piątek, 30 października 2009

SS Thistlegorm



Thistlegorm. W odwiecznej walce zrzucaczy z unikaczami tym razem wygral bombowiec. Pierdut i caly statek usiadl na 30 metrach. Ze wzgledu na amunicje i inne rozrywkowe urzadzenia, wrak jest oblozony calkowitym zakazem nurkowania.

Pod woda scisk przy ktorym Krupowki to pustynia. Ludzie sa z gory i z dolu, z prawa i z lewa, z przodu i z tylu. Masakra. Wrak duzy i ladny, ale trzeba sie spieszyc - wg. zgodnej relacji swiadkow, wrak sie degraduje w konkretnym tempie. A szczegolnie zawartosc. Zrobilismy dwa 40 minutowe nury i poplyneli na Rhas Mohammed. Faktycznie, w porownaniu z dahabowa ruina to jest prawdziwa rafa. Korale, rybki i masa sedesow - pozostalosc po wraku ktory wiozl armature.

Cala wycieczka zaczela sie o 5 rano a skonczyla o 8 wieczor.
Do tego tematu jeszcze sie wroci...

środa, 28 października 2009

Blue hole



Dzisiaj blue hole. Czyli mekka samobojcow podwodnych wszelkiej masci. Masa roznych elitarnych klubow. Na przyklad klub 80 - trzeba zejsc na 80 metrow z 12 litrowa butla z powietrzem i przezyc. Albo elitarny klub setka. Ten akurat ma bardzo malo aktywnych czlonkow, wiekszosc legitymacji wydawana jest posmiertnie.

Klub 120 ze zrozumialych przyczyn jest klubem hipotetycznym.

Nureczki byly cacek. Co prawda moje wysluzone skrzydelko postanowilo sie czesciowo rozpasc pod woda, co obrocilo worek uniemozliwiajac wypuszczenie powietrza. Skonczylo sie na sforsowaniu wyporu pletwami, zejsciem na 30 metrow i pelnym wkurwienia niepokoju oczekiwaniem - jako ze za szarpaczke wziely sie dwie kobiety. W koncu doszedlem do wniosku ze wyrzucam dziada, ale nasza dajwmasterka cos tam odpuscila i zwiesiwszy sie na mnie dolozyla na tyle masy ze nawet stopik na 5 metrach odstalismy jak cywilizowani ludzie. W calym zamieszaniu stracilem ciutek wiecej powietrza niz zwykle wiec nurkowanie konczylem na octo Jane, wkurwiony jak stopiecdziesiat. Mialem ochote wypierdzielic sprzet do kosza, ale w sumie sam se jestem winien- bylo sprawdzic te jeb. sruby.

Drugi nureczek bez historii - zamiast wslipiac sie w komputer i manometr, ogladalem rybki. Nuda.

Jutro o 5 rano jadziem na to cholerne wraczysko. Na wszelki wypadek biore dwie 15 z nitroksem - jak by co to mam zwizualizowane malownicze wypierdzielenie sprzetu w wodzie i powrot na butli trzymanej czule w objeciach.

Bark mnie nap.dala. Musialem se cos naciagnac.

wtorek, 27 października 2009

Abnegat ponurowy w Kanionie


Najpierw rosla sobie rafa koralowa, potem zatrzeslo dnem i powstal Kanion. Czyli podluzna dziura w dnie, w ktora wplywaja rozni fanatycy mocnych wrazen. Najciekawsze jest podejscie. Z piasku ku powierzchni leca tysiace malych babelkow. Wyglada to jak magiczna kurtyna. Przeplywamy przez nia i jeden po drugim, wygodnym pasazem plyniemy w dol coby zobaczyc glowna atrakcje. Niestety, nurkujemy na nitroksie 32%, stad maksymalna glebokosc to 33 metry - troche szkoda bo Kanion schodzi do 52 metrow. Na powietrzu mozna by zrobic touch-down. Wylazimy z dziury i ogladamy kurtyne raz jeszcze, tym razem z naszego powietrza.

W przerwie zzeram pizze. Durny pomysl. Wiem czym to sie skonczy, ale glod jest silniejszy.

Drugi nur to spokojny dryfcik nad koralowym ogrodem, duzo nadymek, skrzydlic i pomniejszego paciopia. Lacznie 52 minuty. Wychodze z 40 barami. Wyglada na to ze ja to pieronskie powietrze zjadam.

Jutro Thilstergorn. Jeden z bardziej znanych wrakow. Zatonal w czasie wojny, lezy na 30 metrach. Ma na pokladzie wszystko co wiozl, obok na piasku ponoc stoi lokomotywa.

poniedziałek, 26 października 2009

Mile zlego poczatki

Warszawa byla bardziej ponura niz Doncaster. Zgroza. Popijajac kawe czrkalismy z Kiciaf na reszte grupy. Komunikaty byly calkiem optymistyczne. Jestesmy na parkingu. O, to nie ten parking. Ale teraz juz parkujemy. O, to tez nie tu. W koncu wypelnilismy obowiaxki turysty w bezclowym i nie czekajac na personalne zaproszenia wsiedlismy do samolotu. Uzycie magicznego przyspieszacza podrozy pozwolilo osiagnac Tabe "in no time", grzecznie wypelnilismy podstepne pytania formularza medycznego (w stylu: czy ostatnio mial pan/pani bliski kontakt ze zwierzevie ktore ma raciczki i chrzaka") - pieczatka, busik i pojechalusmy do hotelu. 160 km z gosciem ktory przysypial za kierownica. Co w jakis sposob tlumaczy polmetrowej wysokosci krawezniki- to sa zakamuflowane bandy dajace czas na korekcje kursu.

Patrzac obiektywnie, rafa w Dahabie jest ruina porownywalna z Hurghada. Pojedyncze zywe koralowce i kilka rybek. Jeszcze dziesiec lat i beda musieli zarybic toto od nowa.

Stella, upal i totalny luzik.

O to chodzilo.

sobota, 24 października 2009

And the second word is "off".

Wodecki chyba śpiewał kiedyś że "na wszystko czas jest jeden ale człowiek nie wie czasem". Filozofia niewydumana, prosta i do spamiętania łatwa. Szczególnie co do części pierwszej - bo z tym że człowiek nie wie czasem to chyba pojadł szpinaku i go wzdęło.

Graty spakowane.

Limity sprawdzone.

Kasa.

Plastik.

Jechał se baca na pole. Wsiadając na furę, klepnął się po kieszeniach - Papieroski są, zapałeczki są, książeczka woźnicy jest - można jechać. W pół drogi coś go tknęło, papieroski... zapałeczki... książeczka woźnicy jest - można jechać dalej. W końcu zajechał na to nieszczęsne pole. Dalej coś mu nie pasi. ...papieroski są, zapałeczki są, książeczka... - k.wa mać - pługa żem nie wziął.

