, za chwilę będziemy sypać do zmywarek piach - bo to będzie jedyny dostepny detergent. Bardzo podobał mi się komentarz właściciela sieci dopalaczy: „Moi klienci to debile”. Cytat za www.gazeta.pl.

Telewizja. No, to jest dopiero zgroza. 140 kanałów - i najambitniejszą produkcją okazuje się Mad Max. Czyli film z takim panem, któremu faktycznie coś się popieprzyło w czaszce. Nie będę tu darł szat nad „Teatrzykiem Zielonej Gęsi” czy „Kabaretem Olgi Lipińskiej” - ale żeby nie zrobić jednego normalnego programu naukowego/ przyrodniczego/ historycznego/ geograficznego/ dowolnego bądź jakiego? Dobiło mnie MTV. Bo klikając next-next-next dotarłem w końcu i tam. Jakaś panienka grzebała w gaciach kandydata na absztyfikanta. Ta cywilizacja musi upaść.

Ostatnio lubie słuchać rosyjskiego popu - piekne dziewczyny, wyjące z zadęciem o miłości w ogóle a o zdradzie w szczególności, oraz młodziany łyse - ci maja kilka trendów, ale wszystko sprowadza się do znanego „Get rich or die trying”. Winie za ten stan umysłu książki Łukjanienki. Jakoś mi sie te kawałki dobrze wpisują w panoramę współczesnej Moskwy, w wydaniu postkomunistycznego S-F.

Radio. Po wylocie z Wyspy z nadzieją włączyliśmy RMF. Nastepnie „Trójkę”. Potem „Zetkę”. RM nie słucham, jestem uczulony na jad błonkoskrzydłych. I co? Czas się cofnął. Jakby wcale nie minęło kilka lat. Te same przeboje (sic!), te same wiadomości. Tylko nazwiska jakby inne, ale kto by to spamiętał. Jednych zmyło - innych przywiało. Że co, że na wyspie lepiej? Lepiej nie mówić. Łącznie około 30 stacji - i za wyjątkiem Classic, z muzyka poważną, reszta nadaje pop. Ten sam. W kółko. Wiadomosci te same. Konkursy podobne. W zasadzie nie ma żadnego znacznia, czego się słucha. Rzygać się chce.

Właśnie - a propoś konkursów. W BBC święci ostatnio triumf program, w którym trzeba się wykazać, w zasadzie - niczym. Dwadzieścia pieć paczek, w środku ukryte kwoty pieniędzy - a grający musi wskazać palcem z którego pudełeczka rezygnuje. I tyle. Oglądalność niesamowita, wszyscy klaszczą, przejmuja się, zagryzają paluchy i płaczą ze szczęścia. Osssochozi? Drugi typ programów to „Jakiego durnia zrobisz z siebie dla pieniędzy?”. Ludzie walczą ze soba w błocie albo na chybotliwych pomostach - wręcz lub bronia białą, choć tępą. No comments.

Może faktycznie należy dać szansę szczurom? Albo - przy większym ładunku - karaluchom?

środa, 6 października 2010

Jak napisać prawidłowe CV

Niezorientowanym chciałbym uzmysłowić, że Curriculum Vitae na Wyspach jest najważniejszym narzędziem w walce o pracę. Zaraz po listach polecających. Niestety, na listy wpływu nie mamy - chyba, że trafi się nam szef, co to powie „Abnegat, weź się goń na drzewo... Sam se napisz i przynieś do podpisu...”.
Za to CV...

Prześledźmy to na przykładzie. Dajmy na to - startujemy na pozycję Consultant Anaesthstist w szpitalu o rozszerzonym profilu. Operują w brzuchu, w klatce, w głowie, starców i dzieci, ciężarne i rozwiązane.

Ja, niżej podpisany Abnegat, urodziłem się na wsi i chodziłem pod górkę do szkoły. Potem chodziłem do drugiej szkoły ale tez pod górke, bo dom jest w dolinie. Studia skończyłem i poszedłem do pracy gdzie pracowałem długo i wytrwale. Zrobiłem specjalizację więc się znam na truciu odwracalnym ludzi.

Jak widać, wszystko jest napisane zwięźle, konkretnie i jest to przykład bardzo do dupy napisanego CV. A jak powinno ono wyglądać?

Ja, niżej podpisany Abnegat, urodziłem się w pieknej okolicy wypoczynkowej, gdzie, z wyróżnieniem za naukę i dobre zachowanie, ukończyłem szkołę podstawową i średnią. W wieku 8 lat wziąłem udział w olimpiadzie matematycznej, osiągając trzecie miejsce. Szkoła podstawowa wpoiła we mnie kulturę fizyczną - brałem czynny udział w zawodach sportowych, dwukrotnie (w 6 i 7 klasie) ukończyłem maraton. Przez trzy ostatnie lata szkoły średniej byłem rozgrywającym podstawowego składu drużyny hokeja na wrotkach. Przez cały czast trwania szkoły podstawowej i średniej jeździłem na wakacje do Wagadugu (Górna Wolta), gdzie pracowałem jako wolontariusz w Domu Dziecka dla Trędowatych. Dwukrotnie brałem udział w konwojach humanitarnych (do Gruzji i Kinszasy). Studia ukończyłem w Najlepszej Uczelni w Kraju. W czasie ich trwania brałem udział w pracach prof. Zaducha, kandydata Nagrody Nobla. Po ukończeniu studiów znieczulałem w Klinice Przeszczepów Przeróżnych w zespole profesora Krwawego. Dokonałem łącznie 16 327 procedur, w tym przeszczepy serca, płuc, wątroby, trzustki, jelit, śledziony, oczu, mózgu i włosów. Znam się na: tu lista wszystkich chorób i zespołów przepisanych ze spisu treści „Interny” Orłowskiego. Jestem zajebisty, bardziej zajebistych to juz nie ma wcale. A nawet takich jak ja to też nie. Jestem dobrym kolegą, dobrze pracuję w zespole, mam doskonałe interpersonal skils, świetnie nadaję sie do kierowania grupa i wykonywania poleceń. Jestem miły, madry, szybki, profesjonalny, sprawny, uśmiechnięty, miły dla pacjenta, wszystkowiedzący i co najważniejsze - skromny.

W załączeniu: lista kursów (zaświadczenia drukujemy na drukarce laserowej, bo atramentówki nie wyglądaja zbyt profesjonalnie) wraz z tłumaczeniami (wybieramy tłumacza z takimi wielkimi, okragłymi pieczęciami), lista zabiegów (to juz jak się nam chce - ostatecznie wylistować 16 tysięcy procedur zajmie trochę czasu), nagrody, listy pochwalne, słowa uwielbienia od pacjentów, podwładnych i przełożonych oraz zdjęcie uścisku ręki noblisty sprzed 5 lat (to tylko dla wytrawnych fotoszopistów).

I nie ma znaczenia, że nie mamy bladego pojęcia o czym piszemy. Ostatecznie, najważniejsza jest praca. A że nie przedłużą nam kontraktu po 6 miesięcznym okresie próbnym? Może i nie. Ale co się nauczymy, to nasze. I w nastepnej pracy będzie już nieco łatwiej. Potem wystarczy dorwać pięć, sześć takich kontraktów - i nasze CV zamieni sie w prawdę świtlistą.

Jak kraść - to miliony.

poniedziałek, 27 września 2010

Lengłidż trudna jest

Czyli jak zrobić pułapke na hohonia i samemu nim nie zostać.

Zaczęło się od niewinnego: "Tataaaa, chodź na tenisaaaa....<" Polazłem. Co było robić. Gra z pociechem młodszym wymaga precyzji i skupienia - nie można mu nagrywać zbyt jadowicie, bo strzela dupą i tupie (a rakieta swoje jednak kosztuje), za łatwo też nie, bo morduje przeciwnika bez litości - więc trzeba trochę się nakombinować. Tym bardziej że opanował wyjątkowo wredne uderzenie, płaskie, z kompletnym brakiem rotacji, które zamiast ładnie się odbić od podłoża, robi kaczke i znika. Co prawda nie da się tego zagrać z końca kortu - ale z 3/4 już bez żadnego problemu. Problem nakreślimy tak: jak zagrać, żeby nie zabić, ale z drugiej strony zbytnio nie ułatwić a na koniec odebrać zjadliwość wszeteczną którą sie młody oddźwięczył, i to jeszcze tak, żeby człowiek wyglądał ładnie i stylowo.

Rozwiązanie problemu było klasyczne: wywinąłem orła z podwójnym radebergerem, ponoć nawet przez chwilę stałem na głowie i używałem słów powszechnie nieuznawanych. Po ogarnięciu zysków i strat, okazało się że noga w kostce nie jest tak słaba jak by się wydawało i nieruchawa, jak by to można wywnioskowac z jej codziennej ruchomości, łeb mam pancerny a w okolicy nie było żadnych Polaków.

Nieco zaaferowany pociech młodszy podbiegł, sprawdził że stary żyje, pokiwał smętnie głową nad starością w ogóle, a starościa starego w szczególności i widząc ślicznie obdartą skórę z łokcia i nadgarstka, zarzucił ze znawstwem: Ależ masz urocze carpet burning! Znaczy, że co - takie obdarcia się tak tu nazywają? No tak. Jak chcesz być tubylcem, to tak się to nazywa. Podrapałem sie po łbie. Dziwna sprawa.

W trakcie natężonej pracy dzisiaj, moja współtrujczyni wypatrzyła rzecz jasna piękne braki naskórka zastrupione malowniczo i zapytała skąd mnie się to wzięło. Powidziałem jej z dumą, że to moje pierwsze carpet burningi są - bo w rzeczy samej graliśmy na korcie pokrytym dywanem, a nie na betonie i pierwszy raz w życiu tak artystycznie lądowałem w trakcie gry w tenisa. Tu Karolina parsknęła śmiechem i zapytała: Pierwsze? Czy my w Polsce to tylko w łóżeczku? Że co? - kompletnie z pantałyku zbity, wytrzeszczyłem gałki. Tenisa w łóżeczku?? Po chwili przyciężkawej od powstrzymywanego śmiechu, Karolina wyjaśniła mi, że carpet burnings to rzeczywiście są otarcia - ale głównie na kolanach, a czasem jescze gdzie indziej - i się je ma po dzikim seksie uprawianym na dywanie...

...musze se dzisiaj Młodszego wypożyczyć, coby mi łaskawie powiedział, gdzie też on to określenie słyszał...

poniedziałek, 20 września 2010

Varia

Leżał i czekał w zafoliowanym pudełeczku. Jakos tak nie mogłem się za cholerę za niego wziąć. W końcu nadeszła wielkopomna chwila...

„Efekt motyla” opowiada o chłopcu mogącym zmieniać przeszłe wydarzenia - ze wszystkimi tego konsekwencjami. Cała linia czasu odmienia się od tego momentu, nasi wrogowie stają się przyjaciółmi, wzloty zastępują upadki i tylko jeden człowiek wie, że cała otaczajaca nas rzeczywistość jeszcze kilka chwil temu była zupełnie inna.

Konstrukcja logiczna filmu daje reżyserowi dość szerokie - by nie powiedzieć nieograniczone - pole manewru. Nowa linia czasu to nowe relacje i nowe fakty. Jednak nie w fantastyce tkwi siła tego filmu.

Sceny są budowane oszczędnie, spokojnie nawet - a mimo to czujemy jak napięcie trzyma nas w uścisku cały czas. Sam król thrillerów, zwany nomen omen Kingiem, nie powstydził by się narracji. Nie chcę pisać o akcji - kto widział, wie, kto nie widział, nie powinien mieć zepsutego filmu przez nieudolny opis.

Polecam. Dawno nie zdarzyło mi sie zacząć filmu w pozycji leżącej a skończyć siedząc.
-------------------

Currys. Świczki, wtyczki i organy. Superstore elektroniczny - co się komu zamarzy. Kup dziś - dowieziemy wczoraj. No to - rydzyk-fidzyk. Zakupilismy lodówkę i popadliśmy w Przyjemne Oczekiwanie.

W końcu nam to czekanie wczoraj zbrzydło - w końcu ileż można trzymać padlinę na ogródku, tym bardziej że temperatury na zewnątrz bardziej śródziemnomorskie niż syberyjskie - i poleźliśmy do Currys’a. A gdzie lodówka? A nie ma. Ale zapłacona jest? No, jest. Ale data dostarczenia nie wpisana, to nie dowieźli. A czemu data nie wpisana? Bo jak kupowaliście, to nikt nie wiedział kiedy dowiozą. Ale nie ma strachu. Teraz już jest i możemy dowieźć. To czemu nie dowieźliście? Bo data była nie ustalona. Pytanie „To po jasną kurwę skasowaliście pieniądze tydzień temu” jest tak banalne, że aż się nie chce go zadawać. Innymi słowy - gdybyśmy nie przyszli, to mimo lodówek na stanie, trzymalibyśmy sobie żarcie na ogródku do usranej śmierci. Taki tip na przyszłość - jak nie maja czegoś do wydania natychmiast, nie płacimy. Szkoda zdrowia.
-------------------

Rodżer dostał sraczki. Nazywa się to tutaj D&V czyli diarrhea and vomiting. I z powodów tegoż o godzinie ósmej rano odwołał listę. Daje to szanse na wyjście z roboty koło 10.30 - a raczej dawało, bo mi sprytnie dziewczyny zaprosiły pacjentkę do preassesmenta. W sumie nic takiego - ale jak się waży 123 kilogramy przy wzroście 163 to BMI wychodzi w zakresie zupełnie wyuzdanym. Zobaczymy. Może nie taki diabeł - znaczy, tfu - pacjent - straszny.
-------------------

Po co TIVA’ie wzrost i jak to się ma do pytania Bobsley’a.
Najpierw chińszczyzna:
TIVA - zneczulenie całkowicie dożylne;
TCI - target controlled infusion czyli wlew kontrolowany stężeniem leku w kompartmencie docelowym; kontrolowany hipotetycznie, za pomocą matematycznego modelu;
Model Marsh’a i Model Minto: używane do określenia stężenia odpowiednio Propofolu oraz Remifentanylu;
Model Marsh’a: trzykompartmentowy, wymaga podania wieku i wagi, ale do określenia objętości kompartmentu centralnego uzywa tylko masy; zalezność jest liniowa. Bardziej zaawansowany model Schnidera wylicza steżenia w kompartmentach na podstawie masy, wieku, wzrostu i płci.
Minto model określa stężenie Remifentanylu - podobnie jak model Shnidera, wymaga kilku zmiennych do okreslenia dystrybucji leku.

Teraz w skrócie: lek po podaniu trafia do kompartmentu centralnego V1. Określane jest jego stężenie na podstawie a/ przesunięcia do kompartmentów V2 i V3 oraz b/ eliminacji metabolicznej, tzw. clearence’u.

Na podstawie masy, wieku, wzrostu i płci określana jest tzw. beztłuszczowa masa ciała, lean body mass - wartość potrzebna do określenia właśnie eliminacji metabolicznej.

Wracając do pytania Bobsley’a. Ponieważ wzrost jest nam potrzebny do określenia szybkości eliminacji leku - ale tak naprawdę jest zmienną potrzebną do wyliczenia lean body mass, możemy przyjąć do obliczeń wartość domniemaną, różnica pomiędzy obliczona a rzeczywistą wartośći LBM nie powinna być duża, aczkolwiek należy się spodziewać wartośći nieco większych niż rzeczywiste. Stąd wskazana pewna ostrożność przy indukcji i nieco niższe wartości Cp, czyli stężenia w kompartmencie V1, na początku zabiegu.

Tak na prawdę najważniejszy jest efekt kliniczny, który sprawdzamy nie poprzez dane z pomp, a poprzez parametry rzeczywiste które sprowadzają się do odpowiedzi na pytanie: czy pacjent po nacięciu skóry nie ugryzie nas boleśnie.

piątek, 17 września 2010

Telegraficznym skrótem

Wesele. Stroje kurpiowskie, hołubce, Krakowiacy i Górale. I chochoł. Wszystko już było. I nic nas nie zadziwi...

Los jest jednak sprawą przedziwną. Jeszcze rok temu w rozmowach z ASP rzuciłem żartem, że przydało by się wesele. Takie z tańcami do rana, gorzałką zimną i wędliną podżerana ukradkiem palcami. Nieszczęsny, bedziesz miał...etc - skąd Platon to wiedział?. Po dziesięciu latach suchych nadeszła powódź: trzy wesela. W ciągu sześciu tygodni.

Pierwsze za nami. Piękna Panna Młoda, Dumny Pan Młody, Rodzice, powozy, goście, orkiestra. Grzybki też. I tak gdzieś o północy opadła mi szczęka. Mianowicie na scene wyszli tancerze. No, to się jeszcze zdarza. Ale to co pokazali, obluzowało mi żuchwę. Pomijam fakt podbieństwa głównoprowadzącego do McAvoy’a, ale irlandzki taniec w Polsce, w dodatku zmiksowany z flamenco i tangiem - opisać się nie da. Trzeba zobaczyć, żeby uwierzyć.

Jest to jakis dowód na stopniową unifikacje Europy. To się nie stanie w czasie jednego pokolenia. I parę sprzyjających momentów musi się zdarzyć. Jak przetrwanie Euro, wymarcie nacjonalistycznych polityków czy fakt niezjedzenia nas przez mieszkańców centralnej częsci kontynentu. Centralno-południowego, uściślijmy.
--------------

Zadzwoniłem do mojej zaprzyjaźnionej firmy telefonicznej - co to i telefon da, i internet - a nawet darmowe rozmowy z krajem. Non-stop. Zapytałem niechcąco, czy podepna mi linię sami czy też muszę znowu zwrócić się do krajowego potentata-krwiopijcy. Ikazało się, że nie muszę. Założą sami. A kiedy? A 30 września. Miesiąc czekania... Może w dalszym ciągu praca dla polskiego mechanika-elektryka by się tu znalazła? Kto wie. Póki co bez netu ból wielki - w końcu poleźliśmy do sklepu i kupili dongla. Gdyby ktoś kiedyś chciał kupić - podkreśllam: nie stick tylko dongle. W dodatku ten (czy to?) dongle jest broadband. Koniec świata. Wtykłem toto w komputer, zamieliło dyskami, zaświeciło co mogło i po dziesięciu minutach wyskoczyło info - działa. Ha! Przesunąłęm dziesięć centymetrów w lewo, żeby miejsce na myszke zrobić i przestało działać. Wróciłem na stara pozycje - zadziałało. Dla żartów przesunałem w prawo o pięć... zdechło. Znaczy - fuksem niesamowitym znalazłem jedyne miejsce w pokoju, gdzie mam sygnał, czy jak?
--------------

Wpadł dzisiaj Joseph. Dżozef jest rumiany, zawsze uśmiechnięty (nos charakterystycznie czerwony, wiadomo - od landrynek) i zakomunikował szczesliwy, ze drzwiczki, co to je mieli zamontowac pod prysznicem za dwa dni licząc od środy w połowie sierpnia, przyjadą w poniedziałek. Licząc od najbliższej niedzieli. Dziwne. Już się zaczałem przyzwyczajać do ceratowej zasłonki którą zawiesili „na chwilę”. Przy okazji ASP zaatakował go o cyrkularke i okazało się, że owszem, ma. I nawet drzwi nam skróci. Miło mieć zaprzyjaźnionego byłego szefa budowy po sąsiedzku, pod ręką.
--------------

Walczę z aerialem. Niby można by te cholerną antenę zamontowć wedle azymutu anten sąsiadów, ale jakos tak łażenie po dachu budzi we mnie sprzeciw. Toz musze drabine kupić, rurke do komina przykręcić... Zadzwoniłem do fachowca. Ja mu, że aerial mi potrzebny - bo antenna to owszem, po angielsku, ale w Północnej Ameryce - a on na to że on aeriale zakłada. No to ja na to że ja własnie taki chce, a on na to ze jednak mi nie założy, bo on tylko aeriale. Toz, kwamać - zakląłem szpetnie, choc dla rozmówcy niezrozumiale - jaż właśnie aeriala chce! To nie do niego, bo on tylko aeriale. Pomyślałem, ze zdrowie najważniejsze, i wyłączyłem komórkę. Może następny będzie mówił narzeczem ludzi cywilizowanych?

Mówił. Wytłumaczyłem co mi trza, podkreśliłem, że dish też, ale nie do Skaja tylko Cyfry co sie przekłada na 13EHotbirda. Powiedział że wszystko rozumie, ceny sprawdzi i z ofertą zadzwoni. Ulzyło mi. Z wrażenia po pierwszym zaczałęm sie jąkać.
--------------

Na wyspie gdzie nic tylko leje, ciemno, zimno i paskudnie - w ciągu dwóch tygodni usechł nam trawnik. W połowie. W tym czasie w słonecznym kraju nad Wisłą było 13 stopni i ciągłe deszcze.
--------------

Płytkarz przyszedł. Nie spodobała mu się moja robota. I tak jestem dumny - pierwszy raz kładłem kamieniarke na podłodzę - a tak w rzeczy samej to pierwszy raz w ogóle - i co z tego że trochę wyje. Powyje i przestanie. Na szczęscie przylazł, zanim zdążyłem zepsuć kuchnię. Teraz mi skóra fajnie płatami odpada - chyba cos dziwnego było w podkładzie. Albo mi woda nie służy.

-------------
Lodówkę i zamrażalkę zapłaciłem dwa tygodnie temu. W kurwysie Currys’ie. Do tej pory czekamy. Dobrze, że temperatura troche spadła, może nam jakoś padlina przetrwa. Póki co siedzi sobie w torbie na ogródku trawniku za domem. Najwyraźniej miejscowe koty jeszcze się nie dowiedziały o darmowym paśniku. Albo im zapach polskiego salcesonu przeszkadza.

-------------
Polazłem w końcu na dżima. Cięzko było - znaczy, pójść było ciężko - ale sie udało. Chyba większa w tym zasługa ASP niz moja, no ale. Poodbijalismy piłeczkę przez siatke i poleźli do domu. Póki co nic mnie nie boli. Nadmiernie.
Czas chyba zacząć trening od nowa.

Łomatko. A jeszcze stół, krzesła, podłoga w pokoju na dole, łazienki, meble...

Duszno mi.

Niech mi ktoś tylko powie, gdzie ten cały Platon mieszka...

piątek, 3 września 2010

Sztampowo

Trzeba napisać że "jak ten czas leci" i "urlop, urlop - i po urlopie".

No to napisałem.

Musze przyznać że już mnie dupa boli. O wątrobie nie wspominając (gwoli wyjaśnienia: dupa boli mnie od leżenia tylko i wyłącznie). Odwiedziny u przyjaciół dobra rzecz. Problem w tym, że jak się to robi raz do roku... Bez kiszonego ogóreczka nie da rady. Co prawda co poniektórzy zmienili wyznanie na czystosercowców i teraz w sklepie do pół litra i ogórków trzeba dołożyć jeszcze St.Pellegrino - no ale. Każdy jakaś tam miarkę w życiu ma do wypicia.

Szczęściem w nieszczęściu spora grupa pojechała na walenie. To zajęcie dla twardzieli - mokro, zimno i do domu daleko. Dzięki temu mam w rezerwie kilka flaszeczek na następne spotkanie...

W zasadzie wszystkie punkty programu zostały wykonane: flaczki w "Barze pod Cyckiem", lody borówkowe u Żarneckich, sauna i lodowata kąpiel w Gorcach...

...chce do domu.

Pracy mi brakuje.

I psychiatry.

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

In koguto

Odwieczny problem, jak zdobyć popularność pozostając elitarnym, przekłada się w rzeczywistości blogowej na dylemat: jak być znany szerokiej publiczności, pozostając anonimowym. Taak. Początkowa faza tajemniczego Don Pedro nieuchronnie przechodzi w bardziej lub mniej wyuzdany ekshibicjonizm. Zaczyna się od zdjęcia psa a kończy na podaniu numerów kart kredytowych.

No, bez przesady mi tu...

Wakacje to czas dziwny - i miły. Można spać do późna, można odwiedzić przyjaciół, można wreszcie pojechać w stare miejsca i dać się ponieść taniemu sentymentalizmowi. Jako że na starość mózg mi rozmięka i emocjonalnie zaczynam się zachowywać jak zakochany czternastoletni pustostan koloru blond - płci przeciwnej - na to ostatnie muszę nieco uważać.

Przypadkiem zajechałem sobie do "mojego" starego szpitala. Echch... Massakra. Spotkania z dawno nie widzianymi ludźmi, stare - nowe kąty... Blondyn ruszył do akcji i nieco ścisnął mi grdykę. Co robić. Jednak przepracowałem tam ponad 7 lat.

I tu ciekawostka.

Większość spotkanych pod koniec rozmowy dodawała, mrugając okiem: "Good morning, Vietnam". To by było tyle na temat konspiracji.

Niniejszym pozdrawiam wszystkich ;D

Trzeba będzie się pilnować...