piątek, 8 października 2010

Gore

Jesień. Jakoś tak - depresyjnie wokoło. Słońca coraz mniej, w pracy świetlówki (wiadomo - zez i łysina), wiadomosci w necie zaczynaja mnie przerażać. Pomijam fakt nieużywania mydła przez premiera, co to mu się nie chce rąk umyć - to już chyba ponad pół roku? - i nieco przerażającą wizję Polski Na Haju - ale czemu dziennikarze raczą mnie opowieściami o ludziach, których nie znam, znać nie chcę - ani to autorytet naukowy, ani moralny - a którzy to nieszczęśnicy się zwodzą, rozwodzą, jakaś Jacyków wstrzykuje sobie botoks - na litośc boską, czy poziom zidiocenia narodu sięgnął takiego dna, że jeden z najbardziej znanych serwisów informacyjnych musi publikować to na pierwszej stronie?

Gdyby ktoś miał wątpliwości - nie, nie czytam. Tytuł wpadł mi w oko.

Przyznano Noble. Jakoś nie słychać rzeczowych opracowań na temat najnowszych badań i trendów w nauce czy sztuce. Bo po jasną cholere. Kogo obchodzi nauka? Toż bardziej zajmujące jest kto komu dał dupy a kto komu po pysku. Santa Madonna Clara.

Polityka. Świadomie unikam tego tematu jak ostatniej zarazy, ale to, co sie ostatnio wyprawia, przechodzi ludzkie pojęcie. Jakoś tak parę lat temu czekałem, aż spłuczka histori usunie ze sceny ludzi samobroniących się i inne narodowościowo hajlujące towarzystwo. I musze przyznac, że teraz mam to samo uczucie. Gdyby ktoś znał opiniotwórczych dziennikarzy, czy mógłby im przekazać, że codzienne czytanie o tym, co powiedział pan prezes, jak to powiedział, o kim powiedział - zaczyna przypominać historię przewodnika Phenianu: „A na tym kamieniu siedział w wieku lat siedmiu nasz wielki przywódca narodu i rozmyslał o rewolucji”.

Język. Skąd do cholery wzięła sie nowomowa, używająca słowa „jest” w każdym zdaniu? Toż moja polonistka za takie badziewie wyrzucała z klasy na zbity pysk, z kijkiem w dłoni, służącym do zbierania śmieci. Twierdziła, że to jedyna korzyść, jaką delikwent nie znający języka polskiego, może dostarczyć społeczeństwu. Spójrzmy:
- Jest porozumienie w sprawie gazu.
- Jest oświadczenie nt. dowolny.
- Jest wstepna diagnoza.
- Jest wznowienie produkcji.
- Jest ugoda.
- Jest wyrok.
Ja wiem, każdy orze jak może - ale do cholery, jeżeli ktoś chce poczytać grafomaństwo to sobie wejdzie na stronę www.abnegat.blogspot.com. Tak się zastanawiam, co podał w swoim CV matoł władający składnią czterolatka, że go zatrudnili w gazecie. Dodajmy, że czterolatek był dzieckiem z ADHD i nieco wcześniej wypadł mamusi z wózeczka, lądując twardo łbem na krawężniku.

Dopalacze. Matko jedyna. Jeżeli ktoś żre substancje, na których jest napisane: „Nie jeść - nie pić - trucizna - szkodliwe” czy co tam jeszcze, to znaczy że jest matołem. Do sześcianu. I nie pomoże mu nic. Żadna spec-ustawa - żaden zakaz. Jeżeli poczuje zew głupoty, zeżre cokolwiek. Choćby kreta. Idąc tym śladem, za chwilę będziemy sypać do zmywarek piach - bo to będzie jedyny dostepny detergent. Bardzo podobał mi się komentarz właściciela sieci dopalaczy: „Moi klienci to debile”. Cytat za www.gazeta.pl.

Telewizja. No, to jest dopiero zgroza. 140 kanałów - i najambitniejszą produkcją okazuje się Mad Max. Czyli film z takim panem, któremu faktycznie coś się popieprzyło w czaszce. Nie będę tu darł szat nad „Teatrzykiem Zielonej Gęsi” czy „Kabaretem Olgi Lipińskiej” - ale żeby nie zrobić jednego normalnego programu naukowego/ przyrodniczego/ historycznego/ geograficznego/ dowolnego bądź jakiego? Dobiło mnie MTV. Bo klikając next-next-next dotarłem w końcu i tam. Jakaś panienka grzebała w gaciach kandydata na absztyfikanta. Ta cywilizacja musi upaść.

Ostatnio lubie słuchać rosyjskiego popu - piekne dziewczyny, wyjące z zadęciem o miłości w ogóle a o zdradzie w szczególności, oraz młodziany łyse - ci maja kilka trendów, ale wszystko sprowadza się do znanego „Get rich or die trying”. Winie za ten stan umysłu książki Łukjanienki. Jakoś mi sie te kawałki dobrze wpisują w panoramę współczesnej Moskwy, w wydaniu postkomunistycznego S-F.

Radio. Po wylocie z Wyspy z nadzieją włączyliśmy RMF. Nastepnie „Trójkę”. Potem „Zetkę”. RM nie słucham, jestem uczulony na jad błonkoskrzydłych. I co? Czas się cofnął. Jakby wcale nie minęło kilka lat. Te same przeboje (sic!), te same wiadomości. Tylko nazwiska jakby inne, ale kto by to spamiętał. Jednych zmyło - innych przywiało. Że co, że na wyspie lepiej? Lepiej nie mówić. Łącznie około 30 stacji - i za wyjątkiem Classic, z muzyka poważną, reszta nadaje pop. Ten sam. W kółko. Wiadomosci te same. Konkursy podobne. W zasadzie nie ma żadnego znacznia, czego się słucha. Rzygać się chce.

Właśnie - a propoś konkursów. W BBC święci ostatnio triumf program, w którym trzeba się wykazać, w zasadzie - niczym. Dwadzieścia pieć paczek, w środku ukryte kwoty pieniędzy - a grający musi wskazać palcem z którego pudełeczka rezygnuje. I tyle. Oglądalność niesamowita, wszyscy klaszczą, przejmuja się, zagryzają paluchy i płaczą ze szczęścia. Osssochozi? Drugi typ programów to „Jakiego durnia zrobisz z siebie dla pieniędzy?”. Ludzie walczą ze soba w błocie albo na chybotliwych pomostach - wręcz lub bronia białą, choć tępą. No comments.

Może faktycznie należy dać szansę szczurom? Albo - przy większym ładunku - karaluchom?

środa, 6 października 2010

Jak napisać prawidłowe CV

Niezorientowanym chciałbym uzmysłowić, że Curriculum Vitae na Wyspach jest najważniejszym narzędziem w walce o pracę. Zaraz po listach polecających. Niestety, na listy wpływu nie mamy - chyba, że trafi się nam szef, co to powie „Abnegat, weź się goń na drzewo... Sam se napisz i przynieś do podpisu...”.
Za to CV...

Prześledźmy to na przykładzie. Dajmy na to - startujemy na pozycję Consultant Anaesthstist w szpitalu o rozszerzonym profilu. Operują w brzuchu, w klatce, w głowie, starców i dzieci, ciężarne i rozwiązane.

Ja, niżej podpisany Abnegat, urodziłem się na wsi i chodziłem pod górkę do szkoły. Potem chodziłem do drugiej szkoły ale tez pod górke, bo dom jest w dolinie. Studia skończyłem i poszedłem do pracy gdzie pracowałem długo i wytrwale. Zrobiłem specjalizację więc się znam na truciu odwracalnym ludzi.

Jak widać, wszystko jest napisane zwięźle, konkretnie i jest to przykład bardzo do dupy napisanego CV. A jak powinno ono wyglądać?

Ja, niżej podpisany Abnegat, urodziłem się w pieknej okolicy wypoczynkowej, gdzie, z wyróżnieniem za naukę i dobre zachowanie, ukończyłem szkołę podstawową i średnią. W wieku 8 lat wziąłem udział w olimpiadzie matematycznej, osiągając trzecie miejsce. Szkoła podstawowa wpoiła we mnie kulturę fizyczną - brałem czynny udział w zawodach sportowych, dwukrotnie (w 6 i 7 klasie) ukończyłem maraton. Przez trzy ostatnie lata szkoły średniej byłem rozgrywającym podstawowego składu drużyny hokeja na wrotkach. Przez cały czast trwania szkoły podstawowej i średniej jeździłem na wakacje do Wagadugu (Górna Wolta), gdzie pracowałem jako wolontariusz w Domu Dziecka dla Trędowatych. Dwukrotnie brałem udział w konwojach humanitarnych (do Gruzji i Kinszasy). Studia ukończyłem w Najlepszej Uczelni w Kraju. W czasie ich trwania brałem udział w pracach prof. Zaducha, kandydata Nagrody Nobla. Po ukończeniu studiów znieczulałem w Klinice Przeszczepów Przeróżnych w zespole profesora Krwawego. Dokonałem łącznie 16 327 procedur, w tym przeszczepy serca, płuc, wątroby, trzustki, jelit, śledziony, oczu, mózgu i włosów. Znam się na: tu lista wszystkich chorób i zespołów przepisanych ze spisu treści „Interny” Orłowskiego. Jestem zajebisty, bardziej zajebistych to juz nie ma wcale. A nawet takich jak ja to też nie. Jestem dobrym kolegą, dobrze pracuję w zespole, mam doskonałe interpersonal skils, świetnie nadaję sie do kierowania grupa i wykonywania poleceń. Jestem miły, madry, szybki, profesjonalny, sprawny, uśmiechnięty, miły dla pacjenta, wszystkowiedzący i co najważniejsze - skromny.

W załączeniu: lista kursów (zaświadczenia drukujemy na drukarce laserowej, bo atramentówki nie wyglądaja zbyt profesjonalnie) wraz z tłumaczeniami (wybieramy tłumacza z takimi wielkimi, okragłymi pieczęciami), lista zabiegów (to juz jak się nam chce - ostatecznie wylistować 16 tysięcy procedur zajmie trochę czasu), nagrody, listy pochwalne, słowa uwielbienia od pacjentów, podwładnych i przełożonych oraz zdjęcie uścisku ręki noblisty sprzed 5 lat (to tylko dla wytrawnych fotoszopistów).

I nie ma znaczenia, że nie mamy bladego pojęcia o czym piszemy. Ostatecznie, najważniejsza jest praca. A że nie przedłużą nam kontraktu po 6 miesięcznym okresie próbnym? Może i nie. Ale co się nauczymy, to nasze. I w nastepnej pracy będzie już nieco łatwiej. Potem wystarczy dorwać pięć, sześć takich kontraktów - i nasze CV zamieni sie w prawdę świtlistą.

Jak kraść - to miliony.

wtorek, 5 października 2010

W samo południe

Wpadli świtem. Z usmiechem na ustach - z duma wręcz - zapowiedzieli ASP, że maja drzwiczki do przysznica. I że przyjdą - nie, nie dzisiaj - jutro. W samo południe.

Nastepnego dnia ASP nie poszedł do pracy. Z nerwów gryzłem pazury, telefony śmigały w te i wewte, w końcu - są. Przyszli. A raczej przyszedł. Pieknie ubrany, zgodnie z najnowsza modą dyktowana przez potentata w tej dziedzinie czyli Health & Safety Executive - spodenki-rybaczki, rękawiczki, kask - żeby mu te drzwiczki na łeb nie spadły zabijając na miejscu - śliczne skórzane buciki, które zresztą próbował zdjąć zaraz po przekroczeniu progu. Wlazł na górę, zainstalował się w łazience i zaczął pracę. Po kwadransie zszedł na dół, dzielnie w dłoni dzierżąc plastikowa rurke, na której wisiały nasze provisional drzwiczki - czyli kawałek ceratki. We wzorek łużycki. I zapytał, gdzie to schować. ASP wskazała najbliższy kosz na śmieci.

Minęła godzina. W końcu dzielny Monter Sam zlazł z góry i zapytał, gdzie ta ceratka. A po co mu? Bo trza zawiesić z powrotem. A po co, jak drzwicki są? Są - ale nie takie. Jak to nie takie jak miały być takie? Przeciez mierzyli? No, mierzyli - ale przed płytkami. A teraz są płytki - i drzwicki są za duże. Ale to nic, bo oni natychmiast zadzwonia i zamówia dobre.

W sumie mi to wisi i powiewa - literalnie, ta ceratka faktycznie zwisa i wiatr nią targa - ale się tak zastanawiam, czy aby nie iść i ich nie obsztorcować, ot - dla przyzwoitości.

Umówiliśmy się na nastepna środę. Tak mi teraz w padło do głowy - może to wina tych śród? Że może trzeba było na czwartek chociaż?

--------------------

Bobsley pytał o dopalacze. Powiem tak: nie widzę zupełnie problemu. Zmieniamy system znany z parchatego socjalizmu pt: „Co nie zabronione to dozwolone” na cywilizowany: „Robimy to, na co mamy pozwolenie”. I kropka. ZANIM ktokolwiek cokolwiek sprzeda - musi uzyskać odpowiednie zaśiwadczenie co to jest i do czego służy. Jeżeli są najmniejsze podejrzenia, że ktoś próbuje sprzedać „Wyściółkę klatki świnki morskiej” w której znajdują się liście marychy albo "Materacyk z włokna miękkiego dla dziecka małego" ze słomą makową w środku - dostaje kopa. I spokój. Sprzedaje bez zezwolenia? Ajjj, niegrzeczny...

Z drugiej strony - nas jest prawie osiem miliardów. Ziemia staje się przeludniona. I jeżeli znajdują się chętni, którzy sami chcą się eksmitować z tego łez padołu - czemu im przeszkadzać? Toż jak nie kupi dopalacza - bedzie żarł proszek IXI. Pasta Kiwi mózg ożywi. Główki zapałek. Muszki-owocówki. Grzybki-ksylocypki czyli inaczej psiory. Albo wąchał butapren (tego ostatniego nikt póki co nie robi, bo niestety po świecie chodzą jeszcze takie dziwne indywidua z poprzdniego rzutu debili, co to sraja pod siebie; dziwie się, że sprzedający dopalacze nie zajma się nimi - toz to żywa antyreklama). Albo zeżre roślinki w parku - piętnaście razy dostanie sraczke ale w końcu raz zobaczy takie zajebiste kolrowe linie co się ciągną panu doktorowi z uszu - achchachacha jakie śmieszne - które są objawem nieodwracalnego wypalenia dziur w mózgu.

Zalegalizować wszystkie dragi. Dawać je za darmo. Urwie to łeb narkotykowej hydrze, rozwiąże problem przeludnienia - które to, jak wiadomo, jest odpowiedzialne za produkcje tzw. gazów cieplarnianych zwanych popularnie dwupierdzianem grochu - i wybije z populacji gen głupoty raz na zawsze.

czwartek, 30 września 2010

Sufentanil a Gepts

Abnegat, a masz jakies dane dotyczace modelu Gepts dla sufenty? Szukam jakichkolwiek materiałów instrukcyjnych, jak podawać tę trutkę w pompie TCI, ale ni cholery - nic po necie sensownegonie mogę znaleźć. MOze ty cokolwiek wiesz / posiadasz na temat tego modelu? Alex


Sam nie uzywałem nigdy, wszystko co poniżej, zebrałem z literatury.

Dwa algorytmy, Gepts i Bovill. Oba trójkompartmentowe, oba z b.dużym V3 - skąd długi czas połowicznej eliminacji.
Bovill: V1, V2 i V3 sa liniowo zależne od masy, wspolczynniki k sa ufiksowane.
Gepts: zarówno przedziały kompartmentów jak i wspolczynnikow są sztywno określone (wynikało by z tego, ze to taki algorytm jak fartuchy fizelinowe - jeden rozmiar, który jest do dupy dla wszystkich. Poza tym za Boga Ojca nie rozumiem po jasną cholere robić 3 kompartmentowy model, gdzie wszytko jest STAŁE. Do tego wystarczy jeden i odpowiednio dobrane współczynniki... Czegoś tu nie łapię.)

Model Gepts’a: Gepts E et al, Linearity of pharmacokinetics and model estimation of sufentanil. Anesthesiology 1995; 83: 1194-204
Model Bovill’a: Bovill JG et al, The farmacokinetics of sufentanil in surgical patients. Anesthesiology 1984; 61: 502-6

Odnośnie użycia: jedyną pracę jaka znalazłem, to Vyuk’a (Vyuk et al, Propofol anesthesia and rational opioid selection: determination of EC50-EC95 propofol-opioid concentration that assure adequate anesthesia and rapid return of consciousness. Anesthesiology 1997; 87: 1549-62)
Wynika z niej, że:
- przy 15 minutowym zabiegu stężenia Ce Propofolu i Sufentanilu powinny być odpowiednio: 3.57 mcg/l - 0.17 ng/ml a pobudka nastąpić przy 1.7 mcg/l - 0.1 ng/ml
- przy godzinnym zabiegu: 3.34 mcg/l - 0.14 ng/ml, pobudka przy 1.7 - 0.1
- przy pieciogodzinnym: 3.37 mcg/l - 0.14 ng/ml, pobudka j.w.

Stezenie Ce podane powyzej to Ce50 - daja 50% sznse odpowiedzi na bodziec chirurgiczny.

To samo źródło podaje jednak stosunki Propofol/Remifentanyl dla zabiegu 15 min. 2.57 mcg/l - 4.70 ng/l - sam stosuje raczej 3.0 mcg/l rzadko niżej dla Propofolu, za to 2.7 - 3.5 ng/ml dla Remifentanylu. I sa to, dodajmy, dawki Ce95 a nie zadne tam Ce50. Może przy jakiś dużych zabiegach na brzuchu jest potrzebny poziom powyżej 4.0 ng/ml? Tylko narkomani wymagali wyższych - ale ci potrafią dojść powyżej 6 ng/ml i dalej oddychać.

PS. Wybaczcie brak odpowiedzi, nadal nie mam netu w chałupie. Ukłony wszystkim, powitania tym co u mnie pierwszy raz ;)

wtorek, 28 września 2010

ZWD

Czyli zabezpiecz własny interes. Procedura znana od zarania dziejów, sprowadzająca się do znalezienia maksymalnej ilości rozpuszczalnika. Mechanizm też znany: jeżeli coś się może spierdzielić, zawołaj tak wielu pomocników/współwykonawców ilu tylko zdołasz. Jeżeli faktycznie nastąpi nieszczęście, będzie na kogo pokazywać palcami. O, to oni , tam - wszyscy byli, żaden nie zaradził. A jak do tragedii nie dojdzie? Wtedy gloria i chwała - nie, nie dla wszystkich - dla nas. Toż myśmy wszystko zorganizowali i pieczę mieli.

Siedzę sobie spokojnie i dłubię popołudniową listę. Dość napiętą, dodajmy. Na co wchodzi max-fac i się pyta, co ja tu robię. Zdębiałem. No, gazy puszczam kolorowe. Znaczy - teraz zaszczyki daję (pis. oryginalna), bo gazy to były rano. A bo on to mnie zamawiał do tego pacjenta - tu stuka groźnie palcem w teczkę - i czego mnie nie będzie? Jakiego pacjenta? Luknąłem szybko w historię: padaczka, choroba niedokrwienna, niewydolność krążenia, astma (choć tu trzeba mieć sporą dozę nieufności, bo w tym kraju każda duszność to astma albo POChP, zwane dla zmyły COPD - nawet jak pacjent ma obrzęki do pachwin a osłuchowo bulgocze), rozrusznik wszczepiony z przyczyn mi nieznanych (pewnikiem objawowa bradykardia, ale kto ich tam wie - wolałbym jednak choć cień informacji nt. dostać) plus parę pomniejszych. Wybałuszyłem gałki - a kto go zakwalifikował do zabiegu? No, ja - rzekł dumnie max-fac. Ale że chory, to chciałbym żebyś miał na niego oko. Z deczka podniosło mi się ciśnienie. A cegój nikt mi nie powiedział wcześniej o pacjencie? No jak to - zdumiał się max-fac. Przecież wedle gajdlansa nie musisz, toż on tylko w miejscowym, nawet bez sedacji - wyrwe mu parenaście zębów i po krzyku. Aaaa. Czyli że oglądać nie muszę - bo w miejscowym, ale siedzieć muszę, bo ciężko chory? Tak. No to - po moim trupie. Palcem nie dotknę. Może i pacjent sie nadaje do zabiegu - ale za jasną cholere nie pozwolę, żeby on umarł akuratnie po tym, jak JA go nadzorowałem.

No normalnie. Czy ja mam coś na czole napisane?

poniedziałek, 27 września 2010

Lengłidż trudna jest

Czyli jak zrobić pułapke na hohonia i samemu nim nie zostać.

Zaczęło się od niewinnego: "Tataaaa, chodź na tenisaaaa....<" Polazłem. Co było robić. Gra z pociechem młodszym wymaga precyzji i skupienia - nie można mu nagrywać zbyt jadowicie, bo strzela dupą i tupie (a rakieta swoje jednak kosztuje), za łatwo też nie, bo morduje przeciwnika bez litości - więc trzeba trochę się nakombinować. Tym bardziej że opanował wyjątkowo wredne uderzenie, płaskie, z kompletnym brakiem rotacji, które zamiast ładnie się odbić od podłoża, robi kaczke i znika. Co prawda nie da się tego zagrać z końca kortu - ale z 3/4 już bez żadnego problemu. Problem nakreślimy tak: jak zagrać, żeby nie zabić, ale z drugiej strony zbytnio nie ułatwić a na koniec odebrać zjadliwość wszeteczną którą sie młody oddźwięczył, i to jeszcze tak, żeby człowiek wyglądał ładnie i stylowo.

Rozwiązanie problemu było klasyczne: wywinąłem orła z podwójnym radebergerem, ponoć nawet przez chwilę stałem na głowie i używałem słów powszechnie nieuznawanych. Po ogarnięciu zysków i strat, okazało się że noga w kostce nie jest tak słaba jak by się wydawało i nieruchawa, jak by to można wywnioskowac z jej codziennej ruchomości, łeb mam pancerny a w okolicy nie było żadnych Polaków.

Nieco zaaferowany pociech młodszy podbiegł, sprawdził że stary żyje, pokiwał smętnie głową nad starością w ogóle, a starościa starego w szczególności i widząc ślicznie obdartą skórę z łokcia i nadgarstka, zarzucił ze znawstwem: Ależ masz urocze carpet burning! Znaczy, że co - takie obdarcia się tak tu nazywają? No tak. Jak chcesz być tubylcem, to tak się to nazywa. Podrapałem sie po łbie. Dziwna sprawa.

W trakcie natężonej pracy dzisiaj, moja współtrujczyni wypatrzyła rzecz jasna piękne braki naskórka zastrupione malowniczo i zapytała skąd mnie się to wzięło. Powidziałem jej z dumą, że to moje pierwsze carpet burningi są - bo w rzeczy samej graliśmy na korcie pokrytym dywanem, a nie na betonie i pierwszy raz w życiu tak artystycznie lądowałem w trakcie gry w tenisa. Tu Karolina parsknęła śmiechem i zapytała: Pierwsze? Czy my w Polsce to tylko w łóżeczku? Że co? - kompletnie z pantałyku zbity, wytrzeszczyłem gałki. Tenisa w łóżeczku?? Po chwili przyciężkawej od powstrzymywanego śmiechu, Karolina wyjaśniła mi, że carpet burnings to rzeczywiście są otarcia - ale głównie na kolanach, a czasem jescze gdzie indziej - i się je ma po dzikim seksie uprawianym na dywanie...

...musze se dzisiaj Młodszego wypożyczyć, coby mi łaskawie powiedział, gdzie też on to określenie słyszał...

Rozwiązanie

A oto rozstrzygnięcie konkursu!

Przypomnijmy: miało to mieć zastosowanie na sali operacyjnej.

Najbliżej była Innesta z pomysłem na uchwyt do igieł.

Najbardziej zdroworozsądkowym podejściem wykazał się Michaś ze swoją empetrójką.

Najbardziej pokręconym - KK i jej pojemniki z ciekłym azotem.

Najbardziej wyrafinowanym - pionki do gry ze Śmiercia w szachy F-blox’a (szczególnie tej gdzie grał Max von Sydov...)

Prawda jak zwykle jest prozaiczna:


Biore sie za Rogerową listę. Bedzie paluchy prostował, rżnął, piłował i gwoździował. A po południu przychodzi mój ulubieniec kanalarz coby zrobić sześć zabiegów małych, w tym 5 w ogólnym. Pracowity początek tygodnia się kroi.

piątek, 24 września 2010

Bedzie tego



Tak sala wyglada. Duza - i ludzi mnogo ;)

Nie wiem jakim cudem - zezarlo mi calego, cholernego posta. By to jasna cholera... Tak to jest, jak sie korzysta z nie swojego komputera.

Ogolnie wszystko zmierza ku szczesliwemu koncowi. Wykladowcy rozni - choc poziom kardiologii wyjatkowo sie wybil ponad przecietnosc. Zarowno wczoraj jak i dzisiaj.

Od kompletnej pomrocznosci jasnej ratuja mnie zaprzyjaznione REPy Abbota - Szaman, masz pozdrowienia (sic!). Zostalem rozpoznany od strzalu i zapytany, gdziez sie podzial wspolpijacz kawowy z zslego roku. Massakra.

kregielnia

Pani od Elserviera powiedzialem, ze na stronie daja 15 procen rabatu, wiec moze tez mi da? Dala. Dzieki temu nabylem droga kupna dwie potworne cegly. Od dawna ostrzylem sobie na nie zeby, ale okazji nie bylo.

A na sam koniec wpadlem do zaprzyjaznionego REPa - przyjazn niedluga, dwudniowa, ale serdeczna - ktorego zbajerowalem na przekazanie mi nieodplatnie dwoch urzadzonek. Ktore to znajduja sie na fotografii ponizej. Pytanie brzmi - co to jest - i do czego sluzy.


-----------------

Sesja poludniowa - wystep Noblisty, Sir Martin Evans'a, opowiadajacego o swoim wielkopomnym odkryciu Embrionic Steem Cells. Stymulujace. Po poludniu dzieci - czyli jak truc odwracalnie cos co wrzeszczy i w zasadzie wcale tego nie chce. Czynnie, dodajmy, nie chce.

czwartek, 23 września 2010

Rozmiekam

Nie zrozumiem tego za jasnego skurwysyna. Skad w profesorskim lbie potrafi sie zalegnac idea, ze anestezjologa nieznieczulajacego naczyniowke moze interesowac statystyka. Ktora czarno na bialym wykazuje, ze jak tetniaka znieczula anestezjolog nienaczyniowy to smiertelnosc rosnie. Oraz ze konieczne jest wprowadzenie pre-assessmentow, bo to jednoznacznie obnizylo ilosc pacjentow zwalonych z zabiegu w dniu operacji. Dodajmy, ze ta klinika badan przedzabiegowych musi byc prowadzona przez anestezjologa - no, jakiego? - TAK JEST!. Naczyniowego.

Jak by to przez zupelny przypadek przeczytal jakikolwiek wykladowca - nas ... g.uzik obchodzi statystyka oraz przemyslenia wlasne. Po to jade na taki wyklad, zeby mi ktos laskawie powiedzial: sprawdz krzepniecie co tyle a tyle, krytyczne wartosci fibrynogenu sa takie, a plytki zamawiamy przy wartosciach takich - bo potem jest po ptokach. A raczej po stwierdzeniu zgonu.

Dobili mnie wczoraj na tyle, zem nie byl w stanie nawet posta napisac. Do domu dojechalem na rdzeniu, na szczescie caly czas autostrada z jednym rozjazdem po drodze - wiec czynnosci wyzsze raczej do szczescia nikomu nie sa potrzebne.

Za to dzisiaj... Polazlem na sesje poswiecona trudnej intubacji. Nie to, ze mam jakowas bojazn wielka w sobie, ale co 3 lata ponoc kazdy ma taki dopust bozy przezyc. Co bylo robic.







Jak widac na zaprezntowanych obrazkach, mozliwosci uduszenia pacjenta mamy co niemiara. Najwazniejsze jednak, by wszystko bylo zgodnie z gajdlansem, co zawiera w sobie trzy fazy: A/, czyli to co zwykle, B/, czyli to, co robimy gdy nie dziala A/, i C/, czyli krew sie leje, wbijamy igly w przelyki, prujemy srodpiersia i zabijamy pacjenta ku ogolnej uciesze gawiedzi. Musze przyznac, ze troche mnie to przeraza. Kazda firma na punkcie honoru ma wyprodukowanie urzadzenia, ktore:
- a/ ma swiatelko i kamere;
- b/ ma kolorowy ekranik - przyczepiony albo lezacy obok i
- c/ jest tak upierdliwe w uzyciu, ze trzeba przejsc specjalny trening, by to cholerstwo uzyc. Przypominam - sa to urzadzenia przewidziane do ratowania zycia w sytuacji kryzysowej, gdy wszelkie inne mozliwosci wentylacji pacjenta zawiodly.
Szpital z kolei jest zobowiazany do:
- a/ zakupienia wszystkich mozliwych urzadzen
- b/ wrzucenie ich na jedno miejsce zwane dla jaj crash trolley i wreszcie
- c/ dreczenia nieszczesnego anestezjologa do ciaglego przegladu owegoz.
Rzecz jasna, jak przyjdzie co do czego, okazuje sie, ze bateryjki wlasnie zdechly, polaczenia nie dzialaja, mankiet sie rozszczelnil a pacjent wlasnie przekroczyl piata minute saturacji 66. Co sie przeklada na obraz mozgu przypominajacy dobrze wypieczoneg ciastko z jabluszkiem, zwanym popularnie szarlotka.

Sesja srodkowa byla niesamowita: pan Profesor z Nowego Jorku opowiadal o transmisja w synapsach, mechanizmach supresji przed i post synaptycznej przez anestetyki, receptory GABAergiczne, kanaly sodowe, chlorkowe, potasowe - taak. koncu cos stymulujacego. Inna rzecz ze tra farmakologie kupic i sie doksztalcic.

Po poludniu leze na sesje o przygotowaniu preoperacyjnym pacjenta z problemami kardiologicznymi. Bylem sie nie dowiedzial, ze do tego potrzebny jest kardiolog. A jeszcze lepiej kardioanestezjolog.

Tak na marginesie: jeden z anestezjologow poslal ostatnio pacjenta z choroba niedokrwienna do kardiologa, coby ten mu ocenil - kardiologicznie, nomen omen - pacjenta. Po trzech miesiacach przyszla odpowiedz:
"Dziekuje bardzo za przyslanie mi Pana Smitha. Ten bardzo mily dentelmen, lat 48, w rzeczy samej cierpi na chorobe niedokrwienna. W chwili obecnej pacjent zazywa:(...tu lista lekow, przepisana z naszego listu...). Pacjent nadaje sie do zabiegu pod warunkiem dostarczenia mu odpowiedniej ilosci tlenu.
Podpis.

środa, 22 września 2010

Nasiakam



Pierwsza sesja - i po sesji. Ginekologia. Po raz pierwszy uslyszalem cos sensownego. Znaczy, ze tlusta, utyta baba to zaden problem intubacyjny. Owszem, cukrzyca, rzucawka czy cholerstwa inne - jak najbardziej. Igle trudno wbic. Ale rura wchodzi tak jak powinna.

Drugi opowiadal o iglach. Miedzy innymi. Ze mozna do pilnego ciecia wbic - ale trza sie spieszyc. Czyli odkrywczo. Potem rozgorzala dyskusja, czy wolno ciezarna kluc w pozysji siedzacej i jak sie to ma do plodu. Ktos nie wytrzymal i zapytal czemu nie na boku? Bo registrarzy sie tego nie ucza - to nie umieja. Swiat sie konczy.

Na koniec wyszla babka opowiadac o iglofobii. Chciale juz wziac mikrofon do reki i powiedziec ze u nas w Polszcze to mamy swietny lek na to - alem po chwili wahania odpuscil. Jeszce nas potem beda jakie komisje scigac za walenie pacjentow chodakami po potylicy.

Pierwszy przeglad repow zakonczony wzglednym sukcesem - opedzilem sie od ulotek i dlugopisow a za to od Bridionu dostalem dwa sticki po 4 GB kazdy. Mili ludzie.

Nastepna sesja - anestezja do zabiegow naczyniowych. Trza isc - ostatecznie procz zylakow nic wiecej sie mi w tym temacie znieczulic nie udalo. Moze co madrego powiedza?

wtorek, 21 września 2010

Hufiec przodowników

Miało być o farmakokinetyce i -dynamice - ale nie będzie. Do tego jednak jest dzień spokojny potrzebny. A nie był. Najpierw wpadł stomatolog robić deszrotyzacje. No normalnie - masakra jakaś. Pomijam trzydziestopięciolatka z pniakami - ale dziewczynka dwadzieścia cztery, do wyrwania wszystkiego co tam jej zostało... Rzut oka na kartę - marchwianka. I wszystko jasne. Mianowicie kraj na wyspie jest bardzo dla swoich obywateli uprzejmy i nie zważając na ich poziom inteligencji, dba jak o dzieci własne. Znaczy - NHS Królowej dba, ale nie o nazwy chodzi. Wystarczy więc przez parę lat zapodawać sobie heroinę, któr atu jest ponoć tania jak fisz’n’czipy i służby odpowiednie kwalifikuja osbnika do lecznie odwykowego. A w zasadzie do leczenia substytucyjnego - każdy dostaje przydział rzeczonej marchwianki - czyli metadonu w buteleczce - i sobie tąże doi wedle zleceń specjalistów. Niestety, skutkiem ubocznym jest - poza wszelkimi innymi - całkowita utrata uzębienia. Powinni napisać coś takiego na pczauszkach z herą: „Powiedz swoim zębom Adios!!!”. Rzecz jasna, żył nie miała wcale, jakiś drobiazg wbiłem w szyję, dobiłem gazami i chirurg dokończył kleszczami co dziewczynka zaczęła igłą i strzykaweczką.

W czasie pomiędzy wpadł sobie piłkarz znany - znaczy, osobiście nie znam, ale sądząc po usmiechach płciów pięknych musi znany jest - żeby sobie rękę naprawić. Bo mu się tak smiesznie kciuk wykręcał we wszystkie strony, a głównie we wte co nie powinien. Potem się okazało, że jest sportowcem prawdziwym, bo dawka dziecięca uspiła go na pół dnia. Zaraza.

Jutro jadę coby nasiąkać. Siądę sobie rano, i zapatrzony w ekran, będę sobie jako ta gąbka wodę, łapał wszelakie nowości i starości, podziwiał mądrych i wpatrywał w elokwentnych. Czyli coroczny zlot AAGBI, dający możliwości powyższe. W dodatku trzydniowy - wiec do roboty wracam w poniedziałek. Ech, szkolenia.

A dzisiaj zalegne sobie w pozycji poziomej i sprawdzę jak też mi się satelita zainstalował. Może jakiego Sullivana pokażą?

poniedziałek, 20 września 2010

Varia

Leżał i czekał w zafoliowanym pudełeczku. Jakos tak nie mogłem się za cholerę za niego wziąć. W końcu nadeszła wielkopomna chwila...

„Efekt motyla” opowiada o chłopcu mogącym zmieniać przeszłe wydarzenia - ze wszystkimi tego konsekwencjami. Cała linia czasu odmienia się od tego momentu, nasi wrogowie stają się przyjaciółmi, wzloty zastępują upadki i tylko jeden człowiek wie, że cała otaczajaca nas rzeczywistość jeszcze kilka chwil temu była zupełnie inna.

Konstrukcja logiczna filmu daje reżyserowi dość szerokie - by nie powiedzieć nieograniczone - pole manewru. Nowa linia czasu to nowe relacje i nowe fakty. Jednak nie w fantastyce tkwi siła tego filmu.

Sceny są budowane oszczędnie, spokojnie nawet - a mimo to czujemy jak napięcie trzyma nas w uścisku cały czas. Sam król thrillerów, zwany nomen omen Kingiem, nie powstydził by się narracji. Nie chcę pisać o akcji - kto widział, wie, kto nie widział, nie powinien mieć zepsutego filmu przez nieudolny opis.

Polecam. Dawno nie zdarzyło mi sie zacząć filmu w pozycji leżącej a skończyć siedząc.
-------------------

Currys. Świczki, wtyczki i organy. Superstore elektroniczny - co się komu zamarzy. Kup dziś - dowieziemy wczoraj. No to - rydzyk-fidzyk. Zakupilismy lodówkę i popadliśmy w Przyjemne Oczekiwanie.

W końcu nam to czekanie wczoraj zbrzydło - w końcu ileż można trzymać padlinę na ogródku, tym bardziej że temperatury na zewnątrz bardziej śródziemnomorskie niż syberyjskie - i poleźliśmy do Currys’a. A gdzie lodówka? A nie ma. Ale zapłacona jest? No, jest. Ale data dostarczenia nie wpisana, to nie dowieźli. A czemu data nie wpisana? Bo jak kupowaliście, to nikt nie wiedział kiedy dowiozą. Ale nie ma strachu. Teraz już jest i możemy dowieźć. To czemu nie dowieźliście? Bo data była nie ustalona. Pytanie „To po jasną kurwę skasowaliście pieniądze tydzień temu” jest tak banalne, że aż się nie chce go zadawać. Innymi słowy - gdybyśmy nie przyszli, to mimo lodówek na stanie, trzymalibyśmy sobie żarcie na ogródku do usranej śmierci. Taki tip na przyszłość - jak nie maja czegoś do wydania natychmiast, nie płacimy. Szkoda zdrowia.
-------------------

Rodżer dostał sraczki. Nazywa się to tutaj D&V czyli diarrhea and vomiting. I z powodów tegoż o godzinie ósmej rano odwołał listę. Daje to szanse na wyjście z roboty koło 10.30 - a raczej dawało, bo mi sprytnie dziewczyny zaprosiły pacjentkę do preassesmenta. W sumie nic takiego - ale jak się waży 123 kilogramy przy wzroście 163 to BMI wychodzi w zakresie zupełnie wyuzdanym. Zobaczymy. Może nie taki diabeł - znaczy, tfu - pacjent - straszny.
-------------------

Po co TIVA’ie wzrost i jak to się ma do pytania Bobsley’a.
Najpierw chińszczyzna:
TIVA - zneczulenie całkowicie dożylne;
TCI - target controlled infusion czyli wlew kontrolowany stężeniem leku w kompartmencie docelowym; kontrolowany hipotetycznie, za pomocą matematycznego modelu;
Model Marsh’a i Model Minto: używane do określenia stężenia odpowiednio Propofolu oraz Remifentanylu;
Model Marsh’a: trzykompartmentowy, wymaga podania wieku i wagi, ale do określenia objętości kompartmentu centralnego uzywa tylko masy; zalezność jest liniowa. Bardziej zaawansowany model Schnidera wylicza steżenia w kompartmentach na podstawie masy, wieku, wzrostu i płci.
Minto model określa stężenie Remifentanylu - podobnie jak model Shnidera, wymaga kilku zmiennych do okreslenia dystrybucji leku.

Teraz w skrócie: lek po podaniu trafia do kompartmentu centralnego V1. Określane jest jego stężenie na podstawie a/ przesunięcia do kompartmentów V2 i V3 oraz b/ eliminacji metabolicznej, tzw. clearence’u.

Na podstawie masy, wieku, wzrostu i płci określana jest tzw. beztłuszczowa masa ciała, lean body mass - wartość potrzebna do określenia właśnie eliminacji metabolicznej.

Wracając do pytania Bobsley’a. Ponieważ wzrost jest nam potrzebny do określenia szybkości eliminacji leku - ale tak naprawdę jest zmienną potrzebną do wyliczenia lean body mass, możemy przyjąć do obliczeń wartość domniemaną, różnica pomiędzy obliczona a rzeczywistą wartośći LBM nie powinna być duża, aczkolwiek należy się spodziewać wartośći nieco większych niż rzeczywiste. Stąd wskazana pewna ostrożność przy indukcji i nieco niższe wartości Cp, czyli stężenia w kompartmencie V1, na początku zabiegu.

Tak na prawdę najważniejszy jest efekt kliniczny, który sprawdzamy nie poprzez dane z pomp, a poprzez parametry rzeczywiste które sprowadzają się do odpowiedzi na pytanie: czy pacjent po nacięciu skóry nie ugryzie nas boleśnie.

piątek, 17 września 2010

Telegraficznym skrótem

Wesele. Stroje kurpiowskie, hołubce, Krakowiacy i Górale. I chochoł. Wszystko już było. I nic nas nie zadziwi...

Los jest jednak sprawą przedziwną. Jeszcze rok temu w rozmowach z ASP rzuciłem żartem, że przydało by się wesele. Takie z tańcami do rana, gorzałką zimną i wędliną podżerana ukradkiem palcami. Nieszczęsny, bedziesz miał...etc - skąd Platon to wiedział?. Po dziesięciu latach suchych nadeszła powódź: trzy wesela. W ciągu sześciu tygodni.

Pierwsze za nami. Piękna Panna Młoda, Dumny Pan Młody, Rodzice, powozy, goście, orkiestra. Grzybki też. I tak gdzieś o północy opadła mi szczęka. Mianowicie na scene wyszli tancerze. No, to się jeszcze zdarza. Ale to co pokazali, obluzowało mi żuchwę. Pomijam fakt podbieństwa głównoprowadzącego do McAvoy’a, ale irlandzki taniec w Polsce, w dodatku zmiksowany z flamenco i tangiem - opisać się nie da. Trzeba zobaczyć, żeby uwierzyć.

Jest to jakis dowód na stopniową unifikacje Europy. To się nie stanie w czasie jednego pokolenia. I parę sprzyjających momentów musi się zdarzyć. Jak przetrwanie Euro, wymarcie nacjonalistycznych polityków czy fakt niezjedzenia nas przez mieszkańców centralnej częsci kontynentu. Centralno-południowego, uściślijmy.
--------------

Zadzwoniłem do mojej zaprzyjaźnionej firmy telefonicznej - co to i telefon da, i internet - a nawet darmowe rozmowy z krajem. Non-stop. Zapytałem niechcąco, czy podepna mi linię sami czy też muszę znowu zwrócić się do krajowego potentata-krwiopijcy. Ikazało się, że nie muszę. Założą sami. A kiedy? A 30 września. Miesiąc czekania... Może w dalszym ciągu praca dla polskiego mechanika-elektryka by się tu znalazła? Kto wie. Póki co bez netu ból wielki - w końcu poleźliśmy do sklepu i kupili dongla. Gdyby ktoś kiedyś chciał kupić - podkreśllam: nie stick tylko dongle. W dodatku ten (czy to?) dongle jest broadband. Koniec świata. Wtykłem toto w komputer, zamieliło dyskami, zaświeciło co mogło i po dziesięciu minutach wyskoczyło info - działa. Ha! Przesunąłęm dziesięć centymetrów w lewo, żeby miejsce na myszke zrobić i przestało działać. Wróciłem na stara pozycje - zadziałało. Dla żartów przesunałem w prawo o pięć... zdechło. Znaczy - fuksem niesamowitym znalazłem jedyne miejsce w pokoju, gdzie mam sygnał, czy jak?
--------------

Wpadł dzisiaj Joseph. Dżozef jest rumiany, zawsze uśmiechnięty (nos charakterystycznie czerwony, wiadomo - od landrynek) i zakomunikował szczesliwy, ze drzwiczki, co to je mieli zamontowac pod prysznicem za dwa dni licząc od środy w połowie sierpnia, przyjadą w poniedziałek. Licząc od najbliższej niedzieli. Dziwne. Już się zaczałem przyzwyczajać do ceratowej zasłonki którą zawiesili „na chwilę”. Przy okazji ASP zaatakował go o cyrkularke i okazało się, że owszem, ma. I nawet drzwi nam skróci. Miło mieć zaprzyjaźnionego byłego szefa budowy po sąsiedzku, pod ręką.
--------------

Walczę z aerialem. Niby można by te cholerną antenę zamontowć wedle azymutu anten sąsiadów, ale jakos tak łażenie po dachu budzi we mnie sprzeciw. Toz musze drabine kupić, rurke do komina przykręcić... Zadzwoniłem do fachowca. Ja mu, że aerial mi potrzebny - bo antenna to owszem, po angielsku, ale w Północnej Ameryce - a on na to że on aeriale zakłada. No to ja na to że ja własnie taki chce, a on na to ze jednak mi nie założy, bo on tylko aeriale. Toz, kwamać - zakląłem szpetnie, choc dla rozmówcy niezrozumiale - jaż właśnie aeriala chce! To nie do niego, bo on tylko aeriale. Pomyślałem, ze zdrowie najważniejsze, i wyłączyłem komórkę. Może następny będzie mówił narzeczem ludzi cywilizowanych?

Mówił. Wytłumaczyłem co mi trza, podkreśliłem, że dish też, ale nie do Skaja tylko Cyfry co sie przekłada na 13EHotbirda. Powiedział że wszystko rozumie, ceny sprawdzi i z ofertą zadzwoni. Ulzyło mi. Z wrażenia po pierwszym zaczałęm sie jąkać.
--------------

Na wyspie gdzie nic tylko leje, ciemno, zimno i paskudnie - w ciągu dwóch tygodni usechł nam trawnik. W połowie. W tym czasie w słonecznym kraju nad Wisłą było 13 stopni i ciągłe deszcze.
--------------

Płytkarz przyszedł. Nie spodobała mu się moja robota. I tak jestem dumny - pierwszy raz kładłem kamieniarke na podłodzę - a tak w rzeczy samej to pierwszy raz w ogóle - i co z tego że trochę wyje. Powyje i przestanie. Na szczęscie przylazł, zanim zdążyłem zepsuć kuchnię. Teraz mi skóra fajnie płatami odpada - chyba cos dziwnego było w podkładzie. Albo mi woda nie służy.

-------------
Lodówkę i zamrażalkę zapłaciłem dwa tygodnie temu. W kurwysie Currys’ie. Do tej pory czekamy. Dobrze, że temperatura troche spadła, może nam jakoś padlina przetrwa. Póki co siedzi sobie w torbie na ogródku trawniku za domem. Najwyraźniej miejscowe koty jeszcze się nie dowiedziały o darmowym paśniku. Albo im zapach polskiego salcesonu przeszkadza.

-------------
Polazłem w końcu na dżima. Cięzko było - znaczy, pójść było ciężko - ale sie udało. Chyba większa w tym zasługa ASP niz moja, no ale. Poodbijalismy piłeczkę przez siatke i poleźli do domu. Póki co nic mnie nie boli. Nadmiernie.
Czas chyba zacząć trening od nowa.

Łomatko. A jeszcze stół, krzesła, podłoga w pokoju na dole, łazienki, meble...

Duszno mi.

Niech mi ktoś tylko powie, gdzie ten cały Platon mieszka...

czwartek, 9 września 2010

Początki miłe

Początki zawsze sa miłe. Po urlopie też tak to wygląda. Spokojny rozruch - ot, poniedziałek z kilkoma drobiazgami, sześć godzin roboty i do domu. Wtorek pomaluśku od południa. Środa... Wreszcie czwartek. Patrzę ja się w tę listę i oczom nie wierzę - Smerfetka ma zaorać siedmiu pacjentów w cztery i pół godziny? A jakimże to cudem, że się zapytam niechcąco...

Wymysliłem plan rozpaczliwy ratowania sytuacji i zadzwoniłem do Urlszulki. Może przyjedzie? Wezmę potem co będzie chciała - a teraz to płytkarza mam... i bałagan w domu... i koniecznie muszę sie urwać...?... Ostatnia nadzieja padła zanim się do końca zdążyłem wysłowić - liste miała całodniową więc z zastępstwa nici. Zaraza.

Rano nieco mi wzrósł poziom metabolitów adrenaliny w moczu - ale w końcu ileż mozna się przejmować. Raz i wystarczy. W końcu Smerfetka wpadła, wystartowałem z uśmiechem nr 5 coby sobie timowo czatnąć przez zabiegami, ustaliliśmy koordynaty i pognałem odpalać torpedy. Jednak siedem krążowników to nie w kij dmuchał.

Obchodzilismy się ze soba jak ze śmierdzącymi jajajmi. Smerfetka miło zagadywała i była do rany przyłóż, jam poprawiał światło i pytał czy jej komfortowo - no normalnie sielanka. I nawet niespecjalnie ześmy liste spóźnili. Ostatnią babkę, co to miała iść na dno, wzięła na miejscowe z sedacją. A ja pognałem cycuchy znieczulać.

Z cycuchami żartów nie ma. Procedura na granicy wytrzymałośći DCU - bo dwugodzinna - człowiek wchłania w siebie wiadro trucizn wszelakich, na koniec trzeba dołożyć z grubej rury coby nie bolało... Pacjentka obudziła się z uśmiechem na twarzy i wdzięcznością w oczach. Jeszcze jakowaś nózia do korekty i w końcu ze zrozumiałym zadowoleniem zasiadłem przy kompie. Kawusia w dłoni, ech jakim to ja doskonały...

...z tego narcystycznego samozadowolenia wyrwała mnie pielegniarka wiadomością o rzygotliwym nastawieniu cycuchów do śwata. Noż do jasnej cholery - jak ja oddawałem, to była cacek... Polazłem - nie tyle womitująca co womitem strasząca okazała się być. Dostała cudo współczesnej farmacji w żyłę i popatrzyłem na stolik. Herbatka. Noż w morde jeża - dziewczę na czczo, toż musiała poczuć sie dziwnie. Ja rano nie musze być po zabiegu żeby mi herbata żołądek naciągnęła...

Jutro Lorenzo. Kilka pierdółek - po czym czas na wesele. Ech, rosołek, wódeczka, kotlecik, wódeczka, galaretki, wódeczka, barszczyki, wódeczka, toaścik, strogonoff, wódeczka, szampan, wódeczka, wódeczka, bigosik, śledzik, gszybek marynowany, wódeszka, od szasu do szaaaasuu pójde do Caritaaaasuuuu, wódeszha, hej hej ułani, malowaaane dziesi, przestań chrapać, Dzizazzzz, jest tu gdzies mineralna? umieram, a nie mógłbyś umierać po cichu, o tu jesteście! poprawiny! wóbrrrrrrrdeczka - łazienka! ghdzie łazienka!!!

Już mi sie wątroba marszczy.

środa, 8 września 2010

Zosia Samosia

-Droga Andziu - rzekła ciotka
-Nie obgryzaj mi nagniotka!
Ale Andzia nie słuchała.
Zgryzła - i zwymiotowała.


Okazuje się że kamieniarka to trudna rzecz jest. Ponieważ załatwienie jakiegokolwiek specyjalisty graniczyło z cudem, a trudno wstawić pralkę na beton - ruszyłem do B&Q. Czyli takiej tubylczej Castoramy.

Muszę się przyznać, ze na widok tych wszystkich lśniących wierteł, tarcz diamentwoych, wiertarek Bosh’a, cyrkularek i śrubek oksydowanych z nakrętka fi 12 staja mi kudły na grzbiecie. Moge łazić pomiędzy półkami godzinami i kompletnie nie rozumiem ASP, ktróry już po trzech kwadransach ucieka oglądać sadzonki w dziale ogrodnictwa. Dziwne. Na szczęście przy zakupie cyrkulareczki do cięcia kamienia miała baczenie, dzięki temu mam takie małe, maluśkie cóś co to do szafy się schowa, a nie potwora 2000W zajmującego pół garażu. A w zasadzie 3/4.

Po trzech godzinach układania kamienia w pierdolniczku doszedłem do następujących wniosków. Primo - rozumiem narzekanie kamieniarzy na wylewkarzy dotyczące nierównych powierzchni. Secundo - ktoś powinien wymyslić sposób kladzenia płytek na leżąco. Określenie „ból w plecach” nie oddaje w żaden sposób wjeb wbitego bretnala w krzyże. Tertio - zajebiście fajana praca - pomiając powyższe zastrzeżenia - jednak dobrze by było sie najpierw przypatrzeć jak to robia fachowcy. Com sie naklął...

W końcu robota dobiegła końca, krzyż rozprostowałem na materacu ultrafirm, kupionym okazyjnie w pobliskim sklepie - i zabrałem się do montowania pralki. Na szczęście przyszedł sąsiad, więc ASP pognał do Tesco po bira. W miedzy czasie zabrałem się za wycinanie dziur w szafce. Śliczną, lśniącą wycinarką, zakupioną rzecz jasa w B&Q... Wkręciłem toto w wiertarkę, nacisnąłem guzik, szarpło - i pierdut. Rozleciał się kontakt. No co za mecherzyne tu robią... A w jakie fajne drzezgi się rozsypał... No nic. Kontak przekręciłem od zmywarki - na nią jeszcze przyjdzie pora, gary można ręcznie umyć ale pranie w rękach to jednak masakra jest - i z dumą oznajmiłem że pralka działa. Sąsiad wyraził podziw szczery że ja tak i z elektryką i z rurkami se radze - tu mnie zalała duma z naszych narodowych zdolności robienia wszystkiego - i polazł do domu. A ja ze zgroza odkryłem, ze mi wyjście wody zamontowali na ciepłej rurze... Oż by ich szlag jasny i pomidorki z bazylią...

Na drugi dzień skoro świt pognałem do zaprzyjaźnionego majstra, co to chałupe składał, i delikatnie zasugerowałem że cosik jest nie tak z wodą. Na szczęscie już mi polskie zwyczaje jeb opier głośniego wyrażania protestu wyszły z krwi i angielską modą najpierw żem się zapytał hałaju i hałduju a dopiero potem tąże zdziwienie wyraził. Chwała Panu. Toz przecie nie ich wina żem ślepy. Okazało się że wyjście jest - tylko nie nad a pod półką. Ot, figlarze.

Dzisiaj przyszła siła fachowa co to wyręczy mnie od bolącego krzyża i krzywo położonych płytek.

Może to jakoś przeżyjemy...

piątek, 3 września 2010

Sztampowo

Trzeba napisać że "jak ten czas leci" i "urlop, urlop - i po urlopie".

No to napisałem.

Musze przyznać że już mnie dupa boli. O wątrobie nie wspominając (gwoli wyjaśnienia: dupa boli mnie od leżenia tylko i wyłącznie). Odwiedziny u przyjaciół dobra rzecz. Problem w tym, że jak się to robi raz do roku... Bez kiszonego ogóreczka nie da rady. Co prawda co poniektórzy zmienili wyznanie na czystosercowców i teraz w sklepie do pół litra i ogórków trzeba dołożyć jeszcze St.Pellegrino - no ale. Każdy jakaś tam miarkę w życiu ma do wypicia.

Szczęściem w nieszczęściu spora grupa pojechała na walenie. To zajęcie dla twardzieli - mokro, zimno i do domu daleko. Dzięki temu mam w rezerwie kilka flaszeczek na następne spotkanie...

W zasadzie wszystkie punkty programu zostały wykonane: flaczki w "Barze pod Cyckiem", lody borówkowe u Żarneckich, sauna i lodowata kąpiel w Gorcach...

...chce do domu.

Pracy mi brakuje.

I psychiatry.

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

In koguto

Odwieczny problem, jak zdobyć popularność pozostając elitarnym, przekłada się w rzeczywistości blogowej na dylemat: jak być znany szerokiej publiczności, pozostając anonimowym. Taak. Początkowa faza tajemniczego Don Pedro nieuchronnie przechodzi w bardziej lub mniej wyuzdany ekshibicjonizm. Zaczyna się od zdjęcia psa a kończy na podaniu numerów kart kredytowych.

No, bez przesady mi tu...

Wakacje to czas dziwny - i miły. Można spać do późna, można odwiedzić przyjaciół, można wreszcie pojechać w stare miejsca i dać się ponieść taniemu sentymentalizmowi. Jako że na starość mózg mi rozmięka i emocjonalnie zaczynam się zachowywać jak zakochany czternastoletni pustostan koloru blond - płci przeciwnej - na to ostatnie muszę nieco uważać.

Przypadkiem zajechałem sobie do "mojego" starego szpitala. Echch... Massakra. Spotkania z dawno nie widzianymi ludźmi, stare - nowe kąty... Blondyn ruszył do akcji i nieco ścisnął mi grdykę. Co robić. Jednak przepracowałem tam ponad 7 lat.

I tu ciekawostka.

Większość spotkanych pod koniec rozmowy dodawała, mrugając okiem: "Good morning, Vietnam". To by było tyle na temat konspiracji.

Niniejszym pozdrawiam wszystkich ;D

Trzeba będzie się pilnować...

czwartek, 19 sierpnia 2010

Prekognicja lingwistyczna

To było jakieś cztery lata temu...

Po odgruzowaniu spraw organizacyjnych, wynajęciu mieszkania, podpieciu mediów, telefonu, internetu, wyprostowaniu work permitów i innych cholerstw - nadszedł czas na transfer rodziny. ASP dzielnie spakował wszystko w walichy, kurtki, które nie zmieściły się w limicie wagi przywiózł na sobie, Szaman swoją Zielona Szczałą (...teraz ma Złotą...) pojechał ze mna na lotnisko...

...wydaje się jak by to było w zeszłym miesiącu...

...i wreszcie, po rozpakowaniu wszystkiego poszliśmy na pierwszy spacer. Ot, coby rodzinie pokazać piękne okoliczności przyrody w jakich im przyjdzie żyć do końca życia.

Co okazało się być okresem dwuletnim - zamieszkanie, nie życie - i doskonale obrazuje naszą zdolność planowania czy przewidywania przyszłości.

Idziemy dumnie po centralnej - i w zasadzie jedynej - ulicy miasta, gdy wtem słyszę, wypowiedziane ze ślicznym północnoirlandzkim akcentem, ”How are youuu?” Musze przyznać że w tym czasie miejscowy dialekt rozumiałem mniej-więcej - mniej rozumiałem a więcej nie - i moje starania biegły zazwyczaj w kierunku wyłapania słów kluczowych, coby mieć choć zarys tematu w jakim obraca się interlokutor, oraz wyłapywaniu znaków przestankowych celem wtrącania „a!”. Ponieważ lepiej mówiłem niz rozumiałem, przedstawiłem szybko ASP - tu nasza rozmówczyni rozpromieniła sie od ucha do ucha - i Pociecha Młodszego. Na którym spoczął ciężar prowadzenia dalszej konwersacji. W tłumaczeniu dowolnym bedzie to szło tak:
- Przyjechałeś do taty?
- Tak. To bardzo ważne jest: każde „tak” wypowiadane jest po krótkim namyśle, pewnie, z lekkim usmiechem potwierdzającym całkowite wewnętrzne przekonanie mówiącego.
- Podba ci się u nas?
- Tak.
- A wiesz już gdzie będziesz chodził do szkoły?
- Nie.
- Ale tata ci pokaże?
- Tak.
- No to życzę wszytkiego dobrego w szkole. Bye-bye!
- Bye-bye! - Uśmiech Pociecha Młodszego rozmraża zamrażalki Miele i powoduje poparzenia pierwszego stopnia u płci przeciwnej

Ruszyliśmy w dół ulicy. Po kilku krokach nie wytrzymałem.
- Synek, ileś ty z tego zrozumiał?
Pociech nie zawahał się nawet przez ułamek sekundy:
- Absolutnie nic.

To było jakieś cztery lata temu... A teraz PM, mordując wirtualnie ludzi za pomoca X-Box’a, gada non-stop ze swoimi kumplami w tempie uniemożliwiającym mi zrozumienie czegokolwiek. Tak na wszelki wypadek, gdy słyszę za dużo ekspresji, grzecznie prosze żeby przestał używać słów powszechnie uznawanych za obraźliwe...

wtorek, 17 sierpnia 2010

Inception

Lem postawił kiedyś tezę: jeżeli kiedykolwiek zdecydujemy sie na wejście do rzeczywistości wirtualnej*, nieodróżnialnej od realnej, do końca życia nie będziemy pewni czy z niej wróciliśmy. I to jest problem absolutnie i całkowicie nierozwiązywalny. Zawsze pozostanie cień wątpliwości czy to co wokoło nas sie dzieje nie jest przypadkiem dalszym ciągiem fantasmagorii komputerowo wyprodukowanej.

Jeżeli kiedykolwiek będziemy w stanie wyprodukowac taką fikcję, stworzymy za jednym zamachem bandę frustratów przekonanych o mierności świata tego, popełniających morderstwa oraz samobójstwa na ulicach, oraz wzrost popytu na psychoanalityków. Nie wspominając o umierających z głodu ludzi podpiętych zbyt długo do VR. Bo jednakowoż, cokolwiek byśmy w VR nie zeżarli, oszukamy mózg, ale ciała juz raczej nie.

Inception bardzo ciekawie drenuje ten temat. Wprowadza relatywizację czasu poszczególnych poziomów fikcji wyśnionej - tu troche trąca to „Perfekcyjną Niedoskonałością” Dukaja - dzięki czemu sekundy w warstwie realnej rozciągaja się do setek i tysięcy w warstwach głębszych. Mamy światy w światach, zniekształconą fizykę, wpływ warstw górnych na dolne, dolnych na górne i grasujące wszem i wobec wytwory podświadomości.

Najbardziej podobał mi się pociąg tnący jak przecinak wzdłuż zakorkowanej samochodami ulicy.

Do tego aktorzy - poza Di Caprio mamy Levitta (musiałem sprawdzić skąd znam ta twarz, przyznaje się bez bicia - grał w... „Trzeciej Planecie od słońca...” Jakoś tak horrorowaty mi się wydawał), Marion Cotiliard (chyba zawsze mi się będzie kojarzyć z „Taxi” ale miała ostatnio bardzo ładną rolę w „Wrogu publicznym”), Tom Berenger (się chłopu postarzało, jednak życie nie sen), Michael Caine (ten jest niezniszczalny...), Cilian Murphy (bodajże szwarc charakter ze „Spidermana” ale nie kumam) i śliczniutką Ellen Page - tej nie przypominam sobie za cholerę.

Film broni sie ogólnie i szczegółowo. Jest śliczny zarówno w warstwie obrazu jak i spójny w narracji - do tego ostatnie salto-mortadele, choć przewidywalne do bólu, stawia bardzo ciekawe pytania rodem z Monty Pythona - ale niestetyż zaczynam mieć jedno „ale”. Mianowicie Di Caprio, który uwolnił sie z mozołem od postaci misia do przytulania z „Tytanica”, zaczyna mi popadać w stan przeciwstawny. Już w „Aviatorze” jakoś tak wiało od niego tragizmem wewnętrznym, podpartym skrętem kiszek, ale w Inception facet dostaje regularnego zatwardzenia.

Co widać po twarzy - człowiek ma takie - wytrzeszczone, to dobre słowo - wytrzeszczone oczy. I napięcie nieścieralne na twarzy.

Nazwijmy to facies bi-exoculus sufferis...

Poniekąd taką postać zbudowali mu scenarzyści, ale jednakowoż, jak już to kiedyś zauważył nasz wieszcz, poeta musi od czasu do czasu rozpiąć rozporek i wysikać się, by dalej móc cierpieć za miliony. A ten nic - chyba że do toalety latał w przerwach pomiędzy klipsami. Jeżeli DiCaprio nikt w łeb nie strzeli, bedziemy mieć kolejnego Nikosia Kejdża, tyle że w wersji nie patriotycznej a dramatycznej.

Ja to się muszę Janka Hoffandera zapytać o te wszystkie aktorki...

czwartek, 12 sierpnia 2010

Apnidżat

Okazuje się że nazwisko jest bardzo ważne. Mozna by się spodziewać, że to co nam Bozia dała - w postaci wpisu do dowodu osobistego po naszych rodzicach - to rzecz niezmienna. Jako ta skała. Nic bardziej mylnego.

Szczęśliwi ci co maja nazwiska krótkie, zawierające litery ogólnodostepne. Jak na ten przykład Kot. W najgorszym razie jakis nawiedzony brytol zrobi z tego {kaet}, ale i tak sie idzie domyślić. Natomiast cała reszta...

Posiadanie w nazwisku liter g, h, j, zbitek polskich typu ch, sz, cz - o ogonkach z litości w ogóle nie wspominam - potrafi doprowadzić do ciężkiej cholery. Dla Brytów ż, sz, cz i dż brzmia dokładnie tak samo. To samo z grupa ź, ś, ć i dź. Coś tam szeleści i tyle. Tak na marginesie - sa tacy co w ogóle tych ośmiu od siebie nie odróżniaja. Stąd właśnie prawidłowe wymówienie słowa "Szczebrzeszyn" jest testem potwierdzającym przynależność do plemienia co to między Bugiem a Nysą zalega.

Brytole są mili. Tu się należy wystrzegać pułapki, bo oni mili sa w obejsciu, natomiast sa tacy sami jak my. Rzekłbym, ze tak jak oni sa mili, tak my jesteśmy szczerzy.

Ad rem.

Ponieważ są mili - staraja się napływowym obywatelom Korony ułatwić życie. I z racji brzmienia mojego nazwiska, które z sobie tylko wiadomych powodów wymawiaja "apnidżat", nie certoląc się zbytnio, zakwalifikowali do grupy pakistańsko-indyjskiej...

...co skutkuje za każdym razem, gdy próbuję się skontaktować z bankiem czy innym urzędem, połączenie mnie z przedstawicielem ludności tamejszej...

...której to nie rozumiem za jasnego sk nic a nic...

Coś jest na osi wschód Europy - Daleki Wschód - że nasza fonetyka za cholere jasną nie przystaje do siebie.

Po każdej takiej rozmowie mam dreszcze i zimne poty - oraz dziką chęć żeby zmienić nazwisko. Na dowolne, krótkie i kojarzące się wszystkim specom od infolinii z caucasians...

środa, 11 sierpnia 2010

Pomiędzy urlopem

Wróciłem sobie do roboty witany pieśnią pochwalna oraz uśmiechami promiennymi. Nawet manago się rozpromieniła co poniekąd daje przyczynek do poprawki wzoru na miłośc rodzinną. Może ta zależnaośc działa też w stosunkach służbowych? Dziwne jakieś toto wszystko. W każdym razię bądź - co bądź - jest miło. Moja Zuzanna - moja z racji stosunków służbowych - rozpromieniła się na mój widok szczerze. Myslałem żem taki piekny, cycóś - ale nie. Radość jej wzięła sie z faktu że w piątek będzie pamiętać co oglądała w telewizji wieczorem. Bo przez dwa tygodnie, jak mnie nie było, mój zmiennik dymił gazami ile wlazło i biedna Zuzanna wracała do domu na układach rdzenia przdłużonego. Zawsze twierdze że nie ma to jak TIVA. Pacjent budzisie rześki i niezarzygany, a personel po pracy pamieta jak sie nazywa. Cacek.

Do roboty wróciała moja - patrz wyżej - Karolina. Karolina jest chodzącym hypomaniakalnym osobnikiem, tryskającym zaraźliwą radością do życia. O brytyjskim poczuciu humoru nie wspominając. Dajmy przykład malutki. Obie z Zuzanną są - nazwijmy to po imieniu - małe. Rzędu półtora metra w butach na obcasie. Zaczynając zabieg, poprosiłem coby podać pacjentowi tlen, nie wskazując palcem kto to ma zrobić. I tu Karolina zapaliła tekst do Zuzanny: no to łap sie za maskę, bo ten stół jest ustawiony wyjątkowo dla kurdupli (tłumacznie z angielskiego na podhalański modo abnegat.ltd; wszelkie wulgaryzmy sa zamierzone i wprowadzone wbrew dobrym manierom pierwowzorów).

Ogólnie jest pięknie. W poniedziałek były ciasteczka, bo nasz kanalarz odchodzi na emeryturę i więcej nie będzie pracował. Znaczy - nad prawidłowym uderzeniem będzie, bo zamierza się poświęcić grze w golfa. Ciekawe czy wytrzyma. Ja bym chyba nie dał rady.

Chyba poleze do kina. U Małej Mi przeczytało mi sie o Inception - ciekawe co człowiek wyrozumie w lenguidżu z filmu co go nie idzie zrozumieć po polskiemu...

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

...na plazy mi sie marzy...


Magia Chorwacji. Jezdzimy tam od 10 lat i zawsze trafiamy na ladna pogode. Dziwne. Tym razem w dzien pierwszy lalo, wiec nadzorca pogodowy zablokowal tloczki w hamulcach, co spowosowalo powrot z granicy i opoznienie dwunastogodzinne. Nie trzeba dodawac, ze po przejechaniu 1000 km w deszczu wjechalismy na plaze, gdzie plumplalo sobie morze i swiecilo slonce.

Plan niespalenia sie w pierwszym dniu powiodl sie wysmienicie - poparzylem sie w dniu trzecim. Moglem zasunac Inczuczunie "ty bladawcu jeden" bez mrugniecia okiem.

W zasadzie moj plan na super wakacje to ASP, slonce, morze z ciepla woda oraz dodatki co to organoleptycznie poprawiaja humor. Zeby rozwiac ponure podejrzenia z gatunku "a coz by to byc moglo?", informuje ze oliwki tez zjadlem.

Ceny nieco chore - zarcie lepiej z Polski brac. Plyny zreszta tez. Ale z drugiej strony patrzac - takich brzoskwinek to sie u nas nie trafi. Chyba.

Juz mi sie teskni do drugiej czesci. Ale to dopiero za dwa tygodnie...

niedziela, 1 sierpnia 2010

Dolce vita


Pozdrowienia z tarasiku z widokiem na morze. Nie ma to jak nasiaknac sobie chorwackim sloncem na nagiej plazy...
...pijac tutejszy wynalazek zlozony z czerwonego wina i fanty...
...do uslyszenia niedlugo...
abnegat.ltd

PS. Jest to moj absolutny top. Ale cyklisci moga sie nie zgodzic. W zwiazku z powyzszym otwieram konkurs: co to znaczy "wymarzone wakacje"...
PPS. Prosze pamietac ze blog nie jest oflagowany, wiec propozycje niezdrowe, niemoralne lub tuczace z bolem usuwac bede...

poniedziałek, 26 lipca 2010

...divida in partes tres...

Polak pije tylko z trzech powodów:
- urodzin
- imienin
- każdej innej okazji.


Że pić można z powodów różnistych - to powszechnie wiadomo. Tak zwana trzecia opcja jest szeroko wykorzystywana przez masy spragnione krótkich łańcuchów węglowych, zakończonych grupą hydroksylową. Ale żeby na internet?
Jako że coś mi chodziło po kościach, pojechaliśmy do sklepu. Wyjazd był podyktowany koniecznością zabezpieczenia prawidłowego balansu centralnego układu nerwowego, któren to zaczął mi szwankować po spotkaniu z Pobieżną. Doszedłem bowiem do wniosku, że wpadnę i zapytam jak tam sie ma nasz Domek Biały i czy przypadkiem nie moglibyśmy wziąć kluczy od tegoż garażu co go nam obiecała na przechowanie gratów. Wywiązała sie zupełnie montypythonowa dyskusja - ja jej mianowicie wmawiałem, że juz tydzień temu ogłosiła sprawę za załatwiona - a ona mi że absolutnie i nic z tych rzeczy. Bliski byłem zakończenia dyskusji w polskim stylu, jako że mi gulomierz zdecydowanie wszedł na pola czerwone, ale na szczeście mi przeszło. Pietnaście minut później Pobieżna zadzwoniła że owszem, garaż jest i klucze mi da jutro - a nie mogła ze mna gadac, bo babka która razem z nią była w biurze, to jej przełożona. Która o niczym nie wie. Santa Madonna Clara.

Podbudowany brytyjską niemożności powiedzenia w drzwiach „Siema, Abi, to moja szefowa - a to moi klienci”, co rozwiązało by sprawe na wstępie, pojechałem do BBQ. Mianowicie w ścianie z tekturki wypadła dziura - i teraz ją musze załatać. Nabyłem drogą kupna taki klejo-zapraw murarski szerokiego zastosowania oraz trzy szpachelki i wsłuchałem się w siebie. Retail therapy jednak nie da sie wykonac kupując sobie szpeja za 3.20 bo to po prostu nie działa. Co robić - zawinęliśmy do Morrisona gdzie po długich deliberacjach kupiłem sobie 4 butelki leku na nerwy zszargane, waissbiera belgijskiego, i wiedziny jakąś tajemną mocą, w ostatniej chwili, porwałem litra Bacardi co stał w koszyczku promocyjnym przy kasie.

Ruch okazał się zbawienny. Pod domem spotkaliśmy się z sąsiadem, któremu zaproponowałem weissbiera. Ponieważ Anglik kulture ma wpisaną w geny, nie odmówił. Wykonaliśmy po buteleczce w progu i rozeszli się do domów. Nie mineło piętnaście minut jak wpadł do mnie ze stickiem sieciowym cobym mu powiedział czy on jest dobry - czy nie dobry. Z miejsca zaproponowałem bacardi z colą - toż jak by mu rzeczywiście o net chodziło, poszedł by do providera. Znowuż sie potwierdziło, że każda okazja jest dobra do zadierżenia razgawora. Nawet nie wiadomo kiedy się flaszeczka skończyła.

Dzisiaj ASP jedzie do Pobieżnej kluczyk odebrać. Mam nadzieje że to przeżyje. Pobieżna, nie ASP - płytki co to miały byc gładkie, maja szlaczek, a kuchnia którą zamówiliśmy białą, potwierdzili białą, pokazali palcem białą, potwierdzili raz jeszcze i podpisali - okazało się że Pobieżna wpisała w papiery „Latte”. Znakiem tego kuchnia jednak będzie w kolorze kawusi. Z mleczkiem.

Okazuje się że developerzy są internacjonałami tak samo jak ortopedzi.

Siła stereotypów jako samosprawdzająca się przepowiednia, czy ki cholera...

sobota, 24 lipca 2010

There is a fracture. I need to fix it.



- Hej.
- Hej.
- Czy ty jesteś dyżurnym anestezjologiem?*
- Tak.
- Chcę zabukować operację.
- Kim jesteś?
- Dyżurnym ortopedą.
- Nie ma sprawy. Co się dzieje?
- Mam złamanie. Musze go zoperować.
- OK. Powiedz coś więcej.
- Mam złamanie. Musze go zoperować.
- ?
- Mam złamanie. Musze go zoperować.
- Możesz mi powiedzieć więcej?
- Złamanie jest z dyslokacja. Musze go zoperować.
- OK. Zacznijmy od początku. Gdzie jest złamanie?
- Złamanie jest na izbie przyjęć. Musze go zoperować.
- Nie o to mi chodziło. Do kogo należy złamanie?
- Złamanie należy do kości. Kości udowej.
- A do kogo należy to udo?
- A!. Udo należy do 97 letniej pani z Domu Opieki Społecznej.
- OK. Co jeszcze możesz mi powiedzieć?
- Jest na czczo. To dobrze.
- Jakieś choroby?
- Poza tym jest w dobrym stanie. Poza...
- Poza czym?
- Jej temperatura ciała wynosi 29 st. Celsjusza.
- Taak.
- A jej pH krwi wynosi 6,8
- O.
- I jest w stanie, którego nigdy wcześniej nie widziałem.
- A cóż to za stan?
- A-systol-ia.
- Asystolia?!?
- A-systol-ia.
- Taak. I chcesz żebym ja znieczulił?
- Mam złamanie. Musze go zoperować.
- Dlaczego nie powiedziałeś mi tego na samym początku?!?
- Powiedziałem: "Mam złamanie. Musze go zoperować".
- Nie. Nie o pieprzonym złamaniu. Ten kawałek o asystolii.
- Bo mógłbyś nie chcieć jej znieczulić.
- Myślisz że nie zauważę asystolii gdy pacjent przyjedzie do pokoju anestezjologicznego?
- Zoperowanie złamania nie zajmie mi dużo czasu. Jestem bardzo sprawny w użyciu młotków i wiertarek.
- Ona nie nadaje się nawet do przystrzyżenia grzywki. Nie mówiąc o operacji.
- Przewiduje znikome krwawienie.
- Ona ma teraz dużo istotniejsze problemy do zaopatrzenia.
- Jak złamanie?
- Jak reanimacja.
- A. Z tym już skończyli.
- O. Znaczy - skończyli reanimację i ktoś nadal ma asystolię?
- Tak.
- To znaczy że jest martwy.
- Przewiduję znikome krwawienie.
- Wiesz co? Masz rację. Krwawienie zazwyczaj jest znikome przy braku pracy serca.
- Musze zoperować złamanie.
- Proszę, odejdź.
- Przeszkadzasz mi w wykonywaniu moich obowiązków.
- A ty doprowadzasz mnie do bólu głowy.
- Mam złamanie. Musze go zoperować.
- A ja muszę iść i przywalić w mur. (Po polsku jednak w tym momencie poszła by czterokurwienna wiązanka wraz z życzeniami miłych Świąt).
- Jeżeli przy tym złamiesz rękę, zoperuję ją dla ciebie.

-----------------
*Registrar to nie jest dyżurny. Ale tego typu rozmowa będzie miała miejsce gdy konsultanci słodko śpią, a szpital należy do registrarów. Czyli odpowiednik sytuacji gdy ordynatorzy siedzą w domu a dyżuranci sobie radzą jak mogą...

piątek, 23 lipca 2010

Apteczka

...jedziemy na wycieczkę
bierzemy misia w teczkę...


A raczej graty w apteczkę.

Tu akurat problem jest nierozwiązywalny. Wszystko zależy od naszych upodobań. Osoby zorganizowane poukładają plasterki i bandaże w zgrabne kupki, dołożą wodę utlenioną a na wierzch położą rękawiczki ochronne. Bałaganiarze wepchną co popadnie. Ci co bardziej zapobiegawczy dołożą tabletki na sraczkę i polopirynę. Jako uzupełnienie środków do odkażania wewnętrznego. Pielęgniarki dołożą ciśnieniomierz i kilka blistrów tabletek ,ratownicy deskę i dwie sztuki kołnierzy, a anestezjolog...

Jak by tak przez przypadek celnik zaglądnął mi do walichy dziesięć lat temu to by mnie regularnie zamknęli. Pomijam laryngoskop, rury, defibrylator(!), ambu, płyny, dreny, cewniki, wkłucia (centralne odłożyłem po głębszym namyśle) i pół apteki - ale w tym drugim pół były środki tak zwanego zarachowania ścisłego. Pojęcia nie mam jak bym się z tego wytłumaczył.

Strażak dołoży toporek (do lokalizowania) i sikawkę (nie trzeba wyjaśniać po co strażakowi sikawka na wakacjach), policjant lizaka i bloczek z mandatami a harcerz dekapsler i menażkę z dziwką*.

W rzeczy samej na ten temat musimy sobie odpowiedzieć sami. Bo wziąć musimy to co się przydać może, ale ważniejszym kryterium będzie co potrafimy użyć. Zdecydowanie proponuje zabrać kilka konkretnych pakietów gazy. Nie jakieś tam poronione listki 5x5 cm, ale solidny, jałowy, mający powierzchnię 1 m2 opatrunek. Najlepiej w ilości 10 - 20 sztuk. Bandaże - tzw. opaski bawełniane - 4 metry x 10 albo i 15 cm.; tego z dziesięć sztuk. Woda utleniona. Rękawiczki. Rolka plastra samoprzylepnego. Nożyczki lub inne narzędzie do cięcia materiału - te medyczne maja specjalne, tępe końce, żeby nie zranić pacjenta w trakcie cięcia ubrania. Ciśnieniomierz - nie do mierzenia ciśnienia, ale do zatrzymania dużego krwotoku tętniczego z kończyny. Zakładamy, pompujemy aż krwotok stanie i po problemie. Jest to dużo lepszy pomysł niż wszelkiego rodzaju krępulce ze sznurka czy kabla elektrycznego które uszkadzają tkanki - w tym naczynia i nerwy. Plus środki przeciwbólowe. Tu należy wziął takie które znamy i wiemy jak dawkować.

Ten margines jest bardzo ważny: pacjent do zabiegu powinien być na czczo. To znaczy 6 godzin po ostatnim jedzeniu i 2 po ostatnim piciu. Jeżeli ktoś wygląda na przyszłego pacjenta raczej bym mu nie podawał nic do picia. A na pewno nic do jedzenia. To nie wstrzyma zabiegu tzw. ostrego, czyli w celu ratowania życia, ale dołoży całkiem konkretne ryzyko zachłyśnięcia treścią pokarmową.

Nad resztą można deliberować. Przyrządy do wentylacji przydadzą się tylko tym którzy potrafią ich użyć. To samo dotyczy wszelkiej maści leków, wkłuć czy płynów.

Tak sobie osobiście myślę, że najważniejszym elementem zestawu antywypadkowego powinien jednak być zdrowy rozsądek. Czego wszystkim - oraz sobie - życzę.

PS. Odnośnie pierwszej pomocy przy utopieniach: nie spuszczać offspringów z oka nawet na ćwierć sekundy. Zabronić skakania, wchodzenie głębiej niż po kolana, założyć wściekle różowo-seledynowy czepek i przywiązać sznurkiem do brzegu. I dzwonek założyć na szyje - ale nie za ciężki - żeby można było mrugnąć od czasu do czasu...

A zupełnie serio - jeżeli już zdarzy się najgorsze, reanimacja jest dokładnie taka sama jak w przypadku zatrzymania krążenia. Wentylować i masować klatkę. Tyle, że w przypadku utopienia, wentylacja jest konieczna.

Spokojnych wakacji. Luz, bezstres i ogólna maniana. Pozwólmy się spieszyć innym

--------------
* fachowa nazwa przyrządu do trzymania gorącej menażki - żeby coś gorącego utrzymać w dłoni, potrzebny jest przyrząd do utrzymania czyli utrzymanka - stąd drobnym choć ekwilibrystycznym salto-mortadele otrzymano dziwkę**
** proszę na mnie nie pokazywać palcami, ja tego nie wymysliłem

wtorek, 20 lipca 2010

Pierwsza przemoc

Czyli z Poradnika Babci Malwiny

Crew wział DwT i wypruł w dal siną (Dzizzazzz, jak ja mu zazzdroszczę :D) a z obiecanego poradnika ostał sie jeno sznur. Jako że czas jest ponury, pomyślałem że trza chycić za pióro klawiaturo. Ostatecznie coś się ludziom za czytanie moich bzdur należy. Nie mówiąc o tych, co te bzdury chwalą...

Ad rem więc - będzie to poradnik pierwszej pomocy. Jak nie zgłupieć gdy nas Straszliwy Przypadek Medyczny złapie.

PREAMBUŁA: Ratownik to nie Indianin. Żywy jest lepszy.

Dlatego tez nie reanimujemy na środku autostrady, torach kolejowcych, nie skaczemy do wody bez czegoś co pływa, nie dotykamy pacjentów pod napięciem, nie wskakujemy w ogień i nie robimy innych głupot postrzeganych jako bohaterstwo. Gram myslenia lepszy niż kilo brawury.

Zacznijmy od tych rzeczy straszliwych, co to sen z oczu zganiaja. Mowa rzecz jasna o kimś, kto stracił przytomnośc. Tu Crew juz pisał ładnie, a i u mnie dawno temu byl wpis, co, jak i dlaczego. Jak sie komu chce odgrzebać, to nawet obrazki były. Tyle że w stresie połowy się nie pamięta, a drugą połowę pamięta źle... Zapamiętajmy jedno - żeby żyć, trzeba oddychać.

Czyli prawo abnegata no. 1: oddychanie jest dobre.

Dlatego też nieprzytomnego lepiej położyć na boku, bo w tej pozycji ma szanse złapać tlenu. Na wznak trafi go szlag. Chyba że umiemy udrożnić drogi oddechowe - odchylić głowę do tyłu i unieść żuchwę do góry (zęby z dołu musza być wysunięte do przodu w porównaniu do tych górnych. Proponuje poruszac trochę własnym zgryzem żeby załapac projekt). Oczywiście można się kłócić że przecież trza sprawdzić czy serce bije - bo jak nie bije, to trza reanimować. Ale jak kto nieprofesjonał, to w stresie jedyne tętno jakie wyczuje to bedzie jego własne. Dlatego kolejna zasada jest prosta.

Prawo drugie: jak nieprzytomny ma udrożnione drogi oddechowe i nie oddycha to mu serce nie bije.

Tu czas na wezwanie karetki - KONIECZNIE trzeba podać GDZIE jesteśmy i co się dzieje z pacjentem. Zapewnić kogoś kto stanie na drodze i wskaże miejsce. Proponuje nie poganiać dyspozytora, bo to tylko przedłuża proces. Moje pogotowie najpierw dowiadywało sie gdzie jechać, wysyłało karetkę a nastepnie zbierało resztę wywiadu i podawało te informacje radiem. Gdy wezwiemy karetkę, czas na rękoczyny. Pacjent ma leżeć na wznak, a my uciskamy klatke piersiową na srodku, dwoma rękami, prostopadle w dół. Łokcie proste. 100/minute (od 1do 2 na sekundę może być). Klatka ma sie zapaść pod naszymi rękami 5 do 7,5 centymetra. Mniej więcej. Po 30 uciśnięciach odchylamy głowę pacjenta do tyłu, zamykamy nos, unosimy żuchwę do góry i dmuchamy usta-usta 2 razy. Spokojnie i niedużo. Po czym wracamy do uciśnięć. Jeżeli z jakichkolwiek powodów nie chce nam się dmuchać pacjenta, to go nie dmuchamy. Sam masaż lepszy jest niż nic.

Prawo trzecie: lepiej zrobić cokolwiek niż nie zrobić nic.

Co w zasadzie ma rację bytu, ale z drobnym ale: nazwiemy to „ale” poprawką (a jakże) abnegata. Mianowicie to cokolwiek musi mieć sens.

Podsumujmy: jak kto dycha, to mu dajemy swięty spokój, trzymamy na boku i prosimy Bozię żeby te kurwadziady juz przyjechały. Jak kto nie dycha - masujemy klatkę. Gwarantuję, że czasu na proszenie Bozi o cokolwiek nie będzie.

Zadławienie. No, to jest stresogenna sytuacja. Jeżeli pacjent jest przytomny, to nam ułatwi zadanie - sam stanie pochylony i plecy nadstawi. Walimy go z uczuciem - choc bez przsesady - otwarta dłonia pomiędzy łopatki 5x a następnie, gdy to nie pomogło, stoją z tyłu obejmujemy go doookoła klatki i z uczuciem ściskamy mocno - tez pieć razy. Po czym wracamy do walenia. Sekwencję stosujemy do skutku lub utraty przytomności - wtedy rozpoczynamy uciśnięcia klatki piersiowej. Możemy wtedy spróbowac wyciągnąć to co widzimy, ale nie dłubiemy na slepo. Więcej z tego szkody niz pożytku.

Na szczęście takich akcji jest niewiele. Ludzie potrafia całe życie przeżyć i nieboszczyka nie zobaczyć (jak to powiedzial kiedyś filozoficznie pan Mietek, wioząc kolejnego delikwenta do kostnicy). Przypadki mniej dramatyczne nie wymagaja aż takiego zaangażowania, potrafia być jednakowoż niemniej malownicze.

Padaczka. Ile w necie było juz bicia piany na ten temat - nie idzie policzyć. A w dalszym ciągu pierwszym odruchem jest rozglądanie się ratownika za ŁYŻKĄ na widok padaczkowca.

Prawo czwarte: jeżeli ktoś na widok drgającego człowieka biegnie ku niemu z łyżką, wsadzamy mu ją do dupy. Biegnącemu, nie drgającemu.

Co robić? Położyc na boku, zabezpieczyc głowe przed obijaniem się o podłoże i spokojnie poczekać. Zazwyczaj atak trwa kilka minut, nastepnie pacjent kilka minut spi i dochodzi do siebie. Kiedy wzywac pogotowie: jeżeli był to atak pierwszy lub niespodziewany. Bo jeżeli atak zdarzył sie u pacjenta który ma padaczkę, jest leczony i pomimo leczenia drga co jakis czas - to niekoniecznie.

Astma. Pomóżmy pacjentowi zażyć - a w zasadzie wziewnąć leki. Kiedy dzwonić? Umówmy sie tak: popatrzmu na wcięcie mostka, tam gdzie klatka styka się z szyja. Jeżeli u przytomnego pacjenta to miejsce wyrażnie się zapada podczas każdego wdechu, należy wezwac pomoc, nawet gdy się zapiera że nie chce. Niezdolność wypowiedzenia pełnego zdania bez przerywania dla nabrania oddechu też powinna zapalić nam czerwoną lampke. Bo jak kto sie dusi na smierć to raczje nie powie jednym ciągiem: "Skurwisyny jeb..e, ile to, ćamawruk, można na karetke czekać??!?
Przypadki tracące przytomność nie wymagają komentarza.
Co prawda na astme trudno jest wykitować tak, o - ale jest to wyjątkowo nieprzyjemne...

Uczulenia maści wszelkiej. Czyli wysypki, bable i inna cholera. Kiedy dzwonić? Każda pokrzywka (bąble jak po poparzeniu pokrzywą - chyba że powodem jest właśnie poparzenie pokrzywą, to wtedy niekoniecznie...), każdy pęcherz na skórze (który to wykwitł sam, podkreślmy raz jeszcze - a nie jest wynikiem ciasnych butów czy próbą cedzenia ziamniaków gołymi palcami) czy obrzęk - szczególnie w obrębie głowy i szyi. Jeżeli pewni jestesmy że ciocia dostała plam po spazmach wywołanych zeżarciem schabowych przez Burka, możemy sprawę odpuścić. Ale wymienione wyżej objawy powinien zobaczyć lekarz.

Ból w klatce. Wszystko co dźga, jest w odczuciach ostre, nagłe i szybko przemijające, a nie jest wynikiem urazu, olewamy. Przyszło to i przejdzie. Natomiast jak kogo w klatce gniecie, ściska, rozrywa czy pali - tu należy się mu kontrola u dochtora. Szczególnie ostrożnie należy podejść do wszelkich zgagowatych boleści które nie przechodzą po Mallloxie.

Ból w brzuchu - tu doktory często samem maja problem. Kilka wyciętych - a całkiem na oko zdrowych - wyrostków widziałem. Wszystko należy przemyśleć i podejść z umiarem oraz zdrowym rozsądkiem. Rzyganie nie musi zwiastować rychłego zgonu, a sraczka też może zabić.

Oparzenia. Tu w zależności czy skóra jest czerwona, z bąblem, czy też spalona i czarna (choć twarz i dłonie będą porcelanowo białe) - mówimy o oparzeniu I, II lub III stopnia. W zasadzie każdy III stopień oraz stopień drugi który obejmuje twarz, genitalia lub znaczny obszar - musi wylądowac w szpitalu. Poparzone powierzchnie schłodzić bieżącą wodą przez minutę. I tyle.

Rany cięte, kłute i szarpane. O gryzionych nie wspominając.
Krwawienie zabezpieczyć uciskiem w miejscu zranienia. W wyjątkowych przypadka, gry krew jest jasna i tryska sobie tętniąco a ucisk na ranę nie zahamował krwotoku można zastosować ucisk powyżej rany (mowa o kończynach, głowy i szyi tak zaopatrywać nie należy...). Wszytko co duże, spaprane lub jest wynikiem pogryzienia, powinno byc oglądnięte przez lekarza. Polać obficie wodą utleniona, nie grzebać, nie śturać i zabezpieczyć jałowym, a z braku laku, czystym opatrunkiem (na ten przykład świeże gatki z bawełny się nadadzą a używane już raczej nie).

Prawo piąte: zwycięzców sie nie sądzi.

Jeżeli możemy pomóc nie narażając własnego życia - mamy obowiązek to zrobić.

piątek, 16 lipca 2010

Filozoficznie

- Baco - zagaił nieśmiało młody juhas, patrząc w niebo podczas nocnego ogniska - tak się zastanawiam, cegój ta nasza Ziemia to nie spadnie?
- Wiz ty co, Franuś, tak mi sie widzi ze ona na śtyrych słoniach stoi.
Po pół godzinie Franuś zagaił po raz wtóry.
- A one - te słonie - to one cegój nie spadnom?
- Wiz ty co, Franuś, tak mi sie widzi, ze one stojom na takim pierońskim żółwiu.
Po kolejnej przerwie Franuś pdjął drążenie tematu po raz kolejny.
- A ten żółw - to cegój on nie spada?
- Wiz ty co, Franuś, tak mi sie widzi, ze ty sie prosis coby dostać w pysk...


Jako że mnie mandżment okrutnie ciśnie żeby co dwa miesiące ukatrupić Małą Anię, a ostatnia próba miała miejsce w marcu, w końcum się przemógł. Wyjąłem dzieweczkę z szafy, wrzuciłem na wózek, ubrałem ładnie co by cyckami nie swieciła w oczy i delikatnie przykryłem nogi - a raczej ich brak. Producent Małych Ań doszedł do wniosku, że nogi w reanimacj nie graja żadnego znaczenia i stworzył biedaczkę beznogą. Co też ma swoje plusy, bo można łatwo zasymulować ofiarę wpadnięcia pod pociąg - wystarczy odsłonić kadłubek i zakupić keczup z Pudliszek.

Tylko gdzie ja tu pociąg znajdę.

W piątek o trzynastej wybiła godzina zero. Co narracyjnie nawet nieźle brzmi, ale logiki w tym za grosz - toż o trzynastej trzynasta wybiła, wstaje nowydzień; ruszyła kolejka, wszystkim lżej; życie po trzynastej tu zaczyna sie; poprosze trzy flaszki - nieeee siedeeeeeeeem

O czym to ja.

A właśnie - nacisnęliśmy z Zuzią guzik, złapałem się za zegarek i papiery, Zuzia za ambu iiiii.... do pomieszczenia wpadł zziajany tłum pielęgniarek.
Zespół przyjechał o czasie - ptaszek.
Zuzia zarządziła natychmiastowa reanimacje
Rozpoznano zatrzymanie krażenia i podjęto masaż serca - ptaszek.
- która tu się zwie resuscytacja z przyczyn nie do końca jasnych - i kazała przywieźć crash trolley. Dla niezorientowanych: nie jest to broń Panie wózek po wypadku tylko taki na których mamy dragi i sprzęta potrzebne do reanimacji.
Wózek reanimacyjny przywieziono bezzwłocznie - ptaszek.
Zuzia podpieła elektrody i palnęła pacjenta prądem.
Rozpoznano prawidłowo rytm podlegający defibrylacji i ją zastosowano - ptaszek.
Masaż, wentylacja, prąd - a gdzie adrenalina?
- Wkłucie to juz macie, nie? - zza pleców dobiegł głos upierdliwego nadzorcy.
Grupowe potwierdzenie rozeszło się w powietrzu i adrenalina została podana.
Zabezpieczono dostep do żyły - ptaszek.
Podano pierwsza dawkę adrenaliny - ptaszek.

Co prawda jak se kogoś chybciorem nie wyszkole żeby te pierońskie wenflony zakładał to wbijać będą mogli, i owszem, w oko - no ale. Ania i tak żył nie ma - bo plastikowa - a papier jest cierpliwy.

W końcu dzieweczka beznoga została ukatrupiona - bo tym razem nadzorca wredny nie miał sumienia za grosz i PVT przeszło w asystolię - po czym wszyscy udali się na zasłużoną kawę.

Jeszcze sześć dni. Roboczych. I wyjeżdżam na urlop. Zamknę drzwi, wyłącze komórkę i kupię sobie takie korki z pianki do uszu. W BBQ widziałem, paczka 50 sztuk za 3,99. I przez caluśki tydzień będę sobie leżał z tymi korkami w uszach na plaży i pił drinki z palemką.

środa, 14 lipca 2010

Wywiad

- Czy była już Pani znieczulana?
- Tak.
- Czy wszystko przebiegło bez powikłań?
- Nie pamiętam. Strasznie dawno to było...
- A jaki typ zabiegu miała Pani?
- Migdałki mi wycinali. W 1943 chyba...
- O!
- Co Pana tak dziwi?
- Wie Pani, dawne czasy, inne procedury, innege leki...
- Pewnie Pana jeszcze nie było wtedy na świecie?
- Nie było. Mojej matki też nie...

poniedziałek, 12 lipca 2010

Hoax

Jezus wyszedł do kapłanów czekających u wrót Nieba i rzekł:
- Mówiłem, „paście owce moje”. A nie „strzyżcie”.


To jest kolejna zabawa współczesnego świata. Podział na strzygących i strzyżonych. Czyli na tych którzy rządzą i ci którzy im to rzadzenie umożliwiają. Poniewaz cel jest słuszny, srodki musza być wspaniałe. Przyglądnijmy sie kilku z nich. Filozofia. Ta od ogólnej równości doprowadziła do Papy Wisarionowicza, gułagów i zamordyzmu. Ta od swobody jednostki wyprodukowała Adolfa i jego ideeę Zjednoczonej Europy. A systemy wierzeń? No, to dopiero jest bajka. Od stosów w Hiszpanii począwszy a na zamachach terrorystycznych skończywszy. Na szczęście mamy wiek dwudziesty, wiara pomału staje się sprawa prywatną, gadkami filozofów nikt nie zaprząta sobie głowy, rządzi nauka i Evidence Based Science. Skończyło sie naciąganie durnych mas, równość rządzi.

Po zamianie Proroków na Filozofów niewiele się zmieniło. Systemy co prawda opierały się nie tyle na cudownych objawieniach ile na Myśli Przewodniej i Jej Implikacjach, ale w zasadzie efekt był ten sam. Masy szły za słowem. Dopiero zamiana Filozofii na Naukę - co jasno i niejako mimochodem dowodzi że filozofia to nie nauka - spowodowałe, że prawda zstąpiła do mas, a telewizory OLEDowe pod strzechy. Nie musi sie juz martwić durny lud że go ktos w bambuko zrobi.

Nauka zadania ma wielkie. Musi komputer zbudować. Bateryjki A4. Lekarstwa na choroby przeróżne. Na bakterie i wirusy. O grzybach nie wspominając. Na HIV i H1N1. No i siędza Ci wielcy, potężni, mózg swój wysilając, i produkuja - acyklovir na opryszczkę, która za czasów mojej młodości była nieuleczalna (teraz też nie jest, ale to inna bajka). Inhibitory retrotranskryptazy - czy jak się to okropieństwo nazywa - coby HIVa powstrzymać od tępienia cudzołożników. Czy wreszcie oseltamivir i zanamivir, nieco lepiej znane jako Tamiflu i Relenza, do walki ze straszliwą grypą pochodzenia odwieprzowego.

No i dziwić się Żydom, że tego żreć nie chcą. Najpierw tasiemce, a teraz to

Komitet WHO pracował cieżko, wytrwale, od lat wielu przygotowując się do paneuropejskiej - jak nie ogólnoświatowej - zarazy, układał plany, nadzorował badania, szukał rozwiązań. Aż weszcie nadeszła godzina zero. Sztab światłych mózgów, Tytanów Umysłu, co to jako te lelije białe a pancerne stanęli na drodze Zarazy, wydał zarządzenie. Teraz. Teraz bracia ciemni, ratujcie się! Albowiem idzie straszliwa grypa, co zmiecie z posad co tam tylko jest do pozamiatania. Oczywiście, głosu Tytanów - choć wielcy sa i potężni, to jednak nieliczni - nie usłyszał by nikt, gdyby nie ich Bracia Mniejsi, Dziennikarze. Czwarta władza, straznik demokracji, głos ludu. Nieco głupsi, choc równie pazerni.

W sumie do dziennikarzy pasuje mi określnie „uniwersalny dyletant”.

Oni to, trąbiąc, rycząc i donosząc, rozpętali panikę na miarę początku XXI wieku. No, wprawę mieli. Ostatecznie z powodu starszej kuzynki H1N1, niejakiej H5N1, morderczyni kur i kaczek, miliard Chińczyków chodziło w takich śmiesznych maseczkach.

Które co prawda nic nie robia wirusom ale producenci maja swoje pięć minut.
Podejrzewam, że te maseczki mieli tylko Ci co wystepowali w telewizji - ale tu mamy samonapędzająca się karuzelę kreatywnej manipulacji. Ostatecznie prawdą jest to co się mówi w telewizji. Sądząc choćby po wynikach ostatnich wyborów.


CRY HAVOC!
And unleash the dogs of hell.

Cała heca została przygotowana przez kilku panów, którzy stworzyli kluczowy raport pod agenda WHO, we współpracy z ESWI.

Tylko nikt nie wspomniał, że ESWI zostało całkowicie sfinansowane ze środków Roche oraz innych producentów szczepionek oraz leków przeciwwirusowych.


Świat dał sie zaszczepić czymś dziwnym, co zabijało dziesięć razy cześciej niż rzeczony wirus, rządy zakupiły hangary niepotrzebnych leków a dziennikarze wypisywali „Niebezpieczny Wirus Nadal Zabija Polaków!” i inne tego typu bzdury.

W sumie było to i tak o niebo lepsze niż 642 artykuł o tym że Kubica nie zostanie w Renault. Gdy zobaczyłem info, że przedłużył kontrakt, zamarłem - o czym ja teraz będę czytał przy porannej posiadówce??!? Na szczęście cisza trwała króciutko. Już na trzeci dzień dzielny dziennikarz otrząsnął sie z szoku i napisał że „Kubica może odejść w 2011!!!”

Major major i ja możemy zgnoić każdego z was...

Rzecz jasna, trwają teraz kontrole, szaleją komisje, szuka się winnych, wskazuje odpowidzialnych. A strzygący siedzą sobie na swoich 140 metrowych jachtach gdzieś na środku Pacyfiku i spokojnie spożywając mules a’la mariniere, z Grand Cru Chablis w kieliszkach, gaworzą nad sposobem wydojenia świata na kolejne dwunastocyfrowe sumy.

piątek, 9 lipca 2010

Rightous kill

Czyli „Zawodowcy”

Do Ala Pacino mam słabość. Ulubieniec dzieci i kobiet, śliczna chrypka, tumiwisizm totalny wsparty zlewizmem szczegółowym plus błysk w oku na widok pieknych osobniczek płci odmiennej - to wszystko każe go oglądać, nawet gdyby film okazał się zdobną chałą. De Niro z kolei łapie mnie swoim czerstwym podejściem do życia. Ma to samo co Nicholson czy Brando - jego osobowość dominuje odtwarzany charakter, w zasadzie oglądamy kolejne jego wcielenie.

Panowie spotkali się na planie, by opowiedzieć o pościgu pary podstarzałych policjantów za seryjnym mordercą. Morderca jest szczególny, mianowicie morduje złych ludzi. Sutenerów, gwałcicieli dilerów narkotyków i innych panów przestrzegających prawa inaczej. Film stawia tezę śmiało - i stanowczo - którą można skrócić do misiowych parówkowych skrytożerców. Którym mówimy nie.

Kuszące.

Jakieś pięćdziesiąt mil na północ ode mnie został wypuszczony z wiezienia osobnik płci meskiej w wieku średnim. Pan, w swoim głębokim przeświadczeniu, został wrobiony przez policjanta, który okazał sie być cichym absztyfikantem jedynej i prawdziwej miłości naszego bohatera. Więc zapałał gniewem szczerym i słusznym do bólu - dwa dni po wyjściu z pudła zastrzelił jak psa bieżącego chłopaka swojej dziewczyny oraz nią samą na dokładkę. Tyle że przy dziewczynie ręka mu drgnęła i jak się potem okazało, zastrzelił ja nieskutecznie. Być może jest w tym jakis głębszy motyw, którego nie czuję. Może on ją tak bardzo kocha że chce ją zastrzelić dwa razy? Bo tak w liście napisał. Że ja kocha. I ją zastrzelił. Zadziwiające są meandry życia uczuciowego homo monopenis duopedes. Następnie poczuł, ze mu tego wszystkiego mało i odstrzelił sobie dla sportu - oraz podreperowania własnego ego - Bogu ducha winnego policjanta, siedzącego w swoim radiowozie na ulicy. I zapowiedział że będzie strzelał aż do skutku, czyli do wybicia całego stanu policyjnego. O tym że chłopak dziewczyny był trenerem karate i z policją nie miał nic wspólnego, dowiedział się z mediów. Był wstrząśnięty. Ponoc tak wynika z jego siedemnastostronicowego listu wyjaśniającego jego postępowanie.

-----------

Zastanawiam się nad odpowiedzialnością twórców za kreacje postaw patologicznych. Tu nie tylko chodzi o rightous kill.

Ten temat zresztą podlega Percepcyjnej Transformacji Kalego - bo o ile MY mamy prawo zatłuc jak burą sukę nieprawych świata tego, o tyle inni już nie. Szczególnie gdybyśmy to my mieli byc tą burą suką.

Chodzi również o pokazywanie przemocy, przestępstw seksualnych, postaw get rich or die trying i innych odzwierzęcych przymiotów naszej humanitarnej i pokojowej natury. Mam upatrzonych kilka takich produkcji, za które producenta wysłał bym do natychmiastowej likwidacji razem z całym zespołem.

Muszę przyznać że odkąd obejrzałem Nikosia „ale-jestem-zajebisty-aktor-no-bo-bardziej-zajebistego-to-już-nie-ma-wcale” Kejdża w 8mm, przestałem go trawić. Regularnie - rzygać mi sie chce na jego widok. I pomału - pomaluśku - zaczyna mnie odrzucać od Pacino. Najpier gniot pt. 88 minut (tak na marginesie - może nie należy chodzić do kina na filmy które maja „osiem” w tytule, czy co?), a teraz to gówno.

Niestety, nie ma takiego jabłka, które by mi pasowało do oceny.

Psia sraczka po obierkach.

wtorek, 6 lipca 2010

Szósty zmysł

Zadzwoniła Orszula. Głosem miłym a powabnym dalej mnie wodzić na pokuszenie. Że ma zebranie - naukowe - i że by się z chęcią pozbyła najbliższej środy, za to z chęcią coś mi weźmie w przyszłości. Jako żem na wdzięki niewieście wrażliwy jest jak każdy alfa samiec czy inny beta karoten - z uśmiechem na ustach oznajmiłem że owszem. Czemu nie. Się zrobi. Niech się też Orszula szkoli po uważaniu, a mi bez różnicy w którą siedzę środę. Tą czy tamtą. Pierwszego czy piętnastego. Zero zabiegów czy jedenaści..

Jedenaście?!?

Jakoś tak co obstawiam środę - to urwanie łba. A co Orszula zajeżdża z braterska wizyta - bo ona jest i od szabli i od szklanki, tyle że nie bratanek a bratanka - to na rozpisie jest jedno ogólne.

Następnym razem zanim się zgodzę, sprawdzę cichcem na co ta zgoda jest. Bo żebym o tych jedenastu ogólnych wiedział zawczasu, pewnie bym sraczki dostał...

poniedziałek, 5 lipca 2010

Podpajęczynóweczka

Szaman ostatnio doszedł do wniosku że trzeba odkurzyć podstawowe skills’y anestezjologiczne i zażądał transferu do ośrodka, gdzie się igły w krzyż wbija. Jakos tak wieczorową pora zasiadłem sobie ze szklaneczka i popadłem w przydum. Że znaczy po cholere mu to było. Toż człowiek wbija te pierońskie igły od lat wielu, że się teraz tego robi mniej - a w zasadzie wcale - to jeszcze nie znaczy że w mózgu nastąpił jakowyś zanik. Na rowerze też lata całe nie jeździłem a w dalszym ciągu jak wsiądę to pojadę. W trakcie upijania szklaneczki pogląd zaczął mi się zmieniać nieco - Szaman człowiek mądry jest i uczony, jak on se taki odrdzewiacz zafundował, to chyba wiedział co robi. Pod koniec szklaneczki nastąpiła całkowita - i przeciwstawna - polaryzacja poglądów. Tyż se jakiś igiel wbiję. Znaczy nie se tylko w pacjenta, ale własnymi ręcyma.

Pacjentka trafiła się dość szybko, z racji typu zabiegu i niekoniecznie najzdrowszego układu oddechowego była wymarzonym obiektem do wykonania tak zwanego pp. Czyli podpajeczynówki. W trakcie mojego namawiania sama powiedziała ze chciala by miec właśnie takie - tu mi się żuchw obsunął nieco na poziom edukacji pacjenta - i juz po chwili mieliśmy ustalony plan działania. Pierwsza na liście, igła w krzyż i do boju.

Nadszedl dzień zero. Najpierw chirurg przylazł sobie na czas - czyli w momencie gdy pacjent powinien leżeć sobie na stole. Po potwierdzeniu typu zabiegu, tożsamości pacjenta i świadomości chirurga przystąpiliśmy do dźgania. Tu ciekawostka. Mianowicie w DCU - czyli w zakładzie chirurgii dnia pierwszego i ostatniego (bo jedynego) - nie za bardzo da się włupać pacjentowi standardowej dawki anestetyku miejscowo działającego. Może i mu wszystko do wieczora wróci - ale prawopodobnie będziemy go musieli wysłac do zaprzyjaźnionego szpitala, żeby mu pomóc się wysikać w nocy. Dlatego też daweczka jest mniejsza. Malutka wręcz. Gdyby ktoś tego nie robił, używa się 1 ml 0,5% Bupivacainy. Do tego 25 mcg fentanylu, rozpuszcza się to solą do 2 ml... Niby przepis jest sprawdzony, alem sam nigdy jaj takich nie robił. I jak pacjent miał tę igłę w krzyżu, targnęły mnie wątpliwości. Uzywałem juz 7,5 mg mieszanki, to była moda dwa lata temu, ale 5 mg nigdy. A jak nie zadziała?

Zadziałała. Pierwszy ml. podany pod kątem 45 stopni doogonowo w dół, potem barbotage - i zaczęło się radosne choc nieco nerwowe oczekiwanie. Co prawda zlazło konkretnie, bo dopiero po pół godzinie blok był kompletny, ale za to milusi, z nieznacznym tylko spadkiem ciśnienia i praktycznie bez wpływu na nózię przeciwpołożną. Sześć godzin po zabiegu po bloku nie pozostał nawet ślad, pani ze śpiewem na ustach pomaszerowała do domu.

Spodobało mi się. Wyczytałem ostatnio w „Anaesthesia” technikę z 4 mg Bupivacainy. Trzeba będzie wypróbować nastepnym razem.

Ciekawe przy jakiej dawce anestezjolodzy domyslą się w końcu, że Bupivacaina nie jest potrzebna w ogóle...

piątek, 2 lipca 2010

Wielki chirurg...

...z wielkim nożem
wiele szkody
zrobić
może...

To wiadomo od dawna. Ale żeby igłą?

Jakoś tak sie utarło, że chirurg sobie sam hernia-blok zakłada. Bo widzi te cholerne nerwy.

Niby tak.

To cegój do ciężkiej cholery mam już trzeci, spadkowy po chirurgu, femoral blok tej wiosny? I zamiast na dżima pograć sobie patelką w tenisa - będę siedział jak dupa wołowa, czekajac aż blok puści. Przy okazji krzyżując palce, żeby to w ogóle nastąpiło...

Inna rzecz, że gość w ogóle jakowyś lucky looser jest - poszedł sobie do toalety na tej nózi znieczulonej. I, co mało dziwne, nie wydolnął i pier na podłodze wylądował. Nic sobie przy okazji nie uszkadzając.

Dobre i choć co.

czwartek, 1 lipca 2010

A Malediwy toną

Żeby życie nudne nie było, cos się dziać musi. Rzecz jasna - gdyby się działo tak jak powinno, to by było nudno. Dlatego zwykle rzeczy życie nam czyniące ciekawszym muszą się trafiać w jak najmniej korzystnym czasie. I przestrzeni.

Ważne służbowe spotkanie którego za kurwisyna ciężkiego nie da sie przesunąć, a na które czekamy sobie spokojnie od pół roku trafia sie kiedy? Tak jest. W połowie urlopu. I to tak, że choćbym sobie kiche zaślepił - czy slepia zakichał - szlag mi trafi jakiekolwiek plany wyjazdowe. Biedna ta moja wątroba.

Słub z dawien dawna oczekiwany, któremu to rodzina cała z napięciem wręcz fizycznym kibicowała kciuki trzymając - dla odmiany tydzień po urlopie.

Wynika mi z tego że w ciągu jednego miesiąca przelecę się w te i wewte z dziesięć razy.

A carbon footprint i global warming zęby szczerzą...

Czuje się jakbym te nieszczęsne Maledivy zatapiał własnymi rękami. Czy raczej wysiadywał w samolocie to zatopienie własną dupą. W dodatku za własne pieniądze.