Nadszedł czas na puszczanie bąbelków i krewetki z grilla.

Z przyczyn wiadomych notki mogą pojawiać się różniście - albo i wcale. Zależy od dostępności do sieci.

do poczytania - a może i do zobaczenia

abnegat limitowany

Updacik pierwszy: Doncaster-Sheffield Robin Hood Airport.
Mgliscie. Samolotu nie widac. Startowac - chyba wystartuje, ale najpierw musi przyleciec.
Celnik czepil sie jablek - ze niby z semtexu czy jak? Na szczescie nie gryzl. Jablek nie gryzlm, mnie z reszta tez nie.
Nastepnym razem zgagulki trzeba wziac do podrecznego a nie nadawac na bagaz. Albo pic mniej wina w pozegnalny wieczor.
*end***end***end*

piątek, 23 października 2009

Little Annie

Jak wiadomo ogólnie - a i szczegółowe pewnie też - stan umarnięcia nie należy do stanów mile widzianych. O ile jednak jasnym jest wszem i wobec że człowiek moze sobie umrzeć w polu, na strychu czy w tramwaju nr 21, o tyle nikt do świadomosci nie dopuszcza myśli że można umrzeć w szpitalu. Jest to dość przerażające dla braci lekarskiej, która rękami i nogami broni się przed wypełnianiem kart zgonów własnoręcznie wyprodukowanych nieboszczyków, jako że po każdym zgonie rodzina (nieboszczyka, nie lekarza) zgodnym unisono pyta „Jak że to możliwe jest, że w szpitalu umarł??”

Skąd takie pytania? Ano, od czterdziestu lat rodzina była świadkiem cudu i im ten cud spowszedniał. Mowa o cudowniej zamianie wódy w wodę (z mocznikiem i inszymi produktami metabolicznymi, ale nie o to chodzi). Albo o cudzie zamiany smoły w takie ciągutki wykaszleniowe. A nie są to cuda najwieksze. Cud zamiany tony żarcia w smalec z nadciśnienim i cukrzycą...

Ponieważ pacjent w szpitalu umrzeć nie może, przybytki te są wyposażone w namiastkę biblijnego „Łazarzu, wstań!” pod postacią przeróżnych urządzonek, kupy leków oraz wykwalifikowanego personelu.

Z tą kwalifikacją to mi sie zawsze kojarzy opowieść o strażakach co to padła komenda: „Lokalizować!”, a oni wzięli za topory i porąbali wszytko w cholere.

Personel medyczny wie. Wie jak, gdzie, skąd i po co. Ale żeby się mu nie zapomniało, od czasu do czasu nieszczęsny anestezjolog, szprechający lenguidżem z podejrzanie słowiańskim akcentem, musi zrobić szkolonko.

W odróżnieniu od szkolenia to jest krótkie, treściwe i wszyscy dostaja pozytywny feed-back. Co sie bedę z koniem wadził.

Wyciągnąłem naszą Little Annie, podpiałem ją fikcyjnie pod monitory, prawdziwe kable podpiałem z braku laku do siebie i nacisnąłem guziczek alarmu. Z przyczyn wiadomych trenowaliśmy postępowanie w PEA z rytmem zatokowym, bo mi to łatwo przyszło zasymulować. Ot, nie założyłem pulsoksymetru i odpiąłem mankiet od ciśnienia. W zasadzie mozna jeszcze asystolię ładnie pokazać - odpina się wszystko i po krzyku. Co mnie martwi to fakt że nastepnym razem mamy przewidziany częstoskurcz komorowy. Może się kawy ożłopie?

Moja dzielna ekipa wpadła, rzuciła sie z pazurami na biedne dziewczę, połamała jej wszystkie żebra, przewentylowała, wbiła wenflon - fikcyjnie, bo jedyna pielęgniarka co to potrafi, poszła na chorobowe - dali adrenaline, płyny i uratowali nieszczęsną. Znaczy, fikcyjnie rzecz jasna, bo Little Annie jest z gumy i nie ma nóg. Z tego powodu najczęściej trenuje się na niej zatrzymanie krążenia po przejechaniu przez pojazd szynowy.

Ten miesiąc mam z głowy.

Na przyszły muszę odgrzebać stare scenariusze, bo mi zaczyna pomysłów brakować.

czwartek, 22 października 2009

Wyspiarska jesień

54 stopnie, 31 minut.

Wysokość Gdańska. Mieszkając w bliższej cywilizacji (greckiej...) części Polski jakoś nie zdawałem sobie sprawy jak wredne niespodzianki ma dla ludzi geografia.

W lecie jest tu miło i przyjemnie - słoneczko wstaje o 3:30, zachodzi o 23... Ale zima? Niech to jasny szlag trafi. O siódmej w listopadzie jest ordynarna, czarna noc, słońce zachodzi gdzieś koło 5. Do tego wszystkiego przywiało jakiś francowaty niż znad Atlantyku. Można się pociąć szarym mydłem. Dobrze że księżyca nie ma bo nie trzeba wyć po nocy. A to i tak nic - w zimie słońce będzie wschodzić o 8:45 a zachodzić o 16:00. Albo coś koło tego.

Czując nadchodzącą depresję - przy której Żuławy to kałuża (czyli niewielki akwen wodny bez znaczenia strategicznego wg. definicji wojskowej) - zmobilizowałem wszystkie swoje wewnętrzne, zewnętrzne i jakie tam jeszcze mam pałery i o ósmej pognałem na dżima. Wlazłem na bieżnię - spadłem z niej po piętnastu minutach po czym posłuchałem mojej mądrzejszej połowy.

Misiu, zajedź pod Tesco, whisky się kupi....

środa, 21 października 2009

Ręka opatrzności

Przyszedł mój ulubieniec dzisiaj. Taki - prawdziwy chirurg. Z czasów Jurgena Thornwalda. W zasadzie nigdy nie wiem czego się po gościu spodziewać. Pięciu pacjentów zabukowanych, wszyscy po godzinie dostali równo, co jednakowoż nic nie znaczy bo w chirurgicznej nieobliczalności potrafi on wyrwać ząbki cztery w minut trzy, jak i pierniczyć się godzinę z jednym zębem.

Musiała siła wyższa przelatywać dzisiaj z rana nad chałupą i zobaczyć moja zaspana gebę - bo w łaskawości swojej sprawiła niepoczytalność zarówno pierwszego pacjenta (herbatka przed wyjściem z domu) jak i drugiego (godziny się mu popierniczyły i doszedł do wniosku że nie przyjdzie). Zanieczuliłem bez specjalnych oporów dwóch następnych pacjentów - dziouszka najwyraźniej wcześniejszego kontaktu ze służbą zdrowia nie miała bo się patrzyła ufnie, natomiast chłopczyk musiał coś mieć na sumieniu bo mnie zaufaniem nie obdarzył. W dodatku gadał cały czas do nas mimo że stężenie leków, co je miał we krwi, uśpiło by nilpferda*. Po czym wspomniana siła wyższa musiała, wracając z powrotem, zobaczyć że mi sie wcale nie poprawiło i ostatni pacjent nie przylazł w ogóle. To sie nazywa przychylność. Albo łaskawość.

Tak jak się patrzyłem na krwawe rachatłukum wywijane przez zębodłuba (Copyright: Szaman Galicyjski) to mi się pomyślało że do tego jednak trzeba się urodzić. Bo z jednej strony fachu można się naumieć, ale entuzjazm do wyrywania trzeba odziedziczyć po mamusi.

Znaczy, po tatusiu niby też, ale tylko teoretycznie jako że Dżyngis Han dawno nie żyje.

Po południu poleźliśmy na korporacyjną kolację. Znaczy - korporacja zaprasza, pracownik płaci. Imprezka byla z gatunku pożegnalnych - jedna z naszych nursów doszła do wniosku że jednak ją nie cieszy praca z nami i idzie do domu starców. Jako pracownica rzecz jasna a nie pensjonariuszka.

To daje nieco do myślenia.
______________
*Vide wczorajszy koment Niki.

wtorek, 20 października 2009

Nieoznaczoność psychofizyczna w przestrzeni czterowymiarowej

5 dni do godziny zero.

Przedziwne uczucie.

Ktoś kiedyś napisał że człowiek jest jednostka rozmazaną w czwartym wymiarze. Że tu i teraz tak na prawdę nie istnieje. I coś w tym jest - bo niby czemu siedzę sobie przy zabiegu i słyszę bulll bulll?

A, pacjenta trzeba odessać.

W NHS mają ciekawą zasadę - nazywa się ona hands off. Przed urlopem daje się doktorowi robótki miłe i przyjemne, nie wymagające nadmiernego wysiłku umysłowego. Ot, rotę ustawić, wenflona wbić, takie tam. Albowiem wszyscy wiedzą że nieborak co prawda ciałem jest w pracy, ale duchem siedzi sobie nad basenem z kryształową wodą, popija szampana z Szampanii (zagryzając poziomkami) i przygląda się spod oka smukłonogiej, inteligentnej, oczytanej (dwa fakultety) piękności, która jakgybynigdynic, wcale go nie zauważając, przeciąga się kocio wychodząc z basenu.

Dla stanu kompletnej nieprzytomności nie ma żadnego znaczenia fakt, że woda miast kryształów ma rzęsistka, za szampana robi margarita z tequili produkowanej w miejscowym zakładzie utylizacji opon a piękność ma cudne nogi w sam raz do zauroczenia hipopotama. Ślepego.

A co mi tam hipopotamice.

Chce tam już być.

poniedziałek, 19 października 2009

Uwaga - zły pies

Góral to jest dziwne stworzenie. Znaczy, sam nie jestem, ani z racji urodzenia ani z zamieszkania, jako że prawdziwym góralem to się jest od Białego Dunajca w dół a cała reszta to takie lisy farbowane jak swetry z czystej wełny na Krupówkach. Góral prawdziwy łagodny jest jak baranek, do serca przytuli psa, sąsiada lepszego nad niego nie ma - wszystko pożyczy, nawet patelnię. No, chyba że się go wnerwi, to wtedy już nie.

Góral nerwy ma ze stali i znerwować go ciężko jest w warunkach normalnych. Ale słyszał to kto żeby ostatnio było normalnie? Do tego permanentny brak jodu... Ech, piknie by mogło być, jak by cłowieka syćko nie wkurwiało wokoło...

Ranek nie zapowiadał się tragicznie. Co prawda mój chytry plan przewidywał dzisiaj atak na 5 km stylem rozpaczliwym, ale po wczorajszych ekscesach nie wieszczyłem sobie jakowychś sukcesów. W rzeczywistości nie było najgorzej - zrobiłem sobie 2,5 km w 15 minut i z bieżni zgonił mnie automat że tętno mam wysokie. Jak się spojrzy na to od strony wczorajszych 7 km i 50 minut na bieżni, nie jest najgorzej. Chyba mi się uda osiągnąć zamierzone 10 km w godzinę jeszcze przed sezonem letnim.

Wiem że dla zawodowca to śmiesznie brzmi - ale jak by ktoś z tak zwanych wyczynowców chciał się poczuć jak ja, proszę wziąć plecak z kamieniami i wyrównać swoje BMI do 31 a potem spróbować sobie pobiegać. Gwarantuję niezapomniane przeżycia.

Jako że latorośl starszy wymyślił sobie basenik - ten do pływania - więc szybkim ściegiem pognałem po ćwiczeniach do domu coby młodszego dowieźć. Niech ta się cosik porusza chłopina bo jeszcze trochę i będę miał w domu spasionego garbatego okularnika. Porzuciwszy w ten sposób dzieciska udaliśmy się pośpiesznie na retail therapy. Prawie się udało - z parkingu pod sklepem odwołał nas telefon wpierniczonego jak nieboskie stworzenie młodego. Okazało się że teraz jest lekcja dla dzieci - więc pływać mogą tylko zapisane dzieci oraz dorośli. A młody nie.

Nożeszszsz w morde. Żeby chłop nie mógł z gołą babą w windzie...

Szybki rzut za rzekę, wejście do konkurencyjnej firmy - co prawda dwa razy droższej, ale za to jaka okolica - i zostaliśmy szczęśliwymi członkami klubu sportowego, super-hiper wystrzałowego, co to samą swoją obecnością wymusza utratę 10 kilo. A w dodatku dzieci mogą sobie pływać same, bez rodziców, bo na brzegu siedzi ratownik dbający o dzieci jak foka o swoje młode.

Jak ja będę musiał proporcjonalnie do wpisowego ćwiczyć to się zarżnę na śmierć w pierwszych dwóch tygodniach.
___________________________
Mają basenik podgrzewany na polu dworze zewnątrz, z takim śmiesznym ustrojstwem co puszcza bąbelki. Czternaście kortów tenisowych - połowa krytych. I taka maszynę co robi pink. Jak mówił Pawluk - koniec świata. W dodatku mamy darmowe intro tenisowe przez pierwszy miesiąc. Do szczęścia brakuje żebym przeszedł na wegetarianizm.

Zaczyna mnie to wszystko nieco przerażać...

niedziela, 18 października 2009

sobota, 17 października 2009

Szkolenia obowiązkowe

W Jukeju nie ma lekko. Każden doktor musi się rozwijać jak nie przymierzając dzidzia na bobofrucie i o rozwój osobniczy dbać. Dlatego pracodawca zobowiązany jest do dostarczenia mu darmowej, godziwej i (oficjalnie) bezalkoholowej rozrywki zabezpieczającej 50 punktów CPD. Jak to się przekłada na język polski? Matematyka jest prosta: jeden dzień daje max. pięć punktów, więc dodatkowo w roku dochtor dostaje 10 dni na kształcenie. Z tego pięć może spędzić na nasiadówkach wewnętrznych - a pozostałe pięć musi gdzieś jechać w świat jako ten syn marnotrawny z kasą tatusia. Porównanie jest bardziej na miejscu niż by się mogło wydawać.

Na szczęście dla mnie rok budżetowy trwa u nas od lipca do czerwca, dzięki temu nie muszę się martwić o kasę wydana na szkolenia w pierwszej połowie 2008. Niestety, nadeszły straszne czasy, kryzys szaleje (bo jak wiadomo od czasów Smolenia i Laskowika, Ozyrys nie żyje) - więc firma dba o własne cztery litery i wprowadziła personal budget limit. W prostej linii przekłada się to na zwykłe skąpstwo ale to źle brzmi w Oficjalnym Komunikacie Na Temat Polityki Firmy.

Wydać kasę firmową na szkolenie w Koziej Wólce na temat Postępów w Leczeniu Płucka Lewego u Dziecka Małego potrafi każdy. Ale nie o to chodzi... Kasa ma być wydana z pożytkiem dla Firmy - coby się człowiek naumiał czegoś wartościowego rzecz jasna - oraz dla samego szkolanta. Dla dogłębnego zrozumienia tematu polecam zdjęcia z Grindenwaldu, gdzie dwa lata temu na zimę szkoliłem się w ramach wykładów ESRA (European Society of Regional Anaesthesia). Żeby nie być posądzanym żem nic nie robił przez cały boży dzień - przyznaję się do tego bez bicia. Albowiem ponieważ wykłady były od 8 do 10, następnie krótka przerwa na narty i wieczorna sesja od 17 do 19. To się nazywa życiowe podejście do tematu.

Niestety, takich kursów jest jak na lekarstwo, poza tym mój bywszy szef jak się zorientował na co mnie wysłał to z zazdrości zzieleniał i powiedział że ni cholery - nikt więcej na narty za państwową kasę nie pojedzie. Co tylko potwierdza znany skądinąd fakt że stare przysłowie pszczół „Siedź w kącie a znajdą cię” (choć nie wiem czy to nie powinno być „Siedź w kącie a znaj dącie”) jest bzdurą na kółkach wysnutą z opowieści o cnotliwych czasach naszych prababek.

Jako że w tym roku odbyłem już spotkanko w Liverpool’u (trzydnióweczka za 15 pkt. CPD), zacząłem się zastanawiać gdzie z pożytkiem wydać resztę swojego rocznego budżetu szkoleniowego. I tu znów przyszła mi w sukurs ESRA - w Insbrucku, w lutym maja szkolenie co to się zwie Cadaver Workshop. Rzecz jasna nie ma tam mowy o wyprzedaży zwłok - uczą anestezjologów wbijać igły w różne miejsca ciała coby nerwy znieczulać.

Zrobiłem krótki rachunek sumienia - prócz kilku prostych technik w zasadzie nie stosuję anestezji regionalnej, firmie zdecydowanie się przyda jak sobie odświeżę igłologię, manago ostatnio się uśmiecha do mnie... Nie certoląc się zbytnio palnąłem krótki emil z podsumowaniem kosztów, zysków i strat, po czym wysłałem do manago. Odpowiedź była dość szybko. Niedobrze to wróży - w środku będzie kupa z dżemem i to raczej z przewagą kupy... Otwarłem - pytanie o bilans budżetu. Wysłałem króciutki update odnośnie winien/ma i polazłem do domu. W sumie o 7 wieczór trudno się spodziewać odpowiedzi.

Skończyłem ja sobie dzisiaj znieczulanie pacjentów - zwane zwyczajowo okadzaniem bądź czadzeniem - a tu moja manago siedzi sobie za biurkiem. Dziwne, w piątek u nas? Przełamując moja do głębi nieśmiałą i pokorną naturę zapytałem co ona na te moje Insbrucki - będzie kasa czy nie? A ta mi wali że to ważne dla firmy, że budżet jeszcze nie tak napięty i że ona mi w takim razie pokryje jak nie całość to stosowną większość.

Opadła mi żuchwa. Co tu się, do cholery ciężkiej, wyrabia?

Pojadę sobie na 4 dni do Austrii w środku sezonu. Z tego co pamiętam, to oświetlone stoki chodzą tam do północy. A może jeszcze przez przypadek trafię na Małysza?

Kocham Continuous Professional Development.

___________________

Tak na marginesie - jak polski ustawodawca nałożył na swoich niewolników (zwanych dla zmyły służbą) obowiązek zbierania punkcików, to wpisał w tą ustawę obowiązek udzielenia urlopu i pokrycie kosztów przez pracodawcę czy to mu umkło? Bo pókim pracował w kraju naszym - gdzie śnieg biały po grdykę i dzięcioły na palach - jakoś mi to nawet we łbie nie postało żeby się zapytać...

piątek, 16 października 2009

Rok. Najmniej rok.

Niesamowite - to już rok. Dokładnie. Muszę przyznać że jestem nieco oszołomiony.

Czytacie właśnie 339 post. Dzizzazz....

Wszystko zaczęło się niewinnie od harców wyprawianych na blogach Morfeusza, Konfliktowej i Agregata. Następnie ulegając podszeptom próżności dałem się namówić moim idolom i sam zacząłem płodzić teksty co nieco liryczne, głównie wspominkowe.

Seria „Z pamiętnika woźnicy” praktycznie zdechła - niestety, nie pamiętam tego tak dobrze jak mi sie wydawało. W tej chwili mam trudność inną - nawet jak coś mi się przypomina, to nie mam pewności czy już o tym nie popełniłem jakowegoś wpisu...

Statystyka nieco szokuje - ponad 200 tysięcy kliknięć (countomat włączyłem gdzieś na poziomie 40 tys.), około 80 stałych odwiedzających.

Najdziwniejsze jest zestawienie Top50 z wyszukiwarek: gdy się pominie wszystkich którzy szukali mnie wg. nicka, najczęstszym zwrotem wiodącym na mój blog są „sałatki warzywne”. Będę musiał coś popełnić na temat skrobania marchewki... O ile rozumiem skąd się bierze „dieta stekowa” czy „kobziarz anestezjolog”, o tyle „zepsić się” czy „jak rozebrać kran” (o „domu publicznym” nie wspominając) nieco mnie zastanowiły - czy ja aby na pewno piszę o tym o czym mi się wydaje.

Skoro popadłem w ton upierdliwy, pozwolę sobie na mała refleksję. Mianowicie ta forma aktywności sieciowej, choć nieco niebezpieczna z racji depersonifikacji kontaktów, daje jednak możliwość poznania ludzi których w innym przypadku bym nie spotkał. Negatywną stroną pisania jest pokazywanie się - bez pokazywania. Nie wiem czy tak chętnie bym poszedł w polemikę na temat którego kompletnie nie znam - vide moje ostatnie wygłupy konstytucyjne - w obecności żywych ludzi. Tak to samotność w sieci bezlitośnie obnaża wewnętrzne pieniactwo.

Dziękuje pięknie za wytrwałość, Wasze komentarze dają mi napęd do dalszej twórczości codziennej; tak na marginesie muszę dodać że nieodmiennie mnie zdumiewa że ktoś te wypociny czyta.

Zapraszam wszystkich na torcik urodzinowy wyprodukowany przez Beryla Cooka.



Posługując się językiem telewizji: w nowym sezonie odcinki będą jeszcze krwawsze, jeszcze dłuższe - byle nie nudniejsze...

czwartek, 15 października 2009

Leniwy tygodnia środek

Wylazłem wczoraj z roboty pchany wizją czekającego dżima - chyba się przy tym całym bieganiu wydzielają jakieś środki chemiczne (byle nie owadobójcze, bo mi pająki wyzdychają) podnoszące nastrój. Zdecydowanie zaczynam się uzależniać. W czasie postpracowego procesu zawijania kity wypadło mi ze łba coby sprawdzić dzisiejszą listę - więc rano, pełen dziwnych przeczuć, wlazłem do poczekalni i ze skrywaną radochą odkryłem że mam tylko dwa razy ogólne do ząbków - i tyle. W dodatku z samego rana jeden, a o dziesiątej drugi. QL.

Pierwszy się znieczulił książkowo i polazł do domu, drugi zadzwonił że żona rodziła całą noc i on teraz nie ma siły przyjechać. Nie wiem czemu wszystkich to bardzo ubawiło. Podrapałem się po łbie  zapytałem czy on - ten tatuś - to aby nie Polak. A czego pytam? Bo polski tatuś to ma bardzo ważne obowiązki w czasie porodu, nie to co Angielski. Taak? - zdumieli się tubylcy. A czymżesz się różni tatusiostwo polskie od wyspiarskiego? Podrapałem się jeszcze raz i wytłumaczyłem że tatuś w kraju nad Wisłą po porodzie musi pić trzy dni wódkę na umór bo mu inaczej odbierają prawo do becikowego. A jak chce dostać specjalny dyplom to musi pić pięć. Tu się tubylcy zasromali i popatrzyli spod oka. Zaraza z nimi - ze mnie łacha drą przy każdej okazji, niech i ja mam swoje pięć minut. Zwolniony z zajęć anestezjologicznych zająłem się wbijaniem igieł. Znaczy, zazwyczaj dochtory sami sobie venfloniki zakładają - chyba że trudności jakieś są - ale jak nic do roboty nie mam to w czasie pomiędzy kolejnymi działkami kofeiny dźgam ludzi po żyłach.

Po połedniu dopadłem manago, co jest jeszcze milsza niż zwykle - cholera, mam dziwne przeczucia. Będą tą budę zamykać?? Ta wyciąga list pochwalny od jakowejś pacjentki - bo tu bardzo popularne jest pisanie laurek. Jak pacjent jest zadowolono to kupuje taka wielgachna kartkę z kwiatkami, albo w serduszka i pisze pochwały. Co jest ciekawe, jak jest niezadowolony to też pisze, ale wtedy dowiadujemy się pośrednio, przez wydział skarg i zażaleń NHS. Tak mi chodzi po głowie, czy wtedy kupują kartki z piorunami czy w trupie czaszki... Wracając do wątku - babka napisała że cały zespół był niesamowicie kul, a polski dżentelmen, co niestety nazwiska nie pamięta, to był w ogóle kul do kwadratu, tak ja pocieszał że aż w chichoty wpadła. Zapytałem manago czy to podpada pod sexual harasment. Powiedziała że nie.

Pod wieczór zacząłem chodzić w kółko po tritmencentrze bo mnie regularnie dupa rozbolała od siedzenia. Ciekawe czy hemoroidy podpadają pod chorobę zawodową. Znaczy - jeszcze nie mam, ale na wszelki wypadek lepiej wiedzieć zawczasu. W końcu ogary poszły w las a abnegaty do domu. Miałem silne postanowienie wydzielenia sobie endorfin metodą zajeżdżenia się na śmierć, ale małażonka wybiła mi to ze łba jak tylko przekroczyłem próg - w powietrzu rozszedł się niebiański zapach takich kluseczek z boczkiem, szpinakiem i czym tam jeszcze. Wszystkie moje postanowienia diabli wzięli, dietę zresztą też.

W takim stylu to ja schudnę za jakieś 40 lat.

Jak mnie robaki obgryzą.

środa, 14 października 2009

Szaman Galicyjski

Człowiek się do wszystkiego przyzwyczaja. Co prawda nie w tym samym tempie - bo do dobrego natychmiast, a do dobrego inaczej z pewnymi oporami, ale jednakowoż jednostkę ludzka można nagiąć prawie do wszystkiego.

Takoż i anestezjologa. Proces naginania zaczął się w połowie stażu od 15 dyżurów miesięcznie na zaprzyjaźnionym pogotowiu i zakończył się przedziwną praca na 4 różnych kontraktach które pokrywały 608 godzin roboczych każdego miesiąca (w 30 dniowym miesiącu...).

Gdyby ktoś myślał że jest to niemożliwe: poniedziałki i środy - 8 godzin wolnego od 7 rano do 15 plus jeden pełny weekend. Reszta w pracy. Poniekąd tłumaczy to dlaczego człowiek w trakcie pełnienia obowiązków wygląda i zachowuje się jak wkurwiony troll.

W końcu do stłumionego brakiem snu i nadmiarem świeżego powietrza mózgu zaczyna docierać że po domu chodzą jakieś takie osobniki, które co prawda mówią do mnie tata, ale jakoś takie duże...? Cież pierona... I światełko w tunelu - jest, jest kraj gdzie dochtor nie musi pracować non-stop, przynależy do elity finansowej i co więcej - nie wolno mu pracować więcej niż 48 godzin.

Większość twierdziła że to nie jest możliwe - że to tylko w filmach pokazują. Ale tak to nie.

Nieśmiało zacząłem się przygotowywać już gdzieś koło 2004 roku. Najważniejsze - język. Lekcje grupowe, potem 1:1, w końcu pierwsze nieśmiałe próby nawiązania kontaktu z ziemia obiecaną. Do dziś pamiętam mój pierwszy telefon do pracodawcy za wodą - odebrała sekretarka i pyta się kto zacz. No to mówię, że ja dochtor i z Polski dzwonie. A ta wyjeżdża z pytaniem że kto?
No to mówie: I am anaesthetist.

W moim zestresowanym mózgu zatarła się reguła używania przedimka nieokreślonego: moja rozmówczyni z podziwu nie mogła wyjść że w szpitalu chce pracować an aesthetic. Z drugiej strony czemu nie - zawszeć to dobrze mieć kogoś kto ładnie kwiatki w wazonie ułoży.

Następnie przyszły pierwsze konkursy piękności szumnie zwane interviev. Najpierw z polskimi pośrednikami, potem z ich angielskimi odpowiednikami. W końcu przyszła informacja - został pan zakwalifikowany (co w tubylczym nazywa się shortlisted, do tej pory mnie to słowo zdumiewa...) na interview, które odbędzie się w bardzo szpanerskim hotelu w Warszawie. Warszawa... Matko jedyna - a nie zabłądzę?? Na wszelki wypadek wziąłem taksówkę. Co prawda kierowca strasznie jęczał i jechać nie chciał że go wyjmuję z takiej sakramenckiej kolejki do kursu za 4,20 - alem się zaparł że nie wyjdę. I pojechał.

Co się bedzie z chłopem - studziesięciokilowym i w dodatku ze wsi - wadził...

Z tym spotkaniem wiąże się jeszcze jedna sprawa - mianowicie wróciłem wtedy z Egiptu i miałem na głowie takie dziwne coś w kolorze biało-żółtym z pięciocentymetrowymi odrostami. Ostatecznie kto powiedział że tylko kobietom może odbić całkiem na punkcie koloru włosów? Miałem się obciąć po drodze, ale w Krakowie golibroda był nieczynny, a w Warszawie czasu nie było, bom zdążył na ekspres ino nie ten com chciał.

- Tata, nie mówi się ino!
- Ino jak?
- Ino tylko!


Summa summarum wkroczyłem na przegląd spóźniony o 15 minut z pszenną sieczką na głowie. Moim rozmówcom nawet powieka nie drgnęła - i rzecz jasna powiedzieli że zadzwonią później. Co najśmieszniejsze, rzeczywiście zadzwonili - z informacja że niestety, byłem dobry ale byli lepsi. Jak się tak patrzę na moje zdjęcie z tamtego czasu to jakoś mnie to nie dziwi.

Na następny przegląd piękności przyszło czekać kolejne pół roku. Tym razem - w Krakowie. Pamiętam jak dziś, Hotel Campanile, Prawie Że Rynek Krakowski. Zajechałem z fasonem swoim Mercedesem marki Ford do podziemnego garażu, wygładziłem garnitur, sprawdziłem fryz - ani jedno włosie nie wystawało w nieswoją stronę - po czym zwarłem zwieracze i pojechałem na górę. Dobrze że windę mieli bo mi stres generował wtedy tachykardie na poziomie częstoskurczu komorowego.

Spotkałem się z moim middleman’em, wymieniliśmy grzeczności i bęc - proszę bardzo, doktorze, zapraszamy. W pokoju dwóch dżentelmenów wyglądających zarówno przyjaźnie jak i dystyngowanie zaprosiło mnie do zajęcia miejsca - i zaczęła się rozmowa. Po pierwszych stresach zacząłem gadać do rzeczy, w końcu usłyszałem ostatnie pytanie - jak znieczulał by Pan „Varicose veins”.

Zastanawiałem się nad tym wielokrotnie i za jasnego skurczybyka nie mam pojęcia dlaczego wydało mi się że jestem pytany o znieczulenie do torakotomii.

Ze swadą opowiedziałem więc jak to zapakuję rurkę oskrzelową, rozseparuję płuca i w stosownej chwili wstrzymam wentylację płuca operowanego pozostawiając go na PEEPie 5 cmH2O czyyste...go...

...tlenu...

W końcu dotarło do mnie że dżentelmen z lewej ma wytrzeszcz, a prawy się nieco krztusi ze śmiechu. Widząc mój wyraz twarzy rzucił po polsku: żylaki... jak pan znieczuli żylaki...

Nie wytrzymałem i też się splułem. Wymieniliśmy poglądy na temat wyższości Świąt Bożego Narodzenia nad podpajęczynówką, dżentelmen z lewej nieco się zdziwił że nasi chirurdzy są w stanie zoperować żylaki w dwie godziny - mi spadła szczęka że tamci robią to dłużej - i w końcu nasze spotkanie dobiegło końca.

Dżentelmen z prawej wyszedł razem ze mną na korytarz żeby udzielić mi nieco mniej formalnych informacji na temat pracy i życia w Północnej Irlandii. O co można zapytać jak się ma 5 minut? W zasadzie całość zawarła się w prostym „Jak tam jest” i „Czy można tam żyć”.

Pod wieczór poczułem że spada mi napięcie - za długo to trwa, nic z tego nie będzie. Czas zacząć organizować bilety na kolejny konkurs, tym razem w Pradze. I tu niespodzianka - telefon od polskiego pośrednika, że zostałem zakwalifikowany.

Euforia - stres - radość - i takie dziwne uczucie że życie które znam właśnie się kończy. Przedziwne.

Po przyjeździe do Północnej Irlandii poznałem bliżej mojego polskiego rozmówcę z interview. Cud człowiek - do dzisiaj jesteśmy przyjaciółmi. I choć nie pracujemy już w tym szpitalu i mieszkamy dość daleko od siebie, dalej spotykamy się przy różnych okazjach.

Szanowni Państwo, Blogowiczki i Blogowicze: mam dzisiaj zaszczyt i przyjemność przedstawić blog mojego przyjaciela, Szamana Galicyjskiego .

wtorek, 13 października 2009

Zmiany w Konstytucji RP

Przeczytałem sobie post u Ratmed’a (link w linkowni) na temat opłat pobieranych od pijaków leczonych w Szpitalu w Grudziądzu. Hurrraa!!! W końcu jest bat na moczymordy!!! Nie będzie więcej się taki darł, ni dzieci nam germanił!!! Jak pijany - zrobi to, i owszem, ale my mu za to wystawimy rachunek. Który przy okazji zadziała jako remedium na zatwardzenie.


Po 10 latach śmigania do różnych dżentelmenów będących pod wpływem, moje serce zalała fala mściwego triumfalizmu.


Konstytucja Rzeczpospolitej Polskiej, wyjątki zupełnie dowolnie wybrane.
Art. 1.
Rzeczpospolita Polska jest dobrem wspólnym wszystkich obywateli.
Art. 2.
Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej.
Art. 8.
1. Konstytucja jest najwyższym prawem Rzeczypospolitej Polskiej.
Art. 60.
Obywatele polscy korzystający z pełni praw publicznych mają prawo dostępu do służby publicznej na jednakowych zasadach.

Wyjątki z ustawy o zakładach opieki zdrowotnej z 1991 r., z późn. zmianami.
Dział II
PUBLICZNE ZAKŁADY OPIEKI ZDROWOTNEJ
Rozdział 1
Przepisy ogólne
Art. 33.
2. Za świadczenia zdrowotne udzielone osobie znajdującej się w stanie nietrzeźwości publiczny zakład opieki zdrowotnej pobiera opłatę niezależnie od uprawnień do bezpłatnych świadczeń zdrowotnych, jeżeli jedyną i bezpośrednią przyczyną udzielonego świadczenia było zdarzenie spowodowane stanem nietrzeźwości tej osoby.

Z TEGO BY MI WYNIKAŁO - TAK NA MÓJ PROSTACKI, ANESTEZJOLOGICZNY ŁEB - ŻE WYPICIE DWÓCH PIW W KNAJPIE AUTOMATYCZNIE POZBAWIA MNIE PEŁNI PRAW PUBLICZNYCH.


Polska to smieszna kraj.

Państwo reguluje bardzo dokładnie kto, komu, gdzie i za ile można sprzedać alkohol. Mieszczę się dokładnie we wszystkich limitach - skończyłem 18 lat, alkohol kupuję nie będąc pod wpływem i ogólnie stosuje się do zakazów i nakazów Ustawy o wychowaniu w trzeźwości.
Koło domu mam bardzo przyjemna restaurację. Zdarza się że spotykamy się tam z przyjaciółmi. Zazwyczaj w trakcie wieczoru wypijam sobie 3-4 piwa.
A potem leze do chałupy.
Niech mi ktoś wytłumaczy, dlaczegóż to mam zapłacić za leczenie szpitalne, jeżeli w trakcie powrotu do domu złamie sobie nogę?


Opowiedziałem tą historię tubylcom. Początkowo myśleli że coś poknociłem w tłumaczeniach - fachowo nazywa się to
lost in translation - ale gdy opisałem dokładnie działanie polskiego systemu prawnego, zapytali czy nasze ustawodawstwo jest wzorowane na starych komunistycznych przepisach.
 

Mieliśmy już jednego takiego pożal się Boże ministra co to wprowadził opłaty za nieuzasadnione wezwania PR. Nie chcę komentować - człowiek jednak powinien zachować choć odrobinę stylu.

Poszedł bym w tym ograniczaniu leczenia - co to równe jest dla wszystkich bez wyjątku - nieco dalej.

Zanim jednak to nastąpi, powiedzmy to jeszcze raz: legalnie zakupiony i spożyty środek spożywczy pozbawia nas pełni praw publicznych. A dlaczego TYLKO alkohol?  

Dlaczego palacz ma być leczony za darmo w przypadku przewlekłej obturacyjnej choroby płuc, zawału mięśnia sercowego, raka oskrzeli czy udaru mózgu? MOWY NIE MA. Pali - niech się leczy sam. Guzik mnie obchodzi że te papierosy sprzedała mu w świetle prawa Rzeczpospolita Polska.

Dlaczego tłuścioch który obżarstwem doprowadził się do rozwinięcia pełnego zespołu metabolicznego - czyli nadciśnienie, choroba niedokrwienna serca, cukrzyca i w następstwie niewydolność nerek oraz inne powikłania naczyniowe - ma być leczony za nasze pieniądze?? KAZAŁ MU KTOŚ WPIERDALAĆ TE WSZYSTKIE KILOTONY ŻARCIA???

A sportowcy? Dlaczegóż to za państwowe pieniądze leczone są uszkodzone łękotki, złamane kostki, łokcie tenisistów czy dziury w plecach oszczepników??? W domu siedzieć, grządki pielić! HIV? - trzeba było grzecznym być i gruche marszczyć przed telewizorem a nie szlajać się nie wiadomo gdzie!!! Rowerzyści będą leczeni tylko z urazów których nie nabawili się w czasie jazdy na rowerze - kazał im kto? Chyba że spadli ze schodów - to też nie bo mogli jechać windą.



TAK JEST!!!
ŻEBY NFZ RÓSŁ W SIŁĘ DO OSTATNIEJ KROPLI KRWI, MÓGŁ SOBIE KUPOWAĆ PAŁACE I JEŹDZIĆ LIMUZYNAMI - NALEŻY NATYCHMIAST PRZESTAĆ LECZYĆ CHORYCH.



Proponuję uaktualnić nieco zapis:

Art. 60.
Obywatele polscy korzystający z pełni praw publicznych mają prawo dostępu do służby publicznej na jednakowych zasadach chyba że piją, palą, są otyli, trenują sporty ekstremalne, oglądają telewizję dłużej niż 45 minut dziennie lub w jakikolwiek inny sposób narażają się na utratę zdrowia (np. chodzenie po schodach, jazda samochodem, oglądanie sprawozdań z Sejmu, czytanie gazet codziennych o kolejnych przekrętach ekipy rządzącej oraz opozycji, etc). W tym przypadku Minister Zdrowia ureguluje odpłatność za leczenie w drodze ustawy.


A Konstytucja? Kto w tym kraju się nią przejmuje... Jak to powiedział mi kiedyś jeden prawnik: jeżeli w sądzie słyszysz że ktoś opiera swoją obronę na Konstytucji - to znaczy że sprawa jest beznadziejna.

poniedziałek, 12 października 2009

Jak anestezjolog z komputerem

W zasadzie każdy cywilizowany człowiek potrafi się obchodzić z komputerem. Easy money. Instrukcja obsługi radzenia sobie w sytuacjach trudnych nie zmieniła się od wieków, każdy w swoim jestestwie czuje że spokój i opanowanie podstawą sukcesu jest.

Maryna, Maryna gotuj pierogi.
Ło mój Jasiu drogi!
Kiedy ja ni umjam!
A Jasik do kija i Maryna łobija.


Laptopik jest staruszkiem więc nikt go kijem obijał nie będzie. Od jakiegoś czasu zaczęły go nękać problemy starcze - popadał w kilkuminutowe zwisy, uruchamiał sto lat, wyłączał kolejne dwieście, pomiędzy komendą "uruchom program" a skorzystaniem z niego można było spokojnie pojechać do KFC na kurczaki. W końcu odmówił jakiejkolwiek współpracy. Podejrzewam działalność sił innych - głównie w postaci latorośla starszego - który pod krzyżowym ogniem pytań (wiem, wiem, jest to trudne w wykonaniu jednoosobowym; trick polega na szybkim przemieszczaniu się po pokoju) przyznał się że w trakcie (nad)używania tatusinego kompa skasował parę razy ostrzeżenia Kasperskiego o trojanach i keyloggerach.

Proces uświadamiający był nieco bolesny - dzidzia z szeroko otwartymi oczami słuchała jak to się traci wszystkie pieniążki z konta, bo jakowyś matoł pozwolił ukraść sobie hasła dostępu internetowego. Ciekawe że zawsze (i nie jest to retoryka rozmiękłego dojrzewaniem mózgu) słyszę potem, cytuję z pamięci: "Aaaaa, to ja nie wiedziaaaaałeem...", koniec cytatu. W zasadzie nie jest ważne że tatuś (w swoim rodzaju jedyny) mówił jak do kogo dobrego coby jego kompa nie używać - dopóki się palca w tym wieku nie przytrzaśnie drzwiami, nie wierzy się że wpychanie palców we framugę jest niebezpieczne. Głównie dla słuchu sąsiadów.

Tak na marginesie, jak się patrzę na zdolności techniczne mojego pociecha to nie mam żadnej wątpliwości po kim ma geny - pradziadek do obsługi telewizora używał wtyczki do kontaktu. Wsadzone - włączone. Wyciągnięte - wyłączone. Każde naciśnięcie w jakikolwiek guziczek (nie mówiąc o kręceniu gałką) przyjmował jako zagrożenie dla swojego nabytego w sklepie plastikowego bobasa i reagował ze stosownym oburzeniem.

Muszę przyznać że bardziej upierdliwego procesu jak stawianie systemu nie znam. Pomijam fakt posiadania dedykowanej wersji recoverowej dla mojego Asusika, co z polskiego na nasze przekłada się na tysiąc pięćset darmowych przeszkadzajek, ale późniejszy update... Łomatko. SP3 dla iXPeka waży prawie 70 MB i instaluje się mw. jak kran w bidecie (ten z wężykami pod spodem), następnie system sprawdza updaty do SP3 i ściąga ich - zgaduj zgadula?

Pięćdziesiąt.

Dzizaz.

Jakim cudem ten system w ogóle był w stanie działać pięć lat temu??

Oglądnąłem posłusznie samochwalcze teksty Microsoftu, ze wzruszeniem w oczach przeczytałem że będę teraz miał komputer jeszcze szybszy, jeszcze sprawniejszy i w ogóle superhiperzespółzgranytrompkapompkaiorgany, po czym pikło (piknęło?) mi w mózgu że w Staplesie ostatnio mieli promocję na pamięci do laptopów. Porzuciłem wpatrywanie się w migoczące "37 minut do końca instalacji" i pognałem oddać się przyjemnościom retail therapy.

"Osiołkowi w żłobie dano
W jednym - owies, w drugi - siano(...)
Oślina wśród jadła
Z głodu
Padła."


DDR, DDR2, DDR3, 266 i 533, 800 i 1600, PC 4200 i jacieżwmordenieprzepraszam.

A nie można by to nazwać dajmy na to pamdolap 1, 2, 3?? Za łatwe?? Pewnikiem.

W końcu wróciłem do doma i w desperacji przeszukałem net. A, jest. DDR2, 533, PC 4200, max 2x1 GB. Uzbrojony w stickera z danymi jak Spartanin w dzide ruszyłem ponownie na zakupy.

Wszystko się zgadza, ale pamięć jest 800 MHz, a compatible z DDR2, 533, PC4300. Oż w morde - no to jest to to samo czy nie? Polazłem do działu pomocy technicznej. Miły Hindus po 10 minutach tłumaczenia doszedł do wniosku że powinno działać ale gwarancji żadnej nie ma, w dodatku PCWorld Computer (bom w miedzy czasie znalazł kości o 2 dychy tańsze) ma politykę nieprzyjmowania zwrotów. Chyba że przyniosę kość w opakowaniu.

Spokojnie zdławiłem warkot i zapytałem się jak się wkłada pamięci do laptopa bez wyciągania ich z pudełka. Hindus nie zrozumiał. Skrzyżowałem palce i kupiłem. W najgorszym razie sprzedam na E-Bay'u, a dalsza rozmowa z milusińskim przyprawi mnie niechybnie o zajady.

System postawiony, sterowniki wgrane, co niepotrzebne to wywalone. Gut. Wymieniłem pamięć. Rachen - ciachen i proszę wszystko działa. Ale jaja... Sprawdziłem parametry - dwie kosteczki w trybie SLI dały łącznie 2GB pracujące z prędkością 1,7 GHz. Matko jedyna.

Wyłączyłem skręciłem, włączyłem - pip, błąd krytyczny... Zaczęły się przestawiania kości w slotach, w końcu doszedłem że na jednej kości chodzi - a na dwóch nie. Wlazłem na stronę z supportem. Ha - problem jest znany, maja nowego BIOSa który sprawę rozwiąże. No to do dzieła. Flash-BIOS zainstalowany, nowy BIOS ściagnięty, ENTER... - jest dobrze. Programik potwierdził zgodność instalowanego oprogramowania, ponownie ENTER - tu trochę mi zadrżała ręka - i .. zaufałem sobie. Nawet dwa razy. UFF-UFF. Operacja zakończona sukcesem. Należy zrestartować komputer. Press ENTER. Presnąłem posłusznie - po czym system się zamknął, kompik wyłączył, zamarł na chwilę i włączył wiatraczek.

Po pięciu minutach zbrzydło mi wpatrywanie się w czarny ekran.

Jasna cholera - zabiłem komputer. Był taki młody, cała przyszłość przed nim... No, przynajmniej z rok mógł jeszcze pochodzić. Musze teraz znaleźć programator EPROMU i kogoś zdolnego wylutować BIOS z płyty. Przypomniał mi się mój doradca z PC World'a i z przerażenia zatrzęsło mi brzuszyskiem. Łomatko...

Jak wiadomo, tonący brzydko się chwyta - wymontowałem nową pamięć, wsadziłem starą, wywaliłem napięcie, baterię, skrzyżowałem wszystko co mam do skrzyżowania, wsadziłem baterię i dziubłem ponownie POWER.

Wiatraczek.

Wiatraczek...

HA! - Idzie twardziel! Cosik jednak bedzie!

I było. Komputerek spokojnie postawił system, zgłosił mała ilość RAM-u - czekaj, synek, zaraz ci się kosteczki zmieni - odpaliłem raz jeszcze... Działa. Stabilnie. Chodzi z cichym świstem ciupagi, otwierając Mozillę w 2 sekundy i wykonując praktycznie wszystko w czasie bieżącym.

Następnego razu nie będzie. Żadnego flaszowania biosów czy wkładania pamięci (bo większych się po prostu nie da). Jednak prawdą jest że lepsze wrogiem dobrego...

niedziela, 11 października 2009

Przerwa techniczna


Kaplica.
Zdechł mi system - w związku z powyższym mam przerwe.
Techniczną.

sobota, 10 października 2009

Świtezianka


 Mój pacjencie miły - zanuci cicho dziewica anestezjolożyca
Po co wokoło Świteziu wody błądzisz przy świetle księżyca??!?"
(...)
Daj się namówić czułym wyrazem, porzuc wzdychania i żale
Do mnie tu, do mnie, tu bedziem razem po wodnym pląsać krysztale...


piątek, 9 października 2009

Jako te dzikie węże



...ożżeżżż w mored jeża...
...co oni z tego gościa zrobili...







Gwoli wyjaśnienia - czuję się jak te nóżki.
Pozdrowienia wszystkim oczekującym na piatkowe grande finale tygodnia roboczego.