Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Abnegat.ltd present:. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Abnegat.ltd present:. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 10 stycznia 2010

Cinema Paradiso

Gwoli wstępu: post zawiera opis zarówno filmu jak i zakończenia obu wersji, które się od siebie różnią. Jeżeli ktoś nie widział, proponuję najpierw przypomnieć sobie wersję klasyczną a potem reżyserską. I ewentualnie wtedy wrócić tutaj ;)



Śliczny, znany i lubiany.

Jak ktoś jest grzeczny to mu Mikołaj przyniesie. No i - przyniósł. Pięknie wydaną czteropłytową edycję "Cinema Paradiso" Giuseppe Tornatore. W środku niespodzianka w postaci director's cut.

I totalny opad szczęki żuchwy... Ale o tym za chwilę.



Film jest tryptykiem pokazującym życie Salvatore, pieszczotliwie zwanym Toto. Część pierwsza to historia małego chłopca zakochanego w kinie, któremu ojca zastępuje operator kinowy, Alfredo. W zasadzie trudno cokolwiek napisać- piękna sceneria, kapitalne ujęcia pokazujące narodziny przyjaźni - a nawet miłości - dwóch wyjątkowych ludzi.




Część druga to młodzieńcze lata Salvatore. Teraz on jest operatorem jako że Alfredo stracił wzrok w pożarze. Salvatore zakochuje się miłością pierwszą w Elenie, która pomału odwzajemnia uczucie. Na drodze jak zwykle stają konwenanse oraz rodzice z kasą - pomór by na nich... Historia tragiczna, bo Salvatore idzie do wojska - a Elenę rodzice wywożą w dal siną. Nie spotkają się już nigdy. Salvatore wyjeżdża do Rzymu i tam robi karierę w kinematografii. Posłuchał tym samym rady Alfredo by odejść- i nie oglądać się za siebie. Wróci do Giancaldo dopiero na pogrzeb swojego przyjaciela i przybranego ojca.



Film jest opowieścią o sile uczuć ale też i obalaniu mitów młodości. O tym, że różowe okulary młodzieńczych wspomnień łatwo zniszczyć - i magiczne miejsca zamieniają się w rudery i zaśmiecone place. Daje do myślenia.

I tu powracamy do totalnego dzonnnkkkk wersji reżyserskiej.

Bo dopiero w niej okazuje się że na drodze młodzieńczej miłości, tej której Salvatore zapomnieć nie może - stanął nie kto inny jak jego mentor, ojciec i przyjaciel w jednym. Mało tego - Salvatore w tej wersji odnajduje Elenę...

Dodatkowe kilkanaście minut wywraca do góry nogami wydźwięk pierwotnej wersji - bo nagle okazuje się że mity przeszłości wcale nimi nie są, że najważniejsze jednak są korzenie, że że miłość potrafi przetrwać dziesięciolecia. Że tak naprawdę określa nas nie status społeczny czy pieniądze - a szeroko pojęte dziedzictwo.

Polecam obie wersje, zdecydowanie w odwrotnej kolejności niż to zrobiłem teraz. Najpierw klasyczną*, potem reżyserską.

Absolutne arcydzieła.
I niesamowita niespodzianka.
Bo mimo że ta "nowa" wersja może się wydać nieco kiczowatykowata - to jednak w swoim prostym postrzeganiu świata chciałbym żeby to właśnie ona była prawdziwa.

A to, gdyby ktoś chciał posłuchać muzyki...



PS. Żadnych jabłek nie będzie. To jest poza skalą.
-------------------
*Tu jest pewien problem z nomenklaturą: do pierwotnej "pierwotnej" wersji dodano 51 minut. I to teraz jest wersją klasyczną. A director's cut jest jeszcze dłuższy.

niedziela, 3 stycznia 2010

Sherlock Holmes



W odróżnieniu od pogotowiarza, wszystko rozwiąże. I buty, i ciąże. Sherlocka zagrał Robert Downey Jr, który nie wiedzieć czemu przypomina mi nieco Ala Pacino. Jego przyjaciela i pomocnika, Dr Watsona, zagrał Jude Law.

Wrazenie jest - dziwne. Bo z jednej strony oglądamy XIX wieczny Londyn, stroje, powozy, budynki - a z drugiej film jest kręcony nowoczesną techniką, z kamerą podążającą za akcją, z przyspieszeniami i zwolnieniami projekcji. Intrygujące.

Panowie rozpoczną historię od uratowania ślicznej dziewczyny z rąk zboczonego satanisty, niejakiego lorda Blackwooda, tłukąc niemiłosiernie każdego kto im wlezie w drogę. Co jest ciekawe, historia nakreślona ręką Conana Doyla jednoznacznie wskazywała na Sherlocka jako Don Kichote, pozostawiając sanczopansowanie na osiołku Watsonowi.* W filmie panowie tworzą równoprawny duet - Sherlock lubi pić, w pokoju ma ład szesnastolatka a w ramach rozrywki wali po mordzie marynarzy w dokach. Watson to dżentelmen w każdym calu, nienaganny strój, nienaganne maniery - ale co ciekawe, wcale nie zwleka z przemocą do ostatniego momentu. Jeżeli trzeba, może obić.**

Diaboliczny Blackwood wstaje z grobu po egzekucji. W Londynie rozpoczyna się seria tajemniczych morderstw, preludium do rządów satanistycznego terroru.

Do walki ruszają nasi panowie.

I zdążą.

Typowy film akcji, szybkie dialogi, cięte riposty - z których co najmniej połowa mi uciekła - polecam. Choć na sto procent będę wiedział co mówią jak to oglądnę z subtitlami...

Pół Antonówki.

------------------
*A propos Sancho Pansy:
W środku nocy, leżąc na łące w parku, Sherlock zapalił fajkę i pykając niespiesznie zapytał Watsona:
- Powiedz mi, mój drogi Watsonie, gdy widzisz rozgwieżdżone niebo nad nami, do jakich wniosków dochodzisz?
- Że Stwórca jest nieskończenie potężny? Że Wszechświat jest nieskończony? Że nie jest możliwe byśmy byli jedynymi istotami w kosmosie?
- Nie drogi Watsonie. Ktoś nam za.ebał namiot."
**Coś jak rozwiązanie starych skrótów
MO - mogą obić
ORMO - oni również mogą obić
ZOMO - zwłaszcza oni...

czwartek, 31 grudnia 2009

Jumper

Bycie Dżedaj zobowiązuje. Trzeba machać mieczem który robi bhrmmmmm w powietrzu i robi krzywdę przeciwnikom. Tak na marginesie lajtsajbra - zawsze mnie zdumiewa krew tryskająca z rany zadanej urządzeniem które roztapia stalowe drzwi... Toż rączka powinna odpaść w wersji well done a nie rare.*

Hayden Christensen wypłynął na szerokie wody Holywoodoo przy boku Natalie Portman. W zasadzie nie wiem czego mu bardziej zazdroszczę - machania mieczem czy kiss’a z jegoż partnerką. Filmową, życiowej nie znam. Jak pamiętamy - szczególnie ci co oglądali - Christensen wstępując na Ścieżkę Zła pomógł ukatrupić Dżedaja prawego czyli Samuela L.Jackson’a. Który rolę swą zagrał wyjątkowo drewnianie, ale co robić. Nobody’s perfect.

Panowie najwyraźniej nie mogąc się doczekać kolejnych części sagi Starłorsów postanowili zmierzyć się ze sobą po raz kolejny. Czyli - Christensen będzie uciekał a - Samuel L. Jackson gonił - i - wszyscy zadowoleni.

Christensen został obdarzony mocą bezwysiłkowego tworzenia worm-hole’i. Czy łormholi - jak kto woli. Tu sobie znika, tam sie pojawia. Rach - i ciach. Twórcom filmu najwyraźniej brakło pomysłów do czego takie możliwości można wykorzystać więc każą skakać naszemu bohaterowi do sejfu i z powrotem - to w ramach zorganizowania sobie beztroskiego zycia - oraz w różne miejsca piekne - celem zjedzenia kolacji. O tempora - o mores...

Samuel L. Jackson jest człowiekiem misji. Misja jego jest prosta - łapanie a nastepnie bebeszenie kmiotków podróżujacych po Ziemi przez łormhole. Jak sobie pomyślę że bęcwały nic nie robia tylko skaczą sobie tu i tam dla własnej przyjemności - a wszystko to bez wiz, paszportów i kompletnie z darmo - w jakis sposób go rozumiem.

Fajny pomysł który został totalnie spartolony. Kolejny film dla jedenastoletniego debila który taką moc potrafi wykorzystać jedynie do nicnierobienia.

Ogryzek z ogonkiem za zaangażowanie ogólne i fryzurę Jacksona.

---------------------------
*W zasadzie gwiazdka jest dla trawożernych - mięsożercy wiedzą że stek mozna dostać jako rare (krew cieknie po brodzie), medium (różowe w środku, spalone na zwnątrz) oraz well done (beton). W niektórych knajpach rozróżniaja jeszcze medium-rare.

poniedziałek, 21 grudnia 2009

Avatar

Amerykanie to wielki naród. Ich osiągnięcia w krzewieniu postępu wśród Indian, promocja zdrowego trybu życia wraz z darmową wizą dla dziesiątek tysięcy Afrykaninów czy apartheidowa próba uchronienia zdrowej Czarnej Ludności Ameryki przed zgnilizną białego człowieka - od której ci wielcy wyswobodziciele i obrońcy demokracji odstąpili już niestety gdzieś w latach 60 XX wieku - może budzić podziw. Jeżeli do tego dodamy prawdziwe wzorce moralne*, wiarę w silną pięść i amerykańską odmianę fair play** - nie można mieć żadnych wątpliwości.

Heroes.

I nawet maja prezydenta noblistę... Co prawda na miejscu Lecha bym się zdeczka wkurwił, bo co innego utrzymywanie pokoju na świecie jak się ma do dyspozycji 10 lotniskowców klasy Nimitz a co innego obalanie systemu za pomocą skoków wzwyż. No, ale.

Patrząc na dokonania naszego Wielkiego Brata trudno się dziwić Cameronowi co do jego poglądów na ludzka rasę: cyniczne hieny dla których pieniądz jest wartością najwyższą. I nie ma tu znaczenia postęp cywilizacyjny ludzi gdyż nasze morale zakorzenione jest w staromózgowiu, a to jak wiadomo chce tylko dupczyć, pić wódkę i pierdzieć w czasie nieograniczonego niczym spania.

Na Pandorę przylatują ludzie żeby wydobywać najdroższy z możliwych minerałów. Działania korporacji która się tym zajmuje są ochraniane przez (Baczność!)Amerykańskich Marines (Spocznij!). A (Baczność!) Marines (Spocznij!) chronią korporacje przed banda dzikich, którzy jak nic rozłożyli sobie wioskę nad najbogatszym złożem. Gdyby to komuś nie przypominało gorączki złota i rzezi Indian, Cameron zobrazował fizis tubylców wyjątkowo apaczowato.

Korzystając z najnowszej technologii bioinżynieryjnej, ludzie produkują ciała tubylców które następnie są kontrolowane przez ludzi. Do akcji wkraczają ludziobcy czyli rzeczone Avatary.

Główny bohater jest paraplegikiem, jednak los uśmiechnął się do niego w sposób bardzo dla losu charakterystyczny - zabijając jego brata bliźniaka, naukowca, który miał sterować jednym z avatarów. Jako że sprzężenie mózgów człowiek-avatar jest specyficzne genetycznie - czy jak by to tam nie nazwać - by uchronić drogiego ludziobca, armia proponuje paraplegicznemu marines by zajął miejsce brata w projekcie.

Film jest kapitalnym połączeniem twardego SF z fantasy, trochę tu Lema, trochę Matrixa, widać ślady Scotta, szczególnie Mówcę Umarłych. Co prawda akcja jest do bólu przewidywalna, ale mimo wszystko nie zepsuło mi to widowiska.

Genialne.

Ale tylko dla wielbicieli gatunku.



----------------
*Zawsze mam problem czy większym jest guma do żucia - czy Coca Cola.
**Jak wygrywamy to jest fair, a jak nie to h.w.d zasadom.

piątek, 18 grudnia 2009

Seven pounds

Czyli "Siedem dusz". Kolejne ty-też-terefere.

Smitha lubię. Potrafi być uroczy i bezczelny, cwany i inteligentny, uroczy i romantyczny. Choć to ostatnie chyba najmniej.

Will zamierza popełnić samobójstwo. Bo żyć nie chce. Film jest opowieścią o szukaniu drogi, win odkupieniu, o tym co ważne i co nieważne.

Nie jest to arcydzieło - jednak ani ckliwowatośc ogólna, kilka nieścisłości malutkich czy próba upodobnienia się Smitha do Cage'a nie zepsuły mi całości.

Więcej napisać się nie da, nie zdradzając szczegółów.

Spokojny film po którym pozostaje w głowie kilka dziwnych pytań.

Polecam

piątek, 4 grudnia 2009

Zapowiedź

Czyli w lenguidżu "Knowing". Co jakoś nieszczególnie sobie odpowiada, ale niech tam. Jak mówił młody Stuhr, "Ty też terefere".

Film jest kapitalnie, bezbłędnie, wręcz bosko nakręconą kupą bzdur.

Po prostu ręce opadają. Teoria o masowym odbiorcy w USA jednak coś w sobie ma.

Prześledźmy akcję. W latach piećdziesiątych jedna ze szkół podstawowych organizuje "event" pt. kapsuła czasu. Dzieci rysują swoje wyobrażenie przyszłości, ich prace zostają włożone do kapsuły i ukryte pod pamiątkową tablicę na głównym placu. Jedna z dziewczynek - pomysłodawca pomysłu - do kapsuły wkłada list z ciągiem cyfr. Zaczyna się Opowieść Z Dreszczykiem.

Tu do akcji wkracza Nicolas "Ale Jestem Zajebisty" Cage. Ogólnie facet mnie śmieszy swoja nadęta gębą, ale odkąd zobaczyłem go w "8 mm" muszę przyznać że na jego widok rzygać mi się chce. No, ale. Dajmy wyznawcy Wartości Amerykańskich szanse rehabilitacji.

Pięćdziesiąt lat później syn Nicolasa dostanie w trakcie odkopywania kapsuły list z cyferkami. Cage natychmiast rzuci się do rozszyfrowania zagadki jak pies na podroby. I z ciągu - zgadnijmy - 800 cyfr natychmiast wypatrzy te które wskazują na datę i liczbę ofiar. Potem jeszcze się okaże że lista zawiera także lokację. Przerażające poszukiwania Cage'a w necie potwierdzają trafność rozpoznania.

Ale to nie wszystko. Na liście są jeszcze 3 katastrofy, z których ostatnia zakończona jest znaczkiem odwróconego EE. Będzie to data Ostatecznej Katastrofy bo w domu nieszczęśliwie zmarłej dzidzi Cage znajdzie wydrapane na spodzie łóżka tajemnicze Everybody Else. Żeby się naszemu inteligentowi nie ominęło przesłanie, dzidzia wydrapała to na bide ze trzydzieści razy. Chałupa stoi niezamieszkana w środku lasu - to po to żeby się Amerykanin nie zastanawiał nad logika przesłania tylko srał ze strachu.

Teraz uwaga - ostatnia lokacja nie jest miejscem katastrofy - lecz zbawienia. Bo tam właśnie kosmici czekają na jego syna i przypisana mu samicę rodzaju ludzkiego coby ich przewieźć do Edenu. A Cage dostanie od kosmitów środkowy palec, możliwość zagrania prawdziwej rozpaczy oraz pokazania że Wartości Amerykańskich Chrześcijan są nadal żywe.

Kto do kurwy nędzy pisze scenariusze do tych produkcji? Tego się nie da wytłumaczyć niczym - ani post-traumatycznym uszkodzeniem mózgu ani bolesnym zatwardzeniem.

Zwróćmy uwagę na następujące fakty:
1. Obcy chcą uratować ludzi, ale tylko niektórych. Jako zaczyn nowej cywilizacji.
2. Informują o tym dziewczynkę, włażąc jej telepatycznie do głowy i każąc w amoku pisać tajemniczy ciąg cyfr który wskazuje na katastrofy, jakie wydarzą się na Ziemi w ciągu nadchodzącego pół wieku, włącznie z wybuchem flary na Słońcu która ostatecznie wymaże życie na naszej planecie.
3. Następnie ten list zostaje wsadzony do pojemnika żeby nikt za cholerę się o nim nie dowiedział - czy po co, bo tu się w logice jedenastoletnich Amerykanów nieco gubię.

Dalej jest jeszcze ciekawiej.

4. Pomijam bzdurę na kółkach wynikającą z rozszyfrowania zagadki - bo z niej nie wynika kompletnie, zupełnie i absolutnie NIC.
5. W jednej z ostatnich scen widać że z Ziemi odlatuje w mrok kosmosu kilkadziesiąt - kilkaset - statków Obcych.

Podsumujmy.

6. O katastrofie wiedzieli co najmniej 50 lat temu.
7. Ludzi uratować nie chcieli - bo jak by chcieli, to by w ciągu tych lat mogli przetransportować caly ziemski inwentarz zywy, z bakteriami włącznie.
8. Zostawili więc list (ale PO CO??!?) - który zdał się psu na budę bo dzieci mogli sobie zabrać w dowolny sposób.
9. Cała intryga odebrała mi mowę. Gdy zobaczyłem że Nicolas nie chce iść do jaskiń, lecz podążać szlakiem proroctwa sprzed kilkudziesięciu lat - olśnienie zmroziło mi mózg. Jaki debil mógł spierniczyć taki film???

Nie wiem jak to podsumować.

Koszmarek zawiera kapitalna scenę zniszczenia miasta przez wiatr słoneczny, podkreślający to co kiedyś napisał Szaman - że jesteśmy jak pchła na końskim zadzie. I za to należy się pół ogryzka.

Gdy zobaczyłem Nikosia na okładce, dreszcz zwątpienia przeszył me serce.

Ale debilizm w środku przeszedł moje najśmielsze oczekiwania.

wtorek, 1 grudnia 2009

Sci-Fi

Wiem, wiem. Że historii z  pogotowia nie ma. No, kkurcze - nie zawsze się coś przypomina. Zresztą mam wrażenie że po chałupie chodzi mi Niemiec co mi wszystko chowa.

Jako że w  ten poniedziałek byłem off, zakupiłem sobie w HMV "Moon". Płytka zawierała opis pasujący nieco do lemowskich klimatów - gdyby miał jakaś spójną teorię filozoficzna pewnie bym był Jego wyznawcą -  wiec jako wielbiciel sci-fi nie mogłem jej pozostawić takie samotnej na półce.

Tu taka mała dygresyjeczka. Mianowicie kino sci-fi cierpi na jakiś cholerny niedorozwój. Z produkcji wychodzą albo obrazy totalnie odmóżdżające - jak Starłorsy - albo "Zesraj się ze strachu na widok Obcego, ósmego pasażera Nostromo". Nie mówiąc już o  "Solaris" z którego wyszły pośladki Clooney'a. Mając takie cuda jak Asimova z Fundacją, Lema z Pirxem czy choćby Dicka - robi się jakieś potworki.

Fakt, pokazały się takie perełeczki jak "Minority report", nieco spaprany nadętą gębą Cruise'a czy deczko infantylny - ale w swej istocie kapitalny "Robot" ze Smith'em, lecz wiekszość niestety albo idzie w strone "3 planety od Słońca" albo "Teksańskiej Masakry".

Film zaczyna się klimatycznie - stacja na ciemnej stronie księżyca kontrolująca wydobycie He3 (mnie cosik w tym nie pasi - toż do zimnej syntezy potrzebny jest Tryt raczej - no ale; nie czepiajmy się szczegółów), i jej jedyny mieszkaniec Sam Bell (w tej roli Sam Rockwell). Znaczy - jedyny homo sapiens, bo na stacji mieszka również Gerty, robot, pomocnik i przyjaciel w jednym.

Sam kończy właśnie trzyletni pobyt na stacji i pomału zaczyna się zbierać do domu. Ostatnie dni umila sobie kończąc makietę miasteczka i odsłuchując wiadomości przesyłane mu via Jupiter - jako że satelita komunikacyjny księżyca zdechł w trakcie burzy słonecznej.

Kapitalne, twarde science - fiction. W zasadzie jeden aktor. I fiesta dla maniaków.

Zdecydowanie.

poniedziałek, 30 listopada 2009

Uczucia zmieszane

Przy niedzieli się nie jeździ. Przy niedzieli się filmy ogląda. Więc będzie o filmach. Na pierwszy rzut poszedł "Anioły i Demony", część druga opowieści o profesorze Langdonie co to patrząc na igłę nie widzi narzędzia do szycia lecz 144 Anioły, uszeregowane alfabetycznie.

Żeby nie było żem nie ostrzegł - może się kilka faktów ujawnić wiec jeżeli ktoś nie oglądał, może lepiej nie czytać. Ciężko bowiem o filmie pisać - nie pisząc o nim.

W Rzymie aktywuje się stara - stareńka sekta zwana Illuminati, co to chce wykończyć Kościół Katolicki przy użyciu metod naukowych, a zrobi to w zemście za zatłuczonych swoich czterech braci.Fakt zaszłości czterystuletniej może sie wydawać kompletna bzdurą dopóki sobie nie uzmyslowimy że ostatnie trupy w Ulsterze są spowodowane konfliktem trwającym co najmniej tyle samo.

Tak na marginesie - z Illuminati dosć skutecznie walczyła Lara Croft w pierwszej części swoich kronik - sądząc z jej działań po nieszczęsnej organizacji nie powinien zostać nawet napis na nagrobku. Jak widać hydra łbów ma wiele a zatłuc ją ciężko.

Jednak by kara była karą nie wystarczy wysłać oponenta w zaświaty. Musi on wiedzieć że to nastąpi, musi wiedzieć za co go to spotyka a na sam koniec musi cierpieć srodze. Filozofia zaszczepiona nam przez myślicieli filmu pomału staje się nowym prawem moralnym. Pamiętacie Orwellowskie '84? Tam też - najpierw grzesznik miał być złapany, psychicznie zniszczony, na nową wiarę nawrócony - i dopiero gdy wiedział co traci - skazany. Ludzie są bardzo - empatycznymi, to dobre słowo - empatycznymi stworzeniami.

Hanksa kocham - platonicznie - za kilka ról. Forest był zabójczy. Cast Away - re-we-lac-ja. Monodram zrobiony wręcz perfecto. Private Ryan - trudno sobie wyobrazić kogoś lepszego do tej roli. Znaczy, pewnie że Clint Eastwood byłby lepszy, z cygarem w zębach, magnum 44 i jego "are you lucky, punk?" - ale też i film stałby się kolejna opowieścią o twardzielu co to sam by wygrał wojnę tylko mu się nie chciało.

Natomiast postać Lungdona jest dla mnie nieco - zaraza - niefilmowa. To ktoś kto przemocą się brzydzi, bo jest naukowcem, jego siła w umyśle i błyskotliwych zestawieniach historycznych faktów. I taki ktoś niestety do współczesnego kina opanowanego przez efekty specjalne i akcję pasuje jako ta ilija do kabury. Co prawda scenarzysta obciął kilka co dziwniejszych pomysłów książki i wygładził nieco profesorską osobowość ale... czy to filmowi wyszło na dobre, sam nie wiem.

Obsada jest rewelacyjna. Hanksowi partneruje nieznana mi bliżej Ayelet Zurer, jedyny film w którym ją widziałem to "Munich". I tu się należa brawa reżyserowi - bo w roli pani doktor biofizyki, nadzorującej jeden z kluczowych eksperymentów w CERN nie wystawia się 24 letniej cycatej blondynki - Panie Broń żeby mi ktoś zarzucił że coś mam przeciwko cycatym blondynkom - ale żeby dojść do tego poziomu wiedzy trzeba mieć skończone studia, doktorat i lata naukowej pracy - a to by oznaczało wiek bliżej czterdziestki niż dwudziestki. Do tego Obi Wan Kenobi który miast świetlnym mieczem wymachuje wiarą i przekonaniami - czyli Evan MacGregor oraz Boostrap czyli Stellan Skarskgard (można go wypatrzyć w "Czerwonym Październiku" jako kapitana łodzi podwodnej).

Hanks będzie podążał od jednej zagadki do drugiej, zbliżając się nieuchronnie do zabójcy - i tu trochę razi brak konsekwencji akcji, bo jak się wysyła za profesjonalnym killerem książkowego mola ściągniętego zza oceanu, to się go pilnuje w osób sto i lata za nim jak pies z wywieszonym ozorem. No, ale. Problem oszczędzenia Hanksa i pętającej się za nim pięknej Pani Doktor zostanie rozwiązany tyleż dziwnie co śmiesznie.

Muszę przyznać że mimo pewnych nieścisłości, których w zasadzie czepiam się dla zasady, film da się obejrzeć. Szczególnie finałowe salto-mortadele może się spodobać. Natomiast niestety - mam kilka "ale". Miło by było gdyby wyeliminować drobniutkie nonsensy psujące film. Usprawnić akcję przenosząc ją na płaszczyznę zmagań mózgów a nie muskułów - w tym drugim złoty medal należy się Czarnemu Jajarzowi (kryptonim: Schwarzenegger) i nie pobije go nikt. Ani w muskułach - ani w napinaniu czterech szarych komórek (reszta jest zajęta obsługa kończyn dolnych oraz górnych i kierowaniu lufy w dobrą stronę). I wreszcie - z bólem serca - muszę powiedzieć że Hanks mi do tej roli pasuje średnio. Gdybym miał kogoś w niej obsadzić - to właśnie Ala Pacino. No, ale to tylko mój prywatny typ.

Tak na Post Scriptum - spodobało mi sie nienachalne przedstawienie możliwości koegzystencji ludzi wierzących z agnostykami czy wręcz z ateistami. Co w świetle filozofii Radia Grzybiarzy jest wręcz nieprawdopodobne.

Szczególnie gdy ateista jest cyklistą.

Momentami krzepiące.

piątek, 27 listopada 2009

Instruktaż dla zboczeńców

Al Pacino. Jeden z gigantów filmu. Człowiek - marka. Lubię go oglądać. Zblazowany nieco, charakterystyczna chrypka w głosie. Trochę sie z nim człowiek utożsamia - a trochę by mu chciał piwo postawić. Gdy zobaczyłem na półce „88 minut” ze znajoma twarzą na okładce, nie wahałem się ani chwili.

Napisy początkowe, akcja... i dzonk. W pierwszej scenie jesteśmy świadkami brutalnego morderstwa na tle seksualnym. Z deczka mnie zatkało. Nie dlatego żem trupa zobaczył pierwszy raz na oczy, ale scena ma silne, brutalne zabarwienie sado-macho, a reżyser wręcz epatuje kapiąca krwią i jękami ni to bólu ni czego tam.

Ja rozumiem - konwencja. Nie można bezkarnie szwarc-charaktera zatłuc klapą od sracza w ostatniej scenie, jak się nie pokaże za co go to spotyka. Ale żeby mój idol grał w czymś takim? Znaczy - nie grał jeszcze, bo on - ten idol - będzie zaraz występnego gada próbował przyszpilić do krzesła elektrycznego, ale jednak firmuje takie badziewie swoim nazwiskiem? No nic - skoro ktoś pokazał tak straszną zbrodnię, widać katharsis będzie jako ta Niagara spłukująca z duszy gówna wszelakie.

Film zaczął się rozkręcać, dowiadujemy się że Pacino jest psychiatrą sądowym i z racji swojego zawodu wysyła psycholi do lepszego świata przy użyciu środków szkodliwych. Po czym zaczyna się miernie sklecona akcja polegająca głównie na tym że nasz bohater mówi do wszystkich "g.uzik się na tym znacie, ja wiem lepiej" - i oczywiście tak jest. By jednak dowieść swego musi przebrnąć przez sceny w których reżyser uśmierca kolejne Bogu ducha winne kobity, krew się leje, sado-macho kwitnie a film zaczyna nieco odpadać od realiów. W końcu Straszna Intryga zostaje rozwikłana, główna pomocniczka oddaje ducha Panu pozostawiając spadnięte zwłoki na placu boju, a główny Zbrodzień ląduje na krześle.

Niestety, film pozostawia taki mały, maluśki niedosyt. Mianowicie po zaprezentowanych - Bóg jeden wie po ką k.ichę - okropieństwach, Al Pacino rozwala komórkę prze która wcześniej wygłosił złoczyńcy swoje expose .

Jako odbiorca wsiowy oczekiwałem raczej że go najpierw usmaży, posoli, następnie zmieli na żywca maszynka do mięsa i wreszcie zje. Cóż, może dlatego nie jestem reżyserem.

Na sam koniec Pacino odwraca się i wymaszerowywuje w dal siną.

Przynajmniej nie poszedł do łóżka ze swoja partnerką.

Dobre i choć co.

A Niagara okazała się spłuczką do sracza.

sobota, 21 listopada 2009

2012

Hu hu ha
Idzie zima zła.

Amerykanie to dziwny naród. Spakują graty, wezmą całą rodzinę, pojada na kemping - do tej pory wszystko leci tak jak na całym świcie - po czym rozpalają ognisko (dalej zgodnie ze zdrowym rozsądkiem) i zamiast zjeść kiełbaski i popić półlitrem - zaczynają się straszyć. Idą w ruch opowieści o duchach, wampirach i Texas Chainsaw Massacre.

Z kinem maja to samo. Zamiast iść na Wichrowe Wzgórza, ci będą oglądać trupy albo inne katastrofy.

Patrząc na asortyment który zaczyna się pojawiać w kinach, 9/11 zaciera się stopniowo Amerykanom w pamięci. Wkrótce Tragedia Narodowa przekształci sie w jakąś paradę z gołymi cyckami na wierzchu albo pokaz ogni sztucznych. Zrzucanych, rzecz jasna, z samolotu lecącego lotem koszącym nad strefą Zero, z charakterystycznym malunkiem w kształcie chusty w biało-czarną szachownicę. I przylepiona brodą. W ten trend wpisuje się ostatnia superprodukcja z Cussackiem i Ruskimi w tle - czyli 2012.

Osobiście nie mam większych wątpliwości że 2012 będzie rokiem katastrofy - szczególnie piłkarskiej. Albo nie zdążymy na czas i piłkarze będą musieli grać na boisku w Pcimiu (a nie wiadomo czy każdy ma tam ciotkę) albo zdążymy - i to dopiero będzie dramat. Jak nam wszyscy po kolei spuszczą łomot.

W zasadzie widać że scenopisarz odrobił lekcję - cały film przypominał mi - nie widzieć czemu - 4 część Scary Movie. Dzieci trza ratować, żona odeszła, katastrofa nadciąga. Tyle że zamiast śmiać się z głupoty amerykanów, pokazano Straszliwe Wydarzenia.

Pomysł zaczyna się od flary na słońcu, która powoduje wzrost promieniowania neutrin do tego stopnia że zaczynają one podgrzewać rdzeń Ziemi. Podgrzany rdzeń robi się rdzeniem niespokojnym i dochodzi do erupcji straszliwej co zmiata z powierzchni Ziemi dzieje świata. Oraz lud.

Huuu huuu haaa....

Czemu te neutrina - dla których materia jest mw. tak rzadka jak dla tabunu słoni poranna mgła - nie podgrzały czegokolwiek innego na swojej drodze - nie mam pojęcia. Jak choćby wody w oceanie. Gałek ocznych rozwielitek. Mózgu scenarzysty.

Z tym ostatnim nie jestem pewien.

Odkrywa to wszystko dzielny naukowiec z Indii i przekazuje natychmiast przerażającą informację swojemu koledze co to jest jednym z pomniejszych doradców prezydenta USA od katastrof wszelakich.

Znaczy, nie poszedł do nikogo innego - do Królowej Brytyjskiej, Papieża, Mułły, swojego przełożonego, prasy, księdza, kolegi z podwórka tylko z drugiego końca świata wezwał do podziemnego, tajnego laboratorium, kolegę ze Stanów Zjednoczonych. Gdyż wiadomo jest że jedynie USA da gwarancje szczęścia, pomyślności i demokracji - i tylko ono będzie w stanie przenieść kruchy kwiat Jedynego Słusznego Systemu Sprawiedliwości Ludzkiej przez Odmęty Katastrofy. Kropka.

USA wraz z kilkoma innymi krajami rozpoczyna budowę współczesnych ark. Tu pomału bzdura zaczyna się robić piramidalna.

1. USA olewa totalnie i całkowicie swoje piękne Apallachy czy inne Góry Skaliste i zaczyna budować swój statek-arkę na chińskim terytorium w Himalajach. Wraz z innymi państwami które tez swoje budują. Też w Himalajach.

2. W erze internetu, wolnej prasy i satelitów szpiegowskich siedem łódek wielkości Manhattanu buduje kilka milionów Chińczyków. Ja rozumiem że matoł w USA myśli że jak coś się dzieje w Chinach to nikt-się-nie-dowie-ani-mru-mru - ale ja bardzo proszę nie robić sobie jaj z pogrzebu.

3. Sam pomysł żeby czekać na katastrofę w miejscu gdzie jest najniebezpieczniej - bo szalejący żywioł ma wywrócić do góry nogami płaszcz Ziemi - musiał wziąć się z mózgu zniszczonego tłuszczem z hamburgerów.

4. Żeby sfinansować budowę łódek, miejsca są sprzedawane po miliardzie euro za sztukę. Tu pomału zacząłem dochodzić do wniosku że scenarzysta to w rzeczy samej zwycięzca konkursu „Piszę Siama Prawie Całkiem Bez Pomocy” z pobliskiego High Security Nursery For ADHD Children.

5. Sprawę śledzi z bliska szalony nadawca radiowy. Nikt go nie nęka - choć nadaje z ciężarówki którą trudno jest posądzać o licencję FCC. W samochodzie ma Tajemniczą Mapę Narysowaną Kredkami Woskowymi na której umieścił lokacje tajnej bazy w Himalajach. Scenarzysta nie wpadł na pomysł JAK ta informacja do niego dotarła - więc kwestię stosownie pominął milczeniem. Albo było to ogólnie dostępne na YouTube.

6. Zupełnie przez przypadek na szalonego radiowca i resztę informacji wpada Cussack - który dzięki temu wdraża w życie Plan Heroiczny Uratowania Dziecków i Żony - choć już go nie chcą bo maja Nowego Tatusia Który Jest Bardziej Cool (w nowomowie QL) Niż Stary. Plan zawiera: oszalałą jazdę limuzyną modo roller-coster przez walącą się Kalifornię, zrzucenie walizki na nogę Bardzo Pulchnego Choć Nieco Wkurwiającego Rosjanina oraz Wejście Na Pokład Ostatniego Samolotu Odlatującego Z Dużego Lotniska Do Chin. Samolot jest prywatny, posiada go rosyjski bokser ale nie ma drugiego pilota. Którym zostanie Drugi Tatuś.

Jeżeli ktoś tu czegoś nie rozumie, proszę się nie obawiać. Dalej będzie jeszcze gorzej.

7. Na łódkę dostali bilety ludzie którzy byli politykami - oraz ci którzy mieli kasę. Reszta na przemiał.

8. Zaraz po tym jak z Ziemi zniknęło cirka jebałt 6 miliardów ludzi, scenarzysta pokazuje radosną scenę w której uratował się piesek.

Hura.

9. W ostatecznej scenie zwycięży Sumienie które uratuje kilka tysięcy Chińczyków. Przy okazji jakoś tak ominięto problem pozostawienia na pastwę losu wyżej wymienionych 6 miliardów bez grama informacji nt. nadchodzącej apokalipsy.

10. Wróć - informacja się pokaże - bo prezydent okaże się Prawdziwym Człowiekiem - i Wartości Chrześcijańskie i Demokratyczne zwyciężą nad przyziemnym ratowaniem własnej dupy.

11. A teraz pytanie za dolca. W Chinach stoi sobie 7 potężnych statków, zdolnych uratować - pozwólmy sobie zgadnąć - siedem milionów osób. Budują go Chińczycy. I w momencie gdy wali się świat - nie robią nic żeby te statki przejąć? Mając do dyspozycji armię z czołgami, rakietami oraz ponad miliard fellowship citizens?

Nie mam zdrowia. Bzdura pogania bzdurę, ilość nonsensów w filmie zwala z nóg. Jestem pozytywnie nastawiony do twórczości ludzkiej, lubię filmy i nie przeszkadza mi zbytnio że scenariusz nieco odstaje od rzeczywistości. Ale to co pokazuje 2012 poraża w stopniu praktycznie uniemożliwiającym bawienie się filmem.

By dopełnić całości, komputeryzacja i efekty specjalne dokładają do tej jakże spójnej logicznie opowieści wartościowe i wzmagające realizm sytuacji tło.

Jeżeli ktoś jeszcze nie poszedł - unikać jak ostatniej zarazy. Tego się nie przeżyje nawet po wstępnej impregnacji litrem.

PS. Jeszcze jeden śliczny kwiatek - bo tego nie można przepuścić. Córcia prezydenta co to na statek weszła służbowo, pyta się z oburzeniem na widok szejka: „Któż to, ach któż, bilety rozdawał? Loterii nie było? Pieniądze jedynie graja rolę kto przetrwa a kto nie???

Matko jedyna. Trzeba stworzyć coś na wzór ZAIKSu - tyle że ta organizacja będzie dbać o prawa odbiorców. Bo póki co odbiorca ma tylko obowiązki - a praw żadnych.

Chcę dostać prawo zwrotu pieniędzy zapłaconych za bubel, oraz odszkodowanie za czas stracony i straty moralne. Czyli pospolite wkurwienie.

niedziela, 8 listopada 2009

Dziewiąte wrota

Polański ostatnio jest jakby passe, ale film oglądnąć obejrzeć można. Primo, Jaśko z Dołów jest piękny, młody, czarujący i w ogóle. W szczególe też. I ma taką zajebistą bródkę. Partneruje mu Emanuelle Seigner, diabelsko piękna żona reżysera.

W zasadzie Johny Depp mógłby zagrać zsiadnięte mleko i też by z tego wyszedł przebój kasowy. Coś chłopina ma takiego że człowiek chce go oglądać. Tutaj jest genialny - nieco skurwysynowaty pośrednik handlu białymi krukami który dostaje zlecenie porównania trzech egzemplarzy dzieła skopiowanego (w 1666 roku) z oryginału stworzonego przez Szatana.

Zgrozza.

Polański próbował stworzyć nastrój pokazując normalne życie w okowach Straszliwych i Niewyjasnionych Zdarzeń Które Mrożą Krew W Zyłach, ale po mojemu troszeczkę z tą normalnościa przesadził i film jest nieco za mało strachliwy. Nie mówię tu żeby wsadzać w niego faceta z teksańską piłą czy innego Frediego, ale nastrój troszkę jest niedosolony. Do tego sam Polański bawi się tematem, szydząc z własnych bohaterów, co osłabia Nastrój Grozy.

Depp posuwać się będzie od jednej do drugiej tajemnicy, a każda następna mroczniejsza od poprzedniej i odkryje wreszcie Straszną Tajemnicę - ale Za Późno. Gdyż przerażający i ponury szwarc-charakter, noszący okularki modo Sir Elton, posiądzie Narzędzia Otwierające Moc Ostateczną przed nim.

I tu dzonk. Gdyż Szatan - a w zasadzie piękna Szatanica - na swojego kochanka wybrała Deppa.

Gdybym był kobietą, też bym to zrobił.

I Ten Co Odkrył Tajemnicę poszedł - do piachu.


Co niestety daje wątpliwe nieco przesłanie filmu - niezależnie od tego jacy jesteśmy dobrzy, możemy przegrać, bo nasz konkurent dał dupy sędziemu.

Moralnie obrzydliwe.

poniedziałek, 5 października 2009

Vicki Christina Barcelona

Film nieco dziwny. Primo, rzadko zdarza się obecnie by film miał narratora który nie jest jedną z postaci. Secundo, jakoś coraz mniej takich obrazów. Może "Love Actually" czy "He's just not that into you" wpisują się w ten sam trend, ale ogólnie mało jest filmów które bardziej opowiadają niż epatują czy wciskają. Można by jeszcze dodać tertio w postaci muzyki - ale to już raczej nie dziwność a urok.

Chyba że mowa o epatowaniu wdziękami Scarlett Johansson, ten rodzaj toleruję w każdej postaci.

Dwie psiapsiółki, amerykanki - co według reżysera oznacza głupotę, IQ na poziomie neandertalskim, brak jakichkolwiek zainteresowań oraz wrażliwość otwieracza do konserw - przylatują do Barcelony. Vicky (Rebecca Hall, nie kojarzę z żadna inną rolą, myślę że jeszcze ją zobaczymy), twardo stąpająca po ziemi, oraz bujająca w chmurach Cristina (oklaski: heartbreaker z dużym nosem czyli wspomniana wyżej Scarlett). Pierwsze - nazwijmy to - skrzypce męskie gra Juan Antonio Gonzalo, jako Javier Bardem, zabójczo wręcz przystojny hiszpański malarz, pogromca amerykańskich pięknotek. Do tego trio dołącza nieco później (oklaski!) Penelope Cruz, jako w gruncie rzeczy "jedyna prawdziwa" kobieta, bo nie amerykanka. Trochę to grubymi nićmi szyte, ale ponieważ sam uważam amerykanów za ćwierćinteligentów, kupuję historię.

Film jest próbą odpowiedzi na pytanie czym jest miłość - a raczej czym nie jest. Nasze przyjaciółki przekonają się że zarówno zimna logika i sterowanie uczuciami jak i miękkie podążanie za głosem serca nie gwarantuje niczego. Gdyż tak naprawdę miłość jako fizjologiczna choroba psychiczna nie poddaje się żadnej kwalifikacji poza jedną: jej celem jest spłodzenie potomstwa z podświadomie - co wcale nie znaczy że ślepo - wybranym partnerem, a każde odstępstwo od planu jest karane bólem potępieńczym młodego Wertera.

Na miły wieczór z lampką* wina.


---------
**35 - 50 cl per glass, 150 cl per capita...

poniedziałek, 21 września 2009

Nocna straż

Nie, nie będzie o Pratchett'cie. Tym razem natknąłem się na produkcje zupełnie niesamowitą.

W zamierzchłych czasach doszło do wielkiej bitwy dobra ze złem. Dobrzy zaczęli tłuc złych, ci zaś mężnie stawali - więc spotkanie skończyło się obustronną rzezią. A w zasadzie skończyło by się gdyby nie Wielki Konstruktor, który zdeczka wnerwiony że jego dzieło wyrzyna się nie czekając na fajerwerki Armagedonu, kazał natentychmiast przestać.

Tu wkraczamy w świat rosyjskiej fantastyki, która niezależnie gdzie i przez kogo tworzona w końcu prędzej czy później oprze się o mieszankę braci Strugackich i Bułhakowa. Jak by to powiedzieć... Fantastykę mogę jeść łyżką. Kocham wszytko i bez wyjątku. No, może z paroma wyjątkami - kilku zboczeńców publikuje pod płaszczykiem SF, dając upust swoim obsesjom. Jednak większość mogę czytać po wielokroć. Ale fantastyka rosyjska ma taki rys siermiężności, nie do podrobienia w żaden sposób. Żeby tak pisać, trzeba się tam urodzić. Trzeba widzieć brud i dziadostwo tego systemu, na własnej dupie odczuć władzę pani woźnej czy konduktora w trolejbusie. Trzeba poznać wszelakie dobrodziejstwa państwa które myśli za obywatela. I trzeba być w stanie pić wódę szklankami.

Gdyby "Gwiezdne Wojny" były napisane w ZSSR, Palpatine by odbudować swoją Death Star musiałby przedstawić plany podpisane przez konserwatora zabytków, zdobyć przydział na stal wolframową i zgodę od straży pożarnej. Nie mówiąc o zaświadczeniu odbycia szkolenia BHP przez wszystkich storm-trooper'ów.

"Nocna straż" (i jego sequel, "Dzienna Straż") to opowieść o jednym z funkcjonariuszy Światła, pilnujących Mroku. O jego dylematach, problemach i życiu, które w zasadzie jest takie jak każdego w tym systemie - czyli nijakie i pijane. Film o miłości, priorytetach, zdradzie i win odkupieniu. Kapitalne. Polecam każdemu wielbicielowi SF - choć ma się to nijak do Batmana czy innych arcydzieł typu Fantastyczna Czwórka 17.

Tak zupełnie na marginesie - doświadczyłem pewnej schizofrenii oglądając film w języku rosyjskim z angielskimi napisami. Massakra. Bo jak oddać mieszankę sympatii, kpiny i lekceważenia w rosyjskim określeniu młodego wampira "wampirczyk" używając angielskiego?

Muszę kupić książkę - bo mi kilka motywów uciekło. To chyba jeden z tych filmów który traci, jeżeli się książki nie przeczytało przed obejrzeniem...

poniedziałek, 14 września 2009

Twilight

Zaraza. Poczytałem sobie opisy w sieci i wyszło mi dokładnie że filmidło jest adaptacją "Trędowatej" w scenerii mrocznego gotyku. Czy innego rokokoko. W związku z powyższym zrozumiałe jest uczucie niejakiego obrzydzenia towarzyszące mi początkowi mydlanego romansidła z wampirem w tle.

Kkurcze.

Nigdy się nie siliłem żeby przypisywać sobie smak wysublimowany, od kina oczekuję miłej rozrywki i tyle. Jednakowoż mam takie jedno maluśkie mianowicie.

Mianowicie musi to się choć trochę trzymać kupy.

No i dzonk.

Z przerażeniem i niejakim zdziwieniem przyznaje bez bicia że mi się film podobał. Fakt, jest to romansidło. Jej się z podniecenia trzęsą nogi, on zastanawia się jak jej nie zeżreć i - wszyscy zadowoleni. Oczywiście ona mu zaufa, on jej uratuje życie and they lived happily ever after. W ostatniuśkiej scenie co prawda reżyser zręcznie wrzucił początek nowego filma - bo że doczekamy quasi-potterowego tasiemca to chyba nikt nie wątpi - ale ogólnie do łóżka można iść spokojnie, wiedząc że śnić będziemy o półwampirkach poczynanych w szale dzikim.

Kristen Stewart w roli dzidzi pierwszej do zjedzenia daje sobie świetnie radę, ma ten dziewczynkowaty rys MM który sprawia że chłopom robi się ciepło, głównie w okolicy serca, natomiast naczelny wampir, brutal i kochanek w jednym, Robert Pattison, niestety świnią jest i basta - miast powiedzieć biednemu Harremu że Voldemort go nie zaciukał w czwartej części, kręci sobie hołubce z dziewoją śliczną na drugiej półkuli.

Serii wieszczę wzięcie. Może nie będzie to druga potteromania bo jednakowoż z wybuchem takiej histerii jest jak z prawdziwą miłością - kocha się raz tylko. Ale z drugiej strony pisanie o dzieciach w pierwszej klasie szkoły magii jest pozbawione zasadniczego uroku powieści o mrocznej miłości - zero w niej seksu. Twilight co prawda scen seksu nie ma wcale, ale jednak - mógłby mieć. I oczyma wyobraźni niejedno dziewczę zobaczy co oni mogli - choć nie zrobili...

Druga część wchodzi do kin. Tym razem polezę zanim przeczytam jakoweś recenzje.

niedziela, 26 lipca 2009

Tupot białych mew

Latorośl zarządziła wyjście z kolegami do kina - zebrali się do kupy i kazali zawieźć na Harrego. Co robić - zdarza mi się pójść dwa razy na to samo, ale bez przesady znowu. Jeździć w te i wewte też mi się nie chce. Popatrzyłem po tytułach - ha, "Hangover". Filmu nie znam, coś się tam obiło o uszy że komedia... ryzyk-fidzyk. Z delikatnym uczuciem niepokoju zasiedliśmy w fotelach.

Pan młody zwany grumem jedzie sobie na stag party. Czyli ostatnią imprezkę przedkagańcową przedmałżeńską. Wszystko wygląda cacek: jego przyjaciele, nauczyciel i stomatolog oraz brat panny młodej wsiadają do odstrzelonego Mercedesa, hojnie podarowanego przez przyszłego teścia, po czym przestrzegając przepisy drogowe, jadą sobie do Las Vegas.

Po przyjeździe pakują się do apartamentu za 42 setki papierów, biorą prysznic i - jadą na dach. Gdzie w poczuciu braterstwa i ogólnego niezrozumienia wychylają pierwszy tego wieczoru toast, używając Jegermajstra. Różne są zboczenia na tym świecie.

Kurtyna.

Poranek jest - nieco dziwny. Po apartamencie chodzi sobie biały kurczak, w łazience śpi - a raczej spał, bo teraz ryczy - głodny tygrys, w szafce w rogu pokoju drze dziób kilkumiesięczna dzidzia, a po panu młodym nie pozostał najmniejszy ślad.

I wszystko by było cacek, tylko że nikt nic nie pamięta. Bo jeden z uczestników toastu, chcąc nadać imprezie konkretnego speedu, dosypał do jegermajstra extasy.

A przynajmniej tak myślał - bo w rzeczywistości nieco nieprzytomny dealer pomylił tabletki - i panowie padli ofiarą wymazywacza wspomnień zwanego potocznie tabletką gwałtu...

Teraz dzielni groomsmeni mają dobę by w Los Angeles odnaleźć a następnie odwieźć swojego przyjaciela jego ukochanej.

Massakra.

piątek, 17 lipca 2009

Półtusza szlachecka

Doszliśmy do wniosku że jak premiera to premiera. Wsiedliśmy w samochód i dumnie pojechali wczoraj do kina. Po czym okazało się że wszystko zostało sprzedane i po pocałowaniu klamki wróciliśmy do domu. Dzisiaj byliśmy twardzi. Akcja "Bilet" przyniosła oczekiwany rezultat i o 19 zasiedliśmy w multipleksie. Osobiście lubię siedzieć z samego przodu - mały ekranik to sobie w domu mam. Ale - co kto lubi.

Potter do reżyserów szczęścia nie miał. Pierwsze dwie części zrobił specjalista od filmów dla dzieci i wyszło to filmowi na dobre. Przyznaje się bez bicia że do tej pory lubię sobie zapuścić jedynkę i spokojnie oglądnąć początek. Później nastały czasy komiksów. Trzecia i czwarta część zasadniczo jest bez treści za to epatuje efektami. Nie lubię. Piąta, mimo że również bardziej efekciarska niż fabułowa, jak dla mnie broni się. I wreszcie szósteczka.

Oświadczam wszem i wobec - jestem zaskoczony. Fabuła się ładnie obraca, charaktery żyją a nie są jedynie martwym tłem dla trójki dzieciaków, fajerwerki nie przewalone, Watson kobieco-dziewczęca się zrobiła, Radcliffe jakoś tak dojrzał do aktorstwa (choć bez przesady mi tu znowu, ale jest bardziej strawny niż we wcześniejszych odcinkach), a w dodatku film nie jest już li tylko ponurą rejestracją nadętej walki dobra ze złem.

Może to i nie światowe kino, czy jakowaś inna wysublimowana intelektualna rozrywka, ale na wypad wieczorny w sam raz. Ostatecznie jak ktoś woli ciężki wysiłek mózgowy to sudoku w kiosku stoi po 3,50 za setkę.

Polecam.

Znaczy - film polecam.

Sudoku zresztą też, ale ja nie o tym.

Tak na marginesie. Myślałem że mnie niewiele jest w stanie zadziwić, ostatecznie przeżyłem pijanych młodzianów ryczących gromko patriotyczne pieśni na Predatorze (w Kijowie), jegomościa który przez komórkę informował mamusię że jest w kinie a na obiad zdąży tylko niech mamusia chwilę poczeka, "i co u Krysi?", oraz dwie babcie czytające prababci na głos podpisy w czasie Pasji (prababcia miała problem ze wzrokiem, a wszystkie trzy miłe staruszki w dodatku miały konkretny niedosłuch; pozytyw taki że nie musiałem czytać subtitlów i mogłem skupić się na obrazie).

Ale

Takiego jaja w życiu nie widziałem:

- para Brytów wzięła do kina na Harrego Pottera (na 19 - koniec o 22) trzyletnią dziewczynkę. Która najpierw kopała w siedzenie, potem zaorała mi bucikiem w czerep, a w końcu narobiła wrzasku. Zaraz po tym jak Rickman ukatrupił headmastera. Wrażliwe dziecko.

Ten świat idzie w dziwnym kierunku.

wtorek, 14 lipca 2009

Conseguenze dell'amore

W zasadzie nie wiem czemu ten film wpadł mi w oko. Szary. Nieznani aktorzy. Włoski reżyser. Może właśnie dlatego? Co prawda ja tam nic do Hollywodzkiego plastiku nie mam, rozrywka niejedno ma imię, ale czasem dobrze sobie oglądnąć coś na co El Ninio, Bóg, guma do żucia i Coca Cola nie ma zbyt dużego wpływu.

Film jest wyjątkowo oszczędny. Poznajemy starszego pana, rezydenta jednego ze szwjacarskich hotelików, którego jedynym zajęciem jest - siedzenie w tymże hoteliku. Picie kawy. Patrzenie przez okno. I leniwe, wręcz zblazowane odrzucanie nieśmiałego afektu jakim obdarza go dziewczyna pracująca w hotelowym barze.

I tak to sobie kapie - sekunda za sekundą, leniwie, bezsensownie, kawa, papieros, kawa, papieros, spanie, kawa, papieros, w środę działka heroiny, papieros, a w podkładzie naracja która zaczyna podnosić włosy na głowie. I nagle - akcja. Tajemnicza walizka - super samochód - bank - liczenie pieniędzy i.... luzzz.... Kawa. Papieros. Patrzenie przez okno. Kawa.

Z historii opowiadanej wręcz monosylabami, wstydliwie jakby, dowiadujemy się że nasz bohater zagrał sobie dużymi pieniędzmi na giełdzie. I - niestety - przegrał. To jednak jest mniejsza część problemu. Częścią większą jest fakt iż przerżnął on pieniądze mafii. Która zamist go zaciukać - zażądała jego życia. Dosłownie. Porzucił rodzinę, pracę, przyjaciół - i stał się ostatnim ogniwem przerzucającym kasę z lewych interesów na południu do banku w Zurichu.

Można by powiedzieć że jego marna egzystencja wzbogaciła się pod koniec życia z powodu miłości którą nieszczęśnik był zapałał do pięknej i młodej dziewczyny. Ale wydaje mi się że ta historia jest zupełnie nie o tym. To opowieść o wolności, wyborach, charakterze...

Niesamowity film.

środa, 24 czerwca 2009

Australia

Przechodząc ostatnio koło półek z DVD zauważyłem „Australię”. I popadłem w przydum. Ja rozumiem - marketing. Biznez. A nawet busines. Ale żeby próbować sprzedać ten badziew wszeteczny za 9.95 i w dodatku pisać że to promocja? To jest próba sprzedania nieboszczyka... W zasadzie kopać trupa nie należy - chyba że o zakopywaniu mowa - ale być może uratuję komuś kilka zetów. Czy też stirlingów.

Film jest straszny. Wręcz potworny. W roli głownej występuje Nicole Kidman, którą jakoś tak - lubię. Ale tego badziewia nie uratuje nawet zmartchwychwstała Wenus z Milo. Zaczyna się niewinnie. Nicole dowiaduje się że jej mąż szlaja się w Australi i przepuszcza majątek, rusza więc z Anglii coby dopilnować biznesu. Zagrane wszystko w stylu „ach jaka to ja jestem higher class idiotka”. W Australii jej kierowcą, przewodnikiem a w końcu aniołem stróżem i kochankiem zostaje Hugh Jackman. Po mojemu przyjmując tę rolę upadł na głowę. Póki on jest okrutnie autralijski a ona essex blondie, film trąca nieco Krokodylem Dundee. Który może też arcydziełem nie był, ale do półlitra w piątek jak znalazł. Początek z kilkoma pięknymi scenami dawał nawet pewną nadzieję: kwicząca ze szczęścia Kidman na widok pięknego kangurka, strzał z dwurury i w nastepnej scenie widzimy jak po przedniej szybie ciezarowki kapie sobie cos czerwonego, a nasza urocza bohaterka wpatruje się w to coś wzrokiem zahipnotyzowanego królika. Ale im dalej w las...

Najpierw w idiotce budzi się Świadoma Praw i Obowiązków Kobieta Walcząca O Zachowanie Majątku Nikczemnie Zabitego Męża. To trochę przywodzi na myśl piszczącą dramatycznie Keirę w III części Piratów. Człowiek ma ochotę iśc po paluszki słone żeby nie oglądać żenady. ŚPOK mianowicie musi dostarczyć bydło na alianckie statki, żeby dostać kupę kasy i odnieść moralne zwycięstwo nad szwarc-charakterami. I robi to w sposób heroiczy - czego znieśc nie potrafię. Rzecz jasna cudowna przemiana idiotki w ŚPOKa umyka jakoś Grantowi który jak to każdy chłop mózg ma zlokalizowany z dala od czaszki. Zaczyna się wyścig z czasem, przeciwnościami losu, oj-ty-ty niedobrymi ludźmi którzy też chcą sprzedać bydło ale nie stodują się do fair play... Łomatko. W końcu ZŁO zostaje pokonane. Za morderstwa i ich próby, podstępy i świństwa zostają przykładnie ukarani - tracą kontrakt i muszą cierpieć meki oglądając zwycięski triumf na twarzy ŚPOKa. I może dało by się to uratować jako pseudo-western australijski, ale... to nie koniec filma.... Okazuje się że producent musiał mieć straszliwe nadwyżki bo nagle, bez mrugnięcia okiem Kidman ze ŚPOKa przeistaca się w Heroiczną Kobietę Broniącą Aborygenów (przed Australijczykami), Dzieci (przed Aborygenami), i Australię (nie, nie przed dziecmi - przed faszystami). Wkraczamy w skrzyżowanie Pearl Harbour z Wichrowymi Wzgórzami. HKBADiA jest również nostalgicznie tęskniąca i heroicznie nostalgiczna i tęskliwie heroiczna....
...łomatko.
Zrzygać się idzie.
Minus 4 gwiazdki.
----------------
Tak mi się pomyślało - jak w restauracji dadzą nam ścierwo do zjedzenia to możemy zażądać zwrotu kasy. A za bilet do kina płacimy w ciemno - i potem całuj pan psa w nos...

piątek, 19 czerwca 2009

Wydało się



Skoro się wydało to nie ma sensu dalej ukrywać. Moim drugim misiem z urwanym oczkiem jest „Astrix i Obelix - misja Kleopatra”. To jest taki mój odskocznik poststresowy - gdy chce się odmóżdżyć przy szklaneczce whisky, zapuszczam dzielnych wojów i rżę z durnych dowcipów. Film nie jest światowym kinem, nie jest dziełem zaangażowanym i w zasadzie - nie mam bladego pojęcia dlaczego go lubię. Może po kolei.

Produkcja jest dziwna - mianowicie filmowi wyszło by na zdrowie gdyby z Asterixa i Obelixa wyrzucić kilka postaci. Po pierwsze - Asterixa i Obelixa. W najlepszym przypadku są obojętni, a szczerze powiedziawszy są irytujący. Idąc tym tropem należy również wywalić Cezara oraz Panoramixa (to taki droid) i Idefixa czyli w zasadzie całą hołotę z Galii. Kleopatrę też można by wywalić, ale jako że wcięcie na plecach sukni Moniki Belucci sięga wdzięku podstawowego, jako rasowy samiec ulegam prymitywnym popędom.






- Ty rozumiesz co do ciebie mówię czy nie rozumiesz co do ciebie mówię??

Natomiast całość brawurowo broni się nieprawdopodobnym Jamel’em Debouzze w roli Numernabisa, wspartym postacią jego przybocznego skryby (to taki facet od skrybania) - czyli Gerard’em Darmon’em w roli Otisa plus szwarc-charaktery: Edward Bauer jako Marnypopis i jego szujowaty pomocnik Nikosix (Edward Montoute, kolega-gliniarz Emiliana z wszystkich Taksówek).


-Teraz JA - będę twoja plagą egipską!


- A bez pałacu ... nie ma pałacu.


- Dwóch ich było więc mieli zdecydowana przewagę.


- Zaatakowane - Imperium Kontratakuje!

Do jasnych punktów dodać należy prawą rękę cezara - Gajusza CE+’a który jako Dark Lord zawsze wywołuje u mnie uśmiech na twarzy.



- (...)wygrałem milion sestercji. I kupiłem sobie za nie buty - za duże i brzydkie w dodatku...


WEŹ PRZESTAŃ...

Do tego wszystkiego Debouzze w polskiej wersji został zdubingowany przez Cezarego Pazurę którego głos jest - jak to mówia w lengłidżu - perfect match.




Nie będę się bronił żadnymi argumentami ani też merytorycznych dział w obronie nie wyciągnę. Ale jak mnie znowu dopadnie zmęczenie ogólne z akcentami szczegółowymi to zasiądę ze szklaneczką i pośmieje się z wygłupów tandemu Debouzze/Pazura.


- A te drzwi pod sufitem? Co to jest??
- Panie Szczękościsk! W przyszłość patrzę!! Zechcesz pan dobudować pięterko - nie ma sprawy, bo drzwiczki już przewidziane!





...a to skądś znam... "Zatopienie Mary Celeste"?... czy jakoś tak...
-------------------------------
Dzięki za podpowiedź ;)
Poniżej oryginał.


czwartek, 18 czerwca 2009

Piąty Element



Zastanawiałem się kiedyś który film jest moim ulubionym. Takim którego mogę oglądać w kółko. Który bawi mnie niezależnie od tego ile razy go widziałem. I miałem zgryz, bo w szrankach stoi „Miś”, „Czerwony Pażdziernik”, „Królestwo Niebieskie” (to akurat ku mojemu zdziwieniu...), „Piraci” (biję się w piersi...), komedie Chavy Chase’a - a szczególnie „Christmas Vacation” (jak by co to się wyprę), Monty Python z „Meaning of life” oraz „Life of Brian”, „Blade Runner” - a jak jesteśmy przy Fordzie to lubie zrobić sobie maraton z „Gwiezdnych Wojen” jak i „Indiana Jones’a” - i cała masa innych, lepszych, gorszych, długich, krótkich, smiesznych i nie tylko filmów. Jedyne czego nie oglądam to horrory, a szczególnie te sadystyczno - psychopatyczne. Piły zwykłe czy teksańskie odrzucaja mnie z założenia.




Po przeglądnięciu wszystkich pudełek na półce - a jest tego ze 400 tytułów - ogłaszam co następuje: w moim prywatnym konkursie wygrywa „Piąty Element”.




Akcja jest prosta jak przysłowiowy metr sznurka w kieszeni. Na świecie w XXXIII wieku pojawia się zło. Ale nie jakieś takie byle jakie -jest to solidny kawał złych zamiarów mający na celu eksterminację życia w całości.




Rozpoczyna się wyścig z czasem. Rząd wysyła super-hiper-macho-hero-taxi-driver-ex-komando w jednym czyli Bruc’a Willis’a




by przygotował jedyną broń zdolną zrobić szatkowana kapustę z marchewką z przeciwnika - starożytny artefakt, składający się z pięciu części.




Cztery żywioły w kamień zaklęte i Piąty Element właśnie – okazuje się nim być śliczna i powabna Mila Jovovich. Która zagrała klasycznie jovoviczowo, co w sobie mieści nie tylko Joannę D’Arc ale również zbuntowany produkt eksperymentu militarno-genetycznego. I paru innych zakapiorów płci żeńskiej.





Film jest cudny. Nie jest to opowieść „Jak dzielny Willis uratował Świat przed Złem z Laską przy Boku”, ale wielowątkowa komedia, gdzie każdy, najdrobniejszy element jest doszlifowany do połysku. Do boju z siłami zła rusza poczciwy ksiądz (Ian Holm),





spadkobierca wielowiekowej tajemnicy, jedyny ziemski kontakt tajemniczej cywilizacji Monochiwan’ow. Z drugiej strony rusza ekipa złego i cynicznego multimilionera Zorg’a,





handlarza bronią, posiadacza połowy Universum i konkretnej armii przyjemniaczków - w tej roli kapitalny i jedyny w swoim rodzaju Gary Oldman. Dołóżmy do tego paskudnych i wrednych Banglorów




którzy „są brzydcy jak noc i śmierdzą” i próbują bruździć gdzie i jak się da, oraz zbieraninę inteligentnych inaczej wojskowych w otoczeniu prezydenta - a będziemy mieli zarys całokształtu. Oliweczką do drineczka jest Chris „Szrokie Usta” Tucker, który latając w nieprawdopodobnych babskich wdziankach trzęsie światem jako bezczelne skrzyżowanie D-J’a i radiowego showmena - transwestyty.

Tak na marginesie - jak by ktoś potrzebował inspiracji do postrzyżyn to polecam poniższą rurkę z kremem. Kiedyś sobie taką zrobię.





It has to be green, ok? OK??

Film zrobił Besson, którego kocham za manierę przeplatania scen. Ktoś zadaje pytanie - i odpowiedź pada natychmiast, ale tylko dla widza. Bo dzieje się to zupełnie gdzie indziej, wypowiadane przez zupełnie kogo innego. Co prawda słyszałem gdzieś że Besson jest be i przyznawać się do niego jest passe ale - chwała Panu - wisi mi to kompletnie. Lubię zarówno Taksówkę (choć przyznam się że jedynie 2 część wraca mi na ekran od czasu do czasu) jak i Minimki. I Leona. I parę innych jego wynalazków.

Masa drobiazgów upiększająca życie: Holm wyrzuca Oldmanowi że jest potworem, na co ten ostatni odpowiada z niejakim zawstydzeniem - „I know”.





Holm, który starając się uspokoić pije w barze, i pomiędzy łykami ze szklaneczki mówi do robota - „Ona jest taka ludzka, rozumiesz?”






Dowódca krążownika który ustala plan walki z prezydentem stwierdza: „Moja maksyma, Panie prezydencie to strzelać najpierw, później pytać” - po czym kamera znajduje trzech wojskowych doradców prezydenta którzy z zaangażowaniem potakują głowami.





Policjant który kończy zdanie instruujące Milę co ma robić pytaniem „Do you understand me?” i widząc jak znika za załomem muru odpowiada sam sobie: „She doesn’t”.





Profesor odpowiadający wojskowemu który nazwał kosmitkę „dziwolągiem” jest oświetlony ultrafioletem i ze swoją facjatą i pryszczami wygląda jak ultradziwoląg - w zasadzie każda scena ma swój klimacik i żarcik.




Do tego każdy gra tak jak gra - Willis jest desperacyjno-brawurowy, Tucker histeryczno - transwestyczny, Holms przejęto - misyjny, Jovovicz nadobnie bohaterska, prezydent grający rolę prezydenta... Cud, miód, ultramaryna.

Są filmy lepsze i gorsze - ale każdy z nas ma takie cudo które może oglądać w kółko. Wiem, człowiek powinien być zachwycony offowym kinem niezależnym albo inną kawą czy papieroochem (strasznie mi to badziewie za skórę zalazło), a przynajmniej jakowąś epopeją w stylu Nad Niemnem albo innym Panem Tadeuszem (do tej pory nie moge wyjśc ze wstrząsu po Robaku co to zamiast kląć jak szewc i mieć wszystko wytwornie w dupie - ojczyznę wskrzeszał, mówiąc wierszem). Ale kto powiedział że mają się nam podobać jedynie rzeczy wyrafinowane? Parek w rohliku też lubię - szczególnie z horcicą...

A może ten film to jest taki mój miś-pluszak czterdziestolatka, trzymany skrycie pod poduszką? Zresztą - tłumaczą się winni.

Pięć i pół gwiazdki